ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 23 - Śmierć o tobie pamięta

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 23 - Śmierć o tobie pamięta.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 532 osób, 369 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

NORA ROBERTS pisząca jako J.D. Robb ŚMIERĆ O TOBIE PAMIĘTA

Na pustkowiu, w walącej się ruderze, Mieszkała stara niańka klepiąca pacierze; Sama nie wiedziała, ile ma dzieci; Karmiła je pomyjami i biła jak leci. Dziecięca rymowanka, autor anonimowy Pamięć, strażnik umysłu. Szekspir

ROZDZIAŁ 1 Śmierć najwyraźniej nie obchodziła świąt. W ten grudniowy dzień 2059 roku Nowy Jork lśnił i migotał bożonarodzeniowe, ale Święty Mikołaj był martwy. A jego elfy nie wyglądały kwitnąco. Porucznik Eve Dallas, ignorując szaleńczy ruch i hałas panujący na Times Square, dokonywała uważnych oględzin tego, co pozostało po Świętym Mikim. Dwójka dzieciaków, na tyle jeszcze młodych i naiwnych, by wierzyć, że grubas w czerwonym kubraku przeciska się kominem, żeby rozdawać prezenty, a nie - na przykład - mordować śpiących domowników, darła się wniebogłosy. Lada chwila najbliżej stojącym popękają bębenki w uszach. Czemu ktoś ich stąd nie zabierze? Ja nie muszę się tym zajmować, pomyślała. Dzięki Ci, Panie. Wolała już krwawą jatkę u swoich stóp. Spojrzała w górę. Z raportu policjanta, który pierwszy przybył na miejsce zdarzenia, wynika, iż nieszczęśnik wypadł z okna na trzydziestym szóstym piętrze hotelu Broadway View. Świadkowie zeznają, że lecąc, krzyczał „Ho, ho, ho”. Aż do chwili, gdy rozbryzgnął się na chodniku. Zabrał ze sobą w zaświaty pechowego przechodnia. Trzeba teraz rozdzielić dwa zmasakrowane ciała. Średnia przyjemność, oceniła Eve. Było jeszcze dwoje poszkodowanych, ale u nich skończyło się na powierzchownych obrażeniach - jedna zwyczajnie osunęła się na ziemię i uderzyła głową w krawężnik, gdy ochlapała ją makabryczna maź z krwi, strzępów ciała i mózgu. Dallas postanowiła zostawić obie ofiary pod opieką sanitariuszy i wstrzymać się z przesłuchaniem. Miała nadzieję uzyskać bardziej spójne zeznania, gdy minie szok. Już wiedziała, co się wydarzyło. Widziała to w szklistych oczach pomocników Mikołaja. Ruszyła ku nim, a jej długi czarny skórzany płaszcz powiewał targany chłodnym wiatrem. Krótkie, kasztanowe włosy ładnie okalały pociągłą twarz. Duże oczy koloru dobrej starej whisky patrzyły bystro. Była wysoka, smukła i zwinna. Policjantka w każdym calu. - Facet przebrany za Mikołaja to wasz kumpel? - O, rety. Tubbs! O, rety. Jeden był czarny, drugi biały, ale w tym momencie twarze obu przybrały kolor lekko zielonkawy. Trudno im się dziwić, pomyślała. Oceniła ich wiek na około trzydziestu lat. Odświętne, dosyć kosztowne stroje świadczyły o przynależności do kadry kierowniczej. Prawdopodobnie menedżerowie średniego szczebla w firmie, której świąteczna impreza

została tak brutalnie przerwana. - Jedziecie ze mną do śródmieścia. Spiszemy wasze zeznania. Proszę, żebyście dobrowolnie poddali się badaniom na obecność nielegalnych substancji. Jeśli się nie zgodzicie... - Przerwała na sekundę i uśmiechnęła się lekko. - Zrobimy to po mojemu. - O, kurczę, o, cholera. Tubbs. On nie żyje. Nie żyje, prawda? - To potwierdzone oficjalnie - powiedziała Eve, po czym odwróciła się, by dać znak swojej partnerce. Detektyw Delia Peabody, dziewczyna o ciemnych włosach ułożonych w niesforne fale, kucała nad splątanymi częściami ciał ofiar. Wstała. Eve zauważyła, że nie tylko elfy miały zielonkawe twarze. Peabody starała się zachować zimną krew. - Znalazłam dowody tożsamości przy obu ofiarach - poinformowała. - Mikołaj to Max Lawrence, czyli Tubbs, lat dwadzieścia osiem, mieszkał w centrum. Facet, który przerwał mu lot, cha - cha, nazywa się Leo Jacobs, lat trzydzieści trzy. Zamieszkały w Queens. - Zatrzymujemy tych dwóch, trzeba ich poddać testom na obecność nielegalnych substancji i przesłuchać. Pewnie chcesz pójść na górę, obejrzeć miejsce, z którego wyleciał, porozmawiać z pozostałymi świadkami. - Ja... - Ty prowadzisz sprawę. - Dobra. - Peabody zaczerpnęła głęboko powietrza. - Rozmawiałaś z nimi w ogóle? - Zostawiam to tobie. Chcesz ich poszturchać na miejscu? - Cóż... - Peabody najwyraźniej szukała wskazówki w twarzy Eve. Nie znalazła żadnej. - Są wstrząśnięci, a tutaj panuje chaos, ale... Możemy wyciągnąć z nich więcej na gorąco, zanim się uspokoją i zaczną kombinować, myśleć o kłopotach, w jakie być może się wpakowali. - Którego wybierasz? - Um. Pogadam z tym czarnym. Eve skinęła głową i wróciła do świadków. - Ty. - Wskazała palcem. - Nazwisko? - Steiner. Ron Steiner. - Wybierzemy się na małą przechadzkę, panie Steiner. - Niedobrze mi. - Wierzę. - Dała mu znak, żeby wstał, chwyciła go pod ramię i odprowadziła kilka kroków dalej. - Pracowaliście razem z Tubbsem?

- Tak. Tak. W Tyro Communications. My... kolegowaliśmy się trochę. - Duży facet, nie? - Kto, Tubbs? No. - Steiner otarł pot z czoła. - Ważył ze sto kilo. Dlatego pomyśleliśmy, że będzie ubaw, jeśli to on przebierze się za Świętego Mikołaja. - Jakie prezenty miał dziś Tubbs w worku, Ron? - O rany. - Schował twarz w dłoniach. - Jezus. - To nie jest oficjalne przesłuchanie, Ron. Jeszcze nie. Dojdzie do niego, ale na razie po prostu opowiedz mi, co się stało. Twój kolega nie żyje, podobnie jak pechowiec, który przypadkiem szedł sobie chodnikiem. Zaczął mówić, nie odsłaniając twarzy. - Zarząd zaplanował na dziś biurowe przyjęcie. Właściwie uroczysty obiad. Szwedzki stół. Nawet nie było alkoholu, to ma być impreza? - Ron wzdrygnął się gwałtownie dwa razy i opuścił ręce. - Więc dogadaliśmy się w kilkanaście osób, zrobiliśmy zrzutkę i wynajęliśmy apartament na cały dzień. Kiedy szefostwo wyszło, wyciągnęliśmy flaszki i... jakby to powiedzieć, rekreacyjne substancje chemiczne. - Takie jak? Przełknął ślinę i wreszcie spojrzał jej w oczy. - Wie pani, trochę erotiki, jakiś push i jazz. - Zeus? - Trzymam się z daleka od tego świństwa. Przekona się pani po testach. Tylko kilka rundek jazzu. - Eve wpatrywała się w niego bez słowa, oczy Rona zwilgotniały. - Nigdy nie zażywał twardych substancji. Nie Tubbs, naprawdę, przysięgam. Wiedziałbym. Jednak wydaje mi się, że dziś trochę wziął. Może dodał odrobinę do pusha albo kto inny to zrobił. Głupi sukinsyn - mówił, a łzy spływały mu po policzkach. - Był nawalony, tyle mogę powiedzieć. Ale to przecież normalne na imprezie. Po prostu dobrze się bawiliśmy. Ludzie śmiali się, tańczyli. A tu nagle Tubbs otwiera okno. Jego ręce były teraz wszędzie, przy twarzy, szyi, we włosach. - O Boże, o Boże. Myślałem, że chce przewietrzyć, bo zaczynało się robić duszno od dymu. Nim ktokolwiek zdążył się zaniepokoić, facet wspiął się na parapet i z tym wielkim głupim uśmiechem na twarzy wrzasnął: „Wesołych świąt i dobranoc wszystkim” i, kurde, zanurkował. Skoczył głową do przodu, Jezu Chryste, i już go po prostu nie było. Nikt nawet nie zdążył pomyśleć, żeby go przytrzymać. To się stało tak szybko, tak cholernie szybko. Ludzie zaczęli biegać, krzyczeć, ja podbiegłem do okna i wyjrzałem. Otarł twarz rękoma i wzdrygnął się po raz kolejny.

