ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Roberts Nora - In Death 30 - Śmierć cię pokocha

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 30 - Śmierć cię pokocha.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 319 stron)

J. D. ROBB ŚMIERĆ CIĘ POKOCHA Tytuł oryginału KINDRED IN DEATH Witajcie, mroki, moi bracia! Wszelkie okropieństwa, czołem! JAMES THOMSON Kłamstwo, które jest półprawdą, Jest najczarniejszym z kłamstw. TENNYSON

Rozdział 1 Umarła i trafiła do raju albo do jakiegoś lepszego świata, bo nie wiadomo, czy w raju można się rozkoszować naprawdę dobrym seksem i leniwymi, świątecznymi porankami. Była w doskonałym nastroju - może trochę zaspana, ale bardzo szczęśliwa i zadowolona, że po zakończeniu wojen miejskich, czyli prawie czterdzieści lat temu, ustanowiono Światowy Dzień Pokoju. Może czerwcową niedzielę wybrano arbitralnie, lecz z całą pewnością termin był w pełni symboliczny. I może pozostałości po tych ponurych czasach nadal zaśmiecały krajobraz Ziemi nawet w 2060 roku, jednak ludzie mają przecież prawo do parad, spotkań przy grillu, górnolotnych przemówień i długich weekendów, podczas których mogą się upić. Ona osobiście cieszyła się z dwóch wolnych dni z rzędu bez względu na to, komu lub czemu to zawdzięczała. Szczególnie kiedy niedziela rozpoczynała się tak, jak ta. Porucznik Eve Dallas z wydziału zabójstw nowojorskiej policji, ciesząca się opinią niezłej siekiery, leżała nago na swoim mężu, który przed chwilą pokazał jej ładny kawałek raju. Przypuszczała, że dzięki niej on też się przekonał, co to raj, bo leżał z zamkniętymi oczami, jedną ręką leniwie gładząc ją po pupie, a serce mu waliło jak młot pneumatyczny. Usłyszała głuchy odgłos, kiedy ich spasiony kocur Galahad wskoczył na łóżko, uznawszy, że już koniec przedstawienia. Pomyślała: nasza mała, szczęśliwa rodzinka w komplecie w ten leniwy, niedzielny poranek. Czyż to nie zdumiewające? Miała małą, szczęśliwą rodzinę, dom, nieprawdopodobnie cudownego i fascynującego mężczyznę, który ją kochał i - wcale nie przesadzała - naprawdę dobry seks. Nie wspominając o wolnym dniu. Zamruczała niemal równie entuzjastycznie, jak kot, i wtuliła twarz w szyję Roarke'a. - Jak dobrze! - westchnęła. - Skromnie mówiąc. - Otoczył ją ramieniem. - A na co teraz masz ochotę? Uśmiechnęła się, rozkoszując się tą chwilą, irlandzkim zaśpiewem w jego głosie, miękkim futrem kocura, kiedy trącił ją łepkiem w rękę, domagając się uwagi. A raczej śniadania. - Właściwie na nic. - To się da załatwić. Poczuła, jak Roarke zmienił pozycję i usłyszała, że kot zaczął głośniej mruczeć, kiedy jej mąż podrapał go za uchem.

Podparła się, żeby spojrzeć na jego twarz. Miał wprost zabójcze oczy, olśniewająco niebieskie, o gęstych, ciemnych rzęsach. Te oczy śmiały się do mej. Tylko do niej. Nachyliła się i długo, namiętnie pocałowała go prosto w usta. - Cóż, nie uważam, żeby to było takie nic. - Kocham cię. - Cmoknęła go w oba policzki, trochę szorstkie od zarostu. - Może dlatego, że jesteś taki piękny. Nie ma w tym ani trochę przesady, pomyślała, kiedy kot wcisnął się pod jej ramię i rozwalił pomiędzy nimi. Zgrabnie wykrojone usta, oczy czarodzieja, wydatne kości policzkowe, a wszystko obramowane czarnymi, jedwabistymi włosami. Jeśli dodać do tego szczupłe, jędrne ciało, całość prezentowała się niemal bez zarzutu. Roarke'owi udało się przyciągnąć Eve do siebie; jeszcze raz ją pocałował, i zaraz syknął. - Dlaczego, do jasnej cholery, nie zejdzie na dół, by naprzykrzać się Summersetowi o śniadanie? - Odepchnął kota, który ugniatał mu łapami tors, sprawiając ból. - Dam mu jeść. Zresztą i tak mam ochotę na kawę. Eve sturlała się z łóżka i podeszła do autokucharza w sypialni. - Przez ciebie ominęło mnie jedno bara-bara - z pretensją w głosie mruknął do kota Roarke. Galahad błysnął ślepiami, z których każde było innego koloru, może rozbawiony jego uwagą, a potem wygramolił się z łóżka. Eve zamówiła kocie żarcie, a ponieważ było święto, również kawałek tuńczyka. Kiedy kot łapczywie rzucił się na jedzenie, zaprogramowała dwa kubki mocnej, czarnej kawy. - Zastanawiałam się, czy nie zejść na dół i poćwiczyć, ale właściwie już zaliczyłam poranną gimnastykę. - Wypiła pierwszy życiodajny łyk kawy, wracając na podest z łożem wielkości sadzawki. - Wezmę prysznic. - Ja też, a potem wezmę ciebie. - Uśmiechnął się, kiedy podała mu kawę. - Potraktujemy to jak dodatkową porcję ćwiczeń. To bardzo zdrowe. A później może coś irlandzkiego. - Proponujesz mi siebie, Irlandczyku? - Miałem na myśli śniadanie, ale możesz mieć jedno i drugie. Doszedł do wniosku, że wygląda na szczęśliwą, wypoczętą... I jest najzwyczajniej pod słońcem prześliczna. Wysoka i szczupła, z tymi jasnobrązowymi włosami wokół twarzy i dużymi, rozbawionymi oczami koloru bursztynu. Dołeczek w brodzie, którym się zachwycał,

robił się wyraźniejszy, kiedy się uśmiechała. Pomyślał, że w takich chwilach, kiedy są w pełni ze sobą zestrojeni, życie wydaje się po prostu cudowne. Policjantka i były kryminalista. Uznał, że to coś tak cholernie normalnego, jak sałatka ziemniaczana w Światowy Dzień Pokoju. Przyglądał się Eve uważnie znad kubka, przez aromatyczny obłok pary. - Uważam, że częściej powinnaś chodzić w tym stroju. Należy do moich ulubionych. Przechyliła głowę i wypiła jeszcze łyk kawy. - A ja mam ochotę na naprawdę długi prysznic. - Świetnie się składa, bo ja też. Wypiła ostatni łyk kawy. - W takim razie nie ma co zwlekać. Później, zbyt rozleniwiona, żeby się ubrać, narzuciła na siebie szlafrok, a Roarke zaprogramował więcej kawy i irlandzkie śniadanie dla dwóch osób. Było to wszystko takie... Domowe, pomyślała. Promienie porannego słońca wpadały przez okna do sypialni większej od mieszkania, które wynajmowała dwa lata temu. W następnym miesiącu przypadała druga rocznica ich ślubu. Roarke pojawił się w jej życiu i wszystko się zmieniło. Znalazł ją, a ona znalazła jego i mroczne zakamarki w ich umysłach stały się nieco mniejsze i przestały być takie ciemne. - Na co masz teraz ochotę? - zapytała męża. Roarke obejrzał się, ustawiając talerze i kawę na tacy, by je zanieść na stół. - Myślałem, że dziś mamy w planie nieróbstwo. - Możemy nic nie robić albo możemy coś zrobić. Ja decydowałam wczoraj i było dużo nieróbstwa. Chyba zgodnie z zasadami, obowiązującymi w małżeństwie, dziś ty powinieneś decydować. - No tak, zasady, regulaminy. - Postawił tacę. - Zawsze policjantka. Galahad podszedł cicho i zerknął na talerze, jakby od kilku dni nic nie jadł. Roarke pogroził mu palcem, a wtedy zdegustowany kocur odwrócił głowę i przystąpił do porannej toalety. - Czyli ja decyduję, tak? - Roarke zastanowił się, podnosząc do ust kawałek jajka. - No więc pomyślmy. Jest śliczny, czerwcowy dzień. - Kurde. Uniósł brew. - Co ci się nie podoba: czerwiec czy śliczny dzień? - Nie. Kurde. Czerwiec. Charles i Louise - wyjaśniła Eve z ponurą miną. - Ślub.

