ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 26 - Pieśń śmierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 26 - Pieśń śmierci.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 492 osób, 368 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 288 stron)

J. D. ROBB PIEŚŃ ŚMIERCI (Creation in death) Zegar zawsze zbyt wolno czas mierzy! Jest później, niż myślisz. Robert W. Service I muzyka śmiertelnym wzgardę okazuje, Gdy czas zalewa wspaniałym bogactwem dźwięków. Ralph Waldo Emmerson

PROLOG Zadawanie śmierci było jego powołaniem. Nie traktował zabijania jako zwykłej czynności, sposobu na osiągnięcie celu. Z pewnością nie był to jedynie impuls chwili ani metoda zdobycia chwały. Śmierć była tym wszystkim. Późno dojrzał i często opłakiwał lata, które zmarnował, zanim odnalazł sens swojego istnienia. Stracił tyle czasu, zmarnował tyle okazji. Ale na szczęście w końcu osiągnął dojrzałość, dotarł w głąb siebie, zrozumiał, kim był i do czego został stworzony. Był wirtuozem sztuki uśmiercania. Strażnikiem czasu. Szafarzem przeznaczenia. Rzecz jasna, wymagało to czasu i doświadczeń. Czas jego nauczyciela skończył się na długo przed tym, zanim on sam osiągnął mistrzostwo. Ale nawet w okresie świetności jego mentor nie przewidział wszystkich możliwości i pełni potęgi swojego podopiecznego. Był dumny z tego, że tyle się nauczył. Nie tylko opanował umiejętności do perfekcji, ale je poszerzył i udoskonalił technikę. Bardzo szybko uświadomił sobie, że wolał duety z kobietami. W wielkiej operze, którą stworzył, a potem powtarzał, było ich więcej niż mężczyzn. Miał tylko kilka, ale ściśle określonych, wymagań. Nie gwałcił. Oczywiście przeprowadził kilka eksperymentów, ale uznał, że gwałt napawa go niesmakiem i jest poniżający dla obu stron. W gwałcie nie było finezji. Jak w przypadku każdego powołania, każdej formy sztuki, która wymaga ogromnych umiejętności i skupienia, z czasem zrozumiał, że potrzebuje wakacji - czegoś w rodzaju okresu spoczynku. Oddawał się wówczas rozrywkom, jak każdy na urlopie. Podróżował, odkrywał, jadł wykwintne posiłki. Jeździł na nartach, nurkował albo po prostu siedział pod parasolem na urokliwej plaży i wypełniał sobie czas, czytając i popijając mai tai. Planował, przygotowywał się, czynił ustalenia. Odzyskiwał siłę i chęci przed powrotem do pracy. Tak było i tym razem, myślał, przygotowując narzędzia. A nawet lepiej, bo to właśnie podczas ostatniego okresu spoczynku zrozumiał swoje przeznaczenie. Wrócił do korzeni. Tu, gdzie stawiał pierwsze poważne kroki w swoim fachu, odnowi stare znajomości, zanim opadnie kurtyna.

Ileż to dodało nowych interesujących odcieni, dumał, sprawdzając ostrze noża sprężynowego z rogową rączką, który kupił podczas podróży po Włoszech. Podniósł stalowe ostrze do światła i przyjrzał mu się z podziwem. Chyba tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci, pomyślał. Klasyczny, nie bez powodu. Lubił używać narzędzi sprzed lat, choć nie stronił też od tych nowoczesnych. Laser, na przykład - doskonały do stosowania elementu ognia. Różnorodność jest niezbędna - ostro, tępo, zimno, ciepło - ciąg elementów w różnych formach i cyklach. Przeciąganie owych cykli aż do osiągnięcia absolutnego zenitu możliwości jego partnerki wymagało ogromnych umiejętności, cierpliwości i skupienia. Dopiero wtedy i tylko wtedy kończył dzieło ze świadomością, że dał z siebie wszystko. Tym razem dokonał doskonałego wyboru. Mógł sobie pogratulować. Przetrzymała trzy dni i cztery noce - i wciąż tliło się w niej życie. Jakież to satysfakcjonujące. Rzecz jasna, zaczął powoli. Sprawą zasadniczą, absolutnie zasadniczą, było budowanie nastroju aż do ostatecznego crescendo. Jak każdy mistrz w swoim fachu wiedział, że zbliżają się do apogeum. - Muzyka - wydal komendę, a potem stał z zamkniętymi oczyma i chłonął pierwsze takty „Madame Butterfly” Pucciniego. Rozumiał, dlaczego tragiczna bohaterka wybrała śmierć z miłości. Czyż nie ten sam wybór, podjęty wiele lat temu, sprawił, że obrał właśnie tę ścieżkę? Włożył ochraniacz na swój drogi, szyty na miarę biały garnitur. Obejrzał się. Popatrzył na nią. Urocze stworzenie, pomyślał. Przypomniał sobie, jak zawsze, jej prekursorkę. Matkę. Ewę, poprzedniczkę wszystkich jego kobiet. Piękną białą skórę pokrywały siniaki, oparzenia, wąskie nacięcia i staranne, drobne nakłucia. Dowodziły jego powściągliwości, dokładności i cierpliwości. Jej twarz pozostawała nietknięta - na razie. Zawsze zostawiał twarz na sam koniec. Wpatrywała się w niego dużymi, ale nieco zmętniałymi oczyma. Doświadczyła już wszystkiego, co była w stanie znieść. Cóż, dobrze to rozplanował. Nawet bardzo dobrze. I już zapewnił sobie następną. Spojrzał obojętnie na drugą kobietę, w drugim końcu pomieszczenia. Spała błogo pod wpływem narkotyku, który jej podawał. Może jutro będą mogli

zacząć, pomyślał. A teraz... Podszedł do swojej partnerki. Nigdy ich nie kneblował, bo uważał, że powinny mieć prawo krzyczeć, błagać, łkać, a nawet go przeklinać. Wyrażać wszystkie emocje. - Proszę - powiedziała. Tylko tyle. - Proszę! - Dzień dobry. Mam nadzieję, że wypoczęłaś. Mamy dziś sporo do zrobienia. - Uśmiechnął się, przykładając ostrze noża między pierwsze a drugie żebro. - A zatem zacznijmy, dobrze? Jej krzyk był jak muzyka.

ROZDZIAŁ 1 Od czasu do czasu Eve zdarzało się myśleć, że życie naprawdę jest piękne. Jak choćby teraz, kiedy wyciągnięta w dwuosobowym fotelu wypoczynkowym oglądała wideo. Film aż kipiał akcją - lubiła, kiedy wszystko wybuchało - a fabuła nie wymagała myślenia. Wystarczyło po prostu patrzeć. Przed nią stała miska z popcornem zatopionym w maśle i soli, gruby kocur drzemał na stopach, zapewniając przyjemne ciepło. Nazajutrz miała wolne, a to oznaczało, że będzie mogła pospać, aż sama się obudzi, a potem wegetować, dopóki nie zacznie pleśnieć. A co najważniejsze, na fotelu obok niej spoczywał Roarke. Ponieważ mąż, spróbowawszy popcornu, uznał, że jest ohydny, miała całą miskę tylko dla siebie. Trudno wyobrazić sobie coś lepszego. Choć w sumie... chyba jednak nie tak trudno - w końcu planowała przelecieć męża jak taksówka powietrzna, zaraz gdy skończy się film. Jej prywatna wersja drugiego seansu kinowego. - Niezłe - powiedziała, gdy po kolizji powietrznej tramwaju na ekranie mignęła reklama. - Pomyślałem, że fabuła ci się spodoba. - Tu nie ma żadnej fabuły. - Sięgnęła po popcorn. - I to mi się podoba. Trochę dialogów, żeby jakoś wypełnić przerwy między wybuchami. - Przez moment pokazali nagość z przodu. - Tak, tylko że to było dla ciebie i takich jak ty. - Spojrzała na Roarke'a, gdy na ekranie przechodnie uciekali w popłochu przed spadającymi z nieba wrakami. Był taki cudowny. Twarz wyrzeźbiona przez wyjątkowo utalentowanych bogów w naprawdę dobry dzień. Wydatne kości policzkowe, jasna irlandzka skóra, usta, które sprawiały, że myślała o poetach, aż do momentu, gdy zaczynał ją całować - tak by nie była już w stanie myśleć. I te dzikie celtyckie oczy, które widziały ją taką, jaka była naprawdę. Niesamowitej całości dopełniały jedwabiste czarne włosy, smukłe sprężyste ciało i seksowny irlandzki akcent - a wszystko uzupełnione nieprzeciętnym intelektem, błyskotliwością, temperamentem i intuicją. I cały należał do niej. Przez najbliższe trzydzieści sześć godzin lub coś koło tego zamierzała w pełni wykorzystać to, co było jej.

