ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Roberts Nora - In Death 29 - Obietnica śmierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 29 - Obietnica śmierci.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

J. D. ROBB OBIETNICA ŚMIERCI Tytuł oryginału PROMISES IN DEATH Sama miłość ściąga na kobietę niemal wszystkie nieszczęścia tego świata. WILLA CATHER Trochę więcej niż synowcze, A mniej niż synu. WILLIAM SZEKSPIR

PROLOG Odbierając ten telefon, podpisała na siebie wyrok śmierci. O nic nie zapytała, nie była ciekawa, czemu to takie pilne. Prawdę mówiąc, ucieszyła się i czując, jak ogarnia ją miłe podniecenie, chętnie zrezygnowała z zamiaru wcześniejszego położenia się spać. Kiedy pospiesznie się ubierała i wyjęła to, co będzie jej potrzebne, ruchy miała pełne gracji, a zarazem wyważone. Przeszła przez swoje przytulne mieszkanko, wydając polecenie przygaszenia światła, pamiętała o przełączeniu w stan snu małego kotka - androida. Podarował go jej ukochany, by nie czuła się samotna. Dała kociakowi na imię Sachmo. Zamiauczał, zamrugał swoimi jaskrawozielonymi oczami i zwinął się w kłębek. Pogłaskała go czule po lśniącym, białym futerku. - Niedługo wrócę - powiedziała cicho, nie wiedząc, że nie dotrzyma obietnicy. Nim otworzyła drzwi, jeszcze raz obrzuciła wzrokiem pokój, uśmiechnęła się na widok bukietu czerwonych róż w pełnym rozkwicie na stoliku pod oknem, wychodzącym na ulicę. I pomyślała o Li. Po raz ostatni przekręciła klucz w drzwiach mieszkania. Zgodnie ze zwyczajem nie zjechała windą, tylko skierowała się do schodów. Była szczupłą, wysportowaną kobietą o niebieskich oczach. Jasne włosy sięgały jej poniżej ramion, stanowiąc obramowanie ślicznej twarzy. Miała trzydzieści trzy lata, była szczęśliwa, flirtowała, a może to było coś więcej niż flirt, z mężczyzną, od którego dostała róże i kotka. Traktowała Nowy Jork, życie w nim i tego mężczyznę jak nowy rozdział, była gotowa poznawać go kartka po kartce, chcąc odkrywać, co zawierał. Odsunęła te myśli na bok, by skupić się na tym, dokąd musiała się teraz udać i co zrobić. Nie minęło dziesięć minut od telefonu, a już zbiegała po schodach. Zauważyła jakiś ruch, gdy jej zabójca wyłonił się z mroku. Nie kryła zaskoczenia, kiedy rozpoznała jego twarz. Ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo zwrócił ku niej blaster. Upadła ogłuszona. Kiedy się ocknęła, wstrząsnął nią silny dreszcz. Paliła ją skóra, czuła w ustach krew. Ciemności ustąpiły miejsca światłu. Ogłuszacz sprawił, że ciało miała odrętwiałe, ale umysł pozostał jasny. Starając się przezwyciężyć szok, spojrzała w oczy swojego zabójcy. W oczy przyjaciela.

- Dlaczego? - spytała cicho, bo musiała zadać to pytanie. Musiała poznać na nie odpowiedź. Zawsze jest jakaś odpowiedź. Otrzymała ją, kiedy umarła w piwnicy, pięć pięter poniżej swojego ładnego mieszkanka, w którym pyszniły się czerwonymi płatkami róże, a kotek mruczał przez sen.

ROZDZIAŁ 1 Eve wyszła spod prysznica. Kiedy osuszało ją ciepłe powietrze, zamknęła oczy, rozkoszując się porankiem. Miała za sobą osiem godzin zdrowego snu, obudziła się wystarczająco wcześnie, by zafundować sobie coś, co uważała za hydroterapię. Trzydzieści okrążeń basenu, krótki masaż wodny, a potem dwudziestominutowy, gorący prysznic. Fantastyczny sposób rozpoczęcia dnia. Wczorajszy dzień był owocny, wystarczyły jej dwie godziny na zamknięcie śledztwa. Jeśli facet zamierza zabić swojego najlepszego przyjaciela próbując upozorować bandycki napad, naprawdę nie powinien dać się złapać z należącym do denata zegarkiem na rękę, opatrzonym inskrypcją. Zeznawała w sądzie w poprzedniej sprawie, a tupet, teatralne pozy i perory obrońcy w najmniejszy sposób nie wpłynęły na spójność jej zeznań. Zwieńczeniem dnia była kolacja z mężem w domowym zaciszu i obejrzenie filmu na wideo. A potem pierwszorzędny seks i osiem godzin nieprzerwanego snu. W tej chwili uważała, że życie wcale nie jest takie złe. Niemal nucąc pod nosem, złapała szlafrok, wiszący na drzwiach, po czym zmarszczyła czoło i przyjrzała mu się uważnie. Był krótki, z jedwabiu barwy dojrzałych wiśni. Nie miała cienia wątpliwości, że widzi go pierwszy raz w życiu. Wzruszyła ramionami, włożyła go i przeszła do sypialni. Istnieją sposoby, by dobry poranek uczynić jeszcze lepszym, pomyślała. Ten był niezawodny: widok Roarke'a, popijającego kawę i przeglądającego na monitorze poranne doniesienia giełdowe. Spojrzała na jego ręce, którymi ostatniej nocy wyczyniał prawdziwe cuda. Teraz w jednej trzymał kubek z kawą, a drugą machinalnie głaskał ich spasionego kocura. Galahad zmrużył oczy, każde innego koloru, wyraźnie wprawiony w błogi nastrój. Eve mogłaby coś niecoś powiedzieć na ten temat. Te ślicznie wykrojone usta przewróciły jej życie do góry nogami, sprawiały, że aż krzyczała z rozkoszy, a potem leżała omdlała, zaspokojona. Byli już prawie dwa lata po ślubie, a temperatura ich uczuć nic a nic nie opadła. Świadczyło o tym choćby to, że serce szybciej jej zabiło, gdy Roarke odwrócił głowę i spojrzał na nią tymi swoimi niebieskimi oczami.

Czy on też to czuł? - intrygowało ją. Czy możliwe, żeby to czuł za każdym razem? Cały czas? Uśmiechnął się, twarz mu się rozpromieniła. Pomyślała sobie, że bogowie muszą płakać ze szczęścia widząc, jak wspaniale się im układa. Wstał - wysoki i szczupły - i podszedł do niej. Musnął palcami jej szyję, a po chwili jego usta odnalazły jej usta i sprawiły, że ten lepszy ranek stał się wprost niezrównany. - Kawy? - zapytał. - Tak, poproszę. - Była doświadczoną policjantką, szefową wydziału zabójstw, uważała się za bezwzględną, a poczuła nagle, że ma kolana jak z waty. - Myślę, że powinniśmy wziąć kilka dni wolnego. - Zaprogramował autokucharza na kawę i (o ile znała swojego faceta) śniadanie, które chciał, żeby zjadła. - Może w lipcu. Na naszą rocznicę. Pod warunkiem, że uda ci się wygospodarować nieco czasu między sprawowaniem kontroli nad światem a nabywaniem kolejnych planet. - Zabawne, że o tym napomknęłaś. Postawił na stole kawę, a potem dwa talerze. Zdaje się, że dziś rano były w jadłospisie jajka na bekonie. Galahad drgnął i otworzył oczy. Roarke tylko wycelował w niego palec i powiedział stanowczo „nie”. Kot z powrotem klapnął na kanapę. - Myślałem o kilku tygodniach. - Słucham? Mielibyśmy wyjechać na kilka tygodni? Nie mogę... - Tak, tak, w lipcu 2060 roku spadną na miasto przestępstwa, zetrą je z powierzchni ziemi i przemienia w płonące zgliszcza, jeśli w Nowym Jorku zabraknie porucznik Dallas, by służyć i chronić. - W jego głosie pobrzmiewały irlandzkie nuty. Podniósł bezwładnego kota i postawił go na podłodze, żeby zrobić na kanapie miejsce dla Eve. - Być może - mruknęła. - Poza tym nie wyobrażam sobie, byś mógł wyjechać na kilka tygodni, skoro zarządzasz dziewięćdziesięcioma procentami firm w znanym wszechświecie. - Nie więcej niż pięćdziesięcioma. - Podniósł swój kubek z kawą i zaczekał, aż Eve weźmie swój. - Tak czy owak, jaki byłby sens posiadania tego wszystkiego i ciebie, najdroższa Eve, gdybym nie mógł spędzać czasu z tobą, nie zaprzątając sobie głowy pracą? - Chyba mogłabym się wyrwać na tydzień. - Myślałem o czterech. - O czterech tygodniach? To prawie miesiąc. Spojrzał na nią roześmianymi oczami znad kubka. - Naprawdę? Chyba masz rację. - Nie mogę wziąć miesiąca urlopu. Miesiąc to... Miesiąc.