Niebawem. - Tak, w najbliższą sobotę, i wszystko pod kontrolą, o ile mi wiadomo. - Peabody mnie pouczyła, że ponieważ jestem starościną wesela czy jak to się nazywa, powinnam w tym tygodniu codziennie dzwonić do Louise z pytaniem, czy niczego ode mnie nie potrzebuje. - Eve zrobiła jeszcze bardziej ponurą minę na myśl o swojej partnerce. - Chyba coś poplątała. Codziennie? Dobry Jezu! Zresztą czego mogłaby ode mnie potrzebować Louise? - Żebyś jej coś załatwiła? Eve przestała jeść i spojrzała na niego, mrużąc oczy. - Coś załatwiła? Znaczy się, co? - No cóż, niezbyt się orientuję, bo nigdy nie byłem panną młodą, ale przypuszczam, że na przykład powinno się zadzwonić do kwiaciarni albo firmy cateringowej, aby potwierdzić szczegóły zlecenia. Wybrać się z Louise na zakupy i pomóc jej wybrać ślubne pantofle czy też garderoby na miesiąc miodowy, bądź... - Dlaczego mi to robisz? - spytała z pretensją w głosie. - Dlaczego mi mówisz takie rzeczy po tym, jak dziś rano dwa razy wstrząsnęłam twoim światem? To po prostu podłe. - I przypuszczalnie prawdziwe w innych okolicznościach. Ale znając Louise, wiem, że ma wszystko pod kontrolą. A znając ciebie, jestem pewien, że gdyby Louise potrzebowała kogoś do pomocy przy zakupie butów, poprosiłaby kogoś innego na starościnę. - Wyprawiłam jej wieczór panieński. - Widząc, jak Roarke niemal się zakrztusił, próbując opanować śmiech, wbiła mu palec w ramię. - Odbył się tutaj, brałam w nim udział, czyli mogę powiedzieć, że go urządziłam. Poza tym sprawię sobie sukienkę i całą resztę. Uśmiechnął się, rozbawiony jej konsternacją i lekkim przerażeniem, jakie wywoływały u Eve wszelkie okazje towarzyskie. - A jak wygląda ta sukienka? Wbiła widelec w jajko. - Nie muszę wiedzieć, jak dokładnie wygląda. Jest żółta... Louise wybrała kolor i razem z Leonardo wszystko obmyślili. Pani doktor i projektant mody. Mavis mówi, że jest naprawdę odlotowa. Zawahała się, mając w pamięci osobliwy gust swojej przyjaciółki Mavis Freestone. - Co trochę mnie przeraża, kiedy teraz o tym myślę. Czemu zaprzątam sobie tym głowę? - Nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć, że wprawdzie styl ubierania się Mavis jest... jedyny w swoim rodzaju, ale jako twoja najbliższa przyjaciółka, doskonale wie, co ci się podoba. A Leonardo równie doskonale wie, w czym ci dobrze. Wyglądałaś niezrównanie w

dniu naszego ślubu. - Musiałam ukryć pod makijażem podbite oko. - Coś niespotykanego i bardzo w twoim stylu. Co się tyczy zasad savoir vivre'u, głoszonych przez Peabody, uważam, że nie zaszkodzi telefon do Louise, aby wiedziała, że jesteś gotowa do pomocy, gdyby jej potrzebowała. - A co, jeśli naprawdę o nią poprosi? Powinna była zwrócić się z tym do Peabody, a nie trzymać w szachu mnie, drugą po Bogu czy w kolejce, czy jak to się mówi. - Zdaje się, że to ty jesteś tą pierwszą. - Mniejsza o to. - Eve ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. - Są zaprzyjaźnione, a Peabody naprawdę orientuje się w tych... babskich sprawach. Zdaniem Eve, zupełnie zwariowanych. I tyle przy nich szumu, zamieszania, krzątaniny. - Może to trochę dziwne, bo Peabody chodziła z Charlesem, nim związała się z McNabem. I później też. - Zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć zawile koleje ich znajomości. - Ale nigdy ze sobą nie spali, ani prywatnie, ani za pieniądze. - Kto? Charles i McNab? - Przestań. - Roześmiała się krótko, zanim znów przypomniała sobie o zakupach i załatwianiu różnych spraw. - Peabody i Charles nigdy się nie rozebrali do naga, kiedy Charles był licencjonowanym mężczyzną do towarzystwa. Niemniej dziwne jest to, że był licencjonowanym partnerem, kiedy poznali się z Louise, i przez cały ten czas, kiedy się umawiali - i rozbierali do naga - nie przeszkadzało jej, że obnażał się również przy innych kobietach, bo taki miał zawód. Potem, w tajemnicy przed nią, zrezygnował z tej pracy, szkoli się na terapeutę, kupił dom i jej się oświadczył. Znając Eve, Roarke pozwolił jej wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, trochę nieskładnie, bo jednocześnie jadła jajka, ziemniaki i bekon. W końcu zapytał: - No dobrze, ale o co ci właściwie chodzi? Znów dziabnęła jajka widelcem, odłożyła widelec i wzięła kubek z kawą. - Nie chciałabym nic zepsuć. Jest taka szczęśliwa... Są tacy szczęśliwi. I to dla niej wielka sprawa. Rozumiem to. Naprawdę to rozumiem, a zupełnie się nie popisałam, kiedy my braliśmy ślub. - Pozwól, że ja to ocenię. - Naprawdę. Wszystkie przygotowania zostawiłam tobie. - Zdaje się, że prowadziłaś wtedy śledztwo w sprawie morderstwa.

- Zgadza się. A ty naturalnie nie miałeś nic do roboty, tylko siedzieć na górze swoich pieniędzy. Pokręcił głową i posmarował grzankę odrobiną dżemu. - Najdroższa Eve, wszyscy robimy to, co musimy. I uważam, że bardzo dobrze nam to wychodzi. - Opierniczyłam cię i wkurzyłam nawet w przeddzień naszego ślubu. - Tylko nieco podgrzałaś atmosferę. - Potem pozwoliłam się odurzyć i zaczęłam rozrabiać nu swoim własnym wieczorze panieńskim w klubie ze striptizem, a wreszcie zwinęłam przestępcę, co z perspektywy czasu wydaje się zabawne. Ale chodzi mi o to, że nie brałam udziału w przygotowaniach do ślubu, więc teraz nie wiem, co powinnam zrobić. Roarke klepnął ją przyjaźnie w kolano. Jak na kobietę o wprost niesamowitej odwadze, bała się naprawdę bardzo dziwnych rzeczy. - Jeśli będzie czegoś potrzebowała, domyślisz się, co powinnaś zrobić. Zapewniam cię, że kiedy tamtego dnia szłaś w moją stronę, w promieniach słońca, wyglądałaś jak płomień. Byłaś tak oślepiająco piękna, że aż zaparło mi dech. Liczyłaś się tylko ty. - I z pół tysiąca twoich bliskich przyjaciół. - Tylko ty. - Ujął jej dłoń i ją pocałował. - Założę się, że w przypadku Charlesa i Louise będzie tak samo. - Po prostu chcę, żeby miała to wszystko, co sobie wymarzyła. Denerwuję się. - Jesteś jej przyjaciółką. Włożysz tę nową żółtą kieckę i będziesz przy Louise. To wystarczy. - Mam nadzieję, bo nie zamierzam codziennie do niej dzwonić. Nie ma mowy. - Spojrzała na swój talerz. - Jak można zjeść pełne irlandzkie śniadanie? - Wolno i z wielką determinacją. Rozumiem, że nie masz dość determinacji. - Chyba tak. - W takim razie, skoro się najadłaś, podjąłem już decyzję. - W jakiej sprawie? - Co zrobimy po śniadaniu. Powinniśmy wybrać się na plażę i trochę popływać. - Czemu nie? Wybrzeże Jersey, Hamptons? - Myślałem o czymś bardziej egzotycznym. - Chyba nie zamierzasz lecieć taki kawał na wyspę, by spędzić tam jeden dzień, a właściwie niecały jeden dzień. - Prywatna wyspa Roarke'a była ich ulubionym miejscem wypadów, ale leżała na drugim końcu świata. Lot w jedną stronę, nawet odrzutowcem,

