ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Roberts Nora - Mac Gregorowie 05 - Teraz i na zawsze

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :849.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Mac Gregorowie 05 - Teraz i na zawsze.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora MacGregorowie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

NORA ROBERTS Teraz i na zawsze

PROLOG - Mamo... Anna MacGregor splotła dłonie z synem, który ukląkł u jej stóp. Siłą woli powstrzymała ogarniającą ją falę prze­ rażenia, lęku i żalu. Wiedziała, że nie może stracić pano­ wania nad sobą, zwłaszcza kiedy zjawiły się jej dzieci. - Caine. Palce, które zacisnęła na jego ręce, były zimne, ale nie drżały. Pod wpływem przeżyć ostatnich godzin jej twarz straciła naturalną barwę, oczy pociemniały. Caine'owi prze­ mknęło przez myśl, że nigdy przedtem nie widział matki tak przerażonej. Nigdy. - Dobrze się czujesz? - Oczywiście - zapewniła i musnęła jego policzek war­ gami. - Z wami znacznie lepiej. Drugą ręką ujęła dłoń swej synowej Diany, która usiadła obok. Do długich i ciemnych włosów młodej kobiety przy­ lgnął mokry śnieg, już topniejący na ramionach płaszcza. Anna wzięła głęboki oddech i znów spojrzała na Caine'a. - Szybko przyjechaliście. - Wynajęliśmy samolot. Zauważyła, że w tym dorosłym człowieku, prawniku i młodym ojcu, wciąż kryje się mały chłopiec, który pragnie wykrzyczeć swoją rozpacz. Przecież jego ojciec, jak przy­ stało na MacGregora, był niezniszczalny. Nie mógł pojąć, że leży nieprzytomny w szpitalu.

6 NORA ROBERTS - Co z nim? - spytał. Jako lekarz mogła powiedzieć mu ze szczegółami o po­ łamanych żebrach, zapadnięciu się płuca, wstrząśnieniu mózgu i krwotoku wewnętrznym, który właśnie w tej chwi­ li jej koledzy po fachu starali się zatrzymać. Ale była rów­ nież matką i pragnęła oszczędzić mu bólu. - Właśnie go operują - wyjaśniła, ściskając go za rękę. Z trudem zdobyła się na uśmiech. - Jest silny, Caine. A do­ ktor Feinstein to najlepszy specjalista w tym stanie. - Mu­ siała trzymać się tej nadziei tak, jak musiała trzymać się rodziny. - A Laura? - Jest z Lucy Robinson - wyjaśniła cicho Diana. Do­ skonale umiała panować nad emocjami. Pogładziła powoli palce Anny i dodała: - Nie martw się. - Staram się - Anna uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Ale znasz Daniela. Laura jest jego pierwszą wnuczką. Będzie się o nią dopytywał, kiedy się zbudzi. Obudzi się na pewno, obiecała sobie w duchu. - Jadłaś coś, Anno? - spytała Diana, obejmując ją ra­ mieniem. Teściowa wydawała się jej taka drobna i krucha. Anna potrząsnęła nieznacznie głową i wstała. Trzy go­ dziny. Już trzy godziny trwała operacja. Ileż to razy sama walczyła o życie pacjenta, podczas gdy najdroższa mu osoba przeżywała rozpacz w tych pełnych plastiku i szkła szpi­ talnych poczekalniach, na tych zimnych korytarzach? Zo­ stała lekarzem, by przynosić ulgę w cierpieniu, by uzdra­ wiać. W pewnym sensie chciała zmieniać świat. A teraz, kiedy to jej mąż był chory, mogła tylko czekać. Jak każda inna kobieta. Nie, nie jak każda - poprawiła się. Ona wiedziała, jak wygląda sala operacyjna, znała jej dźwięki i zapachy. Znała narzędzia chirurgiczne, aparaturę i wysiłek lekarzy. Bezsilna

Teraz i na zawsze 7 wobec zdarzeń miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego skrzy­ żowała tylko ramiona i podeszła do okna. Spokojne spojrzenie jej ciemnych oczu skrywało żelazną wolę. Uświadomiła sobie, że potrzebuje jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Dla siebie, dzieci, ale najbardziej dla Da­ niela. Gdyby mogła przywrócić go do zdrowia samą siłą pragnienia, zrobiłaby to. Wiedziała jednak, że medycyna wymaga czegoś więcej. Śnieg prawie przestał padać. Jednak zdążył sprawić, by drogi stały się śliskie i niebezpieczne, pomyślała, patrząc na drobne płatki. Oślepił jakiegoś młodego człowieka, który stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w śmiesznie ma­ ły dwuosobowy wóz jej męża. Zacisnęła pięści. Dlaczego nie siedziałeś akurat w dużej limuzynie, sta­ ruszku? Co chciałeś udowodnić, prowadząc tę śmieszną, czerwoną zabaweczkę? Zawsze się popisywałeś, zawsze... Jej myśli odpłynęły w przeszłość. Powoli rozprostowała zaciśnięte palce. Czyż nie był to jeden z powodów, dla któ­ rych się w nim zakochała, a potem darzyła miłością i trwała u jego boku przez niemal czterdzieści lat? Niech cię diabli, Danielu MacGregor, zawsze się popisywałeś i zawsze sta- .. wiałeś na swoim. Przycisnęła dłonie do oczu i omal nie wybuchnęła śmie­ chem. Tyle razy zarzucała mu to w ciągu ich wspólnego życia, lecz właśnie za to go uwielbiała. Pełna najgorszych przeczuć odwróciła się na dźwięk kro­ ków. Ujrzała najstarszego syna, Alana. Kiedyś, jeszcze za­ nim doczekał się potomka, Daniel przysiągł, że jedno z jego dzieci zasiądzie w Białym Domu. I choć Alan prawie osiąg­ nął ten cel, jako jedyny spośród ich wszystkich bardziej przypominał ją niż ojca. Pozwoliła wziąć się synowi w ramiona.

