ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Roberts Nora - Irlandzka trylogia 03 - Serce oceanu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Irlandzka trylogia 03 - Serce oceanu.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora Irlandzka trylogia
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

ORA ROBERTS SERCE OCEA U Tytuł oryginału Heart of the Sea Jej oczy błyszczały jak diamenty. Była niczym królowa tej krainy. The Black Velvet Band

1 Wieś Ardmore przycupnęła na południowym wybrzeżu Irlandii, w hrabstwie Waterford. U jej podnóża rozciągało się Morze Celtyckie. Biegnąca zakolami linia wody obmywała miękki, złocisty piasek plaży. Miejsce to szczyciło się pięknymi, wyniosłymi klifami porośniętymi dzikimi trawami, a także górującym nad urwiskiem hotelem. Wokół cypla wiodła wąska ścieżka. Przy niewielkim wysiłku można nią było odbyć przyjemny spacer - aż po wznoszące się na szczycie najbliższego wzgórza ruiny kaplicy i studnię świętego Declana. Widok wart był wspinaczki: niebo zlewało się tutaj z morzem, a w dole rozciągała się wieś. To uświęcona ziemia. Pochowano w niej wielu zmarłych, ale tylko jeden grób wyróżniał się kamieniem nagrobnym. Sama wieś mogła się pochwalić czystymi, schludnymi uliczkami i starannie pomalowanymi domami. Niektóre zachowały tradycyjne dachy kryte strzechą. Nie brak tu było stromych pagórków i wzgórz. Ze skrzynek na oknach wylewały się bujne kwiaty. Pełno kwiatów było też w koszyczkach i doniczkach od frontu i na tyłach domów. Wszystko tu było urocze i malownicze. Mieszkańcy wsi nie kryli dumy z przyznanej im już drugi rok z rzędu nagrody w konkursie na najlepiej utrzymaną osadę. Na szczycie Tower Hill wznosiła się okrągła wieża z zachowanym oryginalnym stożkowym zwieńczeniem, a także ruiny dwunastowiecznej świątyni zbudowanej na cześć świętego Declana, Gdyby zapytać tutejszych ludzi, powiedzieliby, że Declan przybył na te tereny trzydzieści lat przed świętym Patrykiem. Nie przechwalali się, mówili tylko, jak było naprawdę. Jeśli ktoś szczególnie się tym interesował, mógł tu znaleźć rzadkie przykłady staroirlandzkich inskrypcji wyrytych na płytach nagrobnych, zachowanych wewnątrz ruin świątyni, a także romańskie arkady, które, choć zwietrzałe ze starości, pozostawały godnym uwagi obiektem. Pomimo tej całej dawnej świetności Ardmore pozostała miłą, spokojną wsią z kilkoma sklepikami i porozrzucanymi domkami, zbudowanymi nieopodal wspaniałej piaszczystej plaży. Właśnie to połączenie prastarej historii z prostodusznym charakterem i gościnnością tutejszych ludzi zwróciły uwagę Trevora Magee. Rodzina Trevora pochodziła z Ardmore i z Old Parish. Dokładniej mówiąc, jego dziadek urodził się w małym domku w pobliżu zatoki Ardmore, tu także urodził się ojciec

Trevora, który w pierwszych latach życia wdychał tutejszą wilgotną morską mgiełkę, a także, być może, towarzyszył matce w drodze do sklepu lub, uczepiony jej ręki, brodził w płytkiej wodzie. Dziadek opuścił rodzinną wieś i kraj, przenosząc się razem z żoną i synkiem do Ameryki. I nigdy już tutaj nie wrócił, podobnie jak niechętnie powracał pamięcią do tych stron. Od miejsca urodzenia odgradzał go ocean i gorzkie wspomnienia. Rzadko się zdarzało, by Denis Magee poświęcał Irlandii, Ardmore i rodzinie, którą tutaj pozostawił, więcej niż parę zdawkowych słów. Mgliste wyobrażenie Trevora o Ardmore nie pozbawione było sentymentu i wybrał to miejsce z czysto osobistego powodu. Stać go było na to. Podobnie jak dziadek i ojciec, zajmował się budownictwem. Dziadek, żeby zarobić na życie, kładł cegły, dorobił się też majątku, spekulując nieruchomościami w czasie II wojny światowej i w latach, które nastąpiły potem, aż kupowanie i sprzedawanie ich stało się jego zawodem, gdy tymczasem budowaniem zajmowali się zatrudniani przez niego ludzie. Do trudnych, mozolnych początków stary Magee żywił nie większy sentyment niż do rodzinnego kraju. Z tego, co zapamiętał Trevor, dziadek nigdy nie okazywał uczuć. Trevor odziedziczył po nim zapał i dryg do budowania, jak również chłodny rozsądek biznesmena. Wykorzysta to, dodając szczyptę sentymentu, przy wznoszeniu swojego teatru - sceny przeznaczonej do wykonywania tradycyjnej muzyki - połączonej z istniejącym tu już od dawna pubem Gallagherów. Umowa z Gallagherami została zawarta, gdy Trevor zajęty był finalizowaniem pewnych terminowych spraw, żeby wygospodarować czas na dłuższy tu pobyt, a wynajęci ludzie wykopali ziemię pod fundamenty. Teraz był już na miejscu i zamierzał robić coś więcej, niż tylko podpisywać czeki i na odległość doglądać robót. Chciał mieć w tym swój osobisty udział. Nawet w maju, w tak umiarkowanym klimacie jak ten, można się nieźle spocić, od samego rana mieszając beton. Pokrzepiony kubkiem gorącej kawy, ubrany w dżinsową kurtkę Trevor wcześnie opuścił wynajęty na czas pobyto domek. Teraz, po paru godzinach pracy, kurtka leżała odrzucona na bok, a podkoszulek mokry był od potu. Dałby sto funtów za jedno zimne piwo.

Pub znajdował się zaledwie kilka kroków od placu budowy. Trevor wstąpił tam poprzedniego dnia i zdążył się przekonać, że w porze lunchu pełno w nim ludzi. Nie może jednak gasić pragnienia zimnym piwem, jeżeli własnym robotnikom zabrania picia alkoholu w godzinach pracy. Rozprostował kark i rozejrzał się uważnie. Betoniarka wydawała monotonny, nieprzerwany turkot, a ludzie, żeby się porozumieć, musieli ją przekrzykiwać. Prawdziwa muzyka dla ucha. Trevor nigdy nie miał jej dość. Odziedziczył to po ojcu. Nauka od podstaw - już trzecie pokolenie rodziny Magee urzeczywistniało to kredo Denisa juniora. Przez ponad dziesięć, a właściwie piętnaście lat, jeżeli wliczyć okresy letnie, które w pocie czoła przepracował na budowach, Trevor uczył się wszystkiego, co miało związek z budownictwem. Wiedział dokładnie, co to ból w krzyżu i niemiłosiernie obolałe mięśnie. Chociaż obecnie, w wieku trzydziestu dwóch lat, więcej czasu spędzał w salach konferencyjnych niż na rusztowaniu, nie stracił szacunku dla znoju pracy fizycznej, wręcz przeciwnie - znajdował w niej osobistą satysfakcję. I nie zamierzał się oszczędzać w Ardmore przy budowie swojego teatru. Zatrzymał wzrok na drobnej kobiecie w wypłowiałej czapeczce i sfatygowanych butach, krzątającej się wokół i gestykulującej żywo, gdy szykowała się kolejna porcja mokrego betonu. Mieszała piasek i żwir, wymachiwała szuflą, dając znaki obsługującemu betoniarkę, a potem wspólnie z innymi robotnikami równomiernie rozprowadzała i wygładzała betonową maź. Brenna O'Toole, pomyślał Trevor, zadowolony, iż poszedł za głosem instynktu. Zatrudnienie jej oraz jej ojca w charakterze kierowników budowy było dobrym posunięciem. Nie tylko z uwagi na ich umiejętności budowlane - równie ważna była ich znajomość wsi i jej mieszkańców, dzięki czemu robota szła gładko, a zadowoleni ludzie pracowali wydajnie. Przy takim przedsięwzięciu kontakty międzyludzkie były równie ważne i decydujące, co solidny fundament. Tak, rzeczywiście spisywali się świetnie. Po trzech dniach pobytu w Ardmore Trevor nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Brenna właśnie uporała się z kolejną porcją betonu, kiedy podszedł i wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej zejść z wysokiego fundamentu. - Dziękuję. - Ściągnęła szuflę na ziemię, oparła się na niej. Pomimo upaćkanych butów i wyblakłej czapeczki wyglądała jak wdzięczny chochlik. Miała kremową cerę, a spod czapeczki wystawało kilka rudych loków.