potrwałby przynajmniej trzy godziny. - Trochę daleko, żeby lecieć pod wpływem chwili, ale możemy się wybrać gdzieś bliżej. Na przykład na Kajmanach jest takie miejsce, gdzie można spędzić niedzielę w małej willi. - A wiesz o niej dlatego, że? - Rozważałem jej zakup - powiedział od niechcenia. - Więc moglibyśmy polecieć, co nam zajmie niespełna godzinę, przekonać się, jak tam jest, nacieszyć się słońcem i morzem, spróbować jakichś głupich koktajli. I zakończyć dzień spacerem plażą w blasku księżyca. Eve stwierdziła, że się uśmiecha. - Jak mała jest ta willa? - Na tyle mała, by nadawać się idealnie na spędzenie tam paru wolnych chwil, i wystarczająco przestronna, byśmy mogli zabrać ze sobą kilku przyjaciół, jeśli przyjdzie nam na to ochota. - Już wcześniej rozważałeś tę wycieczkę. - Owszem, ale czekałem na odpowiednią chwilę. Jeżeli podoba ci się mój pomysł, możemy uznać, że owa chwila właśnie nadeszła. - Wystarczy mi mniej niż dziesięć minut, żeby się ubrać i wrzucić do torby to, co mi będzie potrzebne. - Zerwała się od stołu i podbiegła do komody. - Już nas spakowałem - powiedział. - Na wszelki wypadek. Spojrzała na niego. - Nigdy nie przepuścisz żadnej okazji. - To rzadkość móc spędzić niedzielę z żoną. Dlatego chcę maksymalnie wykorzystać ten czas. Eve zdjęła szlafrok, włożyła zwykłą, białą koszulkę i złapała szorty w kolorze khaki. - Zrobiliśmy dobry początek, by maksymalnie wykorzystać czas. To będzie jego ukoronowanie. Kiedy wciągała szorty, zabrzęczał komunikator, leżący na komodzie. - Cholera. Niech to diabli. Kurde! - Ścisnął jej się żołądek, kiedy rzuciła wzrokiem na wyświetlacz. Przepraszająco i z wyraźnym żalem spojrzała na Roarke'a. - To Whitney. Widział, jak w jednej chwili przemieniła się w policjantkę, gdy wzięła komunikator, żeby porozmawiać ze swoim szefem. I pomyślał: No cóż, szkoda... - Słucham, panie komendancie. - Porucznik Dallas, przepraszam, że niepokoję panią w wolny dzień. - Malutki ekran wypełniła szeroka, wyraźnie zasmucona twarz Whitneya. Eve aż zesztywniała.

- Nie szkodzi, panie komendancie. - Wiem, że nie jest dziś pani na służbie, ale wynikła pilna sprawa. Proszę, żeby się pani zameldowała na Central Park South numer pięćset czterdzieści jeden. Już tu na panią czekam. - Osobiście pan się tam udał? - Niedobrze, pomyślała. Sprawa rzeczywiście musi być poważna, skoro sam komendant pofatygował się na miejsce wydarzenia. - Tak. Ofiara to szesnastoletnia Deena MacMasters. Rodzice wrócili dziś rano z weekendu i znaleźli jej zwłoki w domu. Dallas, ojcem ofiary jest kapitan Jonah MacMasters. Zastanowiła się chwilę. - Znam porucznika MacMastersa z wydziału narkotyków. Dostał awans? - Dwa tygodnie temu. MacMasters poprosił, żeby to pani poprowadziła śledztwo. Chciałbym spełnić jego życzenie. - Natychmiast skontaktuję się z detektyw Peabody. - Ja się tym zajmę. Chcę, żeby pani jak najszybciej się tutaj stawiła. - W takim razie już jadę. - Dziękuję. Rozłączyła się, a potem odwróciła do Roarke'a. - Przepraszam - mruknęła. - Nie przepraszaj. - Podszedł do niej i dotknął palcem płytkiego dołeczka w jej brodzie. - Ojciec stracił córkę. To ważniejsze od plaży. Znasz go? - Właściwie nie. Skontaktował się ze mną po tym, jak aresztowałam Casto. - Przypomniała sobie gliniarza-mordercę, który dopadł ją na jej wieczorze panieńskim. - MacMasters nie był jego szefem, ale chciał mi pogratulować zamknięcia tamtej sprawy i aresztowania policjanta-zabójcy. Doceniam to. Cieszy się dobrą opinią - ciągnęła, zmieniając szorty na długie spodnie. - Nie słyszałam o jego awansie, ale nie jestem zaskoczona. Przyczesała palcami zmierzwione włosy. - Ma co najmniej dwadzieścia lat stażu w policji. Może dwadzieścia pięć. Słyszałam, że jest bezkompromisowy i pilnuje, by jego podwładni uczciwie pracowali. Doprowadza każdą sprawę do końca. - Przypomina mi kogoś, kogo znam. Wyciągnęła koszulę z szafy. - Być może. - Whitney ci nie powiedział, jak zginęła ta dziewczyna? - Nie chce, żebym sobie z góry coś założyła. Nie powiedział nawet, że to zabójstwo.

Ustalę to z lekarzem sądowym. Przypięła kaburę z bronią. Włożyła do kieszeni komunikator, łącze, przymocowała do paska kajdanki. Nie skrzywiła się, kiedy Roarke podał jej cienką marynarkę, którą sam wybrał, by Eve mogła ukryć pod nią broń. - Obecność Whitneya na miejscu przestępstwa świadczy, że sprawa jest poważna - powiedziała - albo przyjaźnią się z MacMastersem. Czy też może jedno i drugie. - Skoro osobiście udał się na miejsce zdarzenia... - No właśnie. - Usiadła, żeby wciągnąć długie buty, w których najlepiej jej się pracowało. - Chodzi o córkę gliniarza. Nie wiem, kiedy wrócę. - Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Znieruchomiała, spojrzała na niego, pomyślała o spakowanych na wszelki wypadek torbach i spacerze w tropikach w świetle księżyca. - Możesz polecieć sam i obejrzeć tę willę. - Nie martw się, znajdę sobie jakieś zajęcie tutaj, żeby się nie nudzić. - Położył dłonie na ramionach Eve, kiedy wstała, i dotknął ustami jej warg. - Zadzwoń, jak już się zorientujesz w sytuacji. - Dobrze. A więc do zobaczenia. - Uważaj na siebie, moja pani porucznik. Zbiegła po schodach i tylko nieznacznie zwolniła kroku, kiedy w holu nie wiadomo skąd pojawił się Summerset, totumfacki jej męża, a kamyk w jej bucie. - Wydawało mi się, że ma pani do jutra wolne. - Znaleźli trupa. Niestety nie twojego. - Przystanęła koło drzwi. - Spróbuj nakłonić Roarke'a, żeby zajął się czymś, co nie ma nic wspólnego z pracą. To, że mnie wezwano, nie oznacza... - Wzruszyła ramionami i wyszła na spotkanie śmierci. * Niewielu gliniarzy stać było na dom jednorodzinny na zielonych obrzeżach Central Parku. Podobnie, jak niewielu - cóż, znała tylko jednego takiego, mianowicie siebie - mieszkało w prawdziwym zamku w samym środku Manhattanu. Zaintrygowana, jakim cudem MacMasters mógł sobie pozwolić na taki dom, sprawdziła sytuację finansową kapitana, jadąc prawie pustymi ulicami w świąteczny poranek. Komputer zainstalowany w samochodzie poinformował ją, że kapitan Jonah MacMasters urodził się 22 marca 2009 roku w Providence w stanie Rhode Island. Rodzice Walter i Marybeth z domu Hastings. Uczęszczał do Stonebridge Academy, następnie