Na ekranie uczestnicy powietrznej katastrofy wdali się w walkę uliczną wśród wraków pojazdów. Bohater - charakteryzujący się tym, że jak do tej pory skopał najwięcej tyłków - wyskoczył zza gruzów na odrzutowym rowerze. Roarke, który najwyraźniej dał się wciągnąć widowisku, zanurzył dłoń w popcornie i natychmiast ją wyciągnął jak poparzony. - Dlaczego po prostu nie nasypiesz soli do stopionego masła i nie zjesz? - Kukurydza to całkiem fajny nośnik. Och, co się stało? Pobrudziłeś sobie swoje śliczne rączki? Otarł palce o jej policzek i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Już są czyste. - Hej! - Roześmiała się, odstawiając miskę na bok. Wiedziała, że przysmak będzie bezpieczny, bo kocur Galahad na pewno nie tknie popcornu. Wbiła palec pod żebra Roarke'a i błyskawiczne znalazła się na mężu. Może zrobi mu krótką zajawkę drugiego seansu, jaki planowała na wieczór. - Zapłacisz mi za to, kolego. - Ile? - Rozłożę ci na raty. Może zaczniemy od... Pochyliła usta do jego ust i chwyciła zębami jego piękną dolną wargę. Poczuła na sobie jego dłoń. Podniosła głowę i spojrzała na niego, mrużąc oczy. - Głaszczesz mnie po tyłku, czy wycierasz masło i sól z palców? - Dwie pieczenie przy jednym ogniu. A co do tej pierwszej spłaty... - Oprocentowanie będzie... ha, ha... twarde. - Znów go pocałowała i powoli zaczęła się w nim zapadać. I wtedy odezwał się sygnał komunikatora. - Cholera. Co jest? Przecież nie mam dziś służby. - Dlaczego nosisz to w kieszeni? - Nawyk. Głupi. Niech to diabli - mamrotała, wyjmując aparat. Sprawdziła numer. - To Whitney. - Westchnęła ciężko i przygładziła dłonią włosy. - Muszę odebrać. - Stop wideo - wydal polecenie Roarke, po czym starł masło z policzka Eve. - Światło, siedemdziesiąt procent. - Dzięki. - Przyjęła połączenie. - Dallas. - Pani porucznik, proszę jak najszybciej stawić się w East River Park, przy ulicy Drugiej i alei D. Wyznaczyłem panią na oficera prowadzącego sprawę.

- Panie komendancie... - Wiem, że nie miałaś dziś służby ani dyżuru - przerwał jej w pół słowa. - Teraz masz. Przez głowę przebiegło jej słowo „dlaczego”, ale była zbyt dobrze wyszkolona, aby zapytać głośno. - Tak jest, panie komendancie. Powiadomię detektyw Peabody po drodze. - Do zobaczenia w centrali. Rozłączył się. - Dziwne - skomentował Roarke. Zdążył już wyłączyć wideo. - Komendant osobiście się z tobą kontaktuje i wyciąga cię z domu w ten sposób. - To coś ważnego - odparła i wsunęła komunikator z powrotem do kieszeni. - Nie prowadzę teraz żadnej ważnej sprawy, ale nie wzywałby mnie, kiedy mam wolne. Wybacz. - Spojrzała na niego. - Schrzaniony wieczór filmowy. - Nie ucieknie. Ale skoro ja też mam akurat wolne, to wybiorę się z tobą. Tak, wiem, mam ci nie wchodzić w drogę - przypomniał, zanim zdążyła zaprotestować. Miał rację, przyznała w duchu. A ponieważ wiedziała, że dla niej zmienił plany na ten wieczór, prawdopodobnie przełożył kupowanie jakiegoś niewielkiego kraju lub planetoidy na inny termin, takie rozwiązanie wydawało się sprawiedliwe. - W takim razie zbierajmy się. Potrafił nie wchodzić jej w drogę, kiedy akurat sytuacja tego wymagała. Potrafił też obserwować. Po przybyciu do parku Roarke zauważył sporą grupę gapiów, kilku umundurowanych policjantów oraz ekipę techników. Reporterzy z mediów zawsze mieli nosa do takich rzeczy, dlatego też już tam byli. Paru mundurowych blokowało im drogę. Wzniesiono już ekrany, dlatego musiał przyglądać się procedurze z daleka, tak jak media i zwykli cywilni gapie. - Jak zaczniesz się nudzić, po prostu się urwij - powiedziała Eve. - Wrócę sama. - Nie nudzę się tak łatwo. Patrzył na nią, obserwował ją. Jego osobista policjantka. Wiatr rozwiewał poły jej długiego czarnego płaszcza, który był niezbędny, bo pierwszy dzień marca okazał się równie wstrętny jak cały początek roku 2060. Przypięła odznakę do pasa, choć przecież każdy widział, że była gliną i miała władzę. Wysoka i smukła, pewnym krokiem podeszła do barierek. Jej krótkie brązowe włosy rozwiał wiatr, który niósł ze sobą zapach rzeki.

Obserwował jej twarz. Jej oczy koloru bursztynu szukały tropu, usta - te, których ciepło i miękkość jeszcze czuł - miała zaciśnięte. Ostre światła uderzały w jej twarz. Odwróciła się i rzuciła mu krótkie spojrzenie. A potem ruszyła, przeszła na drugą stronę taśmy, by robić to, do czego jego zdaniem się urodziła. Minęła umundurowanych policjantów i techników. Niektórzy ją rozpoznali, inni rozpoznali to, co należało do Roarke'a. Władzę. Jeden z mundurowych podszedł do niej, więc się zatrzymała, odchyliła połę płaszcza i klepnęła dłonią odznakę. - Pani porucznik, dostałem rozkaz, żeby panią odszukać i eskortować. Mój partner i ja byliśmy tu pierwsi. - OK. - Zmierzyła go szybko wzrokiem. Dość młody, grzeczny i miły jak wojskowa orkiestra. Policzki miał zaróżowione z zimna. Głos zdradzał, że był rodowitym nowojorczykiem, prawdopodobnie z okolic Brooklynu. - Co my tu mamy? - Dostałem rozkaz, aby nic nie mówić. Ma pani sama zobaczyć. - Aż tak? - Zerknęła na identyfikator na jego mundurze. - W porządku, Newkirk, chodźmy, niech sama zobaczę. Zbadała osłonięty fragment ziemi, uważnie przyjrzała się linii krzewów i drzew. Miejsce zbrodni było fachowo zabezpieczone i dokładnie zamknięte. I to nie tylko od strony lądu, zauważyła, przyglądając się rzece. Policja rzeczna już tam była, odgrodzili brzeg. Poczuła zimny dreszcz niecierpliwości. Cokolwiek tu zaszło, było to coś poważnego. Rozstawione przez techników światła penetrowały mrok. Zauważyła idącego w jej kierunku Morrisa. Poważna sprawa, pomyślała jeszcze raz, skoro wezwali głównego patologa. Na jego twarzy dostrzegła napięcie. - Dallas. Powiedziano mi, że jesteś na miejscu. - A mnie nie powiedziano, że ty też tu będziesz. - Byłem w pobliżu, ze znajomymi. W tym małym klubie bluesowym przy Bleecker. To wyjaśniało te jego wysokie buty. Zazwyczaj nikt nie pokazuje się na miejscu zbrodni w obuwiu z czarno - srebrnej skóry, prawdopodobnie należącej niegdyś do jakiegoś gada. Nawet ktoś tak stylowy jak Morris. Wiatr unoszący poły jego długiego czarnego płaszcza odsłonił wiśniową podszewkę. Pod spodem miał czarne spodnie, czarny golf - ekstremalnie sportowy strój jak na Morrisa. Długie ciemne włosy zaczesał gładko do tyłu i starannie związał srebrną frotką. - Komendant cię wezwał - zauważyła. - Tak. Na razie nie dotykałem zwłok, tylko badanie wzrokowe.