- Tim Riley powiada, że jeszcze przez kilka dni nie musimy obawiać się deszczu, a on rzadko się myli w takich sprawach. Sądzę więc, że ani się pan obejrzy, jak wylejemy całą płytę. - Musieliście ostro pracować, kiedy mnie tutaj nie było. - A jak! Kiedy przyszła wiadomość, że możemy zaczynać, natychmiast wzięliśmy się do roboty. Będzie pan miał solidny fundament, i to w umówionym terminie, panie Magee. - Trev. - Niech będzie, Trev. - Zsunęła do tyłu czapeczkę, podniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Oceniła, że nawet w butach, przy swoich stu sześćdziesięciu paru centymetrach wzrostu, jest od niego niższa o co najmniej trzydzieści centymetrów. - Faceci, których przysłałeś z Ameryki, to świetna ekipa. - Nie gorsi od tego, który ich wybrał. Powiedział to głosem pewnym siebie, ale bez przechwałek. - Czyżbyś nigdy nie zatrudniał kobiet? Uśmiechnął się, aż pojaśniały mu szare jak torfowy dym oczy. - Jak najbardziej, ilekroć nadarzy się okazja. Do tego projektu zatrudniłem jednego z moich najlepszych cieśli. Jest kobietą i będzie tu w przyszłym tygodniu. - Cieszę się, bo to, co mówisz, potwierdza opinię, którą usłyszałam o tobie od mojego kuzyna Briana. Powiedział, że zatrudniając ludzi kierujesz się wyłącznie ich przydatnością. Odwaliliśmy kawał nielichej roboty od rana - dodała, wskazując głową na plac budowy. - Jeszcze przez pewien czas ta cholerna rycząca betoniarka będzie tu musiała nam towarzyszyć. Gdy Darcy wróci jutro z wakacji, zwymyśla nas z powodu tego harmidru. - Tak to już jest na budowie. - Też tak uważam. Stali tak przez chwilę w milczeniu, gdy tymczasem betoniarka wypluwała z siebie ostatni metr betonu. - Zapraszam cię na lunch - powiedział Trevor. - Nie mam nic przeciwko temu. - Brenna na migi pokazała ojcu, że ma teraz zamiar coś zjeść. Mick odpowiedział na to uśmiechem, pomachał do niej ręką, po czym wrócił do swojej pracy. - Jest w siódmym niebie - skomentowała Brenna, kiedy poszli, żeby opłukać buty. - Nic tak nie uszczęśliwia Micka O'Toole'a, jak praca. Im jest jej więcej, tym lepiej. Brenna parę razy tupnęła nogami, strzepując wodę, po czym ruszyła w stronę, drzwi kuchennych.

- Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu na zwiedzenie okolicy - powiedziała. - Mam takie plany. - Przywiózł ze sobą odpowiednie materiały, szczegółowe informacje dotyczące ciekawostek turystycznych, stanu dróg, dojazdu do głównych miast. Musi to wszystko zobaczyć. Już od ponad roku coś go ciągnęło w stroną Irlandii, w stronę Ardmore. - Co nam polecasz na lunch, Shawn? - zapytała Brenna, otwierając drzwi do kuchni. Od wielkiego staroświeckiego pieca odwrócił się smukły mężczyzna o czarnej, zmierzwionej czuprynie, z lekko zamglonymi niebieskimi oczami. - Dla znawców mamy zupę ze szpinaku morskiego i sandwicza z pieczenia wołową. Witaj, Trevorze, czy ta kobieta nie wzięła cię zbyt ostro do galopu? - Dzięki niej wszystko przebiega sprawnie i w dobrym tempie. - Nie może być inaczej, skoro mężczyzna mojego życia pracuje na zwolnionych obrotach. A propos, Shawn, czy przygotowałeś jeszcze jakąś piosenkę dla Trevora? - Byłem pochłonięty zaspokajaniem zachcianek mojej młodej żony. To wymagająca istota. - Mówiąc to, wyciągnął rękę, ujął w dłoń twarz Brenny i pocałował ją. - A teraz zmykajcie z kuchni. Już i tak z trudem sobie radzę bez Darcy. - Najdalej jutro będziesz ją miał z powrotem. - Chyba nie myślisz, że się za nią stęskniłem? Złóż zamówienie u Sinead - powiedział do Trevora. - To dobra dziewczyna, a nasza Jude trochę ją podszkoliła. Przydałoby się jej tylko więcej praktyki. - Sinead jest przyjaciółką mojej siostry, Mary Kate - oznajmiła Brenna Trevorowi, popychając energicznie drzwi oddzielające kuchnię od pubu. - Dziewczyna ma dobry charakter, tyle że obecnie jest trochę rozkojarzona. Marzy o wyjściu za mąż za Billy'ego O'Harę. - A co na to Billy O'Hara? - Billy nabrał wody w usta. Witaj, Aidanie. - Witaj, Brenno. - Najstarszy z Gallagherów stał za barem i nalewał piwo. - Chcecie zjeść u nas lunch? - Taki mieliśmy zamiar. Widzę, że masz pełne ręce roboty. - Jeszcze jak! A wszystko przez te autokary z turystami. - Mrugnął wesoło i wsunął w czyjeś wyciągnięte ręce dwa kufle z piwem. - Może wolisz, żebyśmy zjedli w kuchni?

- Możecie zjeść tutaj, jeśli za bardzo się nie spieszycie. - Zlustrował pub niebieskimi oczami, o ton ciemniejszymi niż u brata. - Obsługa jest trochę powolniejsza niż zwykle, ale widzę jeszcze jeden, a nawet dwa wolne stoliki. - Niech zatem szef zadecyduje. - Brenna zwróciła się do Trevora. - Co wybieramy? - Usiądziemy przy stoliku. - Chciał popatrzeć, jak funkcjonuje firma. Wokół huczało od rozmów, powietrze spowite było mgiełką papierosowego dymu, unosił się drożdżowy zapach piwa. - Zamówisz kufelek? - zapytała Brenna. - W godzinach pracy nie pijemy. Skrzywiła się. - To by się zgadzało z tym, co mówią niektórzy. Powiadają, że pod tym względem jesteś prawdziwym tyranem. Nie miał nic przeciwko temu określeniu. Oznaczało, że panuje nad sytuacją. - I słusznie. - A zatem pozwolę sobie zauważyć, że narzucenie takiej reguły może się tutaj spotkać z pewnym oporem. Wielu tutejszych ludzi, których zatrudniasz, wychowało się bardziej na guinnessie niż na mleku matki. - Sam też lubię guinnessa, ale przy pracy lepsze już jest mleko. - No, no, twardy z ciebie człowiek, Trevorze Magee - powiedziała, śmiejąc się. - A jak ci się mieszka w domku na Faerie Hill? - Bardzo dobrze. Jest wygodny, funkcjonalny, cichy - a widok z okien taki, że aż dech zapiera. Takiego szukałem i jestem ci wdzięczny, że mi go udostępniłaś. - Żaden problem. Należy do rodziny. Odnoszę wrażenie, że Shawn tęskni za tamtejszą kuchenką, zwłaszcza że do ukończenia naszego nowego domu jeszcze daleka droga Z trudem daje się w nim mieszkać - dodała, a był to jeden z drażliwych tematów rozmów między małżonkami dlatego chcę zakasać rękawy i w ciągu najbliższych wolnych dni doprowadzić kuchnię do stanu względnej używalności. Może w ten sposób poprawię Shawnowi humor. - Chętnie bym obejrzał wasz dom. - Naprawdę? - zdziwiła się. - Wspaniale, zapraszam, kiedy tylko zechcesz. Podam ci namiary. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tego po tobie. - A czego się po mnie spodziewałaś? - Że jesteś bardziej wyrachowany. Nie obrazisz się? - Nie. A poza tym wszystko zależy od tego, gdzie się znajduję. - Spojrzał przed siebie i twarz mu się rozjaśniła na widok podchodzącej do ich stolika żony Aidana. Chciał wstać, ale Jude dała mu znak ręką, żeby tego nie robił.