- W przeciwieństwie do czego? Kurczaka? - Cha, cha. Słuchaj, może udałoby mi się wyrwać na dziesięć dni, ale... - Trzy tygodnie. Eve zmarszczyła czoło. - W tym roku musieliśmy zrezygnować z dwóch wyjazdów weekendowych. Raz przez twoją pracę, raz przez moją. Trzy tygodnie. - Nie mogę wziąć więcej niż dwa. - Dwa i pół. Krakowskim targiem. - Wręczył jej widelec. Eve spojrzała na widelec, marszcząc brwi. - Zawsze wyjeżdżałeś na dwa i pół tygodnia. Roarke z uśmiechem ujął jej dłoń i ją pocałował. - Nie pozwól, żeby jajka wystygły. Wyciskała zeznania z zatwardziałych zabójców, wymuszała informacje od oślizłych gnid, ale nigdy nie udało jej się do końca postawić na swoim podczas negocjacji z Roarkiem. - Dokąd się wybierzemy na te dwa i pół tygodnia? - A dokąd chciałabyś pojechać? Teraz ona się uśmiechnęła. Czy warto postawić do końca na swoim? - Zastanowię się. Zjadła, ubrała się, zadowolona, że zostawiła sobie dość czasu, żeby się nie spieszyć. Kiedy przypinała broń, rozważała, czy nie zażyczyć sobie jeszcze jednej kawy przed wyjściem do pracy. Zabrzęczał jej komunikator. Eve wyciągnęła go z kieszeni i widząc na wyświetlaczu „Dyspozytor”, natychmiast przybrała służbową postawę. Roarke wielokrotnie był tego świadkiem. Ale zawsze go fascynowało, jak te bursztynowe oczy w jednej chwili zmieniały się z beztroskich, nawet roześmianych, w beznamiętne i poważne. Wysoka, szczupła, długonoga wyprostowała się i napięła wszystkie mięśnie, stojąc w lekkim rozkroku. Z jej twarzy nie można było nic wyczytać. Usta, przed chwilą rozciągnięte w uśmiechu, teraz zacisnęła. - Dallas. - Dyspozytor do porucznik Eve Dallas. Spotkać się z funkcjonariuszami na ulicy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej numer 525. W piwnicy budynku mieszkalnego znaleziono zwłoki kobiety. Istnieje podejrzenie zabójstwa. - Potwierdzam przyjęcie zgłoszenia. Już tam jadę. Skontaktować się z detektyw Delią Peabody. Spotkam się z nią na miejscu wydarzenia.

- Cóż, dobrze, że zjadłaś śniadanie - zauważył Roarke, kiedy Eve wsunęła komunikator do kieszeni. Przesunął lekko palcem po płytkim dołeczku w jej brodzie. - Taak. Nie wypiję tej ostatniej filiżanki kawy. Ale cóż, tamta kobieta z Zachodniej Dwudziestej Trzeciej już nigdy nie napije się kawy. Miasto było zakorkowane. Wiosna, pomyślała Eve, przebijając się przez ulice, pora żonkili i świeżej fali turystów. Jakoś dotarła do Siódmej Alei, gdzie na odcinku dziesięciu kwartałów samochody jechały płynnie. Opuściła szyby w oknach, by wpuścić do środka powietrze przesycone zapachem Nowego Jorku. Wiatr rozwiewał jej brązowe, krótko obcięte włosy. Od wózków gastronomicznych dolatywał zapach kanapek z jajkami i lurowatej kawy, kamienny pył wzbił się w powietrze, kiedy ekipa remontowa zaatakowała spory fragment chodnika podnośnikami pneumatycznymi. Ich warkot, symfonia klaksonów, gdy auta utknęły w kolejnym korku, tupot nóg, kiedy przechodnie ruszyli ławą na przejście dla pieszych, składały się na muzykę miasta, którą doskonale rozumiała. Przyglądała się ulicznym sprzedawcom, niekoniecznie mającym zezwolenia na handel, jak rozkładają swoje stoliki w nadziei, że uda im się przyciągnąć dojeżdżających do pracy lub turystów, którzy wstali wcześnie i rozglądali się teraz, gdzie by tu zjeść jakieś śniadanie. Baseballówki i bawełniane koszulki zajęły miejsce grubych, zimowych szalików i rękawiczek. Na ulicznych straganach eksponowano skrzynki z owocami lub kwiaty, barwne kompozycje stanowiły strawę dla ciała i duszy. Transwestyta mający co najmniej dwa metry wzrostu szedł niepewnie w niebieskich szpilkach. Odrzucił do tyłu kaskadę złotych włosów i przystanął przy straganie delikatnie sprawdzając, czy melon jest już dojrzały. Stojąc na światłach, Eve przyglądała się drobniutkiej staruszce, dobrze po setce, która podjechała do niego na hulajnodze z siodełkiem. Transwestyta i stulatka wdali się w przyjazną pogawędkę, wybierając owoce. Trzeba kochać Nowy Jork, pomyślała Eve, kiedy zmieniły się światła. Albo trzymać się z dala od niego. Wolno sunęła w kierunku Chelsea, idealnie zestrojona z miastem. Przed budynkiem numer 525 zaparkowała w drugim rzędzie, podświetliła napis „Na służbie”, nie zwracając najmniejszej uwagi na przekleństwa i obraźliwe gesty kierowane pod jej adresem przez nowojorczyków. Życie i śmierć w mieście, pomyślała, rzadko przebiegają gładko. Przyczepiła odznakę do kurtki, wyciągnęła z bagażnika podręczny zestaw i podeszła do mundurowego, stojącego w głównym wejściu.