- Wrzasnąłem, żeby ktoś zadzwonił po pomoc, a sam zbiegłem z Benem na dół. Nie wiem dlaczego. Byliśmy jego przyjaciółmi i zbiegliśmy na dół. - Skąd Tubbs wziął towar, Ron? - Cholera, ale to wszystko popieprzone. - Spojrzał ponad jej głową, na ulicę. Eve wiedziała, że toczy ze sobą małą prywatną wojnę, podkablować czy milczeć jak grób. Standard. - Musiał go dostać od Zera. Złożyliśmy się, więc dostaliśmy specjalny zestaw imprezowy. Nic ciężkiego, przysięgam. - Który teren należy do Zera? - Prowadzi klub na rogu Broadwayu i Dwudziestej Dziewiątej. Zero. Sprzedaje pod ladą rekreacyjne substancje. Tubbs, kurde, on był nieszkodliwy. Po prostu duży głupi facet. Duży głupi facet i biedny dureń, na którym wylądował, byli właśnie zeskrobywani z chodnika, a Eve wkroczyła do sali bankietowej. Miejsce wyglądało tak, jak należało się spodziewać: pobojowisko pełne porzuconych ubrań, porozlewanego alkoholu i resztek jedzenia. Nikt nie zamknął okna, i bardzo dobrze, bo w pomieszczeniu wciąż dominował odór wymiocin, seksu i dymu. Świadkowie, którzy nie uciekli w popłochu, zostali przesłuchani w sąsiednich pokojach i zwolnieni do domów. - Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zwróciła się Eve do Peabody pokonującej pole minowe, jakim była podłoga pełna potłuczonego szkła. - Poza tym, że Tubbs nie wróci do domu na święta? Nieszczęsny idiota naćpał się i najprawdopodobniej uroił sobie, że za oknem czeka Rudolf z resztą reniferów i saniami. Wyskoczył na oczach kilkunastu świadków. Przyczyna śmierci: niezmierzona głupota. Eve nic nie powiedziała; uparcie wyglądała przez otwarte okno. Peabody przystanęła i pozbierała do foliowej torebki tabletki, które znalazła na podłodze. - A jaka jest twoja ocena? - Nikt go własnoręcznie nie wypchnął, ale ktoś mu pomógł osiągnąć stan niezmierzonej głupoty. - Z roztargnieniem potarła biodro. Wciąż trochę bolało, chociaż rana już się goiła. - W testach toksykologicznych na pewno pojawi się coś poza pastylkami szczęścia i środkami na potencję. - Z zeznań wynika, że facet nie miał wrogów. Był nieszkodliwym ograniczonym człowieczkiem. I to on przyniósł nielegalne substancje. - Zgadza się. - Chcesz dotrzeć do dystrybutora?

- Zabiły go nielegalne substancje. Ten, kto mu je sprzedał, jest odpowiedzialny za jego śmierć. - Eve uświadomiła sobie, że masuje gojącą się ranę i cofnęła rękę. Odwróciła się od okna. - Świadkowie mówili coś o jego skłonnościach do narkotyków? - Tak naprawdę ich nie miał. Eksperymentował od czasu do czasu na przyjęciach. - Delia zamilkła na chwilę. - Dystrybutorzy mają zwyczaj wzmacniać towar, żeby przyciągnąć klienta. Sprawdzę, czy wydział antynarkotykowy wie coś o naszym Zerze. Potem pójdziemy z nim porozmawiać. Eve dała Peabody wolną rękę, a sama zajęła się zbieraniem informacji na temat rodzin zabitych. Tubbs nie miał żony ani konkubiny, jego matka mieszkała na Brooklynie. Jacobs był żonaty, osierocił jedno dziecko. Wątpiła, by śledztwo zahaczyło o prywatne życie ofiar, zleciła więc zawiadomienie rodzin policyjnemu psychologowi. To nigdy nie należało do łatwych zadań, zwłaszcza w sezonie przedświątecznym. Wyszła z powrotem na chodnik przed hotelem. Przystanęła, przyglądając się policyjnym taśmom, gapiom zebranym wokół nich i okropnej mazi pozostałej na betonie. Ta tragedia była wprost idiotycznie pechowa, miała w sobie aż nazbyt wiele elementów farsy. Dwóch mężczyzn, którzy tego ranka jeszcze żyli, wieziono teraz w plastikowych workach do kostnicy. - Psze pani! Psze pani! Psze pani!! Za trzecim razem Eve obejrzała się i zobaczyła dzieciaka przechodzącego pod policyjną taśmą. Ciągnął za sobą wysłużoną walizę niemal większą od niego. - Do mnie mówisz? Czy ja wyglądam na kogoś, do kogo się mówi per „psze pani”? - Mam tu fantastyczny towar. Obserwowała go bardziej z uznaniem niż zdziwieniem. Otworzył walizę, która jakimś cudem zamieniła się nagle w stragan na trzech nogach wyładowany apaszkami, szarfami i szalikami. - Dobry towar. Stuprocentowy kaszmir. Chłopak miał skórę w odcieniu mocnej czarnej kawy i oczy w niewiarygodnie zielonym kolorze. Na plecach przymocował sobie na pasku powietrzną deskorolkę pomalowaną w jaskrawe wzory imitujące płomienie. Wyszczerzył do Eve zęby w uśmiechu i machał rękami, wyciągając coraz to nowe szale i apaszki. - To pani kolor, psze pani. - Chryste, dzieciaku, jestem gliną. - Gliny mają gust.