- Dzięki, ale nie przysiądę się do was. - Położyła dłoń na brzuchu świadczącym o zaawansowanej ciąży. - Witam, jestem Jude Frances i będę was dzisiaj obsługiwać. - W tym stanie nie należy zbyt długo przebywać na nogach, a zwłaszcza dźwigać ciężkich tac. Jude, wyjmując notes, westchnęła. - Tak też mówi Aidan. Przyjdzie czas, kiedy zacznę się oszczędzać, ale na razie Sinead niezbyt sobie radzi i muszę jej pomóc. - Nie przejmuj się, Trevorze. Wyobraź sobie, że w dniu, w którym się urodziłam, moja będąca w błogosławionym stanie matka kopała jeszcze kartofle i upiekła je natychmiast po rozwiązaniu. - Na widok zatrwożonego spojrzenia Trevora Brenna zachichotała. - No dobrze, może nie upiekła ich tego samego dnia, ale założę się, że zrobiłaby to, gdyby tylko chciała. Jeśli można, Jude, zamówię zupę i... szklankę mleka - dodała, uśmiechając się złośliwie do Trevora. - Dla mnie to samo - powiedział - plus sandwicz. - Zaraz podam. - Jest silniejsza, niż na to wygląda - stwierdziła Brenna, kiedy Jude przeszła do następnego stolika. - I bardziej uparta. Teraz, kiedy znalazła cel w życiu, będzie jeszcze intensywniej pracować, byle tylko dowieść, że stać ją na to, czego zdaniem innych nie powinna już robić. Lecz Aidan też wie swoje i nie dopuści, żeby się przepracowała, możesz mi wierzyć. Uwielbia ją do szaleństwa. Tak, zdążyłem to zauważyć. Wydaje się, że obaj Gallagherowie są bezgranicznie oddani swoim kobietom. - Spróbowaliby nie być! Dostaliby od nich nauczkę! - Rozparła się wygodnie, ściągnęła czapeczkę, spod której wysypały się rude loki. - Czy to wszystko, co tu zastałeś, nie wydaje ci się zbyt prymitywne, czy po Nowym Jorku nie czujesz się dziwnie na tym odludziu? Pomyślał o różnych placach budów, na których pracował - sterty błota, żyły wodne, nieznośny żar, kradzieże, wandalizm. - Ani trochę. Ta wieś jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałem po przeczytaniu sprawozdań Finkle'a. - Ach, prawda. - Bardzo dobrze zapamiętała „zwiadowcę” Trevora. - O nim chyba jednak nie powiesz, że stroni od wielkomiejskich wygód. Ale ty nie jesteś taki... wybredny. - Jestem bardzo wybredny, aż do przesady. I dlatego w projekcie teatru uwzględniłem wiele twoich pomysłów.

- Co za elegancki i zręczny komplement. - Nie mógł jej sprawić większej przyjemności. - Lubię nadawać rzeczom i wszystkiemu, co mnie otacza, bardziej osobisty charakter. Czuję szczególną słabość do Faerie Hill, ale nie byłam pewna, czy spodoba ci się to miejsce. Biorąc pod uwagę poziom i styl twojego życia, sądziłam, że będziesz wolał zamieszkać w hotelu na klifach, gdzie miałbyś na miejscu restaurację i inne wygody. - Pokoje hotelowe zawężają horyzont. O wiele ciekawiej jest mieszkać w domu, gdzie urodziła się, mieszkała i umarła kobieta, z którą był zaręczony jeden z moich przodków. - Stara Maude była wspaniałą kobietą. Mądrą kobietą. - Mówiąc to, Brenna nie spuszczała oczu z Trevora. - Jej grób znajduje się tuż powyżej studni świętego Declana i jeszcze teraz odczuwamy tam jej obecność. Ale nie tylko ona przebywała w tym domku. - Był jeszcze ktoś? Brenna uniosła brwi. - Czyżbyś nie znał tej legendy? Twój dziadek urodził się tutaj, również twój ojciec stąd pochodzi, chociaż był jeszcze dzieckiem, kiedy odpłynęli do Ameryki. I przed laty przyjechał tu w odwiedziny. Żaden z nich nie opowiedział ci nigdy historii o Lady Gwen i o królewiczu Carricku? - Nie. A więc to Lady Gwen straszy w domku? - Widziałeś ją? - Nie. - Trevor nie wychowywał się na legendach i mitach, ale miał w sobie dostatecznie dużo irlandzkiej krwi, by od czasu do czasu puścić wodze fantazji. - Czuję tam jednak obecność kobiety i wszystko wskazuje na to, że jest prawdziwą damą. - Nie mylisz się ani trochę. - Kim była? Uważam, że skoro dzielę mieszkanie z duchem, powinienem coś o nim wiedzieć. Brenna odnotowała, że Trevor nie unika tematu, nie okazuje rozbawionego pobłażania wobec Irlandczyków i ich legend. Jedynie chłodne zainteresowanie. - Znowu mnie zaskakujesz. Pozwól, że tylko rzucę na coś okiem. Zaraz wrócę. Fascynujące, zadumał się Trevor. A więc ma własnego ducha. Już dawniej wyczuwał pewne niezwykłe rzeczy. W starych budynkach, na opuszczonych parcelach, na bezludziu. Na ogół o takich sprawach nie mówi się głośno. Ale teraz znajduje się w innym miejscu, w innych okolicznościach. I zależy mu na tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Interesowało go wszystko, co miało związek z Ardmore i z tą okolicą. Legenda o duchu przyciągnie ludzi w nie mniejszym stopniu niż dobry pub.

Pub Gallaghera stanowił naturalne przejście do jego teatru. Stary belkowany sufit, poczerniały od dymu i tłuszczu, harmonizował z kremowymi ścianami, kamiennym paleniskiem, niskimi stolikami i ławami. Już sam bar z orzechowego drewna prezentował się pięknie, a Gallagherowie, co zdążył zauważyć, polerowali go do połysku. Spotykało się tu ludzi w różnym wieku, od niemowlęcia na ręku po staruszka, który kiwał się na stołku w rogu baru. Teraz było tu paru takich, których Trevor, ze względu na to, jak siedzieli, palili i sączyli piwo, uznał za miejscowych, i jeszcze więcej innych, którzy, sądząc po stojących pod stolikami torbach na kamery, po rozłożonych mapach i przewodnikach, mogli być tylko turystami. W rozmowach mieszały się rozmaite akcenty, ale dominował ten piękny zaśpiew, który słyszał w głosach swoich dziadków, dopóki jeszcze żyli. Czy nigdy nie odczuli potrzeby, żeby choć raz odwiedzić Irlandię? Jakie gorzkie wspomnienia powstrzymywały ich przed tym? Dopiero on tutaj wrócił, żeby osobiście to wszystko zobaczyć i wyrobić sobie własne zdanie. Coś sprawiło, że natychmiast rozpoznał Ardmore, ten domek, że z góry wiedział, co zobaczy, kiedy się wdrapie na klify. Jakby nosił w pamięci fotografię tego miejsca, którą zrobił ktoś inny i zachował specjalnie dla niego. W domu rodzinnym nie przechowywano zdjęć, które mógłby oglądać. Jego ojciec dawno temu odbył tylko jedną podróż do Irlandii, ale jego relacje były bardzo ogólnikowe. Dopiero Finkle przywiózł do Nowego Jorku masę szczegółowych opisów i fotografii. Jednak wszystko to Trevor znał już wcześniej. Dziedzictwo pamięci? Odziedziczone po ojcu jasnoszare, głęboko osadzone, podłużne oczy to zupełnie inna sprawa. Tak samo jak zmysł do interesów, który ma podobno po dziadku. Ale jak przez pokrewieństwo można przekazać pamięć? Zastanawiając się nad tym, nie przestawał obserwować sali. Kiedy tak siedział w roboczym ubraniu, z potarganymi po porannej pracy włosami, bardziej wyglądał na miejscowego niż na turystę. Miał wąską, kościstą twarz wojownika, może uczonego, ale nie biznesmena. Kobieta, z którą miał się ożenić, powiedziała, że wygląda, jakby został wyciosany z kamienia przez jakiegoś szalonego rzeźbiarza. Ledwo widoczna blizna na brodzie - rezultat gradu fruwających szyb podczas tornado w Houston - nadawały jego wyglądowi pewnej hardości, nieugiętości. Twarz Trevora Magee rzadko zdradzała jego prawdziwe uczucia.