- Co tu mamy? - Trupa w piwnicy. Kobieta koło trzydziestki. Nie ma przy sobie dokumentu tożsamości, biżuterii, torebki, nic. Jest w ubraniu, więc nie wygląda to na przestępstwo o podłożu seksualnym. Mówiąc, wprowadził ją do środka. - Znalazł ją lokator z dzieciakiem, kiedy zeszli na dół, żeby wyciągnąć rower z zamykanego na klucz schowka. Chłopak miał szlaban czy coś w tym rodzaju. Mężczyzna powiadomił policję. Przypuszcza, że zamordowana mieszkała w tym budynku lub gdzieś w pobliżu. Może ją widział wcześniej, ale nie jest pewien. Szybko zabrał stamtąd syna i nie przyjrzał jej się dokładnie. Zaczęli schodzić po metalowych stopniach, rozległ się stukot butów za kostkę i policyjnych pantofli. - Nie widziałem broni, ale ma tu ślady poparzeń. - Dotknął palcami szyi. - Wygląda na to, że potraktowano ją paralizatorem laserowym. - Chcę, żeby dwóch funkcjonariuszy przepytało mieszkańców. Kto, co i kiedy widział. Dopilnowało, by lokator i jego syn byli do dyspozycji policji. Jak się nazywają? - Terrance Burnbaum. A chłopak ma na imię Jay. Aktualnie przebywają w komisariacie numer sześćset dwa. Skinęła głową dwóm policjantom, pilnującym miejsca przestępstwa, włączyła magnetofon. - Porucznik Eve Dallas na Zachodniej Dwudziestej Trzeciej numer pięćset dwadzieścia pięć, gdzie znaleziono zwłoki. Moja partnerka już jest w drodze. Ustalcie, czy w budynku mieszka dozorca albo administrator. Jeśli tak, chcę z nim porozmawiać. Najpierw rozejrzała się po piwnicy. Betonowa posadzka, zakratowane boksy, rury, pajęczyny. Żadnych okien, żadnych drzwi. Żadnych kamer ochrony. - Będą mi potrzebne dyski z kamer zainstalowanych w drzwiach wejściowych i na klatkach schodowych. Znajdźcie dozorcę. Zwabił ją tutaj, pomyślała Eve, wyjmując z zestawu puszkę sprayu. Albo siłą ją tu zaciągnął. Może rzucił się na nią, kiedy zeszła po coś. Nie ma stąd jak uciec. Przyjrzała się zwłokom z miejsca, gdzie stała, pokrywając dłonie i buty substancją zabezpieczającą odciski palców. Kobieta była szczupłej budowy ciała, ale nie wyglądała na delikatną. Głowę miała odwróconą, długie, jasne włosy zasłaniały jej twarz. Włosy miała lśniące, a ubranie dobrej jakości. To z pewnością nie jest bezdomna, pomyślała. Nie z takimi włosami, takim ubraniem,

tak zadbanymi paznokciami u rąk jakie widziała u zamordowanej. - Ofiara leży na lewym boku, tyłem do schodów. Na betonowej posadzce nie widać śladów. Czy Burnbaum przesunął zwłoki? - Mówi, że nie. Podszedł do niej, ujął ją za rękę. Powiedział, że była zimna, nie wyczuł pulsu, więc uznał, że kobieta nie żyje. Wyprowadził stąd dzieciaka. Eve okrążyła zwłoki i przykucnęła. Coś ją zaniepokoiło, poczuła, jak ściska jej się żołądek. Uniosła zasłonę włosów. Na ułamek sekundy ją zmroziło. - Niech to szlag. Niech to szlag. To jedna z naszych. Gliniarz, który jej towarzyszył, podszedł bliżej. - Policjantka? - Tak. Amaryllis Coltraine. Sprawdź w komputerze. Podaj mi jej adres. Detektyw Coltraine. A to skurwiel. Morris, pomyślała. Jasna cholera. - Mieszka tutaj, pani porucznik. Pod numerem czterysta pięć. Pobrała odciski palców, ponieważ należało to zrobić, należało formalnie potwierdzić tożsamość. Jej niepokój przemienił się w zimną wściekłość. - Zidentyfikowano ofiarę jako detektyw Amaryllis Coltraine z policji nowojorskiej. Mieszkała w tym budynku w lokalu numer czterysta pięć. Podciągnęła jej cienką marynarkę. - Gdzie twoja broń, Coltraine? Gdzie twój paralizator, do jasnej cholery? Czy posłużył się nim zabójca? Załatwili cię twoją własną bronią? Nie widać obrażeń, ubranie nie jest zniszczone. Żadnych oznak użycia przemocy poza śladami poparzeń na szyi. Przyłożyli ci do szyi twój własny paralizator, prawda? Ustawiony na pełną moc. Usłyszała kroki na schodach, uniosła wzrok i zobaczyła swoją partnerkę. Peabody wyglądała wiosennie świeżo. Ciemne włosy opadały jej na kark, otaczały kwadratową twarz. Miała na sobie różową marynarkę i różowe buty sportowe - w innych okolicznościach Eve nie powstrzymałaby się przed złośliwymi komentarzami, dotyczącymi wyboru akurat tego koloru. - Ładnie z ich strony, że zaczekali niemal do początku naszej zmiany - rzuciła wesoło Delia. - Co mamy? - To Coltraine, Peabody. - Kto? - Peabody podeszła, spojrzała i cała krew odpłynęła jej z twarzy. - O, mój Boże. O, mój Boże. To dziewczyna Morrisa... O, nie. - Nie ma przy sobie broni. Może zabójca się nią posłużył. Jeśli jest gdzieś tutaj,

musimy ją odszukać. - Dallas. Oczy Peabody były pełne łez. Eve rozumiała to, sama czuła je w gardle. Ale pokręciła głową. - Później będzie czas na żal. Później. Weźcie kogoś z sobą i sprawdźcie jej mieszkanie - zwróciła się do mundurowego. - Upewnijcie się, że nikogo tam nie ma. Zameldować mi, co zastaniecie. - Tak jest. - Usłyszała to również w jego głosie. Nie wzruszenie, tylko kipiącą wściekłość. Tę samą, która skręcała jej wnętrzności. - Dallas. Dallas, jak mu o tym powiedzieć? - Później będziemy się tym martwić. Teraz dokonamy oględzin miejsca zbrodni. - Nie znała odpowiedzi na to pytanie. - Szukaj broni, kabury, czegokolwiek, co mogło do niej należeć. Obejrzyj miejsce zbrodni, Peabody. Ja zajmę się zwłokami. Nie drżały jej ręce, kiedy wyciągnęła narzędzia i przystąpiła do pracy. Wyparła to pytanie z pamięci. Pytanie, jak powie głównemu lekarzowi sądowemu, jak powie swojemu przyjacielowi, że kobieta, do której śmiały mu się oczy, nie żyje. - Zgon nastąpił o dwudziestej trzeciej czterdzieści. Kiedy zrobiła wszystko, co mogła, Eve się wyprostowała. - Udało się? - spytała swoją partnerkę. - Nie. Tyle tu schowków. Jeśli zabójca postanowił ukryć broń gdzieś tutaj, miał do dyspozycji wiele miejsc. - Zlecimy to technikom. - Eve potarła nasadę nosa. - Musimy porozmawiać z facetem, który zawiadomił policję, i z jego synem. Obejrzeć jej mieszkanie. Nie możemy jej stąd zabrać, dopóki nie powiadomimy Morrisa. Nie może się dowiedzieć w taki sposób. - Jasne, że nie. - Niech się zastanowię. - Eve utkwiła wzrok w ścianie. - Ustal, na którą zmianę dziś pracuje. Nie przekażemy jej do kostnicy póki... - Mundurowi wiedzą, że zamordowano policjantkę, Dallas. Ta wiadomość szybko się rozejdzie. Policjantka mieszkająca pod tym adresem albo gdzieś w pobliżu. Jeśli Morris się dowie... - Jasna cholera. Masz rację. Masz rację. Pokieruj tu śledztwem. Mundurowi zawieźli Terrance'a Burnbauma i jego syna do komisariatu numer sześćset dwa. Najpierw porozmawiaj z nimi. Nie pozwól zabrać stąd zwłok, Peabody. - Dobrze. - Peabody przebiegła wzrokiem tekst na wyświetlaczu swojego palmtopa. -