Odpędziła gestem policjanta, który zmierzał pospiesznie, by ją poratować. - Mam tu dwa truposzczaki i muszę się nimi zająć. - Wywieźli ich. - Widziałeś skoczka? - Niee. - Potrząsnął głową z wyraźnym niesmakiem. - Przegapiłem. Ale słyszałem wszystko. Kiedy ktoś wyskakuje przez okno, na dole zbiera się niezły tłum, więc przyszedłem robić interesy. Co pani powie na ten czerwony? Ładnie się komponuje z płaszczem. Jego tupet zrobił na Eve wrażenie, ale zachowała surowy wyraz twarzy. - Słuchaj, mały. Nie jestem jakąś tam damulką i nie interesują mnie twoje fatałaszki. A jeśli to prawdziwy kaszmir, osobiście zjem całą skrzynię tego chłamu. - Najważniejsze, że mają tak napisane na metkach. - Uśmiechnął się z triumfem. - Będzie pani ślicznie w tym czerwonym. Tanio sprzedam. Pokręciła głową, ale jej wzrok przykuł szal w czarno - - zieloną kratkę. Znała kogoś, komu się spodoba. Może. - Ile? - Podniosła szalik w kratkę, był milszy w dotyku, niż się spodziewała. - Siedemdziesiąt pięć. Tanio jak barszcz. Upuściła szal i rzuciła mu spojrzenie, które zrozumiał. - Nie lubię barszczu. - Sześćdziesiąt pięć. - Równe pięćdziesiąt. - Wyciągnęła żetony kredytowe. Dobili targu. - A teraz zmykaj z powrotem za linię albo każę cię zamknąć za niski wzrost. - Niech pani weźmie też czerwony. No, proszę. Za pół ceny. Okazja. - Nie. A jeśli się dowiem, że podwędziłeś komuś portfel, znajdę cię. Zmykaj. Uśmiechnął się tylko i zwinął kramik. - Spoko, luzik. Wesołych świąt i takie tam. - Nawzajem. Odwróciła się i zobaczyła idącą w jej kierunku Peabody. Pospiesznie upchnęła szalik do kieszeni. - Kupiłaś coś. Robiłaś zakupy! - Nie robiłam zakupów. Nabyłam drogą kupna przedmiot pochodzący najprawdopodobniej z kradzieży. To potencjalny dowód rzeczowy. - Akurat. - Peabody dotknęła szalika. - Ładny. Ile kosztował? Może też bym wzięła. Nie mam jeszcze wszystkich świątecznych prezentów. Gdzie ten dzieciak? - Peabody!

- Cholera. Dobra, dobra. Martin Gant, pseudonim Zero, jest notowany. Wydział antynarkotykowy właśnie znów go namierza. Ścięłam się troszeczkę z niejakim detektywem Piersem, ale naszych dwóch nieboszczyków wzięło górę nad jego śledztwem. Możemy zaprosić Ganta na przesłuchanie. Ruszyły do wozu, Peabody obejrzała się przez ramię. - A nie miał czerwonych? Klub Zero, podobnie jak wszystkie w tym sektorze, tętnił życiem dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Atmosferę zepsucia zręcznie maskował wystrój: okrągły obrotowy bar, ustronne, prywatne loże, dużo srebra i czerni w guście młodych karierowiczów. Z głośników dobiegały łagodne dźwięki muzyki, z telebimów spoglądała brzydka męska twarz, na szczęście w połowie ginąca pod gęstą szopą purpurowych prostych włosów. Wokalista zawodził ponuro na temat bezsensu istnienia. Eve mogłaby go uświadomić, że z perspektywy Tubbsa Lawrence'a i Leo Jacobsa drugi człon alternatywy przedstawił się nie mniej bezsensownie. Bramkarz był wielki jak autobus, a jego bluza zadawała kłam wyszczuplającym właściwościom czerni. Nie potrzebował nawet sekundy, aby rozpoznać w nich policjantki. Powiedział jej to błysk jego oczu i sposób, w jaki wyprostował plecy. Podłoga co prawda nie zadrżała od jego kroków, ale nie można powiedzieć, by poruszał się z lekkością gazeli. Spojrzał na nie uważnie orzechowobrązowymi oczami i pokazał zęby. - Jakiś problem? Peabody nieco zwlekała z odpowiedzią, przyzwyczajona, że to Eve przejmuje inicjatywę. - Zależy. Chcemy się widzieć z szefem. - Zero jest zajęty. - Ojejku, w takim razie chyba będziemy musiały zaczekać. - Rozejrzała się leniwie po sali. - A w tym czasie równie dobrze możemy przestudiować wasze licencje. - Teraz to ona pokazała zęby. - Jestem pracowita. Pogadamy też z klientami. Trzeba budować relacje z lokalną społecznością. - Wyjęła odznakę. - Tymczasem powiedz szefowi, że detektyw Peabody i jej partnerka, porucznik Dallas, czekają. Podeszła z wolna do stolika zajmowanego przez mężczyznę w garniturze i kobietę niewyglądającą na jego żonę, głównie dlatego, że biust wylewał jej się obficie z dekoltu różowej świecącej bluzki. Para była bardzo zajęta sobą. - Dzień dobry panu! - zawołała entuzjastycznie Delia, zbliżając się do nich z szerokim

uśmiechem. Mężczyzna zbladł. - Cóż pana sprowadza do tego wspaniałego przybytku w tak piękne popołudnie? Poderwał się szybko na nogi, wymamrotał coś o jakimś umówionym spotkaniu i uciekł. Kobieta wstała. Była sporo wyższa od Peabody, jej imponujące piersi znalazły się na wysokości twarzy policjantki. - Ja tu pracuję! Nie przestając się uśmiechać, Delia wyjęła swój służbowy notebook. - Nazwisko? - Co jest, do cholery?! - Pani Co Jest Do Cholery, chciałabym zobaczyć pani licencję. - Byk. - Nie, nie żartuję. Po prostu kontrola. - Byk. - Odwróciła się do bramkarza. - Ta gliniara wystraszyła mi klienta. - Przykro mi, chcę tylko obejrzeć pani zezwolenie na pracę. Jeżeli wszystko jest w porządku, będzie pani mogła wrócić do swoich zajęć. Byk - imię adekwatne do postury - podszedł do Peabody, która wyglądała teraz, zdaniem Dallas, jak cienki aczkolwiek twardy kawałek mięsa między dwoma wielkimi pajdami chleba. Eve wstała, na wszelki wypadek. - Nie macie prawa przychodzić tu i straszyć klientów. - Po prostu pożytecznie spędzam czas, czekając, aż pan Gant zechce z nami porozmawiać. Pani porucznik, zdaje się, że pan Byk nie docenia naszej pracy. - Znam lepsze zajęcia dla kobiet. Eve znów się podniosła, jej głos był chłodny jak grudniowy poranek. - Chcesz spróbować mnie czymś zająć, Byku? Kątem oka dostrzegła ruch, plamę koloru na wąskich krętych schodach wiodących na wyższy poziom. - No popatrz. Szef jednak znalazł czas na rozmowę. Zero miał około metra sześćdziesięciu wzrostu i nie mógł ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilogramów. Niski wzrost rekompensował sobie zadzieraniem nosa i krzykliwym strojem. Ubrany był w jaskrawoniebieski garnitur i kwiecistą różową koszulę. Krótkie proste włosy kojarzyły się Eve z portretami Juliusza Cezara. Podobnie jak oczy były smoliście czarne. Uśmiechnął się, błyskając srebrnym zębem. - Cóż mogę zrobić dla pań policjantek? - Pan Gant?

Rozłożył ręce i skinął głową do Peabody. - Proszę mi mówić Zero. - Obawiam się, że dotarła do nas skarga. Musi pan pojechać z nami w celu złożenia wyjaśnień. - Jakiego rodzaju skarga? - Dotycząca handlu nielegalnymi substancjami. - Peabody zerknęła w stronę jednej z łóż. - Takich jak te zażywane w tej chwili przez część pańskiej klienteli. - Loże to ustronne, dyskretne miejsca. - Wzruszył ramionami. - Trudno mieć oczy dookoła głowy. Zaraz wyproszę tych ludzi. Prowadzę lokal na poziomie. - Przedyskutujemy to u nas. - Aresztujecie mnie? - Chciałby pan? - Peabody uniosła brwi. Błysk wesołości w oczach Zera zgasł. W jego miejsce pojawiło się coś o wiele mniej przyjemnego. - Byk, skontaktuj się z Fienesem, przekaż mu, że spotkamy się... - Na policji - podsunęła usłużnie Delia. - Z detektyw Peabody. Zero wziął długi biały płaszcz, który wyglądał na uszyty z czystego kaszmiru. - Masz idiotę na bramce, Zero - stwierdziła Eve, gdy znaleźli się na zewnątrz. Gant wzruszył ramionami. - Przydaje się czasem. Dallas poprowadziła zatrzymanego okrężną drogą przez komendę policji. Idąc, rzuciła mu znudzone spojrzenie. - Święta - powiedziała niejasno, kiedy minęli kolejną grupę ludzi sunących ruchomym pasem. - Każdy usilnie stara się opróżnić biurko z niezałatwionych spraw, aby móc potem z czystym sumieniem usiąść i nic nie robić. Jest taki kocioł, że ledwie nam się udało zamówić na godzinę pokój przesłuchań. - Strata czasu. - Daj spokój, Zero. Wiesz, jak jest. Przychodzi skarga, trzeba odbębnić swoje. - Znam większość ludzi z antynarkotykowego. - Popatrzył na nią spod zmrużonych powiek. - Pani nie, ale... - Istnieje coś takiego jak przeniesienie, prawda? Gdy zeszli z ruchomej taśmy, Eve wprowadziła go do jednego z mniejszych pokoi przesłuchań. - Proszę zająć miejsce. - Wskazała jedno z dwóch krzeseł przy niewielkim stoliku. - Coś do picia? Kawę?