Uśmiechnął się przyjaźnie, gdy Brenna razem z Jude wróciła do stolika. Odnotował w myśli, że to Brenna przyniosła tacę. - Poprosiłam Jude, żeby na chwilę przysiadła się do nas i opowiedziała ci o Lady Gwen - odezwała się Brenna, rozstawiając talerze. - Ona jest seanachais. Widząc zdziwienie Trevora, Jude potrząsnęła głową. - To bajarz po gaelicku. Ale ja naprawdę nie zasługuję na takie miano... - Przecież napisałaś już jedną książkę i piszesz następną. Książka Jude ukaże się pod koniec tego lata - wyjaśniła Brenna. - To będzie piękny prezent i postaram się, żebyś jej nie przeoczył, kiedy się udasz na zakupy. - Brenna! - zmitygowała ją Jude. - Na pewno jej nie przeoczę. I wiem, że te śpiewane liryczne wiersze Shawna to stara irlandzka tradycja. - Ucieszyłby się, że to doceniasz. - Rozpromieniona Brenna wzięła tacę. - Zajmę się tym, Jude, natrę też trochę uszu Sinead w twoim imieniu. No, nie krępuj się i zaczynaj. Ja już się tego dosyć nasłuchałam. - Ma tyle energii, że starczyłoby jej dla dwudziestu osób. - Zmęczona Jude sięgnęła po filiżankę herbaty. - Cieszę się, że na nią trafiłem i zatrudniłem przy realizacji tego projektu. A raczej, że to ona na mnie trafiła. - Powiedziałabym, że zasługa leży po obu stronach, jako że obydwoje jesteście operatywni. - Zawahała się. - Chyba nie uraziłam pana. - Ależ skądże! Kopie? Widzę to po pani oczach - dodał. - Niedawno moja siostra urodziła trzecie dziecko. - Trzecie? Czasem zastanawiam się, czy poradzę sobie z tym jednym. Jest bardzo ruchliwe. Będzie jednak musiało jeszcze poczekać około dwóch miesięcy. - Pogłaskała ręką brzuch. - Być może nie wie pan, że jeszcze rok temu mieszkałam w Chicago. Oczywiście, że wiedział, miał przecież szczegółowe sprawozdania. - Zaplanowałam spędzić tutaj pół roku i pomieszkać w domku, w którym po śmierci rodziców mieszkała moja babcia. Odziedziczyła go po swojej kuzynce Maude, która umarła na krótko przed moim przyjazdem. - To właśnie z nią był zaręczony mój stryjeczny dziadek. - Tak. W dniu, w którym przyjechałam, potwornie lało. Czułam się całkiem zagubiona. Wszystko mnie denerwowało.

- Przyjechała pani sama do obcego kraju? - Trevor pokręcił głową - To wymaga sporej odwagi. - Tak też powiedział Aidan. Dopiero tutaj dotarło do mnie, jak niewiele o sobie wiem. Kiedy podjechałam do małego, krytego strzechą domku, w oknie na piętrze zobaczyłam tę kobietę. Miała śliczną, smutną twarz, a Jasnoblond włosy okrywały jej ramiona. Popatrzyła na mnie, nasze oczy spotkały się. Wtedy pojawiła się Brenna. Kobietą, którą ujrzałam w oknie, była Lady Gwen. - Duch? - No właśnie. Czy to nie brzmi bezsensownie? A przecież mogę panu dokładnie opowiedzieć, jak wyglądała. Naszkicowałam jej portret. I nic wówczas nie wiedziałam o krążącej na jej temat legendzie. - Chętnie bym posłuchał. - Więc ją panu opowiem. - Ponieważ wróciła Brenna, Jude zrobiła krótką przerwę. Płynny, naturalny rytm opowieści wciągał Trevora. Opowiedziała mu historię młodej dziewczyny, która mieszkała niegdyś w domku na zaczarowanym wzgórzu. Matka zmarła przy jej urodzeniu. Dziewczynka, gdy podrosła, opiekowała się ojcem, dbała o domek i o kwiaty wokół niego. Pod zielonym stokiem wzgórza wznosił się piękny zaczarowany pałac, w którym mieszkał książę Carrick. On sam również był piękny, z falistą grzywą kruczoczarnych włosów i płomiennymi błękitnymi oczami. I tak się złożyło, że te oczy spoczęły na pannie Gwen, a ona spojrzała na niego. I zakochali się w sobie bez pamięci - istota zaczarowana i śmiertelna - w nocy, kiedy wszyscy spali, zabierał ją w podróż na swoim wielkim, skrzydlatym rumaku. Nigdy nie rozmawiali o swojej miłości, ponieważ byli zbyt dumni, by wypowiedzieć te słowa. Pewnej nocy, kiedy Carrick pomagał jej zsiąść z konia, dojrzał ich ojciec Gwen. Bojąc się o przyszłość córki, przyrzekł jej rękę innemu i rozkazał, by go niezwłocznie poślubiła. Carrick wzniósł się na swoim rumaku do słońca i zebrał do srebrnej torby jego rozpalone promienie. A gdy Gwen wyszła z domku na ich ostatnie spotkanie przed ślubem, otworzył torbę i rozrzucił u jej stóp diamenty, klejnoty słońca. Powiedział, żeby je wzięła. Obiecał jej nieśmiertelność, życie w bogactwie i w chwale. Ale nawet wtedy nie wspomniał ani słowem o miłości. Więc mu odmówiła i odwróciła się od niego. A diamenty, które leżały na trawie, zamieniły się w kwiaty.

Jeszcze dwukrotnie do niej powracał. Kiedy nosiła w łonie swoje pierwsze dziecko, wysypał ze srebrnej torby perły, łzy księżyca, które dla niej zebrał. Powiedział, że są wyrazem jego tęsknoty za nią. Ale tęsknota to nie miłość, a ona ślubowała wierność innemu. Kiedy się odwróciła, perły zamieniły się w kwiaty. Upłynęło wiele, wiele lat. W tym czasie Gwen wychowała swoje dzieci, pielęgnowała męża podczas choroby i pochowała go jako stara już kobieta. W tym samym czasie Carrick dumał i smucił się w zaczarowanym pałacu. W końcu po raz ostatni przemierzył na swoim rumaku niebo. Zanurzył się w morzu, by z jego czeluści wyrwać prezent dla niej. I rozsypał u jej stóp lśniące szafiry, które iskrzyły się w trawie. Dowód trwałości uczuć do niej. A gdy w końcu wyznał jej swoją miłość, mogła tylko ronić gorzkie łzy, ponieważ jej życie dobiegło końca. Powiedziała mu, że jest już za późno, że nigdy nie pragnęła bogactw ani wspaniałych obietnic i tylko marzyła, żeby ją kochał, kochał na tyle mocno, aby bez strachu mogła wejść do jego świata. A kiedy się odwróciła, by po raz ostatni odejść od niego, kiedy z szafirów zakwitły w trawie kwiaty, poczuł się tak zraniony i urażony, iż rzucił na nią zaklęcie. Odtąd nie zazna bez niego spokoju, nie zobaczą się też już więcej, dopóki jacyś zakochani nie spotkają się trzykrotnie i nie zaakceptują siebie, kładąc na szali swoje dusze, przedkładając miłość nad wszystko inne. Po powrocie do domku, w którym mieszkała i umarła Gwen, Trevor zdumiał się. Trzysta lat. Długie oczekiwanie. Wysłuchał legendy, którą spokojnym, charakterystycznym dla bajarzy głosem, opowiedziała Jude. Nie przerywał jej. Nie wspominał, że nie wiadomo skąd zna legendę. Nie powiedział, że on także mógłby opisać Gwen, włącznie z morską zielenią jej oczu i owalem twarzy. Właśnie taka mu się przyśniła. Zdał sobie sprawę, że omal nie poślubił Sylvii, ponieważ tak bardzo przypominała ten wyśniony portret. Łagodna, prostolinijna kobieta. Wszystko mogło się między nimi dobrze ułożyć, pomyślał wchodząc po schodach, żeby zmyć pod prysznicem całodniowy brud. Jeszcze teraz bywał zły, że stało się inaczej. Właściwie pod koniec nic już się między nimi nie układało. Ona wyczuła to pierwsza i w delikatny sposób, zanim jeszcze zorientował się, iż coraz częściej zerka w stronę drzwi, pozwoliła mu odejść. I to chyba niepokoiło go bardziej niż cała reszta. Nie zdobył się na to, by elegancko zakończyć sprawę. I chociaż mu to wybaczyła, musiało upłynąć sporo czasu, żeby on wybaczył sobie.