Jedna dobra wiadomość, Morris pracuje dziś od południa do ósmej. Nie będzie go wcześniej w kostnicy. - Pojadę do niego. Poinformuję go, co się stało. - Jezu, Dallas - powiedziała Peabody drżącym głosem. - Jezu... - Jeśli skończysz na posterunku przed moim powrotem, jedź do jej mieszkania. Dokładnie je przeszukaj, Peabody. - Kroki. Przedsięwziąć odpowiednie kroki. Później przyjdzie czas na lamenty. - Skontaktuj się z wydziałem przestępstw elektronicznych, ale daj mi trochę czasu. Niech sprawdzą wszystkie jej rozmowy, wszystkie jej dane. Mundurowi szukają dozorcy, skonfiskuj dyski z kamer ochrony. Nie... - Dallas - delikatnie przerwała jej Peabody. - Znam procedury. Nauczyłaś mnie, co robić. Zajmę się wszystkim. Możesz mi zaufać. - Wiem. Wiem. - Eve nie mogła oddychać. - Nie mam pojęcia, co mu powiedzieć. Jak mu o tym powiedzieć... - Nie istnieje łatwy sposób załatwienia tego. Nie może istnieć, pomyślała Eve. Nie powinien. - Zadzwonię do ciebie, kiedy... kiedy będzie po wszystkim. - Dallas. - Peabody wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Eve. - Powiedz mu... Jeśli uznasz za stosowne... Powiedz mu, że mi przykro. Bardzo przykro. Eve skinęła głową i ruszyła ku wyjściu. Pomyślała, że zabójca też tędy wyszedł. Nie było innej drogi. W górę po tych samych schodach, przez te same drzwi. Znów otworzyła zestaw podręczny, niepewna, - czy tylko próbuje zyskać na czasie, czy też wykonuje swoje obowiązki. Wyjęła minigogle, uważnie przyjrzała się zamkowi, futrynie, lecz nie znalazła śladów forsowania drzwi. Mógł się posłużyć kartą - kluczem Coltraine, pomyślała Eve. Chyba że był tu pierwszy i rzucił się na nią, kiedy zeszła. Psiakrew, psiakrew, nie widziała tego. Nie potrafiła wyrzucić z głowy wszystkiego, co niepotrzebne, żeby móc to zobaczyć. Ruszyła na parter, sprawdziła tylne wejście do budynku, z takim samym rezultatem, co poprzednio. Mógł to być lokator albo ktoś wpuszczony przez lokatora - nie wyłączając ofiary; ktoś z kluczem uniwersalnym albo osoba o wyjątkowych zdolnościach posługiwania się wytrychem. Przyjrzała się kamerze alarmu nad tylnymi drzwiami. Potem je zamknęła i zabezpieczyła. Podbiegł do niej jeden z mundurowych.

- Pani porucznik, sprawdziliśmy mieszkanie denatki. Łóżko posłane, żadnych naczyń na wierzchu, idealny porządek, światło przygaszone. Miała kotka - androida. Jest nastawiony na tryb snu. - Znaleźliście jej broń, odznakę? Zacisnął zęby. - Nie, pani porucznik. W garderobie w sypialni jest sejf. A w nim miejsce na broń, tę noszoną u boku, i paralizator. Ale kabury są puste. Skrytka nie była zamknięta na klucz. Nie zauważyłem też nigdzie odznaki, pani porucznik. Wprawdzie nie szukaliśmy, ale... - Co robicie ze swoją odznaką, kiedy wracacie wieczorem do domu ze służby... Jonas? - Odkładam ją na komodę. - Tak. Zamykasz broń na klucz, a odznakę zostawiasz na komodzie. Może na sejfie, ale zawsze gdzieś pod ręką. Pod moją nieobecność śledztwem będzie kierowała detektyw Peabody. Nie chcę, żeby ujawniono nazwisko ofiary, zrozumiano? Żadnych przecieków do mediów. Nikomu ani słówka, póki nie wydam zgody. Jasne? - Tak jest. - Ta kobieta tam na dole jest jedną z naszych. Należy jej się szacunek. - Tak jest. Wyszła z domu, stanęła na chodniku i zaczęła głęboko oddychać. Spojrzała w górę, na chmury sunące po niebie. Szare chmury na błękitnym tle. Musi to zrobić, pomyślała. Nie ma innego wyjścia. Podeszła do swojego wozu i otworzyła drzwi. Kierowca samochodu, który zastawiła, wysunął głowę przez okno, grożąc jej pięścią. - Pieprzone gliny! - wrzasnął. - Myślicie, że ulice należą do was czy co? Wyobraziła sobie, jak podchodzi i wali go pięścią prosto w twarz. Ponieważ jedna z tych, na których tak pomstował, leżała martwa na betonowej podłodze w piwnicy bez okien. Może coś z tego dało się wyczytać z jej twarzy, z lodowatego, groźnego spojrzenia. Mężczyzna cofnął głowę, podkręcił szybę i zablokował drzwi. Eve przyglądała mu się jeszcze przez chwilę i widziała, jak skulił się za kierownicą. Potem wsiadła do swojego wozu, wyłączyła napis „na służbie” i odjechała. Znalazła adres Morrisa, posługując się komputerem zainstalowanym w samochodzie. Dziwne, pomyślała, nigdy nie była u niego w domu. Uważała go za przyjaciela, dobrego przyjaciela, kogoś więcej niż kolegę czy znajomego z pracy. Ale rzadko spotykali się prywatnie. Dlaczego? Może dlatego, że unikała spotkań towarzyskich, tak jak wizyty u dentysty?

Niewykluczone. Wiedziała, że lubił muzykę, szczególnie jazzową i bluesa. Grał na saksofonie, ubierał się jak gwiazda rocka i znał masę ciekawostek, często budzących zdumienie. Miał poczucie humoru i nie był człowiekiem powierzchownym. Darzył zmarłych ogromnym szacunkiem. I okazywał dużo współczucia tym, którym śmierć kogoś zabrała. Tym razem chodziło o kobietę, którą... Czy ją kochał? - zastanowiła się Eve. Być może. Z całą pewnością bardzo mu zależało na tej kobiecie, na policjantce, która została zabita. Teraz to jemu śmierć kogoś zabrała. Zachmurzone niebo zesłało drobny, wiosenny deszczyk, taki, który raczej mży niż bije w przednią szybę. Jeśli nie przestanie zaraz padać albo stanie się mocniejszy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrosną stoiska z parasolami. Kierowcy zwolnią, przechodnie przyspieszą kroku. I przez jakiś czas ulice będą połyskiwać, lśnić jak czarne lustra. Dealerzy narkotyków naciągną kaptury na głowę i będą dalej handlować albo pochowają się w bramach, by przeczekać deszcz. Jeśli za godzinę wciąż będzie padać, łatwiej będzie znaleźć brylant na chodniku niż złapać taksówkę. Niech Bóg błogosławi Nowy Jork, pomyślała Eve, póki nie pożre cię żywcem. Morris mieszkał w Soho. Powinna się była tego domyślić. Człowiek, który wybrał sobie na pacjentów nieboszczyków, miał w sobie coś z cyganerii, coś egzotycznego, coś z artysty. Przypomniała sobie, że wytatuował sobie kostuchę. Zobaczyła to przypadkiem, kiedy zadzwoniła do niego w środku nocy, a jemu nie chciało się zablokować kamery, chociaż był w łóżku, jedynie niedbale przykryty prześcieradłem. Seksowny facet. Nic dziwnego, że Coltraine... O, Boże. O, Boże. Znów starając się odwlec ten moment, bo było to silniejsze od niej, zaczęła szukać miejsca na zaparkowanie samochodu. Artyści nakrywali swoje dzieła lub zbierali je z małych straganów, by nie ucierpiały na deszczu. Mieszkali tu ekscentrycy i dziwacy, którzy zakupy w modnych sklepach uważali za obciach; tutaj mieli swoje lofty i najrozmaitsze restauracje, kluby z muzyką groove i nocne lokale. Znalazła wolne miejsce trzy przecznice od domu Morrisa. I ruszyła przed siebie, nie zwracając uwagi na deszcz. Przechodnie przemykali szybko obok niej, szukając schronienia, by nie zmoknąć. Stanęła przed głównym wejściem i już miała nacisnąć guzik dzwonka, ale coś ją powstrzymało. Nie może tego zrobić. Zobaczyłby ją na monitorze i zyskałby zbyt dużo czasu