Czekałem na ciebie. Nie zapytała dlaczego. Domyślała się, że miała wyciągnąć własne wnioski bez jakichkolwiek podpowiedzi z zewnątrz. - Newkirk, z nami - rozkazała, po czym ruszyła w stronę świateł. To mógł być lód albo śnieg. Z daleka mogło się tak wydawać. Z odległości ułożenie ciała robiło wrażenie plastycznej aranżacji - wyglądała jak modelka przed wydumanym ujęciem. A jednak Eve wiedziała, co to było, nawet z daleka. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, aż po zęby. Jej oczy spotkały się z oczami Morrisa. I nic nie powiedziały. To nie był lód ani śnieg. Nie była żadną modelką ani dziełem sztuki. Eve sięgnęła po zestaw i wyjęła preparat ochronny. - Masz na dłoniach rękawiczki - zauważył Morris. - To cholerstwo strasznie się przyczepia do rękawiczek. - Racja. - Nie odrywając wzroku od ciała, zdjęła rękawiczki i schowała je do kieszeni. Wpięła w płaszcz rekorder. - Nagrywaj. - Technicy przygotowywali swoją wersję, podobnie jak Morris. Ona też będzie miała własną. - Ofiarą jest kobieta rasy kaukaskiej. Zidentyfikowaliście ją? - zapytała Morrisa. - Nie. - Jak dotąd niezidentyfikowana. Lat około dwudziestu kilku. Na lewym biodrze wytatuowany niebiesko - żółty motyl. Ciało jest nagie, ułożone na białym prześcieradle, ramiona otwarte, dłonie do góry. Na palcu środkowym lewej ręki srebrna obrączka. Liczne widoczne oznaki torturowania. Rany szarpane, stłuczenia, ukłucia, poparzenia. Cięcia na obu nadgarstkach, prawdopodobna przyczyna zgonu. - Spojrzała na Morrisa. - Tak, to możliwe. - Na klatce piersiowej ma wyryty napis: „osiemdziesiąt pięć godzin, dwanaście minut i trzydzieści osiem sekund”. Eve ciężko westchnęła. - Wrócił. - Tak - zgodził się Morris. - Wrócił. - Trzeba ją zidentyfikować, określić czas zgonu. - Rozejrzała się wokół. - Mógł ją tu przynieść przez park albo przywieźć drogą wodną. Ziemia jest zamarznięta na kość, to park publiczny. Może uda nam się zebrać ślady butów, ale raczej w niczym nam nie pomogą. Sięgnęła po zestaw, ale cofnęła rękę, bo wreszcie zjawiła się Peabody. - Przepraszam, że to tak długo trwało. Musiałam przejechać przez całe miasto, a w

metrze był korek. Cześć, Morris! - Peabody, w czerwonej czapeczce nasuniętej na ciemne włosy i w ciężkich zimowych butach, podrapała się po nosie i spojrzała na ciało. - O rany. Ale ją załatwili. Podeszła bliżej, żeby lepiej widzieć. - Ta wiadomość... wydaje mi się znajoma. - Przesunęła palcami po skroni. - Coś mi to przypomina. - Zidentyfikujcie ją - rozkazała Eve, po czym zwróciła się do Newkirka. - Mów, co wiesz. Cały czas stał na baczność, a teraz usztywnił się jeszcze bardziej. - Mój partner i ja byliśmy na patrolu, zauważyliśmy, że coś się dzieje. Okazało się, że był to napad. Ruszyliśmy w pogoń za mężczyzną w stronę parku. Podejrzany kierował się na wschód. Nie mogliśmy go dogonić, miał nad nami sporą przewagę. Rozdzieliliśmy się, żeby odciąć mu drogę. W tym czasie odkryłem zwłoki ofiary. Wezwałem mojego partnera i powiadomiłem komendanta Whitneya. - Powiadamianie komendanta nie należy do procedury, funkcjonariuszu Newkirk. - Nie, pani porucznik. Uznałem jednak, że w takich okolicznościach powiadomienie jest nie tylko uzasadnione, ale konieczne. - Dlaczego? - Przeczytałem podpis. Pani porucznik, mój ojciec pracuje w firmie. Dziewięć lat temu należał do ekipy specjalnej powołanej do wyjaśnienia sprawy serii zabójstw z użyciem tortur. - Wzrok Newkirka powędrował ku zwłokom, ale po chwili policjant znów spojrzał na Eve. - To ten sam podpis. - Twoim ojcem jest Gil Newkirk? - Tak jest, pani porucznik. - Jej pytanie sprawiło, że nieco rozluźnił ramiona. - O ile mogłem, śledziłem wtedy przebieg śledztwa. Przez te lata, zwłaszcza odkąd sam jestem w firmie, często rozmawialiśmy o tym z ojcem. Dlatego od razu rozpoznałem ten podpis. Pani porucznik, uznałem, że w tym przypadku pominięcie standardowej procedury i powiadomienie bezpośrednio komendanta było słuszne. - Możesz mieć rację. Dobra robota, funkcjonariuszu. Czekać. Odwróciła się do Peabody. - Ofiarę zidentyfikowano jako Sarifinę York, lat dwadzieścia osiem. Zamieszkała przy Zachodniej Dwudziestej Pierwszej. Samotna. Pracowała w Starlight. To taki klub retro w Chelsea - wyrecytowała Delia.

Eve przykucnęła. - Nie tu ją zamordował. Nie była owinięta w to prześcieradło, kiedy ją niósł. Lubi mieć czystą scenę. Czas zgonu, Morris. - Dziś o jedenastej. - Osiemdziesiąt pięć godzin. Uprowadził ją około poniedziałku lub wcześniej, ale stoper włączył później. Jeśli nic się nie zmieniło, to do pierwszej ofiary dobiera się dość szybko po porwaniu. - Zaczyna odliczać w momencie, gdy przystępuje do pracy - potwierdził Morris. - O cholera, przypomniałam sobie. - Policzki Peabody zaczerwieniły się na zimnym wietrze. Otworzyła szeroko oczy na wspomnienie. - Media nazywały go Panem Młodym. - Z powodu obrączki - wyjaśniła Eve. - Powiedzieliśmy im o obrączce. - To było z dziesięć lat temu. - Dziewięć - poprawiła ją Eve. - Dziewięć lat, dwa tygodnie i... trzy dni, odkąd znaleźliśmy pierwsze ciało. - Naśladowca - zasugerowała Peabody. - Nie, to ten sam sprawca. Wiadomość, czas... o tym nie wspominaliśmy mediom. Zamknęliśmy dostęp do informacji, ale nie zamknęliśmy sprawy. Jego też nie zamknęliśmy. Cztery kobiety w ciągu piętnastu dni. Same brunetki, najmłodsza miała dwadzieścia osiem lat, najstarsza trzydzieści trzy. Wszystkie torturował, od dwudziestu trzech do pięćdziesięciu dwóch godzin - Ponownie przyjrzała się napisowi wyrytemu na klatce piersiowej. - Dopracował technikę. Morris w zamyśleniu kiwnął głową. - Wygląda na to, że zaczął od ran powierzchownych, tak jak poprzednio. Potwierdzę, kiedy już ją obejrzę u siebie. - Ślady po związaniu, kostki, nadgarstki... tuż nad nacięciami. - Eve podniosła bezwładną rękę ofiary. - Z tego, co tu widać, nie wygląda, żeby leżała, ot tak, i czekała. Poprzednim ofiarom podawał narkotyki. - Sprawdzę to. Eve pamiętała wszystko, każdy szczegół sprzed lat, frustrację i wściekłość, jakie wówczas budziła ta sprawa. - Wyczyścił ją, dokładnie obmył całe ciało i włosy, używając ekskluzywnych kosmetyków. Przed transportem owinął ją, prawdopodobnie w folię. Przy poprzednich nigdy nie znaleźliśmy nawet śladu jakiegoś kłaczka. Zabierz obrączkę, Peabody. A ty, Morris, weź zwłoki. - Wyprostowała się.