Już od progu sypialni poczuł zapach. Subtelny, kobiecy, jak płatki róży świeżo opadłe na zroszoną trawę. - Duch, który się perfumuje - mruknął pod nosem, dziwnie rozbawiony tym faktem. - No cóż, pewnie jesteś skromna, więc teraz odwróć się. - Rozebrał się i wszedł do łazienki. Pozostałą część dnia spędził samotnie, odwalając papierkową robotę, przeglądając faksy na aparacie, który ze sobą przywiózł, wystukując odpowiedzi. Nalał piwa i stał z nim na dworze w ostatnich zachodzących promieniach światła, wsłuchując się w pulsującą w uszach ciszę, wpatrując się w gwiazdy. Na razie nie zanosi się na deszcz. Fundament wznoszonej budowli zdąży porządnie stwardnieć. Kiedy się odwrócił, żeby wejść do środka, dostrzegł jakiś błysk. Białosrebrzystą smugę na ciemniejącym niebie. Ale gdy spojrzał tam znowu i zmrużył oczy, żeby się lepiej przyjrzeć, zobaczył tylko gwiazdy i wschodzącą kwadrę księżyca. Doszedł do wniosku, że to spadająca gwiazda, a nie żaden fruwający koń z zaczarowanym księciem. Kiedy jednak zamknął na noc drzwi domku, wydało mu się, że słyszy w ciszy urocze dźwięki piszczałek i fletów.

2 Darcy Gallagher wymarzyła sobie Paryż. Było cudowne wiosenne popołudnie, a ona włóczyła się po nabrzeżu Dzielnicy Łacińskiej, napawała się zapachami kwiatów, mając nad głową bezchmurne, niebieskie niebo. Czuła w rękach ciężar toreb z rzeczami, które sobie kupiła. Przez ten krótki, tygodniowy urlop używała w Paryżu, ile dusza zapragnie. Mogła posiedzieć bezczynnie godzinę czy dwie w kawiarni na chodniku, sączyć cudowne wino i obserwować świat, którego centrum właśnie tutaj się znajdowało. Szykowne, długonogie kobiety i wodzący za nimi wzrokiem ciemnoocy mężczyźni. Starsza pani na czerwonym rowerze ze sterczącymi pionowo z koszyka bagietkami, a także schludne, maszerujące w równych rzędach dzieci w przedszkolnych mundurkach. Wszystko to należało teraz do niej, podobnie jak ten szalony, nieustanny zgiełk uliczny, jak ten narożny stragan, z którego aż wylewały się kwiaty. Nie potrzebowała wjeżdżać na szczyt wieży Eiffla, by mieć Paryż u swoich stóp. Siedząc tak, pijąc wino i jedząc doskonały ser, wsłuchiwała się w odgłosy miasta. Wokół rozbrzmiewała muzyka, gruchały gołębie, z szumem skrzydeł zrywające się do lotu, a wszystkiemu towarzyszył nieprzerwany ryk klaksonów, stukanie wysokich, cienkich obcasów o chodnik, śmiech zakochanych. Była rozanielona i szczęśliwa. Spojrzała na niebo. Ze wschodu nadciągały ciemne, gęste chmury. Zniknęło olśniewające słońce i zapadł nienaturalny półmrok. Kiedy daleki pomruk przeszedł w głośne grzmienie, poderwała się na nogi, mimo że ludzie nadal siedzieli, gawędzili, przechadzali się, jak gdyby nie usłyszeli ani nie zobaczyli niczego niezwykłego. Chwyciła torby i zaczęła uciekać, szukając bezpiecznego miejsca, jakiegoś schronienia. I wtedy grom z nieba, skrzący się na niebiesko, wbił się w ziemię tuż obok jej stóp. Natychmiast się obudziła. Dyszała ciężko, krew dudniła jej w uszach. Była u siebie, nad pubem. Poczuła ulgę na widok znajomych ścian. A kiedy usiadła i zobaczyła ubrania i świecidełka, które nawiozła z Paryża, poczuła się jeszcze lepiej. No cóż, wróciła do rzeczywistości, ale przynajmniej przywiozła do domu jakieś trofea. To był cudowny tydzień, najlepszy urodzinowy prezent, jaki mogła sobie ofiarować. To prawda, że za bardzo poszalała, uszczuplając poważnie swoje oszczędności, ale chyba warto uczcić w ten sposób pierwsze ćwierćwiecze swojego życia.

Odrobi to, co wydała. Teraz, kiedy już zasmakowała w podróżach, zamierzała regularnie doświadczać tej przyjemności. W przyszłym roku pojedzie do Rzymu i Florencji. A może do Nowego Jorku. Tak czy owak, będzie to jakieś cudowne miejsce. Już od dzisiaj zacznie zbierać na fundusz wakacyjny Darcy Gallagher. Rozpaczliwie pragnęła wyrwać się stąd. Zobaczyć coś, cokolwiek, byle nie miało to związku z powszedniością jej codziennego życia. Zawsze czuła wewnętrzny niepokój i nawet było jej z tym dobrze. Ale ostatnio chciała z byle powodu rzucać się z pazurami na ludzi, których najbardziej kochała. Dlatego też musiała stąd wyjechać na jakiś czas. Teraz szczerze cieszyła się z powrotu do domu i nie mogła się już doczekać, kiedy zobaczy rodzinę, przyjaciół. Nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć im o wszystkim, co robiła i widziała podczas tych siedmiu wspaniałych dni, które sobie zafundowała. Najlepiej więc, jeśli wstanie i zrobi trochę porządku. Było późno, kiedy przyjechała, zdążyła tylko pootwierać torby i z zachwytem jeszcze raz spojrzeć na nowe rzeczy. Musi je teraz starannie poskładać i odłożyć na bok prezenty, które kupiła. Nie należała do kobiet, które potrafią żyć w bałaganie. Stęskniła się za rodziną. Brakowało jej tych ludzi, gdy w zawrotnym tempie biegała po Paryżu. Powinna była to przewidzieć. Natomiast ani trochę nie rwała się do pracy - do dźwigania tac czy podawania piwa. Wolała, żeby to ją obsługiwano. Niemniej jednak nie mogła się doczekać, kiedy zejdzie na dół i przekona się, jak pub radził sobie bez niej. Nawet jeżeli resztę dnia będzie musiała spędzić na nogach. Przeciągnęła się, uniosła ramiona, pokręciła głową, koncentrując się na przyjemności, jaką ten ruch sprawia jej ciału. Dopiero gdy wygrzebała się z łóżka, zorientowała się, że ten łoskot na dworze to nie grzmoty. Przypomniała sobie, że jest tam teraz plac budowy. Czyżby ten harmider miał jej odtąd towarzyszyć każdego ranka? Odnalazła szlafrok i podeszła do okna, żeby obejrzeć zmiany, jakie zaszły podczas jej nieobecności. Ujrzała góry tłucznia, jakieś wykopy, wielką betonową platformę wyrastającą z dziury w ziemi. Z narożnych słupów wystawały grube metalowe pręty, zaś obracająca się nieustannie ogromna, brzydka maszyna niemiłosiernie hałasowała. Pracujący tam ludzie, w roboczych ubraniach i upaćkanych buciorach, uwijali się jak w ukropie.

Wypatrzyła Brennę. Miała na głowie przekrzywioną czapkę, a na nogach ubłocone długie buty. Patrząc na swoją odwieczną przyjaciółkę, a obecnie bratową, poczuła zalewające ją gorące uczucie autentycznej radości. Było jej wstyd, ponieważ miała świadomość, iż jednym z powodów, dla których tak bardzo pragnęła stąd się wyrwać, był ślub Brenny i Shawna, podobnie jak oczekiwane przez brata Aidana i jego żonę Jude narodziny dziecka, które nastąpią w końcu lata. Cieszyła się z ich szczęścia, widząc, jak bardzo do siebie pasują, ale zarazem czuła się coraz bardziej samotna. Miała ochotę zapytać ich: a co będzie ze mną? Wiedziała, że to egoistyczna postawa, ale nic na to nie mogła poradzić. Miała nadzieję, że teraz będzie lepiej. Obserwowała przyjaciółkę, jak podchodzi energicznym krokiem do jednego z robotników i pomaga mu przy dźwiganiu cementowych bloków. Jest w swoim żywiole. Darcy chciała już otworzyć okno, wychylić się i krzyknąć do Brenny na powitanie, ale pomyślała, że widok kobiety w szlafroku mógłby wybić z rytmu pracujących ludzi. Ponieważ jednak pomysł wywołania drobnego zamieszania wydał jej się dość interesujący, postanowiła wprowadzić go w czyn. Ledwie uchyliła okno, kiedy dostrzegła przyglądającego się jej mężczyznę. Zauważyła, że jest wysoki. Zawsze miała szczególną słabość do wysokich mężczyzn. Był bez czapki, a wiatr rozwiewał jego włosy. Miał na sobie robocze ubranie, które leżało na nim lepiej niż na innych. Niewątpliwie zawdzięczał to swojej szczupłej sylwetce. Poza tym wyglądał na bardzo pewnego siebie, gdy tak przyglądał się jej nie spuszczając wzroku. Darcy pomyślała, że może to być całkiem interesująca rozrywka. Przystojny, z zuchwałym spojrzeniem. Jeżeli potrafi prowadzić przyzwoitą konwersację, chętnie poświęci mu trochę czasu. Pod warunkiem, że nie jest żonaty. Co tam, żonaty czy nie - nikomu nie stanie się krzywda, jeśli sobie trochę poflirtują. Nie zamierzała posuwać się dalej z mężczyzną, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, żyje od jednej dniówki do drugiej. Więc uśmiechnęła się do niego. Po czym, dotknąwszy palcem warg, przesłała mu pocałunek. Gdy dostrzegła jego pełen podziwu uśmiech, zniknęła z pola widzenia. Lubiła utrzymywać mężczyzn w stanie niepewności. * * *

Co za kobieta! - pomyślał Trevor. Nie zdziwiłby się, gdyby to była Darcy Gallagher, której udało się rozruszać kogoś tak oschłego z natury jak Finkle. Tak, jest bombowa i zamierzał przekonać się o tym z bliska. Był pod wrażeniem tej świeżo przebudzonej piękności, o ciemnych, zmierzwionych włosach, jasnej cerze i delikatnych rysach. Ani cienia fałszywej skromności. Przyjęła jego wyzwanie, zmierzyła się z nim wzrokiem. A beztrosko dmuchnięty pocałunek to dodatkowy punkt na jej korzyść. Pomyślał, że Darcy Gallagher mogłaby być całkiem interesującym dodatkiem na czas jego pobytu w Ardmore. Uniósł cementowy bloczek i poniósł go tam, gdzie ruchem dyrygowała Brenna. - Odpowiada ci taka mieszanka? - zapytał, wskazując ruchem głowy koryto ze świeżą zaprawą murarską. - Ma dobrą konsystencję. Naprawdę uwijamy się jak możemy z robotą, ale chyba jest tego trochę za dużo, jak na tak niewielki zespół. - Jeżeli uważasz, że nie pracujemy dość szybko, powiedz, co trzeba zmienić. Zdaje się, że twoja przyjaciółka wróciła z wakacji. - Darcy? - Zaintrygowana wygładziła kielnią zaprawę i podniosła głowę. - Masa czarnych włosów, sprytny uśmieszek. Fantastyczna. - To na pewno Darcy. - Dostrzegłem ją w tym oknie. Jeżeli masz ochotę do niej zajrzeć, żeby się przywitać, możesz sobie zrobić przerwę. - Jasne, że zrobię. - Mówiąc to, nabrała kolejną porcję zaprawy. - Gdybym jednak pokazała się jej w tym stanie, zatrzasnęłaby przede mną drzwi. Darcy bardzo dba o swoje mieszkanie i nie byłaby zachwycona, gdybym jej naniosła tyle brudu. Zobaczymy się w południe. Szybko i zręcznie położyła zaprawę, jak doświadczony murarz, i wzięła kolejny bloczek. - Muszę cię ostrzec, Trevorze, że twoi ludzie natychmiast stracą dla niej głowę. Nikt nie może przejść obojętnie obok Darcy. - To już ich sprawa, bylebyśmy się trzymali harmonogramu. - O harmonogram możesz być spokojny, natomiast Darcy przysporzy im szczęśliwych marzeń i snów. A skoro jesteśmy przy harmonogramie, sądzę, że do końca tygodnia moglibyśmy w tej części zamontować instalacje hydrauliczne. Tylko że jeszcze dotąd nie przyjechały zamówione rury. Chcesz, żebym się czegoś dowiedziała na ten temat? - Nie, sam się tym zaraz zajmę.

- Liczę na ciebie i mam nadzieję, że im nieźle popędzisz kota. Możesz skorzystać z telefonu w kuchni pubu. Otworzyłam ją, kiedy przyjechałam rano. Mam w notesie ich numer. - Ja też go mam. Jeszcze dzisiaj dostaniesz te rury. - Nie wątpię - mruknęła Brenna, kiedy wielkimi krokami pomaszerował w stronę kuchennych drzwi. Kuchnia była nieskazitelnie czysta. Trevor zwracał na to szczególną uwagę, gdy w grę wchodził jego własny interes. Miał nadzieję, że Gallagherowie nie posądzą go o to, że oczekuję jakiegoś udziału w pubie, ale patrząc na to z własnego punktu widzenia, ich interes miał obecnie wiele wspólnego z jego własnym. Wygrzebał z kieszeni notes. W Nowym Jorku wszystko załatwiłaby jego asystentka. Dopiero gdyby okazało się to konieczne, przekazałaby sprawę w ręce Trevora. Zanim go połączono z właściwym numerem, Trevor zdążył wypatrzeć blachę z ciasteczkami. Będąc tu od paru dni, przekonał się, jak smakowite są wszystkie wypieki Gallagherów. Zjadł ciastko z płatków owsianych na miodzie, duże jak pięść, a potem, nie podnosząc głosu, zmieszał z błotem głównego dostawcę. Na wypadek ewentualnych kolejnych zażaleń zanotował jego nazwisko, otrzymał też solenne zapewnienie, że rury dotrą na miejsce jeszcze przed południem. Usatysfakcjonowany zakończył rozmowę i właśnie zastanawiał się, czy nie wziąć drugiego ciastka, kiedy usłyszał na schodach kroki. Oparty o kontuar czekał na pierwsze spotkanie z Darcy Gallagher. Była bajeczna, podobnie jak ciasteczka Shawna. Zatrzymała się na progu schodów, uniosła jedną cienką brew. Miała, tak jak jej bracia, niebieskie oczy - idealny kolor przy nieskazitelnie jasnej cerze. Niezwiązane włosy w czarowny sposób spadały jej do ramion. Ubrana szykownie, a zarazem prosto, pasowała bardziej do Madison Avenue niż do Ardmore. - Dzień dobry. Zrobiłeś sobie przerwę na herbatę? - Na telefon. - Przyglądał się jej, pogryzając ciastko. Jej głos, z irlandzkim akcentem, był tak cholernie seksowny jak cała postać. - Ja bez herbaty nie umiałabym zacząć dnia. Muszę się rozkręcić. - Podchodząc do pieca, obrzuciła go spojrzeniem. - Chcesz popić to ciastko? A może wracasz do pracy? - Mogę tu jeszcze chwilę zabawić.

- No to masz szczęście, że twój chlebodawca nie jest drobiazgowy. Słyszałam, że ten Magee trzyma ster żelazną ręką. - To prawda. Darcy nastawiła czajnik. Ten mężczyzna zyskiwał przy bliższych oględzinach. Spodobały jej się ostre rysy jego twarzy, niewielka blizna na brodzie. Była już cholernie znudzona ugrzecznionymi facetami. Zauważyła, że nie ma obrączki, ale przecież to o niczym jeszcze nie świadczy. - Przeleciałeś przez ocean, żeby pracować przy budowie teatru? - Zgadza się. - Daleko od domu. Mam nadzieję, że uda ci się sprowadzić tutaj rodzinę. - Jeśli masz na myśli żonę, to nie jestem żonaty. - Przełamał ciastko i dał jej połowę. - Dzięki temu możesz być tam, gdzie chcesz? A czym się konkretnie zajmujesz? - Wszystkim, czym się da. No tak, pomyślała, jedząc ciastko. Dość niebezpieczny typ. - Lubisz zmieniać miejsce pobytu? - Na razie zamierzam zwiedzić okolicę. - Odczekał, gdy podnosiła dymiący czajnik i nalewała do dzbanka wrzątek. - Nie zjadłabyś ze mną kolacji? Posłała mu przeciągłe spojrzenie i lekko się uśmiechnęła. - Chętnie zjem coś dobrego w interesującym towarzystwie. Ale dopiero wróciłam z wakacji i nieprędko będę miała wolny wieczór. Mój brat Aidan twardo przestrzega regulaminu. - To może śniadanie? Odstawiła na miejsce czajnik. - Czemu nie? Za kilka dni, kiedy już się zorganizuję. - Dobrze. Była lekko zdziwiona, a także trochę rozczarowana, że więcej już nie nalegał. Przywykła do mężczyzn błagających ją choć o odrobinę uwagi. Odwróciła się, wyjęła dla niego kubek. - Z której części Ameryki pochodzisz? - Z Nowego Jorku. - Z samego Nowego Jorku! - Oczy jej się iskrzyły, kiedy się odwróciła. - Chyba jest tam cudownie? - W pewnym sensie. - To musi być najbardziej ekscytujące miasto na świecie. - Wyobrażała je sobie już wcześniej i to niezliczoną ilość razy. - Paryż jest jak piękna kobieta - figlarny, zmysłowy. A

Nowy Jork jak mężczyzna - wymagający i bezwzględny, tak naładowany energią, że trudno dotrzymać mu kroku. Rozbawiony tymi spostrzeżeniami, odstawił kubek. - Być może, ale gdy mieszka się tam przez całe życie, nie rzuca się to aż tak w oczy. Nie sądzę, żebyś uważała Ardmore za cudowne miejsce. - Dostrzegł, jak zdumiona unosi brwi. - A przecież to najdoskonalszy zakątek na kuli ziemskiej, gdzie wszystko jest w zasięgu ręki, o każdej porze. - Ciekawe, jak ludzie różnie widzą to, co jest ich chlebem powszednim. - Podała mu herbatę. - Mam podejrzenie, że człowiek, który tak potrafi filozofować przy herbacie i ciastku, marnuje swój talent, dźwigając cegły. - Wezmę to pod uwagę. Dziękuję za herbatę. - Ruszył w stronę drzwi, przechodząc obok niej na tyle blisko, by poczuć jej ekscytujący zapach. - Odniosę kubek. - Koniecznie musisz to zrobić. Jeśli chodzi o kuchnię, Shawn potrafi się doliczyć każdej łyżeczki. - Podejdź tak jeszcze kiedyś do okna - powiedział otwierając drzwi. - Chętnie na ciebie popatrzę. Kiedy wyszedł, uśmiechnęła się do siebie. - Ja też z przyjemnością na ciebie popatrzą, panie Nowy Jorku. Zastanawiając się, co mu odpowiedzieć, kiedy ją zaprosi ponownie, chwyciła dzbanek z herbatą, chcąc go zanieść na górę. I właśnie wówczas otworzyły się na oścież drzwi kuchni. - Wróciłaś! Brenna jednym susem znalazła się w środku. Posypały się drobne płatki suchego cementu. - Trzymaj się z daleka. - Darcy zasłoniła się dzbankiem niczym tarczą. - Brenna, jesteś cała brudna od tych cegieł. - Od cementowych bloczków, jeśli chodzi o ścisłość. Nie obawiaj się, nie zamierzam cię ściskać. - Jeszcze by tego brakowało. - Ale stęskniłam się za tobą. - Za bardzo jesteś przejęta swoją nową rolą, żebyś się mogła za mną stęsknić. - Stać mnie na jedno i na drugie. Odżałujesz jedną filiżankę? Mam tylko dziesięć minut. - No dobrze, tylko weź jakąś starą gazetę i połóż na krześle, zanim na nim usiądziesz. Też się za tobą stęskniłam - przyznała Darcy, sięgając po dwa kubki.

- Wiedziałam, że zatęsknisz. Nadal uważam, że taki samodzielny wyjazd do Paryża był ryzykowny. No i co, spodobało ci się? - zapytała Brenna, posłusznie rozkładając gazetę. - Czy było tak, jak sobie wymarzyłaś? - Jeszcze jak! Wszystko - dźwięki i zapachy, budowle, sklepy i kawiarnie. Mogłabym spędzić miesiąc na samym oglądaniu. Żeby jeszcze nauczyli się parzyć porządną herbatę... Ale rekompensowałam to sobie winem. Wszyscy są tak szykownie ubrani, jeśli nawet nie przykładają do tego wagi. Kupiłam sobie parę cudownych ciuchów. Sprzedawczynie zachowują się tak, jakby wyświadczały niesłychaną łaskę, biorąc od klientów pieniądze. - Cieszę się, że miałaś udane wakacje. Wyglądasz na wypoczętą. - Wypoczętą? Przez tydzień prawie nie spałam. Ale jestem... naładowana energią - doszła do wniosku Darcy. - Miałam zamiar poleżeć dziś dłużej, ale ten hałas na zewnątrz postawiłby na nogi nawet nieboszczyka. - Będziesz musiała do tego przywyknąć. Nawet nie wiesz, jak bardzo posunęliśmy się naprzód. - Z mojego okna wygląda to wszystko jak pocięta rowami sterta gruzu. - Chcemy do końca tygodnia zakończyć prace przy fundamentach i instalacji sanitarnej. To dobra ekipa, zarówno ci z Nowego Jorku, którzy mają dużą wprawę, jak i ludzie stąd, których zwerbowaliśmy z tatusiem. Magee nie toleruje nierobów. I zna się na budownictwie jak mało kto, trzeba więc być ogromnie uważnym. - A to oznacza, że jesteś w swoim żywiole. - Żebyś wiedziała! I chyba powinnam już tam wrócić. - Zaczekaj. Mam dla ciebie prezent. - Liczyłam na to. - Pójdę tylko na górą i ci przyniosę. Nie chcę, żebyś pobrudziła mi podłogę. - Z tym też się liczyłam - mruknęła Brenna, kiedy Darcy wbiegała na schody. - Jest niezapakowany - zawołała z góry Darcy. - Żeby łatwiej zmieścił się w torbie. Jude miała rację, namawiając mnie na wzięcie dodatkowej walizki. Ale twój prezent nie zajął wiele miejsca. Zeszła na dół z małą torebką na zakupy. - Wybrałam to specjalnie dla ciebie. - Wyjęła malutki pakunek owinięty w bibułkę, ostrożnie go rozwinęła. Brenna otworzyła szeroko oczy. - Shawn będzie tym zachwycony - stwierdziła kategorycznie Darcy.

Krótka, niemal przezroczysta nocna koszulka na wąskich ramiączkach mieniła się zielenią. - Byłby kompletnym jełopem, gdyby się nie zachwycił - stwierdziła Brenna, kiedy odzyskała głos. - Już się w tym widzę. - Figlarny błysk rozjaśnił jej oczy. - Zdaje się, że i ja będę tym zachwycona. To naprawdę jest piękne, Darcy. - Oddam ci to, kiedy się umyjesz i będziesz już szła do domu. - Dzięki. - Brenna pocałowała Darcy w policzek, uważając, żeby jej nie pobrudzić. - Nie obiecuję, że nosząc to, będę myślała wyłącznie o tobie, nie sądzę zresztą, żeby ci na tym zależało. - Na pewno nie. - Tylko nie pokazuj tego Shawnowi - dodała Brenna i ruszyła energicznie do wyjścia. - Zamierzam mu sprawić prawdziwą niespodziankę. * * * Powrót do codziennej rutyny okazał się aż nazbyt łatwy. Wprawdzie Shawn odmówił sobie przyjemności kłócenia się z nią, ponieważ przywiozła mu z Paryża francuską książkę kucharską, ale wszystko inne działo się tak, jakby nigdy stąd nie wyjeżdżała. Nie była pewna, czy cieszyć się z tego, czy martwić. W porze lunchu miała dużo roboty. Do stałych bywalców doszli turyści, przybywający całymi grupami na urlop, a także zatrudnieni na budowie ludzie. O wpół do dwunastej nie było już ani jednego wolnego stonka. Dobrze, że Aidan zatrudnił do pomocy Sinead. Gdyby jeszcze ta mała nie była tak strasznie powolna. - Panienko! Nie możemy się doczekać, żeby złożyć zamówienie. Darcy poznała po głosie, że to Anglicy z lepszych sfer. Przybrała najuprzejmiejszy z uśmiechów. To był rewir Sinead ale dziewczyna zapadła się gdzieś jak kamień w wodę. - Już przyjmuję. Czym możemy służyć? - Weźmiemy to, co poleca szef kuchni, a także po szklaneczce smithwicka. - Zaraz podam drinki. - Zaczęła się przeciskać w stronę baru, przyjmując po drodze kolejne trzy zamówienia. Dała nura pod ladę, krzyknęła do Aidana, zamawiając napoje, i poszła do kuchni. Trevor, który właśnie przysiadł się do swoich ludzi na końcu sali, stwierdził, że to idealny punkt do obserwowania piekielnie atrakcyjnej Darcy Gallagher przy pracy. Po wyjściu z kuchni Darcy miała złe błyski w oczach. Nie pozbyła się ich nawet wówczas, gdy w najbardziej czarujący sposób gawędziła z klientami. Podawała napoje i

jedzenie, życząc klientom dobrego apetytu. Trevor widział, jak jej bystre, niebieskie oczy zapłonęły gniewem, gdy pojawiła się Sinead. No, kochana, pomyślał Trevor, już po tobie. Dokładnie tak samo i on potraktowałby leniwego pracownika. Podziwiał Darcy, że potrafiła opanować gniew i spojrzawszy tylko piorunującym wzrokiem na nową kelnerkę, kazała jej wracać do zajęć. Pora lunchu nie była odpowiednią chwilą na besztanie. Wyobrażał już sobie, jak Darcy natrze uszu Sinead po skończonej zmianie. - A na co szanowni panowie mieliby dzisiaj ochotę? - Darcy wyjęła notes, po czym zwróciła swoje wspaniałe oczy ku Trevorowi. - Wyglądasz na głodnego. - Chętnie wezmę danie szefa kuchni - odparł Trevor. - Popieram twój wybór. Z piwem? - Z herbatą. Mrożoną. - Oto jankeska metoda marnotrawienia najdoskonalszej herbaty. Już my się postaramy, żebyś się ucywilizował. A co dla panów? - Przepadam za waszą rybą i chipsami. Darcy uśmiechnęła się do kościstego mężczyzny o miłej, swojskiej twarzy. - Mój brat bardzo się z tego ucieszy. A skąd pan pochodzi, jeśli wolno zapytać? Ma pan taki ładny akcent. - Z Georgii, proszę pani. Jestem Donny Brime z Macon w Georgii. Ale nie słyszałem nigdy, by ktoś mówił ładniej od pani. Ja również poproszę o mrożoną herbatę, tak jak mój szef. - A ja sądziłam, że płynie w panu irlandzka krew. A dla pana? - Wezmę sztufadę, frytki, to znaczy chipsy po waszemu, i... - Tęgi mężczyzna z ciemną szczeciną na brodzie zerknął niepewnie na Trevora. - Niech będzie mrożona herbata, jak dla wszystkich. - Zaraz podam napoje. - Ale piękna sztuka, nigdy takiej nie widziałem - westchnął Donny po odejściu Darcy. - Człowiek od razu czuje się mężczyzną prawda, Lou? Lou podrapał się po brodzie. - Mam piętnastoletnią córkę i gdybym przyłapał jakiegoś faceta na przyglądaniu się jej w taki sposób, w jaki sam spoglądałem na tę kelnerkę, zabiłbym go. - Czy twoja żona i córka nadal zamierzają tutaj przyjechać? - Zapytał go Trevor. - Jak tylko Josie skończy szkołę. Czyli gdzieś za dwa tygodnie.

Trevor oparł się wygodnie, podczas gdy jego towarzysze wdali się w rozmowę o rodzinach. Na niego nikt nie czekał, nie wypatrywał dnia, kiedy wsiądzie w samolot i znajdzie się wśród swoich. Lepiej jest żyć samemu, niż popełnić błąd, którego jakiś czas temu cudem uniknął. Samotne życie zapewnia swobodę, poruszania się, tak niezbędną w jego pracy. Dlatego też, choć matka nalegała, żeby się ustatkował i dał jej wnuki, nie miał wątpliwości, że w pojedynkę żyje się znacznie produktywniej. Zerknął na sąsiedni stolik, przy którym siedziała młoda rodzina. Kobieta, jak mogła, starała się zabawić swoją pociechę, gdy tymczasem ojciec nerwowo wycierał słodki napój, którym wydzierający się smarkacz zachlapał wszystko dookoła. Darcy przyniosła herbatę. Udawała, że nie słyszy wrzasków dziecka. - Zaraz otrzymacie wasze dania, a gdybyście chcieli więcej herbaty, dajcie mi znać. - Wciąż uśmiechnięta, odwróciła się do sąsiedniego stolika, wręczając młodemu ojcu całą masę papierowych serwetek, machając jednocześnie ręką na jego przeprosiny. - Och, nic się nie stało, prawda, chłopcze? - Przykucnęła koło dziecka. - Wytrzemy to, dobrze? Tylko że takie rzeczy odstraszają dobre wróżki. Gdyby się nie bały, że je znowu utopisz w swoich łzach, przyszłyby z powrotem. - Gdzie one są? - zapytał rozkapryszony malec. - Teraz się pochowały, ale mogłyby wrócić, gdyby wiedziały, że nie zrobisz im nic złego. Niewykluczone, że kiedy zaśniesz, zatańczą przy twoim łóżeczku. Założę się, że twoja siostrzyczka już je ogląda. - Darcy skinęła głową w stronę śpiącego niemowlaka. - I dlatego się uśmiecha. Chłopczyk zaczął pociągać noskiem, spoglądając z zainteresowaniem na śpiącą siostrę.