- Tylko adwokata poproszę. - Dopilnuję tego. Detektyw Peabody, mogę prosić na moment? Wyszły na korytarz i zamknęły za sobą drzwi. - Już miałam zacząć przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu ziaren grochu - skomentowała Peabody. - Czemu kluczyliśmy? - Lepiej mu nie mówić, że jesteśmy z wydziału zabójstw. Chyba że spyta. Uważa to za rutynowe przesłuchanie w sprawie nielegalnych substancji. Wie, czego się spodziewać, jak się wywinąć. Nie jest ani trochę zaniepokojony. Wydaje mu się, że nawet jeśli dostaliśmy skargę popartą solidnymi dowodami, wykpi się łapówką, zapłaci grzywnę i wróci do biznesu. - Zarozumiały sukinsyn - wycedziła Peabody. - Tak, wykorzystajmy to. Poszperajmy trochę. Nie wsadzimy go za morderstwo, ale możemy udowodnić związek z ofiarą. Niech wierzy, że jeden z jego klientów próbuje mu zaszkodzić. Dajmy do zrozumienia, iż próbujemy jedynie zebrać dane. Tubbs kogoś skrzywdził, a teraz próbuje zrzucić winę na Zera. Współpracuje z policją, żeby nie dostać wyroku za posiadanie. - Rozumiem, trzeba go wkurzyć. Udawać, że osobiście mamy to gdzieś. - Peabody zatarła ręce. - Pójdę przeczytać mu prawa. Zobaczę, czy uda nam się nawiązać nić porozumienia. - Poszukam jego adwokata. Pewnie poszedł do antynarkotykowego, - Eve uśmiechnęła się i odeszła. Peabody w przebłysku geniuszu zaczęła szczypać i klepać policzki. Weszła do pokoju ze spuszczonym wzrokiem i zaróżowioną twarzą. - Ja... Ja włączę teraz magnetofon i przeczytam panu jego prawa, panie Gant. Moja... Porucznik sprawdzi, czy pański prawnik dotarł już na miejsce. Uśmiechał się z zarozumiałą pewnością siebie, kiedy odchrząknęła nerwowo i zaczęła recytować mu jego prawa, włączywszy magnetofon. - Eee, czy zrozumiał pan swoje prawa i obowiązki, panie Gant? - Jasne. Zgnoiła cię, co? - To nie moja wina, że chce iść dziś wcześniej do domu, a zrzucili na nas tę sprawę. W każdym razie, weszliśmy w posiadanie informacji sugerujących, iż nielegalne substancje są rozprowadzane na terenie lokalu będącego własnością... Kurczę, powinnam poczekać na adwokata. Przepraszam. - Nie szkodzi. - Rozluźnił się, poczuł się panem sytuacji. Dał jej ręką znak, żeby kontynuowała. - Zacznijmy już. Zaoszczędzimy czas.

- Cóż, zgoda. Pewna osoba zgłosiła nabycie u pana nielegalnych substancji. - Co? Że niby za drogo sprzedaję? Jeśli handlowałbym nielegalnymi substancjami, czego nie robię, po co iść z czymś takim do glin? Lepiej do Biura Ochrony Praw Konsumenta. Peabody uśmiechnęła się w odpowiedzi, choć z pewnym przymusem. - Sytuacja przedstawia się następująco: ten osobnik zranił innego osobnika, pozostając pod wpływem substancji, które, jak twierdzi, kupił od pana. Zero wzniósł oczy do sufitu w geście niesmaku i irytacji. - A więc gość się naćpał i próbuje zrzucić winę za to, że jest dupkiem, na faceta, który sprzedał mu towar. Co za życie. - Można to tak podsumować, jak sądzę. - Nie twierdzę, że sprzedaję prochy, ale koleś nie ma prawa oczerniać dostawcy, no nie? - Pan Lawrence twierdzi... - Skąd mam wiedzieć, o kogo chodzi? Wie pani, iłu ludzi dziennie widuję? - Nazywają go Tubbs, ale... - Tubbs? Tubbs nasłał na mnie gliny? Ten tłuścioch? Eve wróciła tą samą okrężną drogą. Na tyle zagmatwała sytuację, że adwokat będzie ich tropił jeszcze co najmniej kolejne dwadzieścia minut. Zamiast do pokoju przesłuchań, weszła do pomieszczenia po drugiej stronie weneckiego lustra. Zobaczyła, jak Zero zrywa się z krzesła, klnąc głośno. Uśmiechnęła się z uznaniem. Peabody wyglądała na zdenerwowaną i zawstydzoną. Dobra robota, uderza we właściwe struny. - Proszę, panie Gant. - Chcę porozmawiać z tym draniem. Spojrzeć mu w oczy. - Naprawdę nie mogę tego teraz zorganizować. Ale... - Ta tłusta świnia ma kłopoty? - Można tak powiedzieć. Tak, można powiedzieć... eee. - To dobrze. Proszę mu przekazać, że nie chcę więcej widzieć jego gęby w swoim klubie. - Zero wycelował w nią gniewnie palec z trzema połyskującymi pierścieniami. - Ma się już u mnie nie pokazywać, ani on, ani żaden z tych dupków w garniturkach, z którymi się prowadza. Będzie miał kłopoty za kupno i posiadanie? - Właściwie nie miał przy sobie nielegalnych substancji w chwili zatrzymania.

Przeprowadzamy test toksykologiczny, więc będziemy mogli udowodnić zażywanie. - Pogrywa ze mną? Ja też się z nim pobawię. - Bezpieczny w swoim świecie, Zero odchylił się na oparcie krzesła i założył ręce na piersi. - Powiedzmy, że przekazałem komuś trochę towaru - własnego, nie na sprzedaż. Grożą mi za to kara grzywny oraz prace społeczne. - Zazwyczaj na tym się kończy. - Sprowadźcie Piersa. Zawsze pracuję z Piersem. - Nie wydaje mi się, żeby detektyw Piers był teraz na służbie. - Niech przyjedzie. Zajmie się szczegółami. - Jak najbardziej. - Ćwok przychodzi do mnie. Wyłudza towar. Tłusty niechluj i skąpiradło, zawraca tylko głowę. Głównie bierze push, mam z tego grosze, marnuje mój czas. Ale wyświadczam mu grzeczność, bo on i jego kumple to stali klienci. Przysługa dla klienta. Chce zestaw imprezowy, a ja wyłażę ze skóry, żeby go dostał - po kosztach! Żadnego zysku. To powinno wpłynąć na wysokość grzywny - upomniał Peabody. - Tak, proszę pana. - Dałem mu nawet osobny pakiet. Podrasowany specjalnie dla niego. - Podrasowany? - Prezent świąteczny. Darmowy. Żadnej transakcji pieniężnej. Gdybym tylko mógł go pozwać. Powinienem mieć prawo podać tego szczurzego syna do sądu za straty moralne. Poradzę się adwokata. - Może pan się poradzić, panie Gant. Jednak trudno pozwać do sądu nieboszczyka. - Jak to, nieboszczyka? - Najwyraźniej podrasowany towar nie wyszedł mu na zdrowie. - Wystraszona i niepewna Peabody znikła bez śladu, na jej miejscu pojawiła się zimna, opanowana policjantka. - Nie żyje i zabrał ze sobą niewinnego przechodnia. - Co to ma znaczyć, do cholery? - To znaczy, że ja - przy okazji, jestem z wydziału zabójstw, nie z antynarkotykowego - aresztuję pana. Martinie Gant, został pan zatrzymany pod zarzutem zamordowania Maksa Lawrence'a i Leo Jacobsa, posiadania oraz handlu nielegalnymi substancjami, a także zarządzania lokalem rozrywkowym, w którym odbywa się dystrybucja nielegalnych substancji. Odwróciła się do drzwi, przez które właśnie wchodziła Eve. - Skończyliście? - spytała wesolutko porucznik Dallas. - Czeka tu dwóch miłych panów policjantów gotowych, by zameldować naszego gościa. A, pański prawnik, zdaje się,