studiował w Yale, a w 2030 roku uzyskał dyplom. Dziesięć lat później poślubił Carol Franklin, mają jedno dziecko, córkę Deenę, urodzoną 23 listopada 2043 roku. Rozpoczął pracę w nowojorskiej policji 15 września 2037 roku. Otrzymał liczne pochwały i wyróżnienia, między innymi... - Darujmy sobie to. Przejdź do finansów. Skąd ma pieniądze? Szukam... Szacunkowa wartość majątku osiem milionów sześćset tysięcy. Otrzymał swoją część spadku po dziadku. Jonah MacMasters, który zmarł śmiercią naturalną 6 czerwca 2032 roku, był założycielem Mac Kitchen and Bath z siedzibą w Providence. Aktualna wartość firmy... - Wystarczy. Zadałam pytanie i dostałam odpowiedź. Bogata rodzina, pomyślała. Studia w Yale. A skończył jako gliniarz w wydziale narkotyków nowojorskiej policji. Ciekawe. Jedna żona, dwudziestoletni staż małżeński, pochwały i wyróżnienia w pracy. Awansowany na kapitana. Wszystko potwierdzało to, co już wcześniej o nim wiedziała. Solidny. Teraz ten solidny gliniarz, którego ledwo znała, poprosił, żeby to ona poprowadziła śledztwo w sprawie śmierci jego jedynej córki. Dlaczego? - zastanawiała się Eve. Zapyta go. Dotarła na miejsce i zaparkowała za policyjnym radiowozem. Włączyła napis „na służbie” i przyjrzała się domowi. Niezła chata, stwierdziła. Wysiadła i wyjęła z bagażnika swój zestaw podręczny. Wiedziała, że nadużywa tego określenia, ale dom robił wrażenie solidnego. Wzniesiony przed wojnami miejskimi, pieczołowicie odremontowany, zachował swój dawny charakter. Wygląda dostojnie, pomyślała: różowa cegła, kremowe obramowania otworów, wysokie okna - w tej chwili żaluzje we wszystkich były opuszczone. Po obu stronach kamiennych stopni stały donice z kolorowymi kwiatami. Eve uznała, że to miły akcent. Ale kiedy szła chodnikiem, bardziej ją interesowały zabezpieczenia. Kamery, ekran do oglądu, czytnik kciuka... Gotowa była się założyć, że zamki reagowały na głos, kod dostępu był zaszyfrowany. Gliniarz, szczególnie przy forsie, z pewnością zadbał o pełne zabezpieczenie swojego domu i wszystkiego, co się w nim znajdowało. Oraz wszystkich jego mieszkańców. A mimo to w środku leżały zwłoki jego nastoletniej córki. Człowiek nigdy nie może się czuć w pełni bezpiecznie. Wyciągnęła z kieszeni odznakę, machnęła nią stojącemu w drzwiach mundurowemu i przyczepiła ją do paska. - Czekają na panią, pani porucznik.

- Byliście tutaj pierwsi? - Nie, pani porucznik. Policjant, który pojawił się pierwszy, jest w środku, razem z komendantem, kapitanem i jego żoną. Mnie i mojego partnera wezwał komendant. Mój kolega pilnuje wejścia od tyłu. - Rozumiem. Wkrótce powinna tu dotrzeć moja partnerka, detektyw Peabody. - Już mnie o tym powiadomiono, pani porucznik. Wpuszczę ją, jak tylko się zgłosi. To nie żółtodziób, pomyślała Eve, wchodząc. Mundurowy był doświadczonym i twardym policjantem. Czy wezwał go Whitney czy też kapitan? Spojrzała w lewo, w prawo, wyobraziła sobie mieszkańców z sąsiedztwa, którzy się obudzili i teraz wszystkiemu się przyglądają ze swoich okien, zbyt dobrze wychowani - albo zbyt przerażeni - by wyjść przed dom i otwarcie się gapić. Znalazła się w chłodnym, szerokim holu ze schodami pośrodku. Zauważyła, że kwiaty na stoliku są bardzo świeże. Włożono je do wazonu wczoraj, najdalej przedwczoraj. Obok stała miseczka z kolorowymi miętówkami. Wszystko utrzymane w stonowanych, ciepłych barwach. W holu panował idealny porządek, Eve dostrzegła tylko parę błyszczących, fioletowych sandałków: jeden leżał pod krzesłem z wysokim oparciem, drugi - zaraz obok niego. W drzwiach po lewej stronie pojawił się Whitney. Pomyślała, że wypełnił je swoją potężną postacią. Na jego ciemnej twarzy malowała się troska, w oczach dostrzegła smutek. Lecz kiedy przemówił, ton jego głosu był beznamiętny. Lata pracy w policji nauczyły go powściągliwości. - Porucznik Dallas, jesteśmy tutaj. Proszę poświęcić nam chwilę, zanim pójdzie pani na górę, na miejsce zdarzenia. - Tak jest, panie komendancie. - Ale najpierw chciałem podziękować, że zgodziła się pani poprowadzić to śledztwo. - Kiedy Eve się zawahała, niemal się uśmiechnął. - Przepraszam, nie dałem pani wyboru. Powinienem był to zrobić. - Nie ma sprawy, panie komendancie. Kapitan zażyczył sobie, żebym to była ja, więc jestem. Skinął głową i odsunął się, aby zrobić jej przejście. Przyznała się przed sobą, że drgnęła, kiedy zobaczyła panią Whitney. Żona komendanta zawsze onieśmielała ją swoimi sztywnymi manierami, chłodnym sposobem bycia i błękitną krwią, płynącą w jej żyłach. Lecz w tej chwili wydawała się całkowicie pochłonięta pocieszaniem kobiety, siedzącej obok niej na małej kanapie w przyjemnym

salonie. Eve zauważyła, że Carol MacMasters, drobna, ciemnowłosa, urodziwa kobieta, stanowi całkowite przeciwieństwo Anny Whitney, eleganckiej blondynki. W jej zapłakanych, czarnych oczach Eve dostrzegła zarówno rozpacz, jak i dezorientację. Dygotała, jakby siedziała nago na mrozie. Kapitan MacMasters wstał na widok Eve. Na oko oceniła, że miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, był szczupły, niemal tyczkowaty. W dżinsach i bawełnianym T- shircie wyglądał jak ktoś, kto dopiero co wrócił z krótkiego urlopu. Włosy miał ciemne jak jego żona, gęste, kręcone, twarz pociągłą, pożłobioną zmarszczkami. Spojrzał na Eve jasnozielonymi oczami. Zobaczyła w nich smutek, niedowierzanie i gniew. Podszedł do niej i wyciągnął rękę. - Dziękuję, pani porucznik... - Sprawiał wrażenie, jakby zabrakło mu słów. - Panie kapitanie, naprawdę bardzo, bardzo panu współczuję w związku z poniesioną przez państwa stratą. - To ona? - Carol z trudem wstała, po policzkach płynęły jej łzy. - Pani jest porucznik Eve Dallas? - Tak, proszę pani. - Jonah powiedział, że to musi być pani. Bo jest pani najlepsza. Ustali pani, kto... Jak... Ale to nie wróci jej życia. To nie wróci życia mojej córeczce. Jest na górze. Jest na górze, a ja nie mogę przy niej być! - Jej głos stał się piskliwy, niemal histeryczny. - Nie pozwalają mi z nią być... Nie żyje, nasza Deena nie żyje! - Uspokój się, Carol, musisz pozwolić pani porucznik robić, co do niej należy. - Pani Whitney wstała i otoczyła ją ramieniem. - Czy nie mogę przy niej posiedzieć? Czy nie mogę chociaż... - Później - powiedziała śpiewnie pani Whitney. - Później. Zostanę z tobą. Pani porucznik zajmie się Deeną. Dobrze się nią zajmie. - Zaprowadzę panią na górę - zaoferował się Whitney. - Anno. Pani Whitney skinęła głową. Eve pomyślała, że chociaż żona komendanta jest taka sztywna i onieśmielająca, poradzi sobie z pogrążoną w rozpaczy matką i zdruzgotanym ojcem. - Lepiej zostań tutaj, Jonah. Niebawem wrócę. Pani porucznik. - Przyjaźnią się państwo z rodzicami ofiary? - spytała Eve. - Tak. Anna i Carol działają w tych samych organizacjach dobroczynnych i często wspólnie spędzają czas. Utrzymujemy ze sobą kontakty towarzyskie. Przywiozłem moją żonę,

bo dobrze zna Carol. - Rozumiem, panie komendancie. Nie wątpię, że pańska żona bardzo jej pomoże. - Jest nam ogromnie ciężko, Dallas - powiedział komendant poważnym tonem, wchodząc po schodach. - Znaliśmy Deenę od dziecka. Zapewniam panią, że była dumą i radością swoich rodziców. Mądra, śliczna dziewczyna. - Z tego, co widziałam, dom ma pierwszorzędny system zabezpieczeń. Może pan wie, czy alarm był włączony, kiedy państwo MacMasters wrócili dziś rano z urlopu? - Zamki działały normalnie. Jonah stwierdził, że kamery wyłączono, a dyski z ostatnich dwóch dni zniknęły. Niczego nie dotykał - dodał Whitney, skręcając ze schodów w lewo. - I nie pozwolił Carol niczego dotknąć... Poza ciałem córki. Ale nie dopuścił, by żona przesunęła zwłoki albo coś przestawiła na miejscu wydarzenia. Z pewnością pani rozumie, że w pierwszej chwili doznali szoku. - Tak jest, panie komendancie. - Pomyślała, że to dziwne i krępujące być zmuszoną do przesłuchiwania własnego komendanta. - Czy wie pan, o której rodzice ofiary wrócili dziś rano do domu? - Dokładnie o ósmej trzydzieści dwie. Pozwoliłem sobie sprawdzić zapisy, zgadzały się z tym, co mi powiedział Jonah. Dam pani kopię nagrania naszej rozmowy, kiedy dziś do mnie zadzwonił. Natychmiast się ze mną skontaktował, poprosił, aby to pani pokierowała śledztwem i - o ile to możliwe - bym do niego przyjechał. Nie zapieczętowałem miejsca wydarzenia... Jej sypialni. Ale jest zabezpieczone. Wskazał ręką drzwi i się cofnął. - Chyba najlepiej będzie, jeśli wrócę na dół i pozwolę pani przystąpić do pracy. Jak tylko pojawi się pani partnerka, skieruję ją prosto na górę. - Tak jest, panie komendancie. Znów skinął głową, a potem westchnął, patrząc na otwarte drzwi do sypialni. - Dallas... To bardzo przykry widok. Zaczekała, aż się odwrócił i zaczął iść po schodach. Kiedy została sama, stanęła na progu pokoju i spojrzała na zwłoki Deeny MacMasters.