- Funkcjonariuszu Newkirk, potrzebny mi pełny, szczegółowy raport, najszybciej jak to możliwe. - Tak jest. - Kto jest twoim przełożonym? - Grohman, pani porucznik. Jestem z siedemnastego. - Ojciec nadal tam służy? - Tak, pani porucznik. - W porządku, Newkirk, podrzuć mi raport. Peabody, sprawdź w Biurze Osób Zaginionych, może ktoś zgłosił jej zniknięcie. Muszę skontaktować się z komendantem. Zanim wyszła z parku, wiatr zdążyć się uspokoić. Niewielka pociecha. Tłum gapiów nieco się przerzedził, ale sępy z mediów były bardziej wytrwałe i wciąż krążyły. Eve wiedziała, że jedynym sposobem, by zachować kontrolę nad sytuacją, było wyjście naprzeciw reporterom. - Nie będę odpowiadać na państwa pytania. - Musiała krzyczeć, żeby usłyszeli ją w zgiełku, jaki powstał, gdy zaczęli zasypywać ją pytaniami. - Tym razem tylko krótkie oświadczenie. Jeśli nie przestaniecie krzyczeć, to i tego nie usłyszycie. - Dziś, we wczesnych godzinach wieczornych - kontynuowała, ignorując cichnący gwar - dwaj funkcjonariusze nowojorskiej policji natrafili na zwłoki kobiety w parku East River. - Czy udało się ją zidentyfikować? - Jak zginęła? Eve omal nie zmiażdżyła wzrokiem reporterów, którzy usiłowali jej przerwać. - Ludzie, czy spadliście wczoraj z kosmosu? A może poruszacie ustami tylko po to, żeby napawać się brzmieniem własnego głosu? Chyba każdy, kto posiada mózg wielkości orzeszka, wie, że nie ujawnimy nazwiska, dopóki nie powiadomimy rodziny ofiary. Przyczynę zgonu bada lekarz sądowy. Ostrzegam, że każdy, kto jest na tyle głupi, by pytać, czy mam już jakieś podejrzenia, nie otrzyma więcej żadnych informacji dotyczących tej sprawy. Jasne? A teraz proszę nie zajmować mi więcej czasu. Odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła do swojego pojazdu, kiedy w pół drogi ujrzała Roarke'a opartego o maskę. Zupełnie o nim zapomniała. - A ty dlaczego nie jesteś w domu? - W domu? Miałbym przepuścić takie widowisko? Cześć, Peabody. - Witam. - Partnerka Eve zdobyła się na uśmiech, choć policzki miała sztywne z zimna jak płaty lodu. - Byłeś tu cały czas? - Prawie. Oddaliłem się tylko na chwilę. - Otworzył drzwi samochodu i wyjął dwa

hermetycznie zamknięte kubeczki. - Po prezenty dla was. - To kawa - stwierdziła uroczystym tonem Delia. - Gorąca kawa! - Troszkę was rozmrozi. Źle? - zwrócił się do Eve. - Bardzo. Peabody, sprawdź informacje o krewnych ofiary. - York, Sarifina. Już się robi. - To ja wracam do domu... - zaczął Roarke, ale urwał. - Jakie nazwisko? - York - powtórzyła Eve. - Sarifina. - Poczuła skurcz żołądka. - Chcesz powiedzieć, że ją znałeś? - Około trzydziestki, ładna brunetka? - Oparł się o samochód, kiedy kiwnęła głową. - Kilka miesięcy temu zatrudniłem ją na stanowisko menedżerki jednego z moich klubów w Chelsea. Nie mogę powiedzieć, że ją znałem. Jedyne, co o niej wiem, to że była bystra, energiczna i obrotna. Jak zmarła? Zanim zdążyła odpowiedzieć, przerwała im Peabody. - Matka w Reno, w Nevadzie, ojciec na Hawajach. Założę się, że jest im tam cieplej. W mieście mieszka siostra, w Murray Hill. Są też dane z Biura Osób Zaginionych. Siostra zgłosiła wczoraj zaginięcie. - Sprawdźmy najpierw mieszkanie ofiary, potem klub, a na końcu odwiedzimy krewnych. Roarke położył dłoń na ramieniu Eve. - Nie powiedziałaś mi, jak zmarła. - Kiepsko. To nie jest miejsce do takich rozmów. Zaraz zorganizuję ci transport albo... - Jadę z tobą. Była moją pracownicą - dodał, nie czekając, aż żona zaprotestuje. Nie sprzeciwiła się, bo dobrze wiedziała, że byłaby to tylko strata czasu i energii. A skoro już go przy sobie miała, mogła go wykorzystać. - Czy nie powinni cię zawiadomić, gdy pracownik, zwłaszcza na kierowniczym stanowisku, przez kilka dni nie pokazuje się w pracy? - Niekoniecznie. - Roarke starał się zbytnio nie stresować tym, że nagle zainteresowała się nim policja. - A poza tym nie znałem jej godzin pracy. Jeśli nie pojawiła się w klubie, pewnie ktoś pracował za nią. Możliwe, że jej nieobecność zgłoszono menedżerowi tej konkretnej sekcji działu rozrywki. - Potrzebne mi nazwisko. - Oczywiście, dostaniesz. - Zaginięcie zgłoszono wczoraj. Osoba, która przyjęła zgłoszenie, musiała - i lepiej, żeby to zrobiła - rozmawiać z jej współpracownikami z klubu, sąsiadami, przyjaciółmi.

Trzeba to sprawdzić, Peabody. - Zaraz się tym zajmę. - Powiedz mi, jak zmarła - nalegał Roarke. - Morris musi stwierdzić przyczynę zgonu. - Eve. Zerknęła we wsteczne lusterko, ich oczy się spotkały. - Dobra, powiem ci, jak to się stało albo co mogło się wydarzyć. Śledził ją. Miał dużo czasu, nie spieszył się. Obserwował ją, poznał jej zwyczaje, słabości, sposób poruszania się i tak dalej. Wiedział, kiedy będzie sama. Zaatakował, gdy był całkowicie pewny swego. Najprawdopodobniej zgarnął ją z ulicy. W tym celu miał własny pojazd. Odurzył ją i zabrał do swojego... Przypomniała sobie, że kiedyś nazywali to warsztatem. - ... do miejsca, które specjalnie w tym celu przygotował. Najprawdopodobniej to dom prywatny. Tam trzymał ją odurzoną narkotykiem. Czekała na swoją kolej... a jeśli była pierwsza, to czekała, aż zacznie. - Pierwsza? - Tak. Gdy uznał, że jest gotowy, włączył stoper. Zdjął z niej ubranie, związał ją. Jego ulubione narzędzie to sznur. Porządny, konopny... kiedy ofiara się szarpie, powstają otarcia. Stosował cztery metody tortur fizycznych - o psychicznych nie mogę nic powiedzieć - przypalanie i mrożenie oraz uderzenia ostrymi i tępymi narzędziami. Stosował je z rosnącą intensywnością. Można przypuszczać, że kontynuuje, dopóki cierpienie ofiary działa na niego stymulująco, dostarcza mu przyjemności, budzi jego zainteresowanie. Na koniec podcina jej żyły i pozwala się wykrwawić. Po śmierci wycina napis na klatce piersiowej - godziny, minuty, sekundy - jak długo dana kobieta wytrzymała. Zapadła chwila absolutnej ciszy. - Jak długo? - zapytał w końcu Roarke. - Była silna. Po wszystkim obmywa zwłoki. Robi to dokładnie, używa ekskluzywnych kosmetyków i szamponu. Przypuszczamy, że owija ciało w plastikowy worek i przewozi na miejsce, które wybrał wcześniej. Układa je tam na czystym białym prześcieradle. Na palec serdeczny lewej ręki wkłada srebrną obrączkę. - Hm - mruknął Roarke, wpatrując się w okno. - Coś mi to przypomina. Gdzieś już o czymś takim słyszałem. - Między jedenastym a dwudziestym szóstym lutego dwa tysiące pięćdziesiątego pierwszego roku uprowadził, torturował i zabił w ten sposób cztery kobiety. A potem przestał. Zniknął, zapadł się pod ziemię, rozpłynął w cholernym powietrzu. Miałam nadzieję, że trafił

do piekła. Roarke zrozumiał, dlaczego komendant ją wezwał, mimo że nie miała służby. - Prowadziłaś śledztwo w tamtych sprawach. - Z Feeneyem. On kierował. Ja byłam detektywem, tylko co zdobyłam drugi stopień. Pracowaliśmy nad tym razem. Po drugim zabójstwie mieliśmy już ekipę. Nie udało nam się go złapać. Cztery kobiety, pomyślała Eve. Nigdy nie oddano im sprawiedliwości. - Od czasu do czasu przypomina o sobie - mówiła dalej. - Dwa tygodnie, dwa i pół. Cztery, pięć kobiet. I znów znika. Na rok, półtora. Tym razem wrócił do Nowego Jorku. Myślimy, że tu zaczynał. Wrócił tu, gdzie zaczął, ale tym razem to będzie jego koniec. W wygodnie urządzonym salonie, z lampką szampana, którego zgodnie z tradycją otworzył, by uczcić pomyślne zakończenie przedsięwzięcia, mężczyzna, od dawna nazywany przez media Panem Młodym, usiadł przed ekranem. Wiedział, że jeszcze raczej za wcześnie na reportaże. Jego ostatnie dzieło odkryją nie wcześniej niż rano. Ale nie mógł się oprzeć ciekawości. Tylko parę chwil, tak żeby sprawdzić, obiecał sobie, a potem dokończy szampana, słuchając muzyki. Może Puccini, na cześć... musiał urwać, żeby przypomnieć sobie jej imię. Ach tak, Sarifina. Urocze imię. Puccini dla Sarifiny. Zauważył, że na Pucciniego reagowała najlepiej. Przerzucił kilka kanałów i prawie natychmiast został nagrodzony. Z rozkoszą usiadł wygodniej, skrzyżował nogi w kostkach i przygotował się na recenzje swojego najnowszego dzieła. Nazwisko ofiary ujawnią dopiero po tym, jak powiadomią jej krewnych. Na razie policja nie potwierdziła informacji, że kobieta została zamordowana, jednak obecność porucznik Eve Dallas na miejscu zdarzenia wskazuje, że mogło tam dojść do popełnienia przestępstwa. Klasnął lekko w dłonie, gdy na ekranie pojawiła się twarz Eve. - A więc jesteś - powiedział. - Witam ponownie. Jak to miło znów zobaczyć starych znajomych. Tym razem poznamy się bliżej. Dużo bliżej. - Uniósł kieliszek w toaście. - Wiem, że będziesz dziełem mojego życia.

ROZDZIAŁ 2 Mieszkanie Sarifiny odzwierciedlało wielkomiejskie trendy. Ściany i tkaniny w intensywnych barwach równoważyła lśniąca czerń stołów i półek. Eleganckie, tętniące kolorami wnętrze. I proste w utrzymaniu. Eve wyobraziła sobie właścicielkę jako kobietę, która nie miała czasu lub po prostu nie przepadała za sprzątaniem. Łóżko było zaścielone, przykryte jaskrawoczerwoną narzutą, zarzucone poduszkami w duże, wyraziste wzory. W szafie wisiała kolekcja ubrań w stylu vintage. Eleganckie, proste i w równie żywych kolorach. Buty umieszczone w przezroczystych pudełkach wyglądały na wiekowe. Dbała o swoje rzeczy. - Myślisz, że ubierała się w te ciuchy do klubu? - zapytała Roarke'a Eve. - Tak, na pewno. To kolekcja retro, stylizowana na lata czterdzieste ubiegłego wieku. Jej praca polegała na rozmawianiu z gośćmi. Rozpoznawała stałych klientów, witała ich, wskazywała stolik. Miała wyglądać jak gospodyni przyjęcia. - Domyślam się, że właśnie tak wyglądała. Trochę nowszych ciuchów, styl nieformalny, dwie garsonki w typie businesswoman. Sprawdzimy jej sprzęt elektroniczny - dodała, zerkając na łącze zainstalowane przy łóżku. - Zobaczymy, czy się z nią kontaktował. To nie pasuje do jego stylu, ale ludzie się zmieniają. Przejrzymy jej łącza i komputer. Miała w klubie własny gabinet? - Tak. - To sprzęt biurowy też sprawdzimy. - Odsunęła szufladę małego stolika pod oknem. - Nie ma notatnika ani organizera. Nie ma kieszonkowego łącza. Prawdopodobnie miała je przy sobie. W garderobie ogromna torba i jedna z tych... jak to nazywają... torebek miejskich. Taka, która pasuje do kostiumu i ubrań w stylu sportowym. Kilka torebek wieczorowych. Może siostra rozpozna, czy czegoś brakuje. - W lodówce karton mleka sojowego - poinformowała z kuchni Peabody. - Termin ważności minął w środę. Resztki chińszczyzny, jak na mój nos to leżą tu co najmniej od tygodnia. Znalazłam bloczek na notatki. - Podniosła go do góry. - Lista zakupów: rzeczy z bazaru i jakieś inne drobiazgi. Jest tu też zdjęcie do przyklejenia na lodówkę, ona i jakiś facet, ale nie było na lodówce. Znalazłam je w szufladzie, obrazkiem do dołu, co mi mówi, że niedawno się rozstali.

- W porządku, zabezpiecz i sprawdź. - Eve zerknęła na zegarek na nadgarstku. Dochodziła pierwsza w nocy. Jeśli o tej porze zaczną pukać do drzwi i budzić sąsiadów, tylko wkurzą ludzi. A wkurzeni obywatele niechętnie odpowiadają na pytania glin. - Sprawdzimy klub. Roarke przepadał za starymi filmami, szczególnie za nastrojowymi czarno - białymi produkcjami z połowy ubiegłego wieku, dzięki temu Eve orientowała się w modzie i muzyce z lat czterdziestych. Przynajmniej takich, jakie przedstawiano w tamtym czasie w Hollywood. Wchodząc o drugiej nad ranem do Starlight, poczuła się tak, jakby wsiadła do machiny czasu. Był to duży, połyskujący światłami trzypoziomowy klub. Na każdy poziom prowadziły osobne szerokie, białe schody. I wszędzie, nawet o tej porze, było pełno ludzi. Siedzieli na srebrnych kanapach przy stolikach nakrytych białymi obrusami. Obsługa - kelnerzy w eleganckich białych garniturach, kelnerki w krótkich rozkloszowanych czarnych sukienkach - krążyła od stolika do stolika, częstując drinkami. Goście byli wystrojeni w gustowne garnitury, czarne krawaty, kobiety miały na sobie stylowe sukienki podobne do tych, które wisiały w szafie Sarifiny, a nawet bardziej ozdobne i zwiewne. W klubie obowiązywały elegancja i wyrafinowanie, dlatego Eve lekko się zdziwiła, widząc przy stolikach dwudziestolatków w towarzystwie ludzi, którzy bez wątpienia mieli już za sobą setne urodziny. Z lśniącej czarnej sceny płynęła głośna muzyka w wykonaniu zespołu na żywo. A może raczej należało określić ich słowem „orkiestra”, pomyślała, przyglądając się co najmniej dwudziestu muzykom z trąbkami, smyczkami, fortepianem i perkusją. Swingujący rytm porywał pary tańczące w samym środku klubu, na parkiecie. Wolno obracająca się ogromna lustrzana kula odbijała światło, które padało na czarno - srebrne kwadraty na podłodze. - Prawdziwa klasa - westchnęła Peabody. - Niesamowita miejscówka. - Wszystko, co było stare, jest znów nowe - stwierdził Roarke, rozglądając się po wnętrzu. - Będziecie rozmawiać z zastępcą menedżera, Zelą Wood. - Wszystkich pracowników znasz z imienia i nazwiska? - zapytała Eve. - Niezupełnie. Sprawdziłem w dokumentach. Nazwisko, godziny pracy, zdjęcie z identyfikatora i... - urwał. - Tak, to musi być Zela. Eve spojrzała we wskazanym przez niego kierunku. Uderzająco piękna kobieta w jasnym złocie, które wręcz promieniało na tle jej skóry w kolorze mocnej kawy. Długie włosy

opadały kaskadą na ramiona i plecy. Eve zauważyła, że poruszała się szybko, a jednak jej ruchy były płynne i swobodne, jakby miała dla siebie całą wieczność. To jasne, że zauważyła i natychmiast rozpoznała wielkiego szefa, bo utkwiła w nim oczy w kolorze niemal identycznym jak suknia. Jej palce ślizgały się po srebrnej poręczy, gdy ruszyła po schodach w kierunku Roarke'a. - Pani Wood. - Bardzo mi miło. - Podała mu dłoń, uśmiechając się czarująco. - Zaraz przygotuję dla państwa stolik. - Nie chcemy stolika. - Eve odciągnęła jej uwagę od Roarke'a. - Przejdźmy do pani biura. - Oczywiście - odparła Zela, nie przestając się uśmiechać. - Proszę za mną. - Moja żona - powiedział Roarke, ściągając na siebie niezadowolone spojrzenie Eve. - Porucznik Dallas, detektyw Peabody. Zela, musimy porozmawiać. - Tak, oczywiście. - Głos miała gładki; pasował do niej jak śmietanka do mocnej, czarnej kawy. W jej oczach jednak dało się zauważyć niepokój. Minęli szatnię i srebrne drzwi do toalet. Zela wprowadziła kod do prywatnej windy. Kiedy chwilę później wyszli z windy, znów znaleźli się w dwudziestym pierwszym wieku. Biuro było urządzone bardzo funkcjonalnie i służyło wyłącznie do załatwiania interesów. Czysty biznes. Na ukrytych w ścianach ekranach widać było, co się dzieje w całym klubie, w tym w kuchni, piwnicy z winem i magazynie innych alkoholi. Na biurku stały multiłącze, komputer i zestaw dyskietek. - Czy mogę zaproponować coś do picia? - zaczęła Zela. - Nie, dzięki. Zna pani Sarifinę York? - Tak, oczywiście. - Jej niepokój wyraźnie się pogłębił. - Czy coś się stało? - Kiedy widziała ją pani ostatni raz? - W poniedziałek. Zawsze w poniedziałki organizujemy herbatkę dla naszych starszych gości. Sarifina się tym zajmuje, ma do tego niesamowitą smykałkę. W poniedziałki jest w klubie od pierwszej do siódmej, a ja przychodzę na wieczorną zmianę. Wyszła około ósmej, myślę, że trochę przed ósmą. Zapytałam, bo nie przyszła do pracy w środę. - Zela zerknęła na Roarke'a i usiadła w swoim fotelu. - We wtorki ma wolne, ale w środę też jej nie było. Pracowałam za nią. Myślałam, że... Jej dłoń powędrowała ku wisiorkowi, który nosiła na szyi. Jej palce zaczęły się bawić błyszczącymi kamieniami. - Zerwała z facetem, z którym się spotykała, i była z tego powodu przygnębiona.

Myślałam, że może znów się zeszli. - Czy kiedykolwiek wcześniej zdarzyło jej się nie pojawić w pracy bez usprawiedliwienia? - zapytała Eve. - Nie. - Mówi to pani, żeby ją osłaniać? - Nie, skąd. Sari nigdy nie opuszczała pracy. - Zela przeniosła wzrok na twarz szefa. - Nigdy. Tylko dlatego z początku ją kryłam. Ona uwielbia tę pracę i jest świetna w tym, co robi. - Zela, rozumiem i doceniam, że poświęciła pani swój czas, żeby chronić współpracowniczkę i przyjaciółkę - powiedział Roarke. - Dziękuję. Kiedy nie pojawiła się w czwartek i w żaden sposób nie mogłam się z nią skontaktować, sama nie wiem, czy byłam bardziej wściekła czy zaniepokojona. Chyba jedno i drugie, dlatego zadzwoniłam do jej siostry. Sari wpisała ją na listę osób do kontaktu. Nie powiadomiłam pana, bo nie chciałam, żeby miała kłopoty. Zela ciężko westchnęła, jej oddech drżał. - Ma kłopoty, prawda? Przyszli tu państwo dlatego, że ma kłopoty. Eve wiedziała, że to będzie cios. Takie wiadomości zawsze są ciosem. - Przykro mi, że muszę to pani powiedzieć, ale Sarifina York nie żyje. - Co takiego? Powiedziała pani... Że co? - Zela, niech pani usiądzie. - Roarke wziął ją pod ramię i delikatnie posadził w fotelu. - Powiedziała pani, że... ona nie żyje? Miała wypadek? Jak... - Jej jasne złote oczy zrobiły się wilgotne. Eve dostrzegła w nich szok. - Została zamordowana. Przykro mi. Przyjaźniłyście się? - Och, Boże. Och, Boże. Kiedy? Jak? Nie rozumiem. - Na razie szukamy odpowiedzi na te pytania, panno Wood. - Eve przez chwilę podążała wzrokiem za Roarkiem, który podszedł do panelu ściennego, otworzył go i spośród kolekcji alkoholi wybrał butelkę brandy. - Nie zauważyła pani, czy ktoś ją obserwował, zaczepiał albo wykazywał niezwykłe zainteresowanie? - Nie. Nie. To znaczy, wiele osób się nią interesuje. Ona po prostu budzi zainteresowanie gości. Nie rozumiem. - Czy nie wspominała, że ktoś ją zaczepiał lub niepokoił? - Nie. - Proszę, niech się pani napije. - Roarke wcisnął Zeli szklaneczkę brandy w dłoń. - Czy ktoś o nią wypytywał?

- Dopiero dziś, kilka godzin temu, detektyw z policji. Powiedział, że siostra Sari zgłosiła jej zaginięcie. A ja pomyślałam... - Łzy popłynęły jej po policzku. - Pomyślałam wtedy, że siostra trochę przesadza. Oczywiście zaniepokoiłam się, ale nie za bardzo, bo uznałam, że pewnie wróciła do swojego eks, a on ją namówił, żeby rzuciła tę pracę. To był dla niego problem. - Zela wytarła łzy z policzków i mówiła dalej. - Nie podobało mu się, że tu pracowała, bo spędzała w klubie prawie wszystkie noce. Jej oczy nagle zrobiły się większe. - Czy to on ją skrzywdził? Och, mój Boże. - Czy obawiała się pani, że byłby do tego zdolny? - Nie. Na pewno nie. To typ marudy. Biernie agresywny. Palant, ale nigdy nie pomyślałam, że mógłby ją skrzywdzić. Nie w ten sposób. - Nie mamy powodów sądzić, że to zrobił. Może nam pani podać jego nazwisko i adres? - Tak, oczywiście. - Czy w klubie są jeszcze dyskietki z zapisem z kamer bezpieczeństwa z poniedziałku? - Tak. Przechowujemy filmy przez tydzień. - Będą mi potrzebne. Poproszę też o dyskietki z soboty i niedzieli. A czy w poniedziałek wyszła sama? - Nie widziałam, jak wychodziła. Jak wspomniałam, przyszłam około kwadransa przed ósmą, Sari właśnie wkładała płaszcz. Zagadnęłam ją, powiedziałam coś w stylu: „Co jest, nie możesz się rozstać z pracą?”, a ona się roześmiała. Chciała tylko dokończyć papierkową robotę. Porozmawiałyśmy przez chwilę, chyba o zakupach. Potem powiedziała, że zobaczymy się w środę, a ja odpowiedziałam... odpowiedziałam „miłego wolnego”. Wyszła z biura, a ja zabrałam się do sprawdzania rezerwacji na wieczór. Uznałam, że poszła prosto do domu. Nie wspominała, że się z kimś... - W porządku. Będę wdzięczna, jeśli znajdzie mi pani te dyskietki i poda dane mężczyzny, z którym się spotykała. - Oczywiście. - Zela podniosła się z fotela. - Czy mogę jakoś pomóc? Nie wiem, co powinnam zrobić. Jej siostra. Może powinnam skontaktować się z jej siostrą? - Nie trzeba. My się tym zajmiemy. Jeśli w środku nocy słychać pukanie do drzwi, większość ludzi zwykle przeczuwa, że to nic dobrego.

Kiedy Jaycee York im otworzyła, Eve od razu zauważyła jej przerażenie, jeszcze zanim padło jakiekolwiek słowo. Wpatrywała się w oczy Eve, a na jej twarzy oprócz przerażenia pojawiła się rozpacz. - Sari. Och, nie. Och, nie! - Pani York, czy możemy wejść? - Znaleźliście ją. Ale... - Wejdźmy do środka, pani York. - Peabody wzięła Jaycee pod ramię. - Wejdźmy i usiądźmy. - To będzie coś złego. Wiem, że to coś bardzo, bardzo złego. Niech pani to powie szybko, dobrze? Proszę powiedzieć mi jak najszybciej. - Pani siostra nie żyje, pani York. - Peabody, która nadal trzymała Jaycee pod ramię, poczuła jej drżenie. - Bardzo nam przykro z powodu pani straty. - Wiedziałam. Chyba wiedziałam. Domyśliłam się, zaraz jak tylko zadzwonili z klubu. Wiedziałam, że przytrafiło jej się coś okropnego. Peabody zaprowadziła Jaycee do fotela w salonie. Strasznie dużo rupieci, zauważyła w myślach Eve; takich, które informowały, że mieszkała tu rodzina. Na kominku zdjęcia chłopców w różnym wieku, roześmianego mężczyzny, kilka fotografii ofiary. W pokoju było kilka kolorowych akcentów, dużo poduszek podłogowych, które wyglądały na często używane. - Pani York, czy pani mąż jest w domu? - zapytała Eve. - Czy chce pani, żebyśmy sprowadziły go do domu? - Nie ma go... Clint zabrał chłopców do Arizony. Do... do Sedony. Na tydzień. Na szkolny obóz. - Jaycee rozejrzała się, jakby spodziewała się ich zobaczyć. - Pojechali na obóz, a ja zostałam. Nie chciałam z nimi jechać, bo mam pracę. Pomyślałam, że byłoby tak miło mieć cały tydzień dla siebie. Nie dzwoniłam do nich, nic im nie mówiłam, żeby się nie martwili. Po co miałam ich martwić, skoro wszystko miało być dobrze? Cały czas powtarzałam sobie, że wszystko będzie dobrze. Ale nie jest. Nie jest! - Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Eve oceniała, że Jaycee jest dziesięć lat starsza od siostry. Miała krótkie włosy blond, a jej zrozpaczone oczy przypominały letnie niebo. - Zawiadomiłam policję. - Z trudem wypowiadała słowa, zanosząc się od płaczu. - Kiedy zawiadomili mnie, że nie przyszła do pracy, zadzwoniłam na policję. Poszłam do jej mieszkania, ale jej nie zastałam, więc zatelefonowałam. Kazali mi wypełnić zgłoszenie o zaginięciu. - Zamknęła oczy. - Co stało się Sari? Co stało się mojej siostrze?

Przed fotelem stał podnóżek. Eve usiadła na nim, żeby ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. - Bardzo mi przykro. Została zamordowana. Jej zapłakane policzki nagle zrobiły się szokująco blade. - W mediach mówili... słyszałam... Mówili, że w East River Park znaleziono kobietę. Nie podali nazwiska. Wyjaśnili, że policja najpierw musi powiadomić krewnych. Ja jestem krewną! Przycisnęła dłoń do ust. - Pomyślałam, że nie, to nie może być Sari. Sari przecież nie mieszka w East Side. Ale cały czas czułam, że ktoś zapuka do drzwi. I zrobiliście to. - Byłyście blisko, pani i siostra? - Ja... Nie mogę. Nie potrafię. - Przyniosę pani wody. - Peabody dotknęła jej ramienia. - Mogę wejść do kuchni i przynieść pani wody? Jaycee tylko pokiwała głową, nie odrywając oczu od Eve. - Była moją ukochaną małą siostrzyczką. Moja mama zmarła, kiedy byłam dzieckiem, parę lat później tato powtórnie się ożenił. Urodziła im się Sari. Sarifina. Była taka śliczna, jak laleczka. Kochałam ją. - Czy wspomniałaby pani, gdyby ktoś ją niepokoił? Gdyby czymś się denerwowała albo martwiła? - Tak. Dużo rozmawiałyśmy. Kochała swoją pracę. Była w tym dobra. Ta praca sprawiała, że czuła się szczęśliwa. Ale dla Cala to był problem. Spotykali się przez kilka ostatnich miesięcy. Pracowała w nocy, dlatego nie mogła spędzać z nim zbyt dużo czasu. Uraził ją i zranił, kiedy postawił jej ultimatum. Zażądał, żeby rzuciła klub albo z nią zerwie. No i zerwali. Wyszło jej to na dobre. - Dlaczego? - On nie był dla niej wystarczająco dobry. I nie mówi ę tego tylko jako siostra. - Urwała, by napić się wody, którą przyniosła jej Peabody. - Dziękuję. Dzięki. On po prostu nie był dla niej dobry... Samolub. A w dodatku nie podobało mu się, że zarabiała więcej od niego. Wiedziała o tym, rozumiała to, dlatego zdecydowała się na zerwanie. A jednak było jej trochę przykro z tego powodu. Sari nie lubi przegrywać... Chyba nie myśli pani... Sądzi pani, że Cal ją skrzywdził? - A pani? - Nie. - Jaycee upiła łyk wody, wzięła głębszy oddech i jeszcze raz powoli się napiła. - Nie powiedziałabym. Nawet nie przeszło mi to przez myśl. Dlaczego miałby to zrobić? On jej

nie kochał - zauważyła smutno. - Był zbyt skupiony na sobie, żeby zadać sobie trud i... Muszę ją zobaczyć. Muszę zobaczyć Sari! - Zorganizujemy to. Kiedy widziała ją pani ostatni raz? - W niedzielę po południu. Zanim Clint wyjechał z chłopcami na obóz. Przyszła się pożegnać. Była taka energiczna i pełna życia. Chciałyśmy iść w sobotę... jutro... na zakupy. Moi chłopcy wracają dopiero w niedzielę. Miałyśmy iść na zakupy i na lunch. Och, Boże. Boże. Jak zmarła? Jak zmarła moja siostrzyczka? - Prowadzimy w tej sprawie śledztwo, pani York. O wszystkim panią poinformuję, gdy tylko czegoś się dowiem. - Nic nie powiem tej biednej kobiecie, pomyślała Eve. Nie powiem, co się stało z jej siostrą, dopóki przy Jaycee nie będzie kogoś, kto się nią zaopiekuje. - Możemy skontaktować się z pani mężem. Chce pani, żeby wrócili teraz do domu? - Tak. Tak. Chcę, żeby jak najszybciej wrócili. Chcę, żeby byli tutaj. - Czy jest ktoś, sąsiadka albo przyjaciółka, kto mógłby dotrzymać pani towarzystwa, dopóki mąż i synowie nie wrócą? - Sama nie wiem... Ja nie... - Pani York - odezwała się łagodnie Peabody. - Nie powinna pani być teraz sama. Zadzwonimy po którąś z pani przyjaciółek i poprosimy, żeby przyszła i z panią była. - Lib. Może pani zadzwonić do Lib? Na pewno przyjdzie. Gdy znaleźli się już na ulicy, Roarke wziął głęboki oddech. - Często się zastanawiam, jak ty to robisz, w jaki sposób patrzysz na śmierć i wgryzasz się w umysły tych, którzy ją przynoszą. Ale chyba najtrudniejsze jest przekazywanie wiadomości tym, którzy zostali. Dźwiganie z nimi ich bólu, bo na pewno go czujesz, musi być dla ciebie najbardziej wyczerpujące. Musnął palcami dłoń Eve. - Nie powiedziałaś Jaycee, co się stało z jej siostrą. Dajesz jej czas, żeby się uporała z pierwszą falą bólu. - Nie wiem, czy zrobiłam jej przysługę. Kobieta całkiem się rozsypie, gdy usłyszy prawdę. Może powinnam była powiedzieć jej o tym od razu, kiedy jest taka załamana. - Dobrze zrobiłaś - włączyła się Peabody. - Ma przyjaciółkę, ale teraz bardziej potrzebuje rodziny. Ich wsparcie będzie jej naprawdę potrzebne. - No cóż. Sprawdźmy, co ma do powiedzenia Morris. Jedź do domu - zwróciła się do

Roarke'a. - Odezwę się, jak tylko będę mogła. - Chciałbym iść z tobą. - Ale już... która to... czwarta rano. A poza tym chyba nie chcesz iść do kostnicy. - Moment - szepnął do Peabody i biorąc za rękę Eve, odciągnął ją na bok. - Chciałbym przy tym być. Chciałbym, żebyś mi pozwoliła. - Powiadomię cię o wszystkim, czego się dowiem od Morrisa, a ty prześpij się choć chwilę. Ale - mówiła dalej, nie dopuszczając go do słowa. - To jeszcze nie wszystko. Chcę usłyszeć od ciebie, że nie czujesz się za to odpowiedzialny. Spojrzał w stronę mieszkania Jaycee i pomyślał o rozpaczy, jaka wypełniała teraz to miejsce. - Zginęła nie dlatego, że ją zatrudniłem. Nie jestem aż takim egocentrykiem. A jednak chcę przy tym być. - OK. Ty prowadzisz. Zrobimy po drodze przystanek. Muszę pogadać z Feeneyem. Był jej mentorem, nauczycielem, partnerem. Choć żadne z nich nigdy o tym nie wspomniało, był dla niej kimś w rodzaju ojca. Wyłowił ją z tłumu, gdy jeszcze nosiła mundur. Stworzył ją. Nigdy nie zapytała Feeneya, co takiego zobaczył, że podjął decyzję. Wiedziała tylko, że nie mógł inaczej. I bez niego byłaby bardzo dobra. Dzięki własnemu uporowi, poświęceniu i zdolnościom zdobyłaby stopień detektywa. Pewnie nawet w końcu awansowałaby do rangi, którą miała dziś. Ale bez niego nie byłaby takim samym gliną. Kiedy otrzymał zasłużony awans, poprosił o przeniesienie do wydziału przestępczości elektronicznej. Elektronika zawsze była jego specjalnością i pasją, więc ta prośba była czymś zupełnie naturalnym. Eve przypomniała sobie, że złościła się trochę na niego, kiedy odszedł z wydziału zabójstw. Przez pierwsze miesiące tęskniła za nim, za spotkaniami, wspólną pracą, za codziennymi rozmowami. Brakowało jej go jak własnej ręki. Mogła przełożyć tę sprawę na rano albo chociaż na jakąś bardziej przyzwoitą porę, ale wiedziała, że gdyby sytuacja była odwrotna, ona sama chciałaby usłyszeć pukanie do drzwi już teraz. I byłaby cholernie wkurzona, gdyby nie zapukał. Otworzył z półprzytomną twarzą. Włosy - rudosiwa szczotka ryżowa - sterczały mu na wszystkie strony, jakby ktoś nagle zjonizował wokół niego powietrze. Może i miał na sobie pognieciony szlafrok w zdumiewających odcieniach fioletu, ale

jego oczy bez wątpienia należały do gliny. - Kto umarł? - Właśnie o tym chcę z tobą pogadać - wyjaśniła Eve. - Z tym że bardziej z akcentem na jak” niż „kto”. - Cóż. - Podrapał się po brodzie, a Eve usłyszała szelest nocnego zarostu. - Wejdź. Żona śpi, chodźmy do kuchni. Muszę się napić kawy. Mieszkanie było bardzo przytulne. Rodzinna atmosfera. Eve pomyślała, że tak mogłoby wyglądać mieszkanie Jaycee za dziesięć, dwadzieścia lat. Dzieci Feeneya już dorosły, pojawiły się wnuki. Nigdy nie była pewna, ile ich miał. Część kuchni przeznaczona na aneks jadalny była dość spora, a stół długi, więc pewnie podczas rodzinnych kolacji zasiadało ich tam całe pokaźne grono. Niosąc kawę, Feeney szurał kapciami, które - Eve nie miała co do tego żadnych wątpliwości i gotowa była postawić na to całą pensję - dostał w prezencie na Boże Narodzenie. Na środku stołu stała czerwono - pomarańczowa waza o dziwacznym kształcie. Dzieło pani Feeney, domyśliła się Eve. Żona Feeneya uwielbiała rękodzieło i zawsze miała skłonność do tego typu działalności. Ciągle robiła różne przedmioty. Wielu nigdy nie udało się zidentyfikować. - Dostałam sprawę - zaczęła Eve. - Ofiarą jest kobieta, brunetka, przed trzydziestką. Znaleziono ją nagą w East River Park. - Tak, wiem. Widziałem w wiadomościach. - Naga. Była torturowana. Poparzenia, stłuczenia, nakłucia, rany cięte. Podcięte żyły na nadgarstkach. - Cholera. Już załapał, o co chodzi, zauważyła Eve. - Miała srebrną obrączkę na środkowym palcu lewej ręki. - Jak długo? - zapytał Feeney. - Jak długo wytrzymała? Jaki czas wyrył na jej ciele? - Osiemdziesiąt pięć godzin, dwanaście minut i trzydzieści osiem sekund. - Cholera - zaklął jeszcze raz. - Cholerny skurwiel. - Zacisnął dłoń i lekko, ale zdecydowanie uderzył pięścią w stół. - Dallas, tym razem nam nie zniknie. Drugi raz mu się nie uda. Na pewno ma już następną. - Tak. - Eve pokiwała głową. - Myślę, że ma już drugą. Feeney oparł łokcie na stole i przeczesał palcami włosy. - Musimy dokładnie przejrzeć wszystko, co na niego mieliśmy dziewięć lat temu.