zabłądził. Pomożemy mu pana znaleźć. - Zabiorę wam odznaki. Peabody chwyciła Ganta pod jedno ramię, Eve pod drugie i postawiły go na nogi. - Nie w tym życiu - odparła Dallas, przekazując zatrzymanego policjantom i patrząc, jak eskortują go za drzwi. - Dobra robota, pani detektyw. - Miałam szczęście. I to duże. Poza tym, zdaje się, że facet ma w kieszeni część wydziału antynarkotykowego. - Tak. Trzeba będzie sobie uciąć małą pogawędkę z Piersem. Napiszmy sprawozdanie. - Powiedziałaś, że nie wsadzimy go za morderstwo. - Zgadza się - przyznała Eve, potrząsając głową, kiedy szły korytarzem. - Może nieumyślne spowodowanie śmierci. Może. Ale będzie miał kłopoty. Trafi na jakiś czas do aresztu i cofną mu licencje na prowadzenie działalności. Zapłaci spore grzywny i wyda fortunę na prawników. Zapłaci. To wszystko, co mogłyśmy zrobić. - Wszystko, na co mogą liczyć Tubbs i Jacobs - dodała Peabody. Drzwi biura otworzyły się i wyłonił się zza nich Troy Trueheart, wysoki, dobrze zbudowany młody funkcjonariusz. Wciąż jeszcze żółtodziób. - Pani porucznik, jakaś kobieta do pani. - W jakiej sprawie? - Osobistej. - Zmarszczył czoło, rozejrzał się na boki. - Nie widzę jej. Chyba nie wyszła. Kilka minut temu podałem jej kawę. - Nazwisko? - Lombard. Pani Lombard. - Jak ją namierzysz, daj mi znać. - Dallas? Sporządzę raport, co? Chciałabym - dodała Peabody - wiesz, dokończyć sprawę. - Przypomnę ci te słowa, kiedy zacznie się proces. Eve udała się do swojego gabinetu, ciasnego pokoiku, w którym ledwie mieściły się biurko, dodatkowe krzesło i wąska tafla przezroczystego szkła uchodząca za okno. Nie mogła nie zauważyć kobiety. Siedziała na krześle dla gościa, popijając kawę z papierowego kubka. Miała burzę loków w odcieniu marchewkowy blond i ciemnozielone oczy. Bladość cery ożywiały plamy różu na policzkach oraz różowa pomadka na ustach. Wiek około pięćdziesięciu pięciu lat, oceniła Eve, błyskawicznie sporządzając w pamięci rysopis. Grubokoścista sylwetka, biała kobieta w zielonej sukience z czarnymi mankietami i kołnierzykiem. Czarne szpilki i gigantyczna torebka ustawiona starannie obok

nich. Zapiszczała na widok Eve, omal nie wylała kawy, pospiesznie odstawiła kubek. - Jesteś wreszcie! Poderwała się z krzesła; róż na jej policzkach pociemniał, oczy rozbłysły, a w głosie dało się słyszeć charakterystyczny zaśpiew i jeszcze coś, co sprawiło, że Eve oblała się nagle zimnym potem. - Pani Lombard? Nie wolno wchodzić do pomieszczeń służbowych. - Chciałam tylko zobaczyć, gdzie pracujesz. Fiu, fiu, złotko, popatrz tylko, jak ci się powodzi. - Ruszyła naprzód w kierunku Eve i byłaby zamknęła ją w uścisku, gdyby ta nie wykazała się refleksem. - Chwileczkę. Kim pani jest i czego chce? Zielone oczy rozszerzyły się i wypełniły łzami. - Ależ, kochanie, nie pamiętasz mnie? To ja, mamusia!

ROZDZIAŁ 2 Poczuła, że tworzy jej się w żołądku lodowata bryła, która podchodzi do gardła. Nie mogła oddychać. Ramiona kobiety zacisnęły się wokół niej; nie potrafiła temu zapobiec. Obłapiały Eve niczym macki. Dławił ją mdlący zapach róż. Uszy atakował płaczliwy głos z teksańskim zaśpiewem, uderzył ją w głowę jak atakujące pięści. Słyszała sygnał łącza na biurku, słyszała rozmowy na zewnątrz. Nie zamknęła drzwi. Boże, drzwi były otwarte i każdy mógł... Potem wszystko zlało się w jeden wielki szum, jakby w jej głowie szalał rój wściekłych os. Żądliły ją, czuła falę gorąca, która zalewała jej ciało i mąciła wzrok. Nie, nie jesteś. Nie jesteś moją mamą. Nie jesteś. Czy to jej głos? Taki piskliwy i dziecinny. Czy słowa dochodziły z zewnątrz, czy też rozlegały się w jej umyśle? Podniosła ręce, jakoś udało jej się je unieść i odepchnąć pulchne ramiona. - Puść mnie. Puszczaj. Zatoczyła się do tyłu i prawie rzuciła do ucieczki. - Nie znam pani. Wpatrywała się w twarz kobiety, ale nie rozróżniała już rysów. Widziała tylko rozmazany kolorowy kształt. - Naprawdę pani nie znam. - Eve, kochanie, to ja, Trudy! Popatrz tylko na mnie, beczę jak dziecko. - Pociągnęła nosem, wyjęła dużą różową chustkę i przyłożyła do oczu. - Głupia jestem. Ubzdurałam sobie, że od razu mnie rozpoznasz, tak jak ja ciebie. Ale oczywiście minęło przecież ponad dwadzieścia lat, mówiąc między nami, dziewczynami. - Posłała Dallas uśmiech przez łzy. - Pewnie się postarzałam. - Nie znam pani - powtórzyła wolno Eve. - Nie jest pani moją matką. Trudy zatrzepotała rzęsami, za ich zasłoną coś się kryło. W tych oczach czaiło się coś, czego Dallas nie potrafiła nazwać. - Słoneczko, naprawdę mnie nie pamiętasz? Ty, ja i Bobby w naszym kochanym domku w Summervale? Na północ od Lufkin? Niejasny obraz zaczął się wyłaniać z zakamarków jej pamięci. Eve nie chciała, by stał się ostrzejszy. Poczuła się chora na myśl, że mógłby być wyraźniejszy. - Po tym, jak... - Taka byłaś cichutka, jakby cię nie było. I chudziuteńka jak patyk. Przeżyłaś piekło,