Rozdział 2 - Włączyć nagrywanie. Porucznik Eve Dallas na miejscu zdarzenia, ofiara Deena MacMasters. Najpierw wyjęła z torby substancję zabezpieczającą i pokryła nią dłonie oraz buty. Rozejrzała się po pokoju. Duże pomieszczenie, widne i przestronne, trzy okna wychodzące na park, w tej chwili żaluzje były spuszczone. Pod oknami tapicerowana ławeczka, zarzucona różnobarwnymi poduszkami. Na ścianach, pomalowanych na kolor fiołkowy, plakaty popularnych muzyków, aktorów i innych sławnych osób. Eve ścisnął się żołądek, kiedy na jednym z plakatów rozpoznała swoją przyjaciółkę, Mavis Freestone; miała na nim niebieskie, rozwiane włosy, a ręce triumfalnie uniesione w górę. Napis głosił: „Macierzyństwo jest fajne!”. Niżej Mavis skreśliła kilka słów swoim zamaszystym pismem: HEJ, DEENA, TY TEŻ JESTEŚ FAJNA! MAVIS FREESTONE Czy Deena dopchnęła się do Mavis na jakimś koncercie albo innej imprezie i Mavis - roześmiana, rozbawiona - napisała tych kilka słów fioletowym piórem dziewczyny? Eve wyobraziła sobie zgiełk, światła reflektorów, barwny, podekscytowany tłum. Niesamowite wspomnienie dla szesnastolatki, która nie wiedziała, że zostało jej tak mało czasu, by się cieszyć życiem. Część pokoju przeznaczono do nauki i odrabiania lekcji: były tam półki, lśniące, białe biurko, nowoczesny komputer, stojaki z płytami. Wszędzie panował idealny porządek. W drugiej części pokoju, wypoczynkowej, gdzie prawdopodobnie przesiadywała z przyjaciółkami, też wszystko znajdowało się na swoim miejscu; leżały tu miękkie poduchy, futrzaki, pluszowe zabawki, przypuszczalnie gromadzone przez całe dzieciństwo. Na toaletce, białej i lśniącej jak biurko, Eve zobaczyła szczotkę do włosów, lusterko ręczne, kilka kolorowych buteleczek, miseczkę z muszelkami i trzy oprawione w ramki zdjęcia. Błyszczącą, drewnianą podłogę przykrywały grube dywaniki w ostrych kolorach. Zauważyła, że ten najbliżej łóżka leżał nierówno. Przesunął go, poślizgnął się na nim. Albo ona się poślizgnęła. Obok dywanika leżały majteczki - zwykłe, białe, bez żadnych falbanek. - Ściągnął jej bieliznę - powiedziała na głos Eve - i rzucił na podłogę.

Na szafkach nocnych po obu stronach łóżka stały fikuśne lampy z abażurami z frędzlami. Jeden abażur był przekrzywiony. Ktoś go potrącił ręką lub łokciem. Poza tym tutaj też wszystko wokół świadczyło o zamiłowaniu do ładu i porządku oraz o słabości do ładnych przedmiotów, typowo dziewczyńskich. Szesnastolatka, wyobraziła sobie Eve, ale może myślami wybiegała w przyszłość. Gdy ona sama miała szesnaście lat, liczyła dni, kiedy stanie się pełnoletnia w rozumieniu prawa, przestanie podlegać przepisom o opiece nad dziećmi i młodzieżą. W jej świecie nie było fioletu ani różu, ulubionych kolorów dziewczynek, ani falbanek czy też miłych w dotyku misiów, kochanych od dzieciństwa. Coś jej jednak mówiło, że ten pokój należał do dziewczyny, która wciąż jeszcze była dzieckiem, jeszcze nie obudziła się w niej kobieta. A zginęła w sposób budzący u kobiet największy lęk. W samym środku ładnego, radosnego pokoju stało łóżko, na którym doszło do aktu okrutnej przemocy. Zmięte biało-różowe prześcieradła z zaschniętymi plamami krwi były owinięte wokół nóg ofiary niczym postronki. Sprawca wykorzystał pościel, by przywiązać szeroko rozłożone nogi dziewczyny do słupków łóżka. Walczyła - siniaki i zadrapania na kostkach u nóg i udach, widocznych poniżej pogniecionej, fioletowej spódniczki, świadczyły o tym, że się broniła, że została brutalnie zgwałcona. Eve odchyliła nieco ciało dziewczyny i zobaczyła policyjne kajdanki, którymi skuto ręce ofiary, wykręciwszy je do tyłu. - Policyjne kajdanki. Ofiara jest córką gliniarza. Siniaki i otarcia na nadgarstkach świadczą, że stawiała opór. Nie poddała się bez walki. Brak śladów okaleczeń. Opuchlizna na policzkach świadczy, że napastnik ją uderzył, krwawe wybroczyny na szyi, że dusił rękami. Otworzyła usta ofiary, obejrzała je przez lupę, świecąc sobie latarką. - Włókna i strzępki tkaniny między zębami, na języku, krew na wargach i zębach. Mocno zagryzła usta. Krew i prawdopodobnie ślina na poszewce poduszki. Wygląda, jakby się nią posłużył, by zakneblować ofierze usta. Ubranie w nieładzie, ale nie ściągnięte, bluzka rozdarta na ramionach, brakuje przy niej guzików. Oderwał je - ciągnęła, nie przerywając oględzin zwłok. - Oderwał je, bo mu przeszkadzały, ale nie był nadmiernie zainteresowany grą wstępną gwałciciela. Ostrożnie i delikatnie, chociaż zaschło jej w ustach i czuła łupanie z tyłu głowy, obejrzała obrażenia spowodowane brutalnym atakiem. - Znęcał się nad nią: dusił i gwałcił, dusił i gwałcił. Penetracja pochwy i odbytu.

Wielokrotna, o czym świadczy ilość siniaków i otarć. - Poczuła, że brakuje jej powietrza. Zmusiła się do zrobienia kilku wdechów i wydechów. - Krew w okolicy pochwy świadczy o tym, że ofiara mogła być dziewicą. Do potwierdzenia przez lekarza sądowego. Musiała się wyprostować i kilka razy zaczerpnąć tchu, żeby się uspokoić. Nie mogła sobie pozwolić na wyłączenie magnetofonu, by ochłonąć, nie mogła sobie pozwolić na to, by nagranie zdradziło, z jakim trudem powstrzymywała drżenie rąk i odruch wymiotny. Wiedziała, jak to jest być bezradną, gwałconą i śmiertelnie przerażoną. - W tej chwili wszystko zdaje się wskazywać na to, że alarm był włączony. Dopiero później wyłączono kamery i zabrano z domu dyski. Nie widać śladów włamania, ale potrzebne potwierdzenie tego faktu przez techników. Otworzyła drzwi, wpuściła sprawcę. Córka gliniarza. Znała go, ufała mu. Zgwałcił ją i zamordował. Znał ją, chciał widzieć jej twarz. To sprawa osobista, bardzo osobista. Ochłonąwszy nieco, wyciągnęła miernik, by ustalić, kiedy nastąpiła śmierć. - Przypuszczalna godzina zgonu trzecia dwadzieścia sześć. Wstępne wnioski, dotyczące gwałtu i zabójstwa, do potwierdzenia przez lekarza sądowego. O ile to możliwe, zlecić przeprowadzenie sekcji zwłok doktorowi Morrisowi. - Dallas. Uświadomiła sobie, jak bardzo skupiła się na tym, co robiła - a także przeniosła w przeszłość - skoro nie usłyszała, kiedy weszła jej partnerka. Przybrała obojętną minę i odwróciła się w stronę drzwi. Na progu stała Delia Peabody. - Dziewczyna nie miała lekkiej śmierci - powiedziała Eve. - Walczyła z całych sił. Nie znalazłam za paznokciami naskórka sprawcy, ale na prześcieradłach jest dużo śladów. Wygląda na to, że przycisnął jej do twarzy poduszkę, pogryzła ją, poraniła sobie usta. Najprawdopodobniej kilkakrotnie ją zgwałcił, może walka dodatkowo go rajcowała. I dusił ją. Powinno się nam udać określić wielkość jego dłoni na podstawie siniaków na szyi ofiary. - Trochę ją znałam. Eve odruchowo stanęła tak, żeby zasłonić przed wzrokiem Peabody zwłoki, zmuszając Delię, by spojrzała na nią. - Jak dobrze? Dostrzegła szczery smutek w ciemnobrązowych oczach partnerki. - Na samym początku swojej służby w policji pracowałam społecznie w szkołach. - Peabody odchrząknęła i zacisnęła na chwilę usta. - Była moją łączniczką, przewodniczką. Naprawdę urocza, inteligentna dziewczyna. Miała wtedy chyba jedenaście, dwanaście lat. Dopiero od niedawna mieszkałam w Nowym Jorku, mówiła mi, gdzie robić zakupy, i tego