na myślenie albo by zapytał, a ona nie mogłaby mu odpowiedzieć. Dlatego naruszyła jego prawo do prywatności, posłużyła się kluczem uniwersalnym i weszła do malutkiego holu, z którego korzystali wszyscy lokatorzy. Wybrała schody, żeby dać sobie trochę więcej czasu, i stanęła przed drzwiami jego mieszkania. Co mu powie? Nie mogła powiedzieć tego, co zwykle mówiła w takiej sytuacji. Nie mogło to być standardowe: „Z żalem informuję... Przykro mi z powodu poniesionej straty”. Nie tutaj, nie w przypadku Morrisa. Modląc się o natchnienie, o to, by znalazła właściwe słowa, nacisnęła guzik dzwonka. Kiedy czekała na progu, zrobiło jej się zimno. Serce jej waliło. Usłyszała szczęk zamka, patrzyła, jak dioda zmienia kolor z czerwonego na zielony. Otworzył drzwi i uśmiechnął się do niej. Włosy miał rozpuszczone. Nigdy go nie widziała z rozpuszczonymi włosami, opadającymi swobodnie na plecy, a nie splecionymi w warkocz. Miał na sobie czarne spodnie, czarną koszulkę. Jego egzotyczne oczy w kształcie migdałów były trochę zaspane i głos też miał zaspany, kiedy ją powitał. - Dallas. Cóż za niespodziewany gość w ten deszczowy poranek. Dostrzegła zaciekawienie na jego twarzy. Nie niepokój, nie strach. Wiedziała, że jej mina niczego mu nie zdradziła. Na razie. Jeszcze sekunda albo dwie, pomyślała. Jeszcze kilka sekund, nim złamie mu serce. - Mogę wejść?

ROZDZIAŁ 2 Ze ścian emanowała sztuka, tworząca eklektyczną mieszankę, na którą składały się dzieła w śmiałych, jaskrawych kolorach, przedstawiające osobliwe kształty, oraz eleganckie rysunki piórkiem kobiet w różnym stopniu roznegliżowanych. W przestronnym, otwartym pomieszczeniu srebrno - czarna kuchnia przechodziła w aneks jadalny, urządzony w mocnej czerwieni, dalej była część wypoczynkowa. Na piętro prowadziły ażurowe, srebrne schody, ograniczone srebrną balustradą. Widać, że wiele się tu dzieje, może za sprawą intensywnych kolorów, pomyślała Eve, a może widocznych na każdym kroku cech charakteru i zainteresowań gospodarza. Misy, butelki, kamienie, zdjęcia rywalizowały o przestrzeń z książkami - nic dziwnego, że Morris i Roarke się zaprzyjaźnili - instrumentami muzycznymi, rzeźbami smoków, małym, mosiężnym gongiem i czymś, co według niej było autentyczną ludzką czaszką. Nie odrywając wzroku od jej twarzy, Morris wskazał długą kanapę bez poręczy. - Może usiądziesz? Mogę ci zaproponować znośną kawę, chociaż nie tak wyborną, do jakiej jesteś przyzwyczajona. - Nie, dziękuję. - Ale pomyślała: tak, usiądźmy, napijmy się kawy. Zróbmy cokolwiek, byle odwlec tę chwilę. Ujął jej dłoń. - Ktoś nie żyje? Jeden z naszych. - Zacisnął palce na jej ręce. - Peabody. - Nie, nie Peabody... - Pomyślała, że tylko pogarsza sytuację. - Morris, chodzi o detektyw Coltraine. Powinna się zorientować po jego minie, że nie zrozumiał, nie skojarzył jej odpowiedzi ze swoim pytaniem. Zrobiła jedyną rzecz, jaką mogła zrobić. Wbiła mu nóż prosto w serce. - Zabito ją ostatniej nocy. Nie żyje, Morris. Nie ma jej wśród nas. Przykro mi. Puścił jej rękę i cofnął się. Jakby w ten sposób mógł nie dopuścić tego do siebie. Zwyczajnie nie dopuścić. - Ammy? Mówisz o Amaryllis? - Tak. - Ale... - Powstrzymał się przed gwałtownym zaprzeczeniem. Wiedziała, jakie pytania cisną mu się na usta: czy jest pewna? Może to pomyłka? To musi być pomyłka. Ale znał Eve, więc nie strzępił sobie języka. - Jak to się stało?

- Usiądźmy. - Powiedz mi, jak to się stało. - Została zamordowana. Wszystko wskazuje na to, że posłużono się jej własnym paralizatorem. Nie znaleźliśmy broni. Szukamy jej. Morris. - Nie. Jeszcze nie. - Jego twarz stała się obojętna, bez wyrazu, przypominała maskę, wyrzeźbioną w jednym z tych wypolerowanych kamieni. - Powiedz mi, co wiesz. - Niezbyt tego dużo. Sąsiad z synem znaleźli ją dziś rano w piwnicy budynku, w którym mieszkała. Zgon nastąpił około dwudziestej trzeciej czterdzieści. Nie stwierdziliśmy żadnych śladów walki na miejscu przestępstwa ani w jej mieszkaniu. Żadnych widocznych obrażeń zewnętrznych poza śladami poparzeń od paralizatora na szyi. Nie miała przy sobie dowodu tożsamości, biżuterii, torebki, odznaki, broni. Była ubrana. Zobaczyła, że kiedy usłyszał ostatnie słowa, coś przebiegło przez jego twarz, pojawiła się zmarszczka na kamieniu, i zrozumiała. Gwałt zawsze czyni morderstwo czymś gorszym. - Nie obejrzałam jeszcze dysków z kamer ochrony, bo musiałam cię powiadomić. Peabody została na miejscu zbrodni. - Muszę się przebrać. Muszę się przebrać i pojechać tam. Pojechać i się nią zająć... - Nie. Powiedz mi, do kogo masz największe zaufanie, komu chcesz powierzyć przeprowadzenie jej sekcji zwłok. Ty tego nie zrobisz. - Nie ty o tym decydujesz. Ja jestem głównym lekarzem sądowym. - Ale ja kieruję śledztwem. I obydwoje wiemy, że twoja znajomość z... - powstrzymała się od powiedzenia „z ofiarą” - z detektyw Coltraine oznacza, że musisz się odsunąć od śledztwa. Zastanów się minutę. Nie, dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebował, żeby samemu dojść do takiego wniosku. Nie możesz przeprowadzić sekcji zwłok Coltraine przez wzgląd na siebie i na nią. - Uważasz, że będę siedział bezczynnie? Że stanę z boku i pozwolę, by ktoś inny ją tknął? - Nie proszę cię, żebyś siedział bezczynnie. Mówię tylko, że nie przeprowadzisz sekcji zwłok. - Kiedy się odwrócił i skierował ku schodom, złapała go za ramię. - Nie pozwolę ci na to - przemówiła cicho. Poczuła, jak drżą mu mięśnie ręki. - Uderz mnie, nakrzycz na mnie, rzuć czymś we mnie, zrób, co musisz. Ale nie pozwolę ci na to. Ona teraz należy również do mnie. Wściekłość sprawiła, że oczy mu pociemniały. Eve przygotowała się na cios, nie uchyliłaby się przed nim. Ale miejsce wściekłości zajęła rozpacz. Więc kiedy Morris się odwrócił, puściła go.