nim do mnie trafiłaś, prawda maleńka? Biedactwo, obiecałam, że będę dobrą mamą dla małej biedulki i zabrałam cię do naszego domu. - Rodzina zastępcza. - Słowa zdawały się ranić jej usta i z trudem przez nie przechodziły. - Po. - A jednak pamiętasz! - Trudy przyłożyła dłonie do policzków. - Nie było dnia przez te wszystkie lata, żebym o tobie nie myślała, nie zastanawiała się, na kogo wyrosłaś, jak ci się powodzi... I popatrz tylko! Policjantka w Nowym Jorku! W dodatku mężatka. Ale nie masz jeszcze własnych dzieci? Eve ogarnęła fala mdłości, strach chwycił ją mocno za gardło i nie puszczał. - Czego chcesz? - No przecież nadrobić zaległości! Dowiedzieć się, co słychać u mojej dziewczynki. - Jej głos brzmiał niemal, jakby śpiewała. - Bobby ze mną przyjechał. Ożenił się z najsłodszą istotą na ziemi. Ma na imię Zana. Przyjechaliśmy z Teksasu, żeby pozwiedzać i zobaczyć się z naszą kochaną Eve. Musimy sobie urządzić spotkanie po latach z prawdziwego zdarzenia. Bobby zaprasza nas na kolację. - Usiadła z powrotem na krześle, wygładziła spódnicę i uważnie śledziła twarz Eve. - Wyrosłaś na dużą pannę. Wciąż chuda jak patyk, ale to ci pasuje. Ja wiecznie próbuję zrzucić parę kilo. Bobby z kolei odziedziczył sylwetkę po swoim tatusiu - jedyne co ten żałosny bankrut dał mu kiedykolwiek, albo mnie, skoro już o tym mowa. Padnie, kiedy cię zobaczy! Eve wciąż stała w tym samym miejscu. - Jak mnie znalazłaś? - W najdurniejszy sposób na świecie, wybacz to określenie. Pucowałam kuchnię. Pamiętasz, że moja kuchnia ma zawsze lśnić. Włączyłam sobie telewizor, żeby mi było raźniej, właśnie mówili o tych zamordowanych lekarzach i klonowaniu. Grzech przeciwko Bogu i ludzkości, jeśli kogoś interesuje moje zdanie. Już miałam przełączyć na inny kanał, ale jakoś mnie wciągnęło. Szczęka opadła mi do samej ziemi, kiedy zobaczyłam ciebie. I podpis. Porucznik Eve Dallas, Komenda Policji w Nowym Jorku. Powiedzieli, że jesteś bohaterką. I że zostałaś ranna. Biedactwo. Ale już wyglądasz dobrze. Bardzo dobrze. Siedziała przed nią kobieta o rudych włosach, zielonych oczach i słodkim uśmiechu, ale Eve widziała potwora wyposażonego w ostre zęby i pazury. Potwora, który nie musiał czekać na zapadnięcie zmroku, by zaatakować. - Musisz iść. Natychmiast sobie stąd idź. - Na pewno masz tu urwanie głowy, a ja ci trajkoczę nad uchem. Powiedz tylko, gdzie chcesz zjeść kolację i już mnie nie ma. Poproszę Bobby'ego, żeby zarezerwował stolik.

- Nie. Nie. Pamiętam cię. - Trochę, niektóre rzeczy. Łatwo było pozwolić sobie zapomnieć. Musiała. - Nie jestem zainteresowana. Nie chcę cię widzieć. - Jak możesz tak mówić. - W głosie zabrzmiała uraza, spojrzenie stwardniało. - Jak możesz tak się zachowywać. Przygarnęłam cię. Byłam dla ciebie jak matka. - Nie, nie byłaś. - Ciemne pokoje, takie ciemne. Lodowata woda. „Moja kuchnia musi lśnić”. Nie. Nie wolno o tym myśleć. Trzeba zapomnieć. - Lepiej będzie dla ciebie, jeśli już sobie pójdziesz. Natychmiast. Po cichu. Nie jestem teraz bezbronnym dzieckiem, więc wyjdź stąd i nie oglądaj się za siebie. - Eve, kochanie... - Wyjdź, wyjdź. W tej chwili. - Zacisnęła dłonie w pięści, by ukryć ich drżenie. - Albo zamknę cię w celi. Tym razem ty będziesz więźniem, przysięgam. Trudy podniosła torebkę i zabrała czarny płaszcz, który zawiesiła na oparciu krzesła. - Wstydź się. Jej oczy były mokre od łez. I zimne jak głaz. Eve ruszyła do drzwi, żeby je zamknąć, ale nie zdołała. W biurze unosił się obezwładniający zapach róż. Żołądek zaczął odmawiać jej posłuszeństwa; oparła się o biurko, czekając, aż minie najsilniejszy atak mdłości. - Pani porucznik, kobieta, która była... Pani porucznik? Wszystko w porządku? Potrząsnęła głową, słysząc głos Truehearta i machnęła ręką, żeby odszedł. Wyprostowała się, walcząc o odzyskanie kontroli nad sobą. Musiała nad sobą zapanować, była na służbie. Trzeba jakoś dotrwać do czasu, kiedy zostanie sama. - Powiedz detektyw Peabody, że coś mi wypadło. Muszę wyjść. - Pani porucznik, jeśli mógłbym w czymś pomóc... - Właśnie ci powiedziałam, jak masz mi pomóc. Nie mogła znieść widoku jego zatroskanej twarzy. Wyszła z pokoju, zostawiając nieodebrane wiadomości i stertę zaległej papierkowej roboty. Szybko szła korytarzem, nie odpowiadając na pozdrowienia. Musiała wyjść, na powietrze. Daleko stąd. Pot spływał jej po plecach zimnymi strużkami. Wskoczyła do pierwszej napotkanej windy i zjechała na dół. Czuła drżenie wszystkich mięśni, uginały się pod nią kolana, ale nie przestawała iść naprzód. Nawet, kiedy usłyszała głos Peabody wykrzykującej jej imię, nie przestawała iść naprzód. - Zaczekaj! Zaczekaj! Hola. Co jest? Co się stało? - Muszę iść. Zajmij się Zerem, pogadaj z prokuratorem okręgowym. Rodziny ofiar mogą dzwonić, wypytywać. Zazwyczaj dzwonią. Musisz sobie jakoś poradzić. Ja idę.

- Poczekaj. Jezu, coś się stało Roarke'owi? - Nie. - Możesz poczekać jedną cholerną minutę?! Eve poczuła, jak jej żołądek wykonuje salto i popędziła do najbliższej toalety. Pozwoliła sobie zwymiotować - jakie miała wyjście? Pozwoliła, by kwaśno - gorzka fala utworzona ze strachu, paniki i strzępów pamięci opuściła jej ciało, zostawiając po sobie pustkę. - Dobrze. Już dobrze. - Cała się trzęsła, twarz spływała jej potem. Nie płakała. Czuła się wystarczająco upokorzona, nie było mowy, żeby doszły do tego jeszcze łzy. - Proszę. Trzymaj. - Peabody wetknęła jej w dłoń zwilżone chusteczki higieniczne. - Nie mam więcej. Przyniosę ci wody. - Nie. - Eve oparła głowę o ścianę kabiny. - Jeśli cokolwiek teraz przełknę, znowu zwrócę. Nic mi nie jest. - Akurat. Morris ma w kostnicy gości, którzy wyglądają lepiej od ciebie. - Po prostu muszę jechać do domu. - Powiedz mi, co się stało. - Muszę tylko pojechać do domu. Biorę wolne na resztę dnia. Możesz sama zająć się sprawą, dasz radę. - Ja nie dam, pomyślała. Po prostu nie. - W razie jakichś problemów... wstrzymaj się do jutra. - Chrzanić sprawę. Zawiozę cię do domu. Nie jesteś w stanie... - Peabody, jeśli dobrze mi życzysz, daj spokój. Zostaw mnie w spokoju. Zajmij się pracą - przerwała jej Eve, podnosząc się chwiejnie. - Po prostu daj mi spokój. Peabody pozwoliła jej odejść, ale nim wróciła z powrotem do biura, wyjęła z kieszeni komunikator. Ona musiała się wycofać, lecz znała kogoś, kto tego nie zrobi. Kogoś, kto nigdy się na to nie zgodzi. W pierwszym odruchu Eve chciała włączyć automatycznego szofera. Zdecydowała jednak, że lepiej zachować kontrolę nad sytuacją, skoncentrować się na prowadzeniu auta. Wolała zmagać się z korkami ulicznymi, przeszkodami, czasem i kapryśnym miastem niż własnymi emocjami. Dotrzeć do domu - to teraz jej zadanie. W domu wszystko będzie w porządku. Żołądek znów dawał o sobie znać, głowa pękała z bólu, ale przecież nieraz już bywała chora. I nieszczęśliwa. Pierwszych osiem łat jej życia można opisać jako powolną wędrówkę przez piekło, a kolejnych lat nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby cholernym piknikiem na plaży. Przetrwała, jakoś przez to przeszła.