typu rzeczy. A w zeszłym roku przygotowywała pracę do szkoły o członkach ruchu Wolny Wiek. - Peabody urwała, zajęta zabezpieczaniem dłoni i butów. - Skontaktowała się ze mną, pomogłam jej, opowiadając kilka historyjek z własnego życia. - Czy to utrudni ci prowadzenie tego śledztwa? - Nie. - Peabody odgarnęła z twarzy ciemne włosy, przeczesała je palcami. - Nie. Była miłą dziewczyną i lubiłam ją. I to bardzo. Chcę dopaść tego, kto jej to zrobił. Chcę mieć swój udział w aresztowaniu tego łajdaka. - Zacznij od sprawdzenia systemu zabezpieczeń i elektroniki w domu. Szukaj śladów włamania. - Duży dom, pomyślała Eve. Trochę to potrwa. Wystarczająco długo, żeby Peabody poczuła się przede wszystkim policjantką. - Trzeba sprawdzić wszystkie łącza, skopiować wszystkie zapisy, wezwać techników. Chcę, żeby to śledztwo opatrzono kodem żółtym. Nie oznacza to blokady informacji dla mediów... Nie możemy się tego domagać, bo sprawa dotyczy policjanta, ale musimy zadbać, żeby nie doszło do niekontrolowanych przecieków. Chcę włączyć do ekipy Morrisa, chyba że jest nieosiągalny. - Wrócił? - Powinien jutro wrócić z urlopu. Jeśli jest w mieście i zgodzi się tym zająć, to chcę, żeby właśnie on to zrobił. Peabody skinęła głową i wyciągnęła swój komunikator. - Ponieważ chodzi o córkę gliniarza, przypuszczam, że poprosimy również o pomoc Feeneya. - Dobrze przypuszczasz, zawiadom również swojego kochasia o kościstym tyłku. Feeney tak czy owak będzie potrzebował McNaba, niech więc nasza ekipa z wydziału przestępstw elektronicznych bierze się do roboty. - Jest pod telefonem. Kiedy skontaktował się ze mną Whitney, poprosiłam McNaba, żeby czekał na wiadomość ode mnie. Jeśli chcesz, pomogę ci przekręcić zwłoki. Eve dosłyszała, co się kryło za tymi słowami. „Muszę to zrobić. Muszę udowodnić, że mnie na to stać”. Cofnęła się i odwróciła w stronę łóżka. - Nie rozebrał jej. Trochę porwał na niej ubranie, bo mu przeszkadzało. Kolejny dowód, że to nie zabójstwo na tle seksualnym. Nie tyle chodziło o upokorzenie ofiary, ile o wymierzenie jej kary, sprawienie bólu, okazanie dominacji. Nie zależało mu na jej rozebraniu, obnażeniu. Na trzy - powiedziała i odliczyła na głos, by razem z Peabody przewrócić zwłoki na brzuch. - Boże. - Peabody głośno nabrała powietrza w płuca i wypuściła je z westchnieniem. - Ta krew to nie tylko skutek gwałtu. Wydaje mi się, że... Była dziewicą. A to policyjne

kajdanki. Posłużył się nimi, żeby skuć jej ręce na plecach. Nie sądzisz, że w ten sposób, po pierwsze, chciał nam dać coś do zrozumienia, a po drugie, sprawić jej więcej bólu? Zobacz, jak jej się wpiły pod ciężarem ciała. Mógł ją przykuć do wezgłowia łóżka. - Chodziło o sprawienie bólu - skwitowała krótko Eve. - Zadawanie bólu zapewnia sprawcy większą przewagę nad ofiarą. Wiesz coś o jej kolegach? Sympatiach, chłopakach? - Właściwie nie. Kiedy jej pomagałam przy tym referacie, zagadnęłam ją o chłopaków. Peabody rozejrzała się po pokoju. Eve uznała, że w Delii obudziła się policjantka. - Zarumieniła się i odparła, że niezbyt często umawia się z chłopakami, bo koncentruje się na nauce. Pasjonowała się muzyką i teatrem, ale chciała studiować filozofię i kultury alternatywne. A po ukończeniu uczelni zamierzała wstąpić do Korpusu Pokoju albo wziąć udział w programie Edukacja dla Wszystkich. Nieśmiała, pomyślała Eve, próbując wyrobić sobie opinię o zamordowanej na podstawie opowieści Peabody. Idealistka, poważnie traktująca naukę. - I pamiętam - ciągnęła Peabody - że kiedy spotkałyśmy się w tej cyberkafejce, by szukać materiałów, pod koniec pojawił się McNab. Była bardzo onieśmielona jego obecnością, znów się zaczerwieniła. Przypuszczam, że tak reagowała na wszystkich chłopców. Niektóre dziewczyny są nieśmiałe w obecności przedstawicieli płci brzydkiej. - Dobra. Bierz się do roboty. Ja dokończę tu to, co zaczęłam. Nieśmiała w obecności chłopaków, pomyślała Eve. Rodzice wyjechali na weekend. Idealistki często bywają naiwne, szczególnie w młodym wieku. Może postanowiła zdobyć się na ten wielki krok, zaprosiła chłopaka czy mężczyznę. Eve znów przyjrzała się uważnie podartemu ubraniu. Ładna spódniczka, ładna góra. Być może tak się wystroiła dla samej siebie, a może zadała sobie tyle trudu, bo się z kimś umówiła? Kolczyki, bransoletka - musiała jej sprawić dodatkowy ból, ocierając się o kajdanki. Pomalowane paznokcie u rąk i nóg. Eve włożyła mikrogogle i uważnie przyjrzawszy się twarzy dziewczyny, stwierdziła, że Deena zrobiła sobie makijaż. Był teraz rozmazany od łez, szamotaniny i poduszki. Czy młode dziewczyny malują się, kiedy zamierzają spędzić wieczór w domu? Czy wybrała się gdzieś i wróciła z kimś do domu - z chłopakiem, z którym się umówiła, czy też którego poderwała? - Wpuściła go albo przyszła razem z nim do domu. Żadnych śladów przymilania się w salonie na dole, ale może są w innych pomieszczeniach. Nie miałaś okazji posprzątać. Weszłaś, zdjęłaś swoje fioletowe sandałki. Może to było jeszcze w ciągu dnia, a może wieczorem. Może to on posprzątał bałagan na dole. Czy przyprowadziłaś go tutaj, Deeno? Do