Podszedł do długiego, szerokiego okna, wychodzącego na gwarne i tętniące życiem Soho. Położył ręce na parapecie i wsparł się na nich, żeby przenieść na nie część ciężaru ciała, którego nogi nie mogły utrzymać. - Clipper. - Teraz jego głos był równie surowy, co oczy. - Ty Clipper. Chcę, żeby on się nią zajął. - Dopilnuję tego. - Zawsze nosiła srebrny pierścionek na środkowym palcu prawej dłoni. Z kwadratowym, różowym turmalinem, otoczonym małymi, zielonymi turmalinami. Dostała go od rodziców na dwudzieste pierwsze urodziny. - Rozumiem. - Powiedziałaś, że znaleziono ją w piwnicy budynku. Nie miała powodu, żeby tam zejść. - Są tam zamykane schowki. - Nie korzystała z nich. Powiedziała mi kiedyś, że każą sobie płacić horrendalnie drogo za malutkie komórki w piwnicy. Zaproponowałem, że przechowam wszystko, co ma do przechowania, ale odparła, że nie zgromadziła jeszcze tylu rzeczy, by potrzebować na nie dodatkowego miejsca. Dlaczego tam poszła? - Ustalę to. Obiecuję. Morris, obiecuję ci, że dopadnę tego, kto to zrobił, i dowiem się, dlaczego to zrobił. Morris skinął głową, ale się nie odwrócił, tylko gapił się na ruchliwą, barwną, pełną życia ulicę. - Zdajemy sobie sprawę z ryzyka, jakie pociąga za sobą związanie się z gliniarzem - obojętne, czy chodzi o przyjaźń, miłość czy zwykłe koleżeństwo. Miałam do czynienia z wystarczająco wieloma martwymi policjantami, żeby o tym wiedzieć. Jednak trzeba tę świadomość odsunąć na bok, nie dopuszczać jej do głosu, bo nie można zrezygnować z uczuć. Ponieważ one składają się na to, kim jesteś, co robisz. Ale chociaż się o tym wie, kiedy coś takiego dotknie człowieka osobiście, uważa, że to niemożliwe. - Kto zna śmierć lepiej ode mnie? Lepiej od nas? - zapytał Morris, odwracając się. - A jednak wydaje się to czymś nieprawdopodobnym. Była taka pełna życia. A teraz nie ma jej wśród nas. - Ktoś odebrał jej życie. Znajdę go. Znów skinął głową; jakoś udało mu się dojść do kanapy i usiadł na niej ciężko. - Zaczynałem się w niej zakochiwać. Czułem to, czułem, że tak się dzieje. Nie chcieliśmy niczego przyspieszać na siłę, pragnęliśmy się rozkoszować każdą chwilą. Nadal

poznawaliśmy się nawzajem. Nadal byliśmy na tym etapie, że kiedy wchodziła do pokoju, kiedy słyszałem jej głos lub czułem zapach jej skóry, wszystko we mnie śpiewało. Spuścił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Eve nie umiała pocieszać ludzi. Peabody, pomyślała, wiedziałaby, jakich użyć słów, jakim tonem je wypowiedzieć. Ona mogła jedynie zdać się na intuicję. Podeszła do kanapy i usiadła obok niego. - Powiedz mi, co mogę dla ciebie zrobić, a zrobię. Powiedz mi, czego potrzebujesz, a zdobędę to dla ciebie, Li. Może dlatego, że wypowiedziała jego imię, czego nigdy nie robiła, odwrócił się w jej stronę. A kiedy to zrobił, objęła go. Nie załamał się - jeszcze nie - tylko przycisnął policzek do jej policzka. - Muszę ją zobaczyć. - Wiem. Ale daj mi trochę czasu. Zajmiemy się nią za ciebie. Usiadł prosto. - Musisz mnie przesłuchać. Włącz magnetofon i pytaj. - Dobrze. - Rutyna, pomyślała. Czy to nie rodzaj pocieszenia? - Powiedz, gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dwudziestą pierwszą a dwudziestą czwartą. - Pracowałem niemal do północy, uzupełniłem dokumentację. Chciałem wyrobić trochę nadgodzin. W przyszłym tygodniu razem z Ammy planowaliśmy wyjazd na kilka dni. Marzyliśmy o długim weekendzie w Memphis. Zarezerwowaliśmy pokój w starym zajeździe. Zamierzaliśmy pospacerować po ogrodzie botanicznym, zwiedzić Graceland, posłuchać muzyki. Rozmawiałem z wieloma osobami z nocnej zmiany. Mogę ci podać ich nazwiska. - Nie są mi potrzebne. Sprawdzę to i przejdziemy dalej. Czy mówiła ci coś o swoich sprawach służbowych? O kimś, kto budził w niej niepokój? - Nie. Mało rozmawialiśmy o pracy. Była dobrą policjantką. Lubiła znajdywać odpowiedzi, była zorganizowana i dokładna. Ale nie żyła wyłącznie sprawami. Nie była taka, jak ty. Praca była dla niej tylko pracą, niczym więcej. Ale była inteligentna i bystra. Zawsze to wychodziło na jaw, kiedy zdarzyło nam się razem pracować. - A co wiesz o jej życiu osobistym? O jej byłych facetach? - Zaczęliśmy się spotykać wkrótce po tym, jak ją tu przeniesiono z Atlanty. I chociaż nie narzuciliśmy sobie dużego tempa, pozwoliliśmy, żeby rozwijało się to w sposób... naturalny, żadne z nas nie miało nikogo innego. Na uczelni była związana z kimś na poważnie, trwało to ponad dwa lata. Przez pewien czas chodziła z gliniarzem, ale powiedziała, że woli mężczyzn spoza branży. Dla mnie odstąpiła od swoich zasad. Wiem, że

spotykała się z kimś na poważnie, ale skończyło się to przed jej przeniesieniem do Nowego Jorku... - Narzekała może na sąsiadów, czy któryś z lokatorów sprawiał jej kłopoty? - Nie. Kochała to swoje mieszkanko. Dallas, ona ma rodzinę w Atlancie. - Wiem. Powiadomię ją. Czy chcesz, żebym z kimś się skontaktowała w twoim imieniu? - Nie, dziękuję. - Nie przyszłam z psychologiem, bo... - Nie chcę psychologa. - Przycisnął palcami powieki. - Mam klucz do jej mieszkania. Dać ci go? - Tak. Zaczekała, gdy Morris wszedł po srebrnych schodach na górę. Słyszała nad głową jego kroki. Po chwili wrócił z kartą - kluczem. - Czy miała klucz do twojego mieszkania? - Tak. - Zmień kod. Wziął głęboki oddech. - Dobrze. Musisz mnie o wszystkim informować. Chcę zostać włączony w śledztwo. - Będę cię na bieżąco informowała. - Muszę być włączony w śledztwo. Koniecznie. - Pozwól mi się nad tym zastanowić. Skontaktuję się z tobą. Jeśli będziesz chciał ze mną porozmawiać, możesz zadzwonić o każdej porze dnia i nocy przez siedem dni w tygodniu. Ale teraz muszę tam wrócić, zająć się nią. - Powiedz Ty... Powiedz mu, żeby puścił jej Erica Claptona. Którąś z płyt z mojej kolekcji. Szczególnie lubiła jego muzykę. - Podszedł do windy i rozsunął kratę. - Chciałabym, żeby „przykro mi” coś znaczyło. Peabody... Prosiła mnie, żeby też ci to powiedzieć w jej imieniu. - Wsiadła do windy i patrzyła na niego, póki krata się nie zasunęła, a drzwi nie zamknęły. W drodze powrotnej zadzwoniła do partnerki. - Znaleźli broń? - Nie. - Niech to szlag. Jadę na miejsce zbrodni. Skontaktuj się z kostnicą. Główny lekarz sądowy przydzielił do tej pracy Ty Clippera. Prosił, żeby podczas sekcji zwłok puścić płytę Erica Claptona.