Teraz też przetrwa, da sobie radę. Nie pozwoli, by przeszłość ją dopadła. Nie stanie się ofiarą tylko dlatego, że spanikowała, kiedy zobaczyła przed sobą upiora z dawnych czasów. Mimo to jej dłonie drżały na kierownicy. Opuściła wszystkie szyby, wpuszczając zimowe powietrze i zapachy miasta. Sojowych hot dogów piekących się na przenośnych rusztach, spalin maxibusa, przydrożnego śmietnika, który od wieków nie był opróżniany. Czuła te wszystkie odory, a także zróżnicowane ludzkie zapachy wydzielane przez tłum na ulicach. Nie przeszkadzał jej hałas, odgłosy klaksonów i wrzaski; wszyscy mieli gdzieś prawa dotyczące przekraczania poziomu decybeli w mieście. Głosy ulicy docierały do niej falami, przepływały obok. Tysiące ludzi przemierzało chodniki, przekraczało ulice, miejscowi się spieszyli, a turyści plątali się pod nogami, rozglądali na boki, wchodzili w drogę. Niektórzy byli obładowani pudłami i torbami. Nadchodziły święta. Trzeba się spieszyć z zakupami. Kupiła dziś na ulicy szalik od przemądrzałego dzieciaka, którego nawet polubiła. W zielono - czarną kratkę, dla męża doktor Miry. Co by powiedziała przyjaciółka na temat jej reakcji na dzisiejsze spotkanie? Miałaby mnóstwo do powiedzenia. Policyjna specjalistka od sporządzania portretów psychologicznych i lekarka psychiatra powiedziałaby bardzo dużo w ten swój delikatny, taktowny sposób. Eve to nie obchodziło. Chciała do domu. Kiedy stanęła pod bramą, oczy jej się zaszkliły. Ze zmęczenia i ulgi. Przepiękny ogromny podjazd i ogród, hektary spokoju i piękna pośród chaosu miasta, które uczyniła swoim domem. Roarke miał wyczucie stylu i środki na stworzenie oazy spokoju, która stała się dla niej azylem. Wcześniej Eve nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebowała takiego miejsca. Wyglądało niczym elegancka forteca, ale to był najprawdziwszy dom. Po prostu dom, mimo majestatycznego piękna i ogromu przestrzeni. Za tymi murami, za szkłem i kamieniem, toczyło się życie, które dla siebie wybrali i stworzyli. Razem. Ich życia, ich wspomnienia wypełniające przepastne pokoje. On dał jej ten dom, Eve potrzebowała tej świadomości. I pewności, że nikt nie ma prawa jej tego odebrać, nikt nie może jej ograbić z tego, co osiągnęła i na powrót rzucić w

czasy, kiedy nie miała nic, kiedy była nikim. Nikt nie mógł tego zrobić, musiała o tym pamiętać, nikt poza nią samą. Ale przenikał ją straszny chłód, taki straszny, a ból głowy atakował czaszkę niczym wygłodniały demon. Z wysiłkiem wysiadła z samochodu. Kulała. Biodro bolało przeraźliwie. Powoli i ostrożnie stawiała nogę za nogą, aż wreszcie udało jej się pokonać schody. Otworzyła drzwi. Ledwie zarejestrowała obecność Summerseta, kamerdynera męża, który pojawił się od razu w holu. Nie miała siły na sprzeczki, oby miała jej dość, by wejść na piętro. - Nie mów do mnie. - Chwyciła się poręczy schodów, a zimny pot sprawił, że ślizgały jej się ręce. Podciągała się do góry. Po jednym stopniu. Z wysiłku dostała zadyszki. W jej płucach było tak niewiele miejsca, czuła się, jakby ktoś zacisnął jej żelazną obręcz wokół mostka. Wreszcie dotarła do sypialni, zdjęła płaszcz, pozwoliła mu upaść na podłogę, rozebrała się i poszła do łazienki. - Pełny strumień - zarządziła. - Czterdzieści stopni. Weszła do parującej kabiny. Wycieńczona, skuliła się w brodziku, pozwalając, by gorąca woda ją ogrzała. Tak ją znalazł, zwiniętą w kłębek na mokrych płytkach, smaganą strumieniami wody. Para wisiała w powietrzu jak kurtyna. Serce ścisnęło mu się w piersi na jej widok. Sięgnął po ręcznik. - Wyłączyć strumień - polecił i ukucnął, by się nią zająć. - Nie. Przestań. - Odruchowo przybrała postawę obronną, choć nic jej nie groziło. - Zostaw mnie w spokoju. - Nigdy w życiu. Ty przestań! - powiedział ostro, z irlandzkim akcentem. - Jeszcze chwila i się ugotujesz. - Podniósł ją i przyciągnął do siebie, kiedy znów próbowała zwinąć się w kłębek. - Już dobrze. Ciii, jestem przy tobie. Zamknęła oczy. Żeby na niego nie patrzeć, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zaniósł ją do sypialni i usiadł na łóżku z Eve na kolanach. Osuszał jej ciało ręcznikiem. - Zaraz podam ci szlafrok. I środek uspokajający. - Nie chcę... - A pytałem cię, czego chcesz? - Uniósł jej podbródek, pogładził kciukiem dołeczek. - Spójrz na mnie, Eve. No, popatrz na mnie. - Spojrzała na niego z wyrzutem i znużeniem. Niemal się uśmiechnął. - Jesteś zbyt chora, żeby się ze mną spierać, wiesz o tym równie

dobrze jak ja. Cokolwiek doprowadziło cię do takiego stanu... Opowiedz mi o tym i zastanowimy się razem, co robić. - Delikatnie przyłożył usta do jej czoła, policzków, warg. - Już się tym zajęłam. Nic więcej nie trzeba robić. - Cóż, to nam zaoszczędzi czasu, prawda? - Zdjął ją z kolan i poszedł po ciepły szlafrok. Zauważyła, że przemoczyła mu ubranie. Ten cholerny garnitur kosztował pewnie więcej, niż krawiec zarabia przez dwa lata. A teraz Roarke miał mokre ramiona i rękawy. W milczeniu przyglądała się, jak zdejmuje marynarkę i przewiesza ją przez oparcie krzesła. Koci wdzięk, pomyślała, i o wiele więcej drapieżności niż u kota. Pewnie wrócił z jednego z setek tych swoich cotygodniowych spotkań, gdzie negocjował kupno pieprzonego Układu Słonecznego. A teraz jest tu, przetrząsa szafę w poszukiwaniu jej szlafroka. Wysoki i szczupły, z doskonałe wyrzeźbionym każdym mięśniem, o twarzy młodego irlandzkiego boga, zdolnego uwieść jednym spojrzeniem tych błękitnych celtyckich oczu. Nie chciała go tutaj. Nikogo nie chciała. - Chcę zostać sama. Uniósł brew i przechylił na bok głowę. Jedwabista grzywa ciemnych włosów otoczyła mu twarz. - Żeby cierpieć w milczeniu, czyż nie? To już lepiej się ze mną pokłóć. No, jazda. - Nie chcę się kłócić. Położył szlafrok i ukucnął, by spojrzeć jej w oczy. - Jeżeli dostanę w swoje ręce tego, kto doprowadził cię do takiego stanu, ukochana Eve, obedrę go ze skóry. Po kawałku. A teraz włóż szlafrok. - Niepotrzebnie do ciebie zadzwoniła. - Głos jej się załamał, nim zdążyła nad nim zapanować. Upokorzenia nigdy się nie kończą, pomyślała. - Peabody do ciebie dzwoniła, wiem. Nie powinna była się wtrącać. Doszłabym do siebie za chwilę. Wszystko byłoby dobrze. - Bzdura. Niełatwo cię złamać. Ja to wiem i ona też. - Podszedł do autokucharza, wstukał zamówienie na środek uspokajający. - To złagodzi ból głowy, ukoi żołądek. Żadnej mocnej chemii - dodał, spoglądając na żonę. - Przyrzekam. - To głupie. Pozwoliłam, żeby mnie wyprowadziła z równowagi. Głupie. Nie warto. - Odgarnęła włosy. - Po prostu nie spodziewałam się ciosu, i tyle. - Wstała, ale nogi nie dały jej stabilnego oparcia. - Musiałam tylko przyjechać na jakiś czas do domu. - I myślisz, że zadowolę się takim wytłumaczeniem? Miała do wyboru: wypić miksturę uspokajającą albo zaryzykować, że Roarke wleje jej siłą lekarstwo do gardła.