8 NORA ROBERTS - Ucieszy się z twojego przyjazdu - stwierdziła opano­ wanym głosem, choć jakąś cząstką swej kobiecej natury pra­ gnęła płakać bez końca. - Ale na pewno dostaniesz od niego burę, że ciągnąłeś ze sobą ciężarną żonę. - Uśmiechnęła się do Shelby i wyciągnęła rękę. Jej synowa, dziewczyna o płomiennych włosach i ciepłych oczach, miała już bardzo wydatny brzuch. - Powinnaś usiąść. - Dobrze - zgodziła się Shelby - ale tylko jeśli i ty usiądziesz. Nie czekając na odpowiedź, pomogła Annie usiąść, a Caine wsunął jej w dłoń kubek z kawą. - Dziękuję - powiedziała cicho i napiła się, by nie spra­ wiać mu przykrości. Czuła aromat kawy, jej ciepło, ale nie potrafiła powiedzieć, jak smakuje. Wsłuchiwała się w dźwięki, jakie wydają elektroniczne pagery i podeszwy gumowych butów na płytkach korytarzy. Szpitale były jej domem. Zawsze czuła się dobrze i bezpiecznie w ich ste­ rylnych wnętrzach. Ale teraz nie czuła się dobrze. Caine chodził tam i z powrotem. Taką miał naturę. Za­ wsze się skradał, krążył. Jakże byli z Danielem dumni, kiedy wygrał swą pierwszą sprawę. Alan siedział przy niej, jak zawsze cichy i skupiony. Cierpiał. Ucieszyła się, widząc, jak Shelby wsuwa dłoń w jego rękę. Jej synowie dokonali właściwego wyboru. Nasi synowie, poprawiła się w my­ ślach, jakby zwracała się do Daniela. Caine poślubił spo­ kojną, choć upartą Dianę, Alan niezależną Shelby. Zwią­ zek dwojga ludzi potrzebował równowagi tak samo jak mi­ łości i wzajemnej pasji. Ona ją znalazła. Jej synowie także. I córka... - Rena! Caine podbiegł do siostry i objął ją serdecznie. Jak bardzo są do siebie podobni, pomyślała Anna, szczu-

Teraz i na zawsze 9 pli i śmiali. Serena najbardziej ze wszystkich jej dzieci przy­ pominała ojca temperamentem i uporem. Sama już była matką. Anna wyczuwała obok siebie pełną spokoju siłę Alana. Jacy oni wszyscy są już dorośli. Nawet nie spostrzegła, kie­ dy to się stało. Powiodło nam się, Danielu, pomyślała i za­ mknęła na chwilę oczy. Nie waż się zostawiać mnie teraz, nie chcę cieszyć się tym w samotności. - Co z tatą? Jedną ręką Serena nadal ściskała brata, drugą trzymała w dłoni męża. - Ciągle jeszcze go operują - odpowiedział Caine gło­ sem ochrypłym od papierosów i lęku. - Dobrze, że udało wam się przyjechać - zwrócił się do jej męża, Justina. - Mama potrzebuje teraz nas wszystkich. - Mamusiu... - Serena uklękła u stóp Anny, jak za­ wsze, gdy pragnęła pocieszenia lub rozmowy. - On na pew­ no wyzdrowieje. Jest silny i uparty. Anna dostrzegła w oczach córki błaganie. Powiedz mi, prosiła spojrzeniem Serena, że nic mu nie będzie. Uwierzę we wszystko, co mi powiesz. - Oczywiście, wyjdzie z tego - zapewniła i spojrzała na Justina. Miał duszę hazardzisty, tak jak jej Daniel. Dotknęła policzka córki. - Myślisz, że przegapiłby taki zjazd rodzinny? Serena parsknęła śmiechem. - To samo mówił Justin - zauważyła i uśmiechnęła się, widząc, jak jej mąż obejmuje ramieniem swoją siostrę. Pod­ niosła się, by także ją uściskać. - Witaj, Diano. Jak Laura? - Wspaniale. Wyrósł jej właśnie drugi ząb. A twój Robert? - To mały terrorysta - określiła krótko swojego syna, który zdążył już zapałać uwielbieniem do dziadka.

10 NORA ROBERTS - Jak się czujesz, Shelby? - Diana odwróciła się do żony Alana. - Grubo - odparła ze słabym uśmiechem. Zdołała jakoś' za­ taić fakt, że już od godziny czuła bóle porodowe. - Zadzwoniłam do brata - zwróciła się do teściowej - Grant i Gennie już jadą. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - Ależ skąd. - Anna poklepała ją po ręku. - Należą przecież do rodziny. - Tata będzie zachwycony - zauważyła Serena. Z tru­ dem panowała nad strachem, który ściskał jej gardło. - Wszyscy się nim interesują. Nie mówiąc już o tym, że mamy dla niego pewną wiadomość... - Spojrzała na męża, jakby szukała u niego poparcia. - Justin i ja spodziewamy się ko­ lejnego dziecka. Trzeba zachować ciągłość rodu. Mamo... - uklękła u stóp matki i drżącym głosem spytała: - Daniel będzie dumny, prawda? - Oczywiście - zapewniła Anna, całując ją w policzek. Pomyślała o wnukach, które już miała, i o tych, które do­ piero przyjdą na świat. Rodzina, której Daniel tak zawsze pragnął. - Ale na pewno uzna, że ma w tym swój udział. - A nie będzie miał racji? - mruknął Alan. Anna przełknęła łzy. Jak dobrze znali swego ojca. - Chyba tak. Chodzili po korytarzu, szeptem dodawali sobie otuchy, pocieszająco gładzili swoje ręce. Minuty wlokły się jedna za drugą. Anna odstawiła niedopitą kawę. Była już zimna. Minęły cztery godziny i dwadzieścia minut. Trwało to zbyt długo. Siedząca obok Shelby napięła mięśnie i zaczęła ćwi­ czyć oddechy. Anna położyła odruchowo dłoń na jej brzu­ chu, który krył kolejnego wnuka. - Kiedy? - Za niecałe pięć minut.

Teraz i na zawsze 11 - Jak długo masz skurcze? - Od paru godzin - wyznała, patrząc na Annę z rado­ ścią, ale i strachem. - Dokładniej od ponad trzech. Mogłam wybrać sobie lepszy moment, co? - Przeciwnie. Chcesz, żebym z tobą poszła? - Nie. - Shelby przytuliła twarz do jej szyi. - Nic mi nie będzie. Przeżyjemy to. Alan... - wyciągnęła do męża dłonie, by pomógł jej wstać - nie chcę rodzić w szpitalu w Georgetown. Podniósł ją delikatnie. - Co? - Chcę urodzić tutaj. I to szybko - oświadczyła, a wi­ dząc zdumienie w jego oczach, uśmiechnęła się boleśnie. - Nie wymagaj od dziecka logiki, Alanie. Ono chce przyjść na świat właśnie teraz. Natychmiast zebrała się przy niej cała rodzina, oferując pomoc, radę, wsparcie. Anna, jak zawsze opanowana, wez­ wała pielęgniarkę z wózkiem, a potem pomogła Shelby usiąść. - Zajrzę do ciebie - obiecała. - Damy sobie radę - zapewniła Shelby, sięgając ponad jej ramieniem do dłoni Alana. - Wszyscy. Powiedz Danie­ lowi, że to będzie chłopak. Postaram się o to. Anna patrzyła, jak znikają za drzwiami windy. W chwilę później na korytarzu pojawił się doktor Feinstein. - Sam! - zawołała i podbiegła do niego. Justin zatrzymał Caine'a, stając w drzwiach poczekalni. - Teraz ją zostaw - powiedział cicho. - Anno... - Feinstein położył dłonie na jej ramionach. Nie była już dla niego koleżanką po fachu czy chirurgiem, którego szanował. Stała się żoną pacjenta. - Daniel jest sil­ nym człowiekiem...

12 NORA ROBERTS Poczuła nagły przypływ nadziei, ale zmusiła się do za­ chowania spokoju. - Wystarczająco silnym? - Stracił dużo krwi i nie jest już młody, ale udało nam się opanować krwotok. - Zawahał się, jednak za bardzo ją szanował, by nie powiedzieć prawdy. - Raz prawie go stra­ ciliśmy, ale walczył i po kilku sekundach wrócił. Jeśli to cię pocieszy, Daniel ma ogromną wolę życia. Objęła się ramionami. Poczuła chłód. Dlaczego szpitalne korytarze są zawsze takie zimne? - Kiedy będę mogła go zobaczyć? - Przenoszą go teraz na oddział intensywnej terapii - nie odpowiedział wprost na pytanie. Chociaż palce zdrętwiały mu po kilku godzinach pracy, mocno zaciskał je na jej ra­ mionach. - Chyba nie muszę ci mówić, co znaczą najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Życie albo śmierć, pomyślała. - Nie, nie musisz. Dzięki, Sam. Porozmawiam z dzieć­ mi. Potem przyjdę jeszcze do ciebie. Odwróciła się i odeszła w głąb korytarza. Drobna, uro­ cza kobieta z pasemkami siwizny w ciemnych włosach. Miała twarz o regularnych rysach, a skórę delikatną jak w młodości. Wychowała trójkę dzieci, osiągnęła szczyt ka- riery i przeżyła większość życia zakochana w jednym czło­ wieku. - Zabrali ojca z chirurgii - powiedziała spokojnie. - Przenoszą go na oddział intensywnej terapii. Krwotok został opanowany. - Kiedy będziemy mogli go zobaczyć? - pytali jeden przez drugiego. - Kiedy tylko się obudzi - oświadczyła zdecydowanie. Wróciła do równowagi i znów nad wszystkim panowała.

Teraz i na zawsze 13 Zerknęła na zegarek. - Zostanę tu na noc. Może być trochę otumaniony. Powinien wiedzieć, że jestem przy nim. Ale nie będzie w stanie mówić aż do jutra. - Niewiele więcej mogła im powiedzieć - A teraz idźcie na porodówkę i sprawdźcie, co słychać u Shelby. Możecie u niej zostać, jak długo chcecie, potem wróćcie do domu i czekajcie. Za­ dzwonię, jak tylko będę coś wiedziała. - Mamo... Jednym spojrzeniem zamknęła Caine'owi usta. - Róbcie, co mówię. Macie być wypoczęci i dobrze wy­ glądać, kiedy ojciec zechce was widzieć - powiedziała i po­ głaskała syna po policzku. - No, zróbcie to dla mnie. Pozostawiła swe dzieci i poszła do męża. Śnił. Nawet odurzony lekami, Daniel miał świadomość tego, że śni. Tkwił w łagodnym świecie pełnym wizji i wspomnień. Zmagał się z nimi, chcąc odzyskać pełną przytomność. Kiedy otworzył oczy, zobaczył Annę. Nie potrzebował niczego więcej. Była piękna, niezmiennie piękna. Silna, uparta, opanowana kobieta, którą najpierw podziwiał, potem kochał, wreszcie szanował. Chciał jej dotknąć, nie mógł jed­ nak unieść ręki. Rozgniewany własną słabością, ponowił próbę, ale usłyszał tylko, jak przepływa nad nim jej głos: - Nie ruszaj się, kochany. Nigdzie nie odejdę. Zostanę tu i będę czekała. Zdawało mu się, że poczuł na dłoni jej usta. - Do licha, kocham cię, Danielu MacGregor. Drgnęły mu wargi. Zamknął oczy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY W dniu swych piętnastych urodzin Daniel MacGregor przyrzekł sobie, że kiedyś zbuduje finansowe imperium i bę­ dzie nim rządził. A zawsze dotrzymywał słowa. Kiedy przyjechał pięć lat temu do Ameryki, przywiózł ze sobą pieniądze zaoszczędzone w czasie długiej wspina­ czki po szczeblach kariery - od górnika do głównego księ­ gowego w firmie Hamusa McGuire'a. Nie było ich wiele, ale dzięki swemu talentowi szybko je pomnożył. Teraz miał trzydziestkę na karku i pracował nad zdobyciem drugiego miliona z taką samą zawziętością, jaka umożliwiła mu za­ robienie pierwszego. Wykorzystywał do tego siłę swych bar­ ków, rozum lub spryt, zależnie od okoliczności. Poza tym cechował go bystry umysł i ambicja bez granic. Miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i masywną sylwetkę. Sam jego wygląd odstraszał zwykle potencjalnych przeciwników, choć zdarzali się tacy, których prowokował. Nie przywiązywał jednak do tego wagi. W je­ go twarzy zwracały uwagę wystające kości policzkowe i za­ skakująco miękkie usta. Olśniewająco błękitne oczy błyska­ ły iskierkami humoru i dobroduszności, gdy się uśmiechał, ale mogły też zamieniać się w lód, nawet gdy wydawał się rozbawiony. Szczękę miał długą i kwadratową, po jej prawej stronie biegła szrama, pamiątka z czasów pracy w kopalni, kiedy to spadła na niego obluzowana belka. Żeby ukryć bliznę, już we wczesnej młodości zapuścił brodę, co było

Teraz i na zawsze 15 jedynym objawem jego próżności. Ciągle ją nosił, ciemno- rudą i starannie przystrzyżoną. Zarost oraz długa i niemod­ na grzywa włosów nadawały mu wygląd jednocześnie groźny i dostojny. Odpowiadał mu taki wizerunek. Po­ wszechnie znano jego krewki temperament, choć on sam uważał się za człowieka łagodnego. Rozbił tylko tyle nosów, ile należało. Często określano go przymiotnikiem „imponujący". Na­ zywano go też bezwzględnym. Jednak Daniela nie obcho­ dziło, co ludzie o nim mówią, o ile go tylko dostrzegali. Miał duszę hazardzisty i grał o wysokie stawki, przede wszystkim na giełdzie i rynku nieruchomości. Jeśli stawiał, to tylko po to by wygrać. Ryzyko się opłacało, a kiedy spo­ dziewał się zysku, stawiał jeszcze wyżej. Nigdy nie zamie­ rzał postępować ostrożniej, bo to oznaczałoby nudę. Pieniędzy nie traktował z nabożeństwem. Służyły mu tylko jako narzędzie. Oznaczały władzę, ta zaś stanowiła groźną broń. Kiedy przybył do Ameryki, wkroczył na ogromną arenę interesów. W Nowym Jorku, pełnym szalonego tempa życia i zatłoczonych ulic, każdy człowiek o bystrym umyśle i od­ wadze mógł zdobyć fortunę. W Los Angeles, gdzie grano o wysokie stawki, wystarczyła fantazja, by zbudować całe imperium. Daniel spędził dużo czasu w obu tych miastach, próbując szczęścia to na jednym, to na drugim wybrzeżu Stanów, jednak na swą siedzibę wybrał ostatecznie Boston. Nie ze względu na pieniądze czy władzę, lecz styl. Staro­ modny urok tego miasta, jego dostojeństwo i atmosfera sno­ bizmu idealnie odpowiadały jego potrzebom. Wywodził się ze starego, choć zubożałego rodu rycerzy, którzy żyli w takim samym stopniu z siły sprytu, co miecza. Duma z powodu pochodzenia była u niego niemal tak wiel-

16 NORA ROBERTS ka, jak jego ambicje. Chciał przedłużyć ród, doczekać wielu silnych synów i córek. Nawet nie myślał o budowaniu im­ perium bez rodziny, z którą mógłby się nim dzielić. Bez trudu mógł wyobrazić sobie, jak jego potomkowie konty­ nuują to, co on zapoczątkował. Jednak żeby mieć dzieci, potrzebował odpowiedniej żony. Jej zdobycie stanowiło dla niego wyzwanie i logiczny początek wielkiego planu. Żeby ją znaleźć, udał się pewnego dnia na letni bal do państwa Donahue. Nienawidził obcisłych kołnierzyków i duszących krawa­ tów. Lubił mieć odsłoniętą szyję, jednak realizacja jego za­ mierzeń wymagała kompromisu, jakim było noszenie gar­ niturów. Ubrania szył mu bostoński krawiec z ulicy New­ bury. Daniel korzystał z jego usług ze względu na swe roz­ miary, ale także dla prestiżu. Każdy inny na jego miejscu, ubrany w elegancki czarny smoking i jedwabną plisowaną koszulę, prezentowałby się dystyngowanie. Jednak nie Daniel. On zawsze, czy to w czarnym garniturze, czy w szkockim pledzie, wyglądał nonszalancko i niedbale. Tak mu się zresztą podobało. Szczerze mówiąc, Cathleen, najstarszej córce Maxwella Do­ nahue, także. Niedawno wróciła ze szkoły w Szwajcarii i doskonale wiedziała, jak podać herbatę, wyszywać na je­ dwabiu i elegancko flirtować. Teraz postanowiła wykorzy­ stać nabyte umiejętności. - Panie MacGregor - przywitała go z uśmiechem. - Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi na naszym skromnym przyjęciu. Miała porcelanową twarz i jasne jak len włosy. Daniel uznał wprawdzie jej ramiona za zbyt wąskie, ale także po­ trafił flirtować. - Od tej chwili bawię się jeszcze lepiej, panno Donahue.

Teraz i na zawsze 17 Wiedząc, że większość mężczyzn zniechęca dziewczęcy chichot, Cathleen zaśmiała się dyskretnie i cicho. Jej suknia z tafty zaszeleściła, gdy stanęła obok Daniela, na samym końcu długiego stołu. Każdy, kto przystawał w pobliżu, by spróbować trufli czy kremu z łososia, musiał ich widzieć. Obracając nieznacznie głowę, mogła dostrzec ich odbicie w wysokim i wąskim lustrze zdobiącym ścianę. Uznała, że dobrze razem wyglądają. - Ojciec mówił mi, że chciałby pan kupić niewielki skra­ wek ziemi tuż nad urwiskiem w Hyannis Port, które do nie­ go należy. - Zatrzepotała rzęsami. - Mam jednak nadzieję, że nie zjawił się pan tu dzisiaj, by mówić o interesach. Daniel zdjął dwa kieliszki z tacy przechodzącego obok kelnera. Wolał wprawdzie whisky w prostych szklankach niż szampana w krysztale, ale wiedział, że człowiek, który nie potrafi dostosować się do pewnych sytuacji, przegrywa w innych. Sącząc alkohol, przyglądał się twarzy Cathleen. Wiedział, że Maxwell Donahue z równym prawdopodobień­ stwem dyskutowałby ze swą córką o interesach, co o mo­ dzie, lecz nie winił jej za to kłamstwo. Raczej podziwiał za umiejętność zdobywania cennych informacji. I z tego też powodu nie uważał jej za odpowiednią kandydatkę na żonę. Jego żona byłaby zbyt zajęta dziećmi, by zajmować się czymkolwiek innym. - Interesy nie mogą konkurować z piękna kobietą. Była pani kiedyś na tym urwisku? - Oczywiście - odparła i przechyliła głowę tak, by jej diamentowe kolczyki w kształcie kwiatów odbiły światło. - Jednak wolę miasto. Czy wybiera się pan na przyjęcie do Ditmeyerów w przyszłym tygodniu? - Jeśli będę akurat w mieście... - Ileż pan podróżuje! - uśmiechnęła się i wypiła łyk

18 NORA ROBERTS szampana. Byłoby jej dobrze z mężem, który przebywa stale poza domem. - To musi być ekscytujące. - Taka praca - odparł krótko, a po chwili dodał: - Ale pani sama niedawno wróciła z Paryża. Cathleen rozpromieniła się, mile połechtana faktem, że dostrzegł jej nieobecność. - Trzy tygodnie to za mało. Same zakupy pochłonęły niemal każdą wolną chwilę. Nie wyobraża pan sobie, ile nudnych godzin spędziłam na przymiarkach do tej sukni. Tak jak tego oczekiwała, przesunął po niej wzrokiem. - Mogę tylko powiedzieć, że było warto. - No cóż, dziękuję. Udawał, że z uwagą ogląda jej strój, ale błądził myślami gdzie indziej. Wiedział, że kobiety powinny interesować się głównie strojami i fryzurami, wolał jednak nieco bardziej błyskotliwą konwersację. Wyczuwając, że traci zaintereso­ wanie swego rozmówcy, Cathleen dotknęła jego ramienia. - A pan był w Paryżu, panie MacGregor? - Kilka lat temu. Był i widział, co wojna może zrobić z pięknem. Ta ładna blondyneczka, która uśmiechała się do niego, nigdy tego nie doświadczyła. Zresztą i tak by nie zrozumiała. Uśmiechnął się blado i wciąż nieco znudzony, dalej są­ czył szampana. Rozejrzał się wokół, dostrzegając wszędzie blask klejnotów i migotanie kryształów. W powietrzu uno­ siła się woń, którą określało jedno słowo: bogactwo. Przez pięć lat zdążył się do niego przyzwyczaić, ale nie zapomniał też zapachu węgla. I nigdy nie zamierzał zapomnieć. - Z czasem zacząłem przedkładać Amerykę nad Europę. Pani ojciec wie, jak wydawać przyjęcia - zmienił nagle temat. - Cieszę się, że jest pan zadowolony. Podoba się panu muzyka?

Teraz i na zawsze 19 Wciąż tęsknił za płaczliwym jękiem szkockiej kobzy. Dwunastoosobowa orkiestra w bieli była nieco za sztywna jak na jego gust, ale uśmiechnął się uprzejmie. - Bardzo. - Myślałam, że się panu nie podoba. - Cathleen posłała mu spod rzęs powłóczyste, senne spojrzenie. - Nie tańczy pan. Wyjął z jej dłoni kieliszek i odstawił wraz ze swoim. - Ależ tańczę, panno Donahue - zapewnił, prowadząc ją w stronę parkietu. - Działania Cathleen Donahue można nadal łatwo prze­ widzieć - oświadczyła Myra Lornbridge, po czym skubnęła pasztet z gęsich wątróbek i prychnęła pogardliwie. - Trzymaj buzię na kłódkę - upomniała ją Anna niskim, aksamitnym głosem. - Nie przeszkadza mi, gdy ktoś jest nieokrzesany, wy­ rachowany czy nawet odrobinę głupi... - Myra z wes­ tchnieniem dokończyła krakersa. - Nie znoszę jednak, gdy jest tak oczywisty i przewidywalny. - Myra! - Dobrze, dobrze. - Myra skosztowała kremu z łososia. - A tak na marginesie, masz cudowną suknię. Anna pochyliła głowę i popatrzyła na różowy jedwab. - Ty ją wybrałaś. - Mówiłam, że jest śliczna. - Myra patrzyła z zadowo­ leniem, jak materiał miękko układa się na biodrach przyja­ ciółki. - Gdybyś choć w połowie tak interesowała się swoją garderobą jak książkami, Cathleen Donahue przestałaby za­ dzierać nosa. Anna uśmiechnęła się tylko i obserwowała tańczących. - Nie interesuje mnie nos Cathleen.

20 NORA ROBERTS - No cóż, nie jest zbyt zajmujący. W przeciwieństwie do mężczyzny, który z nią tańczy... - Tego rudowłosego olbrzyma? - A więc zwróciłaś na niego uwagę? - Nie jestem ślepa. Anna westchnęła w duchu. Myślała tylko o tym, kiedy zdoła stąd wyjść. Chciała wrócić do domu i zabrać się za le­ kturę magazynu medycznego, który przysłał jej doktor Hewitt. - Wiesz, kto to jest? - Kto? - O Boże, Anno... - Myra okazywała cierpliwość tylko wobec najbliższych przyjaciół. - Pan Och i Ach. Anna roześmiała się i wypiła łyk wina. - No dobrze, kto to jest? - Daniel Duncan MacGregor - odparła Myra i umilkła, by podsycić ciekawość przyjaciółki. W wieku dwudziestu czterech lat Myra była bogata i atrakcyjna, ale na pewno nie piękna. Nawet w najbardziej sprzyjających okoliczno­ ściach, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Wiedziała też, że uroda stanowi tylko jedną z dróg do osiągnięcia wła­ dzy. Drugą był rozum. A Myra umiała się nim posługiwać. - To cudowny chłopiec Bostonu - ciągnęła. - Gdybyś przy­ wiązywała nieco więcej wagi do życia towarzyskiego, od razu rozpoznałabyś to nazwisko. Cóż, tak zwane życie towarzyskie nie wzbudzało w An­ nie najmniejszego nawet zainteresowania. - Niby dlaczego miałabym je znać? Wystarczy, że ty wiesz o nim wszystko i zaraz mi opowiesz. ' - Za karę nie powiem. Anna tylko się uśmiechnęła i znów skosztowała wina. - No dobrze, powiem ci - zgodziła się Myra, która jak zwykle nie mogła oprzeć się pokusie plotkowania. - To

Teraz i na zawsze 21 Szkot, co chyba można poznać po jego wyglądzie i nazwi­ sku. Szkoda, że nie słyszałaś, jak mówi. Jakby ktoś ciął nożem metal! Akurat w tym momencie rozległ się potężny, grzmiący śmiech Daniela. Anna uniosła brwi. - Mam wrażenie, że mógłby przeciąć swoim głosem do­ słownie wszystko. - Jest trochę nieokrzesany, ale niektórzy uważają, że za milion dolarów czy coś koło tego można mu to wy­ baczyć. Anna, która wiedziała, że człowieka ocenia się tu we­ dle stanu jego konta, poczuła cień sympatii do tego olbrzy­ ma. - Mam nadzieję, że wie, z kim tańczy. - Nie wygląda na głupca. Pół roku temu kupił bank Old Line Savings and Loan. - Doprawdy? - Anna wzruszyła ramionami. Biznes in­ teresował ją tylko wtedy, gdy mógł wspomóc szpitalny bu­ dżet. Kątem oka dostrzegła nadchodzącego Herberta Dit- meyera, któremu towarzyszył nieznany jej mężczyzna. - Jak się masz? - spytała. Herbert był o kilka centymetrów niższy od niej, miał pociągłą, ascetyczną twarz naukowca, ciemne włosy i pier­ wsze oznaki łysiny. Ale jego usta wyrażały siłę, którą Anna szanowała, oraz poczucie humoru, doceniane przez ludzi o bystrym umyśle. - Miło cię widzieć. Wyglądasz cudownie - przywitał się i wskazał na swego towarzysza. - Mój kuzyn, Mark. A to Anna Whitfield i Myra Lornbridge. Patrzył dłuższą chwilę na Myrę, lecz gdy orkiestra za­ częła grać walca, stracił odwagę i podał ramię Annie. - Zatańczymy?

22 NORA ROBERTS Anna poruszała się po parkiecie bez wysiłku. Uwielbiała tańczyć, zwłaszcza z mężczyzną którego, dobrze znała. Ta­ kim jak Herbert. - Słyszałam, że można ci już składać gratulacje - uśmiechnęła się. - Zostałeś prokuratorem okręgowym. Zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu. Osiągnął to stanowisko w bardzo młodym wieku, ale nie zamierzał na nim poprzestać. Gdyby nie uważał tego za niewłaściwe, opo­ wiedziałby Annie o swych ambicjach. - Nie byłem pewien, czy wieści z Bostonu docierają aż do Connecticut - zauważył, zerkając na Myrę, tańczącą z je­ go kuzynem. - Chyba się myliłem. Anna wybuchnęła śmiechem. Otarli się w tańcu o jakąś parę. - Nie było mnie w mieście, ale to nie oznacza, że nic nie wiem. Jesteś pewnie bardzo z siebie dumny. - To dopiero początek - stwierdził swobodnym tonem. - Ale i ty świetnie sobie radzisz. Jeszcze rok i będziemy cię tytułować doktor Whitfield. - Rok - westchnęła. - Czasem wydaje mi się, że to cała wieczność. - Niecierpliwa? Nigdy bym cię o to nie podejrzewał. Miał rację. Po prostu zwykle udawało jej się ukrywać większość uczuć. - Chcę mieć już dyplom. Nie jest tajemnicą, że rodzicom nigdy się to nie podobało... - Może i tak - skinął głową. - Ale twoja matka chętnie opowiada, że trzeci rok z rzędu jesteś w czołówce swojej grupy. - Naprawdę? - spytała zdumiona. Jej matka zawsze by­ ła bardziej skłonna wychwalać fryzurę córki niż jej sukcesy w nauce. - Miło to słyszeć, choć zdaje się, że mama wciąż

Teraz i na zawsze 23 marzy o tym, by zjawił się jakiś mężczyzna, który każe mi zapomnieć o salach operacyjnych i basenach. Herbert obrócił nią w tańcu i przez chwilę jej wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Daniela MacGregora. Poczuła, jak napina bezwiednie mięśnie. Nerwy? Śmieszne. A jednak po jej plecach przebiegł kolejny dreszcz. Strach? Nie, to absurd. Daniel również poczuł niezwykłe napięcie. Przed chwilą pochwycił jej spojrzenie i teraz wpatrywał się ostentacyjnie w Annę, mimo że nadal tańczył z Cathleen. Podobne za­ chowanie każdą kobietę przyprawiłoby o rumieniec, ta jed­ nak nie spuściła powiek i patrzyła na niego chłodno. Uznał, że to wyzwanie z jej strony i lekko się uśmiechnął. Zwrócił na nią uwagę w chwili, gdy znalazła się na par­ kiecie. Zauważył ją, obserwował przez chwilę, a kiedy zerk­ nęła w jego stronę i posłała mu chłodne spojrzenie, już był zauroczony. Nie miała wprawdzie nienagannej sylwetki Cathleen, ale sprawiała wrażenie zgrabnej, drobnej i kru­ chej. Jej ciemne włosy wydawały się ciepłe i miękkie ni­ czym sobolowe futro. Różowy odcień sukni podkreślał bar­ wę kremowej skóry i gładkich ramion. Wyglądała na ko­ bietę, która potrzebuje schronienia w objęciach mężczyzny. Anna bynajmniej nie potrzebowała schronienia i opieki. Musiała jednak się przyznać, że osoba Daniela MacGregora zrobiła na niej pewne wrażenie. Ta postawa, owo śmiałe, bezczelne niemal spojrzenie. Pewność siebie i wyrobienie, połączone z odpowiednią dozą nonszalancji. Ze skrywanym podziwem dostrzegła, jak zręcznie porusza się po parkiecie. Dał szybki, prawie niedostrzegalny znak stojącemu z boku mężczyźnie i po chwili Cathleen tańczyła już w ramionach kogoś innego, a Anna przygotowywała się na następny krok z jego strony. Wiedziała, że taki za moment nastąpi.

24 NORA ROBERTS Daniel z wprawą przesunął się między tańczącymi. Po­ klepał po ramieniu jej partnera. - Mogę? - spytał i gdy tylko Herbert puścił jej talię, natychmiast porwał Annę do tańca. - Bardzo sprytnie, panie MacGregor - skomentowała jego zachowanie. Ucieszyło go, że zna jego nazwisko. Z równym zado­ woleniem zauważył, że się nie mylił i że ta kobieta świetnie pasuje do jego ramion. Pachniała jak letnia noc, delikatnie i tajemniczo. - Dziękuję, panno...? - Whitfield. Anna Whitfield - przedstawiła się, po czym wróciła do poprzedniej myśli: - Sprytnie, ale niezbyt ele­ gancko. Przyjrzał jej się uważnie, bowiem surowy ton jej głosu nie pasował do kruchej urody. Umiał doceniać niespodzian­ ki, nawet te niezbyt miłe, więc wybuchnął głośnym śmie­ chem. Wielu gości obróciło głowy w ich stronę. - Za to skutecznie. Chyba nie spotkaliśmy się wcześniej, panno Whitfield, choć znam pani rodziców. - Możliwe - odparła. Obejmował ją w pasie dłonią wielką, twardą niczym kamień, a zarazem niewiarygodnie delikatną. Poczuła lekki dreszcz. - Jest pan w Bostonie od niedawna, panie MacGregor? - Muszę odpowiedzieć twierdząco, gdyż mieszkam tu dopiero od dwóch lat, a nie od dwóch pokoleń. Przechyliła głowę, by móc patrzeć mu w oczy. - By nie uchodzić za przybysza, trzeba tu mieszkać od trzech. - Wystarczy być zaradnym. Zawirował z nią szybko kilka razy. Mile zaskoczona, że

Teraz i na zawsze 25 mimo swego wzrostu jej partner porusza się lekko i pewnie, Anna nieco się odprężyła. - Słyszałam, że pana to dotyczy. - Nie ostatni raz pani to słyszała. Choć na parkiecie panował tłok, nie zadał sobie trudu, by mówić ściszonym głosem. Anna zrozumiała, że jego atu­ tem jest przebojowość i siła, nie maniery. - Naprawdę? - uniosła brwi. - Oczywiście - odparł nieporuszony. - Dość pewnie pan się czuje w tutejszym towarzystwie. - Nie mam kompleksów. - To imponujące. - Ależ skąd. To zwykła kalkulacja. Jeśli nie można oprzeć się na genealogii, należy powołać się na pieniądze. Zmarszczyła brwi, wyczuwając utajoną złośliwość. Mu­ siała przyznać mu rację, choć jej samej nie odpowiadał taki sposób zdobywania popularności i uznania. - Ma pan szczęście, że dzisiejsze społeczeństwo jest bar­ dziej elastyczne niż kiedyś. Jej suchy, obojętny ton wywołał uśmiech na jego ustach. Nie była głupia i nie zachowywała się niczym barrakuda w jedwabnej sukni, jak Cathleen Donahue. - Pani twarz przypomina wizerunek z kamei, którą moja babka nosiła na szyi - stwierdził, nieoczekiwanie zmieniając ton i temat. Anna znów zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie utwierdziło go w przekonaniu, że mu nie wierzy. - Dziękuję, panie MacGregor, ale powinien pan zacho­ wać te pochlebstwa dla Cathleen. Jest na nie bardziej łasa. Zauważyła, że pociemniały mu oczy. Przez chwilę wy­ glądał groźnie, ale zaraz rozchmurzył się i powiedział: - Ma pani cięty język, panno Whitfield. Uwielbiam ko-

26 NORA ROBERTS biety, które mówią, co myślą... do pewnego momentu oczy­ wiście. Spojrzała mu śmiało w oczy. - A jaki to moment, panie MacGregor? - Ten, w którym traci się powab kobiecości. Nim zdążyła przewidzieć jego następny ruch, wyprowa­ dził ją na taras, nie przerywając tańca. Dopiero teraz uświa­ domiła sobie, jak gorąco i duszno było w salonie. Bez względu na okoliczności, mając do czynienia z nie znanym sobie bliżej mężczyzną, powinna zdecydowanie przeprosić i wrócić do środka. A jednak stała w miejscu i pozwalała się obejmować. Posadzkę zalewał blask księżyca, w powie­ trzu unosiła się woń róż. - Jestem pewna, że ma pan własną definicję kobiecości, panie MacGregor. Zastanawiam się jednak, czy uwzględnia ona fakt, ze żyjemy w dwudziestym wieku. - Zawsze uważałem kobiecość za wartość stałą, która nie zmienia się wraz z upływem lat czy modą, panno Whit­ field. - Rozumiem - odparła krótko, bo nie bardzo wiedziała, co mogłaby odpowiedzieć. Miała wrażenie, że gubi się w je­ go objęciach. Odsunęła się i podeszła do krawędzi grani­ czącego z ogrodem tarasu. Tu powietrze wypełniała jeszcze bardziej intensywna woń kwiatów. Muzyka, słyszana z dali, wydawała się bardziej romantyczna. Przyszło jej do głowy, że prowadzi bardzo intymną roz­ mowę - która mogła przerodzić się nawet w kłótnię - z do­ piero co poznanym mężczyzną. Nie miała jednak zamiaru jej przerywać. Zawsze czuła się swobodnie w towarzystwie płci przeciwnej. Musiała się tego nauczyć jako jedyna ko­ bieta na roku. Przetrwała pierwsze miesiące, pełne kryty­ cznych uwag i insynuacji, zachowując spokój i skupiając

Teraz i na zawsze 27 się na nauce. Teraz zaczynała ostatni rok na wydziale me­ dycznym i koledzy na ogół akceptowali ją bez zastrzeżeń. Wiedziała jednak, co ją czeka, gdy rozpocznie staż w szpi­ talu. - Jestem pewna, że pańskie poglądy na kobiecość są bardzo oryginalne, panie MacGregor - stwierdziła, odwra­ cając się do niego. - Nie sądzę jednak, bym miała ochotę o tym dyskutować. Proszę mi raczej powiedzieć, czym się pan właściwie zajmuje w Bostonie. Daniel nie słyszał jej słów. Nie słyszał niczego od chwili, gdy odwróciła się w jego stronę. Jej włosy zafalowały lekko, dojrzał błysk białych, gładkich ramion. Ciało pod zasłoną cienkiego jedwabiu zdawało się delikatne niczym drogocen­ na porcelana. Na jej twarz padał blask księżyca, skóra przy­ pominała marmur, oczy były czarne jak noc. Człowiek ra­ żony piorunem nie słyszy niczego prócz grzmotu, przemknę­ ła mu przez głowę zasłyszana gdzieś maksyma. - Panie MacGregor? - spytała zaniepokojona. Po raz pierwszy, odkąd znaleźli się na tarasie, poczuła w jego obe­ cności obawę. Był potężnym, obcym mężczyzną, a teraz pa­ trzył na nią tak, jakby postradał zmysły. Wyprostowała ra­ miona i upomniała samą siebie, że przecież potrafi sobie radzić w każdej sytuacji. - Panie MacGregor? - powtó­ rzyła. - Tak? Otrząsnął się z zauroczenia i podszedł bliżej. Uspokoiła się. Teraz, kiedy stał obok, nie wydawał się już taki nie­ bezpieczny. I miał niezaprzeczalnie piękne oczy. Wiedziała, że to zasługa genów. Mogłaby nawet napisać pracę na ten temat. - Pracuje pan w Bostonie, prawda? - Zgadza się - odparł.

28 NORA ROBERTS - A co pan konkretnie robi? - Kupuję - odparł niezbyt rozsądnie. Poczuł nagłą po­ trzebę fizycznego kontaktu i ujął jej dłoń. Bliskość tej pięk­ nej kobiety zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, że zapragnął sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje. - I sprzedaję. Jego dłoń była równie ciepła i delikatna jak w tańcu. Anna cofnęła rękę. - Interesujące. A co pan kupuje? - To, co chcę - wyjaśnił z uśmiechem na twarzy i przy­ sunął się bliżej. - Wszystko. Jej puls przyspieszył, czuła, jak pali ją skóra. Nie od­ sunęła się jednak, tylko powiedziała głosem już nie tak pew­ nym, jak przed chwilą: - Jestem pewna, że sprawia to panu mnóstwo satysfa­ kcji. Domyślam się też, że sprzedaje pan to, co nie jest panu już potrzebne. - Z zyskiem, panno Whitfield. Zarozumiały wół, pomyślała i schyliła nieznacznie głowę. - Niektórzy uznaliby to za arogancję, panie MacGregor. Rozbawił go ten chłodny, spokojny ton i nieruchome spojrzenie, które daremnie próbowało przysłonić błysk pasji w jej oczach. Pomyślał, że na taką kobietę mężczyzna czeka cierpliwie na progu jej domu z bukietem kwiatów i pudeł­ kiem czekoladek w kształcie serca. - Kiedy arogancję okazuje człowiek ubogi, nazywa się to brakiem ogłady, panno Whitfield. Kiedy czyni tak czło­ wiek majętny, określa się to stylem. Wiem, o czym mówię. Byłem zarówno biedakiem, jak bogaczem. Wyczuła, że ma rację, ale nie zamierzała mu ustępować. - Dziwne, nigdy nie sądziłam, by arogancja zmieniała nazwę wraz z upływem lat czy przypływem gotówki.