- O, rany. Jak się ma? Jak... - Jakoś się trzyma. Upewnij się, że zrozumieli, że to polecenia Morrisa. Wkrótce przyjadę. Razem, ty i ja, przeszukamy każdy centymetr kwadratowy jej mieszkania. - Zamierzałam się do tego wziąć. Rozmawiałam z Burnbaumem i jego dzieciakiem. Nie dowiedziałam się niczego nowego. Wypytywanie lokatorów też nic nie wniosło. Ochrona... - Powiesz mi, kiedy przyjdę. Daj mi dziesięć minut. Eve rozłączyła się. Była spragniona ciszy. Ciszy, póki trochę nie opadną emocje. Nie przysłuży się Amaryllis Coltraine, jeśli będzie się gryzła rozpaczą, którą widziała w oczach przyjaciela. Kiedy dotarła na miejsce, zaczekała, aż ekipa z kostnicy wyniesie zwłoki. - Przekazać ją bezpośrednio w ręce Clippera - poleciła Eve. - Jest policjantką. Ma pierwszeństwo przed innymi. - Wiemy, kim jest. - Jeden członek ekipy odwrócił się, gdy ciało umieszczono w samochodzie. - Nie tylko jest policjantką, była również panną Morrisa. Dobrze się nią zajmiemy, pani porucznik. Usatysfakcjonowana, weszła do budynku i udała się schodami do mieszkania Coltraine. Posługując się kartą - kluczem, którą dał jej Morris, otworzyła drzwi. W środku zastała Peabody. - Widzę, że nie było łatwo - powiedziała Delia na jej widok. - Najlepiej będzie, jak się wezmę do pracy. Czy kamery coś zarejestrowały? - Przejrzałam pobieżnie zapisy. Nic nie ma na dysku z kamery zainstalowanej nad drzwiami od tyłu. Musiał tamtędy wejść i ją zablokować. Wydział przestępstw elektronicznych już się tym zajął. Kamera nad wejściem frontowym działała cały czas. Na dysku widać Coltraine. Przyszła koło szesnastej, miała torbę z aktami, która nadal jest w mieszkaniu, i drugą, z jedzeniem na wynos. Nie opuszczała budynku, przynajmniej nie drzwiami frontowymi. Na klatce schodowej są kamery, przy których majstrowano. Kamery nad wejściem od tyłu oraz na klatce schodowej nie działały od dwudziestej drugiej trzydzieści do dwudziestej czwartej. W windzie też są kamery, cały czas pracowały. Nie zjechała windą. Sąsiad potwierdził, że miała zwyczaj korzystać ze schodów. - Zabójca musiał dobrze znać jej zwyczaje i rozkład dnia. Mógł ją wyciągnąć na klatkę schodową. - Ekipa techników jest tam teraz i sprawdza wszystko od góry do dołu. - Załatwił ją raz - dwa, nie zostawiając śladów. Musiał wiedzieć, że Coltraine wyszła z

mieszkania. Więc albo był to jej kolejny zwyczaj, albo ją wywabił z domu. Sprawdzimy jej połączenia, ale jeśli tak to się odbyło, zadzwonił na jej kieszonkowy aparat, a potem zabrał go ze sobą. Musiała go znać. Przyjaciel, były, jeden z informatorów, ktoś z tego budynku albo mieszkający w pobliżu. Ktoś, do kogo miała zaufanie. Eve rozejrzała się po mieszkaniu. - Wrażenia? - Nie sądzę, że wyszła pod przymusem. Panuje tu zbyt duży porządek, no i ten kotek - android. - Peabody pokazała ręką drzemiący, futrzany kłębek i Eve zmarszczyła brwi. - Sprawdziłam odczyt. O dwudziestej trzeciej osiemnaście przestawiła go w stan snu. Kiedy ma się kłopoty, człowiek nie zawraca sobie głowy czymś takim. Eve obeszła mieszkanie, rozglądając się uważnie. Czuło się tutaj kobiecą rękę. - Zabójca zadzwonił do niej na kieszonkowe łącze. „Spotkajmy się na drinka albo strasznie się pokłóciłam z facetem, spotkajmy się, to ci się wypłaczę w rękaw”. Nie, nie. - Eve, kręcąc głową, weszła do małej sypialni, gdzie na starannie zasłanym łóżku piętrzyła się góra poduszek. - Miała przy sobie paralizator. Większość gliniarzy nosi przy sobie broń, ale nie przypuszczam, żeby wzięła paralizator, jeśli wybierała się na drinka. - Może to jeden z jej informatorów. „Spotkaj się ze mną o tej a o tej godzinie. Mam ciekawe rzeczy do przekazania”. - Tak, mogło tak być. Porozmawiamy z jej szefem, z jej partnerem, członkami jej jednostki, zobaczymy, czym się zajmowała. Może spotkała się z innym informatorem albo z kimś, komu nie ufała do końca. Stąd to dodatkowe zabezpieczenie na wszelki wypadek. A mimo to zdobył nad nią przewagę, załatwił ją bez walki. - Może nie spodziewała się, że zobaczy go na klatce schodowej. Nie miała się na baczności i tyle. Eve nic nie powiedziała. Musiała się nad tym wszystkim zastanowić, przespać się z tym. - Przekonajmy się, co tu znajdziemy. Wzięły się do pracy, przeszukały szuflady, szafy, kieszenie ubrań. Zmarli pozbawieni są prawa do prywatności, a Eve rozumowała jak gliniarz; Coltraine wiedziała o tym i godziła się na to. W szufladzie w szafce nocnej znalazła olejki do ciała, kilka gadżetów i walczyła, by nie dopuścić do siebie obrazu, od którego nie mogła się uwolnić - Morrisa i Coltraine, kotłujących się nago w łóżku. - Lubiła ładną bieliznę - zauważyła Peabody, zaglądając do innych szuflad. -

Seksowną, kobiecą. Lubiła ładne przedmioty. Flakoniki, lampki, poduszki. W jej szufladach panuje idealny porządek, nie to, co w moich. Nie miała dużo rzeczy. To, co tu jest, nie pasuje idealnie do siebie, ale tworzy przyjemną dla oka całość. To bardzo ładne mieszkanko. Eve podeszła do małego, zmyślnego stolika narożnego, na którym stał niewielki komputer. W płytkiej szufladzie znalazła notebook. Ale kiedy chciała obejrzeć pliki, zabroniono jej dostępu. - Jest gliniarzem. Korzystała z kodu - powiedziała Eve. - Przekażemy to do wydziału przestępstw elektronicznych. Dowiedziały się więcej o ofierze podczas przeszukiwania mieszkania. Peabody miała rację, Coltraine lubiła ładne rzeczy. Nie przesadnie strojne i frymuśne, tylko kobiece. Ale jej mieszkanie nie było zagracone i wszystko miało swoje miejsce. Róże w pokoju dziennym były prawdziwe i świeże. Znalazła szkatułkę na biżuterię, w której leżały bileciki z kwiaciarni. Wszystkie od Morrisa. Powiedział, że od miesięcy spotykali się tylko ze sobą. Przynajmniej kwiaty dostawała tylko od niego, pomyślała Eve. Ale to wcale nie znaczyło, że nie kręciła z kimś na boku. Kiedy kobieta wychodzi z domu o takiej porze, nie można wykluczyć, że wybiera się na randkę. Lecz nie pasowało jej to. Widziała Coltraine z Morrisem. Czuła, że jest między nimi chemia. - Chroniony budynek - powiedziała na głos. - Miłe, niewielkie mieszkanie, kotek - android. Ładne meble, ładne ciuchy, niczego nie za dużo. Potrafi wybierać. Trochę biżuterii, ale wszystko dobrej jakości. - To samo, jeśli chodzi o środki do pielęgnacji włosów i kosmetyki - wtrąciła Peabody. - Wiedziała, co lubi, co jest dla niej odpowiednie, i trzymała się tego. Ja mam pełną szufladę niepotrzebnych szminek, cieni do powiek, płynów do włosów. A ona - jeden rodzaj perfum. W lodówce zostało niedojedzone chińskie danie na wynos, zamknięte próżniowo, trochę zdrowej żywności, butelkowana woda i soki. Dwie butelki wina. - Ma kochanka, ale mieszka sama. Męskie przybory toaletowe prawdopodobnie należą do Morrisa. Nie przekażemy ich do laboratorium, tylko go zapytamy. Męska koszula, bokserki, skarpetki, spodnie też wyglądają na jego. Chociaż nie ma tu zbyt wiele rzeczy Morrisa. Prawdopodobnie więcej czasu spędzali u niego. Ma cztery razy większe mieszkanie, w dodatku blisko kawiarni, klubów, restauracji, galerii. Skąd zabójca wiedział, że ostatniego wieczoru była u siebie? Śledził ją? Powinnam była spytać Morrisa, jak dużo czasu spędzali razem, czy spotykali się regularnie...