Wypiła trzema dużymi haustami. - W moim biurze czekała kobieta. Nie poznałam jej od razu. - Odstawiła pustą szklankę. - Powiedziała, że jest moją matką. Nie jest - dodała szybko. - Nie jest i wiedziałam o tym, jednak same te słowa zwaliły mnie z nóg. Jest mniej więcej w odpowiednim wieku i od razu wydawała się znajoma, więc naprawdę zwaliło mnie z nóg. Roarke wziął ją za rękę, ścisnął mocno. - Kto to był? - Nazywa się Lombard. Trudy Lombard. Kiedy mnie... Kiedy wyszłam ze szpitala w Dallas, trafiłam do programu opieki nad sierotami. Nieznana tożsamość, zanik pamięci, trauma pourazowa, ślady wykorzystywania seksualnego. Teraz wiem, jak to działa, ale wtedy nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, co się jeszcze wydarzy. Powiedział mi wcześniej, mój ojciec, że jeśli gliny albo opieka społeczna dostaną mnie w swoje ręce, wrzucą mnie do czarnej dziury, zamkną w ciemnym lochu. Tak się nie stało, jednak... - Czasem bywa niewiele lepiej. - Tak. - On coś o tym wie, pomyślała. Rozumie. - Przez jakiś czas mieszkałam w domu dziecka. Może kilka tygodni. Wspomnienia są zamazane. Pewnie szukali rodziców lub opiekunów, próbowali się dowiedzieć, skąd pochodzę, co się wydarzyło. Potem trafiłam do rodziny zastępczej. Żeby zyskać namiastkę normalnego życia. Oddali mnie tej Lombard. Miała dom gdzieś we wschodnim Teksasie i syna o kilka lat starszego ode mnie. - Skrzywdziła cię. To nie było pytanie. O tym też coś wiedział. Znał z doświadczenia i rozumiał. - Nigdy mnie nie uderzyła, nie tak jak on. Nie zostawiała śladów. Roarke zaklął cicho, z tłumioną wściekłością. Pomogło jej to bardziej niż mikstura uspokajająca. - Właśnie. Łatwiej znieść bezpośrednie uderzenie niż serię subtelnych drobnych tortur. Nie mieli pomysłu, co ze mną zrobić. - Przeczesała dłonią mokre włosy, już się nie trzęsła. - Nie mogłam im nic wyjaśnić. Nic nie miałam. Prawdopodobnie uznali, że lepiej będzie oddać mnie samotnej matce, ze względu na gwałt. Nic nie powiedział. Po prostu ją przytulił i przyłożył usta do jej skroni. - Nigdy na mnie nie wrzeszczała, nigdy mnie nie uderzyła - jeśli nie liczyć paru razów otwartą dłonią. Dbała, żebym była czysta i przyzwoicie ubrana. Teraz wiem niejedno o patologii, ale wtedy miałam dziewięć lat. Nie rozumiałam, dlaczego nazywa mnie brudną dziwką i zmusza do kąpieli w lodowatej wodzie codziennie rano i wieczorem. Zawsze sprawiała wrażenie smutnej i zawiedzionej. Zamykała mnie w ciemnym pokoju i twierdziła,

że to dla mojego dobra, żebym się nauczyła zachowywać jak należy. Codziennie za coś mnie karała. Za niejedzenie, za to, że jadłam za szybko albo za wolno, musiałam czyścić całą kuchnię szczoteczką do zębów. I tym podobne rzeczy. „Moja kuchnia musi lśnić”. - Nie miała pomocy domowej. Ale miała mnie. Zawsze byłam zbyt powolna, niewdzięczna, za głupia, zawsze coś nie tak. Mówiła, że jestem żałosna albo zła, zawsze tym samym cichym, łagodnym głosem, z wyrazem zdziwienia i rozczarowania na twarzy. Zawsze byłam nikim. Gorzej niż nikim. - Jakim cudem przeszła testy psychologiczne? Kontrole? - To się zdarza. Bywają jeszcze gorsze przypadki. Miałam szczęście, że nie trafiłam gorzej. Miewałam koszmary. Wtedy niemal co noc. A ona... Boże, wchodziła do mojego pokoju i mówiła, że nigdy nie będę zdrowa i silna, jeśli nie będę się wysypiać. Złapała go za rękę, bo już mogła. Jego dłoń służyła jej za kotwicę, kiedy zanurzała się w przeszłości. - Gasiła światło i zamykała drzwi na klucz. Zamykała mnie w ciemnościach. „Płacz tylko pogarsza sprawę”, mówiła. Straszyła, że odda mnie z powrotem i zamkną mnie w zakładzie dla umysłowo chorych. Ponieważ właśnie to się przytrafia niegrzecznym dziewczynkom. Używała mnie jako przestrogi dla swojego syna. Mówiła Bobby'emu, żeby mi się przyjrzał i zapamiętał, co się dzieje z niegrzecznymi dziećmi, dziećmi, które nie mają prawdziwej matki, aby się o nie troszczyła. Roarke gładził ją po włosach, po plecach. - Przeprowadzali jakieś kontrole? - Tak. Jasne. - Otarła łzę - łzy były bezużyteczne, tak samo teraz, jak i wtedy. - Z pozoru wszystko wyglądało dobrze. Schludny dom, zadbany ogródek. Miałam własny pokój, czyste ubrania. Co mogłam im powiedzieć? Wmawiała mi, że jestem zła. Śniły mi się koszmary, w których brodziłam w krwi, więc pewnie miała rację. Kiedy mówiła, że ktoś mnie skrzywdził i wyrzucił na śmietnik, bo byłam zła, wierzyłam jej. - Eve. - Podniósł obie jej ręce do ust. Chciał ją utulić, owinąć czymś mięciutkim i pięknym. Chciał ją tulić do siebie, póki nie miną wszystkie straszne wspomnienia. - Powiem ci, jaka jesteś. Kim jesteś. Jesteś cudem. - Była wstrętną sadystką. Jeszcze jednym drapieżnikiem. Teraz to wiem. - Muszę o tym pamiętać, pomyślała Eve, biorąc głęboki oddech. - Ale wtedy wiedziałam tylko, że ma nade mną władzę. Uciekłam. To było małe miasteczko, nie Dallas, więc szybko mnie znaleźli. Za drugim razem lepiej wszystko zaplanowałam, dotarłam do Oklahomy. Kiedy mnie tam złapali, walczyłam.