PROLOG
Glenroe Forest, Szkocja, 1735
Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada
wyglądała na wyludnioną i tylko siwe smugi dymu z kominów zdradzały, że w domach
mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczoru sprawiał, że nikt bez potrzeby
nie wystawiłby nosa za próg. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg, jednak szybko
stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz potem chwycił mróz i skuł ziemię tak
mocno, że stała się twarda niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta
koni wybijały rytm, który niósł się donośnym echem pośród bezlistnych drzew. Z każdą
chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawałnica.
Serena MacGregor energicznie poprawiła na biodrze swojego małego braciszka,
podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo
wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych
okrzyków powitania. Jeszcze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie czekała, aż
przed domem pojawią się znajome sylwetki.
Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który nie pozwolił jej jechać na
polowanie. Musiała zostać w domu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia,
że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z
myśliwymi. Ojciec zabierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że
starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na
kłódkę i pomagać matce.
Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały
czas usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności.
- Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu twoich grymasów - szepnęła do
ucha chłopczyka i instynktownie przygarnęła go mocniej.
Narastał w niej dziwny niepokój, więc poszukała spojrzeniem matki. Zerknęła
ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios-
trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każdy kąt. Deski podłogi pachniały
świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolerowanego blatu
stołu. Nigdzie nie widać było najmniejszego strzępka pajęczyny czy kuchennej sadzy.
Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią lawendy, której
małe woreczki matka porozwieszała u sufitu.
Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przywołało ból zmęczonych ramion.
Rodzice bardzo dbali, żeby ich obejście zawsze wyglądało porządnie, bo, jak mawiali,
szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc
najbardziej okazałym budynkiem osady.
Serena kolejny raz przylgnęła nosem do chłodnej szyby. Wszystko wyglądało jak
zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na palce,
żeby zdjąć z wieszaka ciepły szal, którym otuliła siebie i Malkolma. Otworzyła drzwi i
stanęła na progu.
Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot kopyt i dzwonienie podków o
zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zimna,
tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę
wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po
chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki.
- Sereno, szybko!
Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna
twarz pobladła, w pięknych oczach czaił się niepokój. Tym razem nie poprawiała w po-
śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wybiegała na powitanie męża.
- Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała.
- Ale mamo...
- Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się!
- Przecież tato wraca...
- To nie ojciec!
Gromada jeźdźców mknęła już w dół łagodnego stoku. Zamiast znajomych
kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone
płaszcze angielskich dragonów. Choć miała zaledwie osiem lat, doskonale wiedziała, co
oznacza nagłe przybycie żołnierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opowieści
i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu
okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce.
- Czego oni od nas chcą? - wielkie zielone oczy domagały się natychmiastowej
odpowiedzi. - Przecież nie zrobiliśmy nic złego!
- Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do
środka, po czym dokładnie zaryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej
przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków.
- Córeczko... - położyła dłonie na ramionach dziewczynki. Kiedy pochyliła się,
wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź
ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam.
- Zostanę z tobą, mamo!
- Nie!
Stanowczy ton jej głosu stłumił w zarodku wszelkie protesty. Najwyraźniej nie
obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie
należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie
miłość i szacunek najważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, który jako swą
ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a potem męża, zakochanego w niej bez pamięci.
- Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły
napełniać się łzami strachu.
Za to usta, o których ojciec mówił, że są wyjątkowo uparte, pozostały mocno
zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości.
Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający
krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicznie
ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili.
- Nie możesz tu zostać, córeczko!
- Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą.
- Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę.
- Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt.
- Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj
dzieci!
Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena mocniej przytuliła go do siebie i co
sił w nogach pobiegła na górę. Była na podeście, gdy usłyszała, jak drzwi wejściowe
odskakują z hukiem. Na palcach podeszła do balustrady i ukryta w ciemnościach
obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z
dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie
głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest.
- Serena? - z uchylonych drzwi dziecinnego pokoju wychyliła się jasna główka
przestraszonej Amelii.
- Tak, to ja. Trzymaj go! - Serena bez namysłu podbiegła do siostry i wcisnęła
Malkolma w pulchne ramionka pięcioletniej dziewczynki. - Zamknijcie się w pokoju i
siedźcie cicho - szepnęła. - I postaraj się, żeby mały nie płakał - z kieszeni fartuszka
wydobyła suszoną śliwkę i podała ją Amelii. - Masz to i schowaj się!
Zaczekała, aż mała cicho zamknie drzwi, a potem wróciła na swoje miejsce na
podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser-
wowała, co dzieje się na dole.
- Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę.
- Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła
żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a
jej jedyną broń stanowi własna godność.
- Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - zapytała stanowczo.
- Prawem oficera jego królewskiej wysokości.
- Z kim rozmawiam?
- Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściągnął czerwone rękawiczki i bawił
się nimi przez chwilę, próżno czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani
mąż... - umyślnie zawahał się - lady MacGregor?
- Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi.
Kapitan najwyraźniej nie uwierzył. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni, by
żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret.
Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie
zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z
dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża,
ani szlachectwo. Wiedziała, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby
sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowiedziała tym samym.
- Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do
pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało
wkroczyliście do Glenroe.
Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak
wielka, że Fiona straciła równowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu.
- Mój ojciec zabije cię za to!
Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go
w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się
podnieść na Fionę. Anglik zaklął siarczyście, otrząsnął się i jednym ruchem odepchnął
Serenę.
- Ten diabelski pomiot gotów wyssać z człowieka krew - wrzasnął wściekle i
zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją
własnym ciałem.
- Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są
wasze angielskie zwyczaje?
Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wściekłości. Duma nie pozwalała mu
znieść myśli o tym, że miałby zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach
własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy
i wybadać mieszkańców.
Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się przekonać królową regentkę, by na
terenie Szkocji nie obowiązywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu
sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Karolina żywiła ostatnio urazę do swoich
szkockich poddanych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o
drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie.
Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu zabrać Serenę na górę i zamknąć
ją na klucz. Żołnierz skwapliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody.
Musiał przy tym unikać jej zębów i pięści, którymi okładała go z całych sił. Walczyła
zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły
opór.
- Chowacie dzikie kocięta w tych górach, milady - kapitan próbował jedną ręką
owinąć chusteczkę wokół krwawiącej dłoni.
- Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował
mężczyzna.
Anglik nie odezwał się ani słowem. Zraniona ręka jeszcze drżała i bolała go
niemiłosiernie. Z tym większą przyjemnością zaczął rozmyślać o dotkliwej karze za
zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na
poprawienie nastroju. Pomyślał jednak, że matka tej krnąbrnej smarkuli byłaby całkiem
dobrym zadośćuczynieniem za jego straty... Uśmiechnął się do swoich myśli, obejmując
Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu.
- Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na kapitana Porteousa. - odezwał się w
końcu.
- Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał
strzelać do tłumu? - spytała szybko.
- Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, madame - położył dłoń na rękojeści
szabli. Nawet jego żołnierze uważali go za wyjątkowego okrutnika. Trzymał swych
podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach
Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha.
- Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to
podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia i powieszony
przez nieznanych sprawców.
- Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocznie zasłużył sobie na taki los.
Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego.
- Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani maż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani
zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony.
- Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.
- Szkoda - nieprzyjemny uśmiech wykrzywił wargi Anglika. - Wobec tego będę
musiał pokazać pani, jaki los spotyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc
krok w jej stronę.
Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki całkiem nie opadła z sił. Za jej
plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju
nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały
donośne okrzyki żołnierzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcierając zbolałe
dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików.
Niespodziewanie ktoś przekręcił klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Serena
natychmiast wypadła za próg. Najpierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz-
czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy pośpiesznie zbiegał po schodach.
Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki
leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przypominały potargany kołtun, jej ramiona
drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki.
- Mamusiu!
Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już
płaczącą, ale nigdy w taki sposób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej,
bezgranicznej rozpaczy.
Skóra matki była zimna jak lód, więc Serena jednym skokiem dopadła kufra i
wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w napięciu
nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną
Amelię i krzyczącego Malkolma. Jednym drobnym ramieniem otoczyła matkę, a drugim
młodsze rodzeństwo.
Była jeszcze zbyt mała, żeby do końca pojąć, co się stało, a mimo to doskonale
wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za-
płonęła nienawiść i żądza zemsty.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, 1745
Brigham Langston, czwarty hrabia Ashburn, siedział przy śniadaniu w swoim
eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy-
glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że
gdy wreszcie miał go w rękach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare
oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto
bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie.
- Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll
MacGregor.
Młody, porywczy rudzielec, niecierpliwy jak każdy rodowity Szkot, nie mógł
usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy-
raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i
Włoszech, zdążył już przyzwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wybuchy
ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt
poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, dopóki sam nie
pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w
koronkowych mankietach. Tym wymownym gestem nakazał mu cierpliwie czekać, aż
skończy powtórną lekturę pisma.
- To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech
cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! -
Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął nerwowo przemierzać wytworny salonik.
Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cudem matka zdołała wbić mu do
głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przyjaciel
sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji pomogła mu świadomość, że Brigham nie
poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo różnicy we
wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trudnym przeciwnikiem.
- Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia.
Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca,
który miotał się wokół niego tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kiedy się w
końcu odezwał, jego głos zabrzmiał łagodnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie.
Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści.
- Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list został zaadresowany na moje
nazwisko.
- Pewnie! W końcu dużo łatwiej przeszmuglować list adresowany do jego
wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma
wypisane na czole, że jest buntownikiem.
W zielonych oczach wyraźnie zalśniło wyzwanie, którego Brigham świadomie nie
podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury.
- Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! - jęknął Coll i z rezygnacją opadł
na krzesło.
Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka
filiżanki, ręka mu nawet nie drgnęła. Była tak samo pewna jak wtedy, gdy obejmowała
rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń
gotowa do strzału.
- Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola.
- Co pisze?
Zamiast odpowiedzi Brigham wykonał dłonią gest zachęcający przyjaciela do
przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo-
dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym
językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to
jednak trochę czasu.
Podczas gdy Coll zmagał się z zawiłościami francuszczyzny, zamyślony Brigham
rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej
nietuzinkowej osobowości. Brigham doskonale pamiętał nie tylko szkocki akcent lady
Ashburn, lecz także jej wyjątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spojrzał na
tapety w odcieniu głębokiego błękitu, wybrane przez babkę dlatego, że jak mawiała,
przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron.
Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych brzegach, aż zatrzymał się
na kolekcji figurek z miśnieńskiej porcelany, ustawionej na okrągłym stoliku przy oknie.
Przypomniał sobie, że jako mały chłopiec był nimi zafascynowany, jednak nigdy nie
pozwolono mu wziąć żadnej do ręki. Szczególnie upodobał sobie figurkę młodziutkiej
długowłosej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć.
Niestety, wtedy mógł tylko na nią patrzeć.
Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety
o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat
co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej
pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w
jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać,
ale nigdy zmusić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać.
Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ sylwetki, rysy twarzy, kolor włosów
i oczu. Trzeba przyznać, że męskie wydanie jej urody prezentowało się nie mniej pociągająco
i elegancko. Jednak nie tylko wygląd zewnętrzny dostał mu się w spadku po lady Ashburn.
Brigham przejął po niej również silne poczucie sprawiedliwości oraz prawdziwą pasję życia.
Przyglądając się portretowi Mary MacDonald, pomyślał o liście od księcia oraz o tym,
że nadeszła pora, aby podjął decyzję.
Na pewno chciałabyś, żebym pojechał, powiedział do niej w myślach. Wszystkie
legendy, które od ciebie słyszałem, historie, którymi mnie karmiłaś, gdy byłem pod twoimi
opiekuńczymi skrzydłami, twoja niezachwiana pewność, że Stuartowie są prawowitymi
władcami tej ziemi - wszystko to na zawsze zostało w mojej głowie. Wiem, że gdybyś jeszcze
żyła, sama ruszyłabyś tam bez chwili wahania. Jak więc ja mógłbym postąpić inaczej?
- A więc nadszedł czas - westchnął Coll, składając list. Mówił cicho, jednak w jego
głosie, w wyrazie oczu od razu dawało się wyczuć napięcie i podniecenie. Miał dwadzieścia
cztery lata, zaledwie pół roku mniej niż Brigham. I oto zbliżał się moment, na który czekał
całe życie.
- Musisz nauczyć się czytać między wierszami - tym razem Langston wstał. - Karol
wciąż jeszcze liczy na pomoc Francuzów, jednak zaczyna już rozumieć, że za słowami króla
Ludwika raczej nie pójdą czyny.
Podszedł wolno do okna i uchylił ciężką kotarę. Wyjrzał na ogród pogrążony w
zimowym śnie. Kiedy wszystko rozkwitnie, jego najprawdopodobniej dawno już tu nie
będzie.
- Kiedy bawiliśmy na francuskim dworze, odniosłem wrażenie, że Ludwik bardzo
sprzyja naszej sprawie. Podobnie jak my nie pała miłością do hanowerskiego kundla, który
zasiada na tronie Anglii - wyrwał go z zadumy głos Colla.
- To prawda - zgodził się ostrożnie. - Jednak to jeszcze nie znaczy, że otworzy swoją
kiesę, by hojnie wesprzeć księcia Karola oraz dynastię Stuartów. Propozycja księcia, żeby
uzbroić fregatę i wysłać ją do Szkocji, wydaje się bardziej realistyczna. Lecz na to wszystko
trzeba czasu. - Opuścił kotarę i odwrócił się od okna - Orientujesz się lepiej niż ja, jakie
nastroje panują w Szkocji. Na jak duże poparcie może według ciebie liczyć Karol?
- Wystarczające - w uśmiechu Colla zawierała się cała buta i ufność młodości. - Klany
na pewno poprą prawowitego króla i będą za niego walczyć.
Podniósł się także, świadom, co naprawdę kryje się w pytaniu Brighama. Jego
przyjaciel, angażując się w sprawę, ryzykował bardzo wiele. Gdyby to wykryto, mógł stracić
swój tytuł, majątek i dobre imię, a nawet życie.
- Brig, posłuchaj - zaczął ostrożnie. - Wezmę list i pojadę do Szkocji. Zatrzymam się
w domu i z pomocą rodziny rozpuszczę wici wśród wszystkich klanów. Nie ma potrzeby,
żebyś jechał ze mną.
- A co, do niczego się nie przydam? - podniósł brew w sarkastycznym grymasie.
- A, do diabła z tym! - Żywa gestykulacja i arogancki ton najlepiej odpowiadały
porywczej naturze Colla. - Człowiek taki jak ty, który umie nie tylko gadać, ale także wal-
czyć, a do tego angielski arystokrata, jest gotów przyłączyć się do rebeliantów? Nikt nie wie
lepiej niż ja, na co cię stać! W końcu nie raz uratowałeś mi skórę, a może nawet życie.
Pamiętasz, we Francji, a potem jeszcze we Włoszech?
- Daj spokój, Coll. Stajesz się nudny. To do ciebie nie podobne - Brigham uważnie
oglądał koronki swoich mankietów.
- Ach, i jeszcze twoje maniery - przypomniał sobie Coll. - Jak chcesz, w mgnieniu oka
potrafisz przeistoczyć się w prawdziwego hrabiego Ashburn!
- Mój drogi, ja jestem prawdziwym hrabią Ashburn!
W błyszczących oczach Colla pojawiły się iskierki humoru. Kiedy stał naprzeciw
przyjaciela, ujawniły się wszelkie różnice pomiędzy nimi. Wysoka, ale smukła postać Brig-
hama kontrastowała z jego masywną sylwetką. Dobre maniery i wyszukana elegancja Anglika
była całkowitym zaprzeczeniem niecierpliwej, buntowniczej natury Szkota. Jednakże nikt nie
wiedział lepiej niż on, co tak naprawdę kryją doskonale skrojone surduty i kosztowne
koronki, w które stroił się hrabia Ashburn.
- To nie czwarty hrabia Ashburn bił się ze mną ramię w ramię, kiedy rabusie napadli
na nasz powóz koło Calais. Podobnie jak nie hrabia spił mnie, MacGregora, do nieprzy-
tomności w jakiejś piekielnej spelunie w Rzymie.
- I tu się mylisz. Doskonale pamiętam te zdarzenia. Coll lubił wprawdzie
przekomarzać się z Brighamem, jednak tym razem sprawa była zbyt poważna.
- Brigham, bądź rozsądny. Jako hrabia masz przecież określone obowiązki. Musisz
chodzić na bale i karciane wieczory, zabawiać damy. Dlatego powinieneś zostać w Anglii.
Tutaj też mógłbyś pomagać naszej sprawie, nasłuchiwać, co w trawie piszczy...
- Ale?
- Powiem wprost. Jeśli mam walczyć, chciałbym mieć cię obok siebie. Pojedziesz ze
mną?
Przez chwilę Brigham patrzył badawczo na przyjaciela. Następnie uniósł wzrok i
ponad głową Colla spojrzał na portret lady Ashburn.
- Oczywiście, że pojadę - odpowiedział.
W Londynie panował przejmujący, wilgotny chłód. Taka nieprzyjemna pogoda
utrzymała się do czasu, gdy trzy dni później towarzysze opuszczali miasto i rozpoczynali
długą podróż na północ. Do granicy jechali w miarę wygodnie powozem Brighama. Resztę
drogi mieli pokonać konno.
Wytworne londyńskie towarzystwo, które