- Dallas, zostaw go w spokoju. Daj mu trochę czasu. Jeszcze zdążysz go wypytać. - Zabójca nie przyszedł tutaj. To zbyt ryzykowne. Po co ryzykować, że ktoś go zobaczy? Nie, nie, zadzwonił do niej na kieszonkowe łącze... - Mogli się wcześniej umówić. - Po co ryzykować? Mogłaby komuś o tym powiedzieć - Morrisowi, swojemu partnerowi, szefowi: „Dziś wieczorem spotykam się z X”, a my teraz rozmawiałybyśmy z X i nie zachodziłybyśmy w głowę, kto to taki. Morris pracował, wiedziała o tym. Dlatego nie zadzwoniła do niego, by powiedzieć, że dokądś się wybiera. Wzięła swoje rzeczy, wyłączyła kotka i wyszła z domu. Znała zabójcę albo tego, kto wszystko zorganizował. Wpuśćmy tu techników, niech wydział przestępstw elektronicznych zabierze stąd jej sprzęt. - Spojrzała na zegarek. - Wstąpimy do kostnicy przed poinformowaniem najbliższej rodziny. - Ja to zrobię. Ty powiadomiłaś Morrisa - powiedziała Peabody. - Ja skontaktuję się z jej krewnymi. - W porządku. Potem razem przesłuchamy jej partnera, współpracowników, szefa. W samochodzie Peabody siedziała zgarbiona, wyglądając przez boczne okno. - Dallas, jedna rzecz nie daje mi spokoju. Muszę to wyrzucić z siebie... - Nie lubiłaś jej i miałaś jej za złe, że spiknęła się z Morrisem. - Tak. - Delii wyraźnie ulżyło. - Nawet jej nie znałam, no, o tyle, o ile, ale myślałam sobie: za kogo się ona uważa, do jasnej cholery? Przyjechała tu z Południa, chodzi, kręcąc biodrami, i obściskuje się z naszym Morrisem. To głupie, bo sama jestem z McNabem, z Morrisem nigdy nic mnie nie łączyło. Przyznaję, że czasami wyobrażałam sobie różne rzeczy, ale w granicach przyzwoitości. A mimo to czułam do niej antypatię. Teraz ona nie żyje i jest mi okropnie. - Wiem. Ze mną jest identycznie. Z wyjątkiem tych fantazji erotycznych... - Wiesz co? Chyba mi lepiej. - Uważnie przyjrzała się Eve. - Naprawdę nigdy nie snułaś żadnych fantazji z Morrisem w głównej roli? - Nie. Jezu. Cóż za pomysł. - Nawet najmniejszych? Ze na przykład pewnego wieczoru idziesz do kostnicy. Jest w niej dziwnie pusto, kierujesz się do prosektorium, a tam jest Morris. Nagi... - Nie! Skończ z tymi głupotami. - Ale o dziwo, przestał ją tak ściskać żołądek. - Czy niewystarczająco często bzykacie się z McNabem, że nachodzą cię niezdrowe myśli o koledze z pracy? Na dodatek w domu umarlaków? - Nie wiem, skąd się to bierze. Kostnica przyprawia mnie o gęsią skórkę, ale Morris jest wyjątkowo seksowny. Często się kochamy z McNabem. Tylko ostatniej nocy...

- Nie interesuje mnie, jak to robicie. - Sama zaczęłaś. - Co świadczy o tym, jak twoje niezdrowe fantazje z Morrisem w roli głównej wpłynęły na moją psychikę. Peabody wzruszyła ramionami. - Czy Morris wyznaczył kogoś konkretnego do przeprowadzenia sekcji zwłok Coltraine? - Clippera. - Zabójczego Ty Clippera? Skoro już mowa o seksie, jak to wytłumaczyć, że tylu lekarzy od umarlaków jest tak nieziemsko przystojnych? - To zagadka, którą staram się rozwiązać od samego początku kariery zawodowej. - Mówię poważnie. Clippera ma się ochotę schrupać. Jest gejem, ma partnera, ale aż człowiekowi ślinka leci do ust na jego widok. Związał się z artystą, który maluje ludzi. Znaczy się, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Maluje na ich ciele. Są ze sobą od jakichś sześciu lat. - Skąd ty to wszystko wiesz? - W przeciwieństwie do ciebie lubię słuchać opowieści o życiu osobistym innych ludzi, a szczególnie o ich życiu intymnym. - Dobrze chociaż, że nie będą cię prześladowały fantazje erotyczne, bo Clippera nie interesują kobiety. Peabody zasznurowała usta i zamyśliła się. - Nie doceniasz mnie. Dwóch nagich facetów, malunki na ciele, ja. O, tak, to stwarza niekończące się możliwości. Eve pozwoliła Peabody przez chwilę oddawać się marzeniom. Wiedziała, że lepiej myśleć o szalonym seksie niż o zabójstwie gliniarza czy rozpaczy kolegi i przyjaciela. Ale ta chwila nie trwała długo. Kiedy dotarły do kostnicy i ruszyły długim tunelem, wyłożonym białymi kafelkami, nastrój się zmienił. Nie chodziło o zwykłą śmierć, tylko o zabójstwo. Trudno się zdobyć na obiektywizm, kiedy cały czas myśli się o stracie osobistej. Po drodze spotkały technika. Kobieta zatrzymała się i wsunęła ręce do kieszeni długiego, białego kitla. - Clipper jest w gabinecie Morrisa. Nie wiem, czy Morris zamierza tu wpaść, czy nie... Więc gdybyście z nim rozmawiały, powiedzcie mu, że... wszyscy tu jesteśmy. - W porządku. - Gdyby trzeba było coś zrobić... - Kobieta bezradnie wzruszyła ramionami. - Cholera

- mruknęła i poszła dalej. Eve weszła do prosektorium, w którym zwykle pracował Morris. Teraz jego miejsce zajmował Ty Clipper, mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, muskularny, w jasnoniebieskiej koszuli i spodniach koloru khaki. Podwinął rękawy do łokcia, włożył czysty fartuch. Włosy miał króciutko obcięte. Starannie utrzymana kozia bródka dodawała odrobiny drapieżności jego konserwatywnemu stylowi ubierania się i czyniła kanciastą twarz bardziej interesującą. Ale u Clippera najważniejsze były oczy. Duże, barwy bursztynu z ciężkimi powiekami, ostro kontrastujące z ciemną karnacją. - Jeszcze nie skończyłem. Przepraszam. - W jego głosie słychać było leciutki akcent charakterystyczny dla Kubańczyków. - Co mi możesz powiedzieć? - Nie została zgwałcona. Nie ma dowodów, że doszło do napaści na tle seksualnym ani do stosunku płciowego. To będzie ważne dla Morrisa. - Tak, z pewnością. - W pomieszczeniu rozbrzmiewał cichy śpiew mężczyzny, błagającego o coś jakąś Laylę. - To Eric Clapton? - Tak. - To też dla niego ważne. - Eve podeszła bliżej. Amarillis Coltraine leżała na stole prosektoryjnym. - Brak obrażeń, świadczących o tym, że się broniła. - Eve przyglądała się teraz zwłokom tak, jak przyglądałaby się każdej ofierze morderstwa. - Żadnych śladów przemocy, jedynie te oparzenia na szyi... - Są drobne siniaki na łopatkach i z tyłu głowy. - Clipper wskazał ekran komputera, polecił wyświetlić obrazy. - Tego rodzaju, jakie powstają, kiedy się wpadnie na mur. - Popchnięto ją... - Przypuszczalnie tak. Wkrótce potem nastąpił zgon. Oparzenia na szyi spowodował paralizator. Znalazłaś jej broń? - Nie. - Póki mi jej nie dostarczysz, nie mogę potwierdzić, czy była narzędziem zbrodni czy też posłużono się innym paralizatorem. Teraz mogę jedynie oświadczyć, że tego rodzaju oparzenie wywołują policyjne lasery. - Jeśli sprawca posłużył się jej paralizatorem, w jaki sposób, do jasnej cholery, odebrał go Coltraine? Pchnął ją na ścianę. Ale to za mało, przynajmniej w przypadku gliniarza. Brak jakichkolwiek ran ciętych, nic nie świadczy o tym, że ją skrępowano. - Ponieważ tego nie