swojego pokoju? Nie do końca pasuje to do niedoświadczonej w tych sprawach nastolatki, ale zawsze kiedyś musi być ten pierwszy raz. Tutaj też brak śladów walki, nie licząc łóżka - a nawet to bardziej wygląda na efekt stawiania oporu po tym, kiedy cię obezwładnił. Czy tutaj też posprzątał? Dlaczego miałby to zrobić? Nie, wniósł cię na górę. Nie - powiedziała wolno. - Nie zdjęłaś sandałków. Masz wrodzone zamiłowanie do porządku. Spadły ci z nóg, kiedy sprawca ciągnął cię albo niósł na górę. Zlecić badanie toksykologiczne. Odetchnęła głęboko. Pomyślała, że łatwiej jej teraz, po tym, gdy już poradziła sobie z Peabody i znalazła odpowiednie miejsce, gdzie mogła pogrzebać swoje własne bolesne przeżycia. Odwróciła się tyłem do łóżka i zaczęła przeszukiwać pokój. Porządne fatałaszki, zauważyła, z wysokogatunkowych tkanin, i mnóstwo butów, zdaniem Eve zbyt dużo. Jeszcze większy zbiór książek audio - beletrystyka i literatura faktu. Ogromna kolekcja płyt z muzyką. Szybkie przejrzenie menu fioletowego odtwarzacza zdradziło Eve, że dziewczyna ściągnęła niezliczone ilości plików muzycznych. Żadnego pisanego w tajemnicy przed rodzicami pamiętnika, osobistego peceta czy łącza, o których by nie wiedzieli. Odtworzyła ostatnią rozmowę, przeprowadzoną przez łącze stacjonarne, wysłuchała swobodnej wymiany zdań między ofiarą a dziewczyną imieniem Jo o wyprawie na zakupy, muzyce, irytującym młodszym bracie Jo. Ani słowa o chłopakach. Czy nastoletnie dziewczyny nie mają bzika na punkcie chłopców? I żadnej wzmianki o planach na sobotni wieczór. Łazienka również była utrzymana w bieli i fioletach, panował w niej idealny porządek. Znalazła kosmetyki - głównie błyszczyki. Nie natknęła się na upchnięte gdzieś w kąciku prezerwatywy ani żadne inne środki antykoncepcyjne. Nic, co by świadczyło, że ofiara rozważała odbycie stosunku płciowego. A przecież, pomyślała Eve, wpuściła zabójcę do środka albo przyszła z nim do domu. Skierowała się do wyjścia, ale najpierw jeszcze raz przystanęła obok łóżka. - Zwłoki umieścić w worku, opisać i przewieźć do kostnicy. Po opuszczeniu pokoju zleciła jednemu z mundurowych, by pilnował drzwi do sypialni dziewczyny, póki nie pojawią się technicy i samochód do przewozu zwłok. Nie spiesząc się, obejrzała pozostałe pokoje na piętrze. Sypialnia małżonków była utrzymana w łagodnych barwach, znajdowało się w niej wielkie łoże z tapicerowanym wezgłowiem. Dwie nieduże torby turystyczne stały obok przepastnego fotela, jakby je tam porzucono w pośpiechu.

Prawdopodobnie przyniósł je na górę MacMasters, pomyślała, kiedy żona poszła do córki. Przeraźliwy krzyk, MacMasters zostawia torby i biegnie do pokoju dziewczyny. W pozostałych pomieszczeniach - dwóch gabinetach, pokoju telewizyjnym, dwóch łazienkach i czymś, co uznała za pokój gościnny - panował idealny porządek. Na dole Eve umieściła znacznik obok sandałków i udała się na poszukiwanie Delii. - Według mnie - oznajmiła jej partnerka - alarm wyłączono od środka. Nie ma śladów, że ktoś przy nim majstrował. Może spece z wydziału przestępstw elektronicznych dojdą do innego wniosku, ale wszystko wskazuje na to, że alarm ponownie uruchomiono też od środka, a następnie wyłączono kamery. Ostatni dysk jest z soboty. Przejrzałam go na laptopie. Widać, że ofiara wróciła do domu, sama, tuż po osiemnastej. Miała dwie torby z zakupami, obie ze sklepu Girlfriends. To drogi butik, którego klientkami są nastolatki i studentki. Mieści się przy Piątej Alei pod numerem pięćdziesiąt osiem. - Sprawdzimy to, przekonamy się, co kupiła, czy wybrała się do sklepu sama. Umawiała się na sobotnie zakupy z przyjaciółką. Nie znalazłam jej osobistego łącza ani peceta, z łącza stacjonarnego rozmawiała w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin raz z koleżanką i dwa razy z rodzicami. Znalazłam osiem torebek, wszystkie puste. - Na dysku widać, że miała torebkę z białej plecionki, na długim pasku, ze srebrnymi sprzączkami. - Nie natknęłam się na nic takiego w jej pokoju. Sprawdź we wspólnych szafach i schowkach. To ludzie kochający porządek. Może jest tu jakieś specjalne miejsce na tego typu rzeczy. Miała na nogach fioletowe sandałki? - Mówisz o tych, które leżą w holu? Nie, niebieskie tenisówki. - Rozumiem. - Dallas, jeszcze jedno. Pomieszczenie techniczne. Żeby do niego wejść, trzeba znać kod dostępu. Tam też nie widziałam śladów majstrowania przy drzwiach. Więc albo sama wyłączyła alarm, albo podała komuś kod dostępu. Albo on jest cholernie dobry w obchodzeniu zabezpieczeń. - Powiedziałaby mu wszystko, gdyby obiecał, że zostawi ją w spokoju. Ale poprosimy specjalistów, by sprawdzili, czy ktoś coś majstrował przy systemie. - Na kuchennym blacie stała jedna szklanka. Wzięłam ją jako dowód rzeczowy. Wszystkie pozostałe naczynia są pochowane, więc uderzyło mnie to jako coś osobliwego. Poza tym sprawdziłam zapis w autokucharzu. Wczoraj o osiemnastej trzydzieści zamówiła dwie małe pizze. Jedną wegetariańską, drugą z mięsem. Była z kimś, Dallas. - Tak, miała towarzystwo. Porozmawiam z MacMastersem i jego żoną. Lada moment

powinni się pojawić technicy. Przypilnuj ich, dobrze? Eve wróciła do salonu. Anna Whitney siedziała obok Carol niczym elegancki pies stróżujący. MacMasters zajął miejsce z drugiej strony i ściskał dłoń żony. Whitney stał i wyglądał przez okno frontowe. Pani Whitney pierwsza uniosła wzrok i przez ułamek sekundy Eve zobaczyła psa stróżującego, który zapomniał, że musi mieć się na baczności. W jej oczach odmalowały się bezdenny smutek i błaganie, które Eve bezbłędnie odczytała. „Pomóż nam”. MacMasters usiadł prosto na widok Eve, idącej sztywno, jakby połknęła kij. - Przepraszam, że przeszkadzam. Wiem, że to dla państwa bardzo trudne chwile. - Ma pani dzieci? - spytała głucho Carol. - Nie, proszę pani. - W takim razie nie może pani wiedzieć, co czujemy. - Carol - wymamrotał MacMasters. - Ma pani rację - zgodziła się z nią Eve, siadając naprzeciwko tych trojga na kanapie. - Nie mogę wiedzieć. Ale wiem jedno, pani MacMasters. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć osobę odpowiedzialną za to, co spotkało państwa córkę. Dopilnuję, by zrobiono wszystko, co należy. Obiecuję, że zajmę się nią. - Zostawiliśmy ją samą, nie rozumie pani tego? Zostawiliśmy ją. - Dwa razy państwo do niej dzwonili. Zadbali państwo, by była tak bezpieczna, jak to tylko możliwe - powiedziała Eve, chociaż Anna nabrała tchu, by coś dodać. - Do moich obowiązków należy dokładne przyjrzenie się wszystkiemu i analiza tego, co zobaczę. Z tego, co widziałam do tej pory, wynika, że byli państwo dobrymi, kochającymi rodzicami. Nie ponoszą państwo winy za to, co się stało. Znajdę człowieka, który jest za to odpowiedzialny. Mogą mi państwo w tym pomóc, odpowiadając na kilka pytań. - Wróciliśmy wcześniej. Chcieliśmy jej zrobić niespodziankę. Zamierzaliśmy pójść razem z nią na duże, świąteczne późne śniadanie, a potem na popołudniówkę. Bardzo lubiła teatr. Chcieliśmy jej zrobić niespodziankę. - Kiedy pierwotnie planowali państwo powrót? - Dziś późnym popołudniem - odrzekł MacMasters. - Wyjechaliśmy w piątek po południu i polecieliśmy wahadłowcem do Interlude, zajazdu w Smoky Mountains w stanie Tennessee. Razem z Carol chcieliśmy uczcić mój awans. - Odchrząknął. - Zarezerwowałem pokój dziesięć dni temu. Wcześniej jeździliśmy tam całą rodziną, ale... - Deena chciała, żebyśmy tym razem pojechali tylko we dwójkę - udało się wtrącić

Carol. - Zwykle wyjeżdżamy wszyscy, a tym razem... Powinniśmy poprosić Jenningsów, żeby zabrali ją do siebie na te kilka dni. Ale miała prawie siedemnaście lat, była taka odpowiedzialna. W przyszłym roku wybierała się na uczelnię, więc pomyśleliśmy, że... - Czy Jenningsowie są państwa przyjaciółmi? - Tak. Arthur i Melisa Jennings. Ich córka, Jo, jest najlepszą przyjaciółką Deeny. - Usta Carol drżały, kiedy to mówiła. - Deena chciała zostać sama w domu, więc obydwoje uznaliśmy, że powinniśmy uszanować jej życzenie, zaufać jej, pozwolić na tę odrobinę niezależności. Gdyby... - Czy może mi pani podać nazwiska innych koleżanek i kolegów córki? Carol wzięła głęboki oddech. - Jej najlepszymi przyjaciółkami są Jo, Hilly Rowe i Libby Grogh. Chodzą do jednej szkoły. Poza tym Jamie, Jamie Lingstrom. Eve stała się czujna. - Wnuk zmarłego detektywa sierżanta Franka Wojinsky'ego? - Tak. - MacMasters skinął głową. - Przyjaźniłem się z Frankiem, a Jamie i Deena znają się od wielu lat. - Miała jakichś chłopaków? - Deena nie interesowała się jeszcze chłopcami, nie w tym sensie - powiedział MacMasters, ale Eve dostrzegła coś w spojrzeniu jego żony. - Chciała pani coś dodać? - Była nieśmiała w obecności chłopców, ale interesowała się nimi. Wydaje mi się, że zwłaszcza jednego darzyła sympatią. - Kogo? - Nigdy mi tego nie powiedziała, przynajmniej nie otwarcie. Ale od dwóch miesięcy przywiązywała szczególną wagę do swojego wyglądu i... Nie wiem, czy będę potrafiła to wytłumaczyć, po prostu wiedziałam, że jakiś chłopak wpadł jej w oko, wzbudził jej zainteresowanie. Dlatego przeprowadziłam z nią kolejną rozmowę na temat seksu. MacMasters spojrzał na swoją żonę, marszcząc brwi, na jego twarzy malowała się raczej konsternacja niż złość. - Nic mi o tym nie wspomniałaś. Carol spojrzała na swojego męża i spróbowała się uśmiechnąć, chociaż usta jej drżały. - Jonah, są sprawy zastrzeżone wyłącznie dla kobiet. Nie była jeszcze z chłopakiem. Wiedziałabym o tym. Zresztą sama by mi powiedziała. Rozmawiałyśmy o antykoncepcji i bezpiecznym seksie. Wiedziała, że jestem gotowa pojechać z nią do kliniki, gdyby chciała

wybrać jakąś metodę antykoncepcji. - Wie pani, czy córka prowadziła jakiś pamiętnik? - To raczej dziennik albo notatnik. Zapisywała w nim swoje myśli, spostrzeżenia, to, co jej się nasunęło. Przypuszczam, że czasem również fragmenty wierszy albo teksty piosenek. - Ponieważ cały czas łzy płynęły jej z oczu, Carol sięgnęła po kolejną chusteczkę. - Kocha muzykę. Zawsze nosi w torebce odtwarzacz. - Czy ma również własnego palmtopa, łącze? - Tak. Też powinny być w torebce. - Ma torebkę z białej słomki, ze srebrnymi sprzączkami? - To jej nowa, letnia torebka. Ostatnio jej ulubiona. Kupiłyśmy ją w zeszłym miesiącu. - Gdzie ją trzyma, kiedy jej nie używa? - W swoim pokoju, na wieszaku po wewnętrznej stronie drzwi od szafy. Pusty wieszak, pomyślała Eve. Zabójca zabrał torebkę i wszystko, co w niej było. - Muszę zadać to pytanie. Czy Deena zażywała narkotyki? - Nie. Nie mówię tego z pełnym przekonaniem dlatego, że była moją córką, i ze względu na zajmowane przeze mnie stanowisko. - MacMasters wytrzymał jej spojrzenie. - Znam wszystkie objawy, pani porucznik. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo dziewczyna w wieku Deeny może być podatna na wpływ rówieśników albo skora do eksperymentów. Jest zdecydowaną przeciwniczką narkotyków nie tylko dlatego, że są zabronione przez prawo, ale ponieważ bardzo szanuje swoje zdrowie. - Stara się prawidłowo odżywiać - dodała Carol. - Szczerze mówiąc, czasami czułam się winna, że piję kawę albo jem coś niezdrowego. Ćwiczy sześć dni w tygodniu: uprawia jogę, biega, ćwiczy na przyrządach. - Do której siłowni chodziła? - Nie lubi siłowni. Mamy salkę z przyrządami na dole. A gdy chce pobiegać, idzie do parku. Korzysta z bezpiecznych tras. Ma przy sobie przycisk antynapadowy i zna zasady samoobrony. Jonah tego dopilnował. Ostatnio, z uwagi na ładną pogodę, częściej biega w parku. Nigdy nie zdecydowałaby się na zażywanie narkotyków. Za bardzo szanuje siebie i swojego ojca. Czas teraźniejszy, pomyślała Eve, wyłącznie czas teraźniejszy. Dla Carol Deena nadal żyła. Czy czeka ją kolejny koszmar, gdy w pełni zda sobie sprawę z tego, co się wydarzyło? Zawahała się, chcąc znaleźć właściwy ton, i zwróciła się do ojca, by nie wywołać kolejnego wstrząsu u matki. To wahanie prawidłowo odczytali dwaj gliniarze obecni w pokoju.

- Carol. - MacMasters mocniej uścisnął dłoń żony. - Czy mogłabyś razem z Anną zaparzyć kawę? Chyba wszyscy chętnie się napijemy. - Bardzo byłbym wdzięczny - wtrącił Whitney. - Naturalnie, że możemy. - Wyraźnie wyczuwając spisek, Anna wstała i wyciągnęła rękę do Carol. - Marzę o filiżance kawy. - Tak, oczywiście. Powinnam była zaproponować... - Zajmiemy się tym. - Anna wyprowadziła ją z pokoju. - Na pewno chce pani wiedzieć, czy ktoś mi groził albo mojej rodzinie - zaczął MacMasters. - Czy zajmowałem się w pracy czymś, co mogło do tego doprowadzić. Zawsze jest jakiś ćpun, który pyskuje, diler, który próbuje się stawiać, by ratować twarz. Mam plik, w którym zapisuję najpoważniejsze moim zdaniem groźby. Dwa miesiące temu rozbiliśmy potężny gang. Skarbnika, Juana Garcię, wypuszczono za kaucją - dodał zniesmaczony. - Łebski prawnik, góra pieniędzy. Juan nosi elektroniczną bransoletkę, ale nie powstrzymałaby go z pewnością. - Sprawdzimy go. - Taak. Taak. Ale... To nie w jego stylu. - MacMasters potarł twarz dłońmi. - Dopadłby mnie albo innych gliniarzy zajmujących się tą sprawą. Poderżnąłby mi gardło lub zlecił to komuś, gdyby uznał, że rzecz ujdzie mu na sucho. Ale nie sądzę, żeby się posunął do czegoś takiego. Poza tym, gdyby postanowił załatwić kogoś z mojej rodziny, chciałby, żebym wiedział, czyje to dzieło. - Tak czy inaczej sprawdzimy jego i pozostałe osoby, które panu groziły. Będzie mi potrzebna kopia tego pliku. - Dostanie ją pani. Wiem, że nigdy nie możemy być pewni... - Urwał na chwilę i zdawał się walczyć z sobą. - Nigdy nie możemy być pewni, czy ani kiedy coś złego może spotkać naszych bliskich w związku z charakterem naszej pracy. Ale wiem, że nikt mnie nie śledził. To spokojne okolice, w powszechnie dostępnych dokumentach wszystko jest zapisane na nazwisko Carol. Wiem, że wieści się rozchodzą, ale dom jest dobrze strzeżony i odkąd Deena nauczyła się chodzić, wbijaliśmy jej do głowy zasady bezpieczeństwa. - A może coś się wydarzyło w pobliżu domu? - zapytała Eve. - Awantura lub nieporozumienie z sąsiadem? - Nie. Nic z tych rzeczy. - MacMasters rozłożył ręce. - Ze wszystkimi jesteśmy w dobrych stosunkach. Szczególnie Deena była powszechnie lubiana. Załatwiała różne sprawy mieszkającej kawałek dalej pani Cohen, kiedy ta była unieruchomiona z powodu złamanej nogi. Karmiła kota Rileyów, jak wyjechali na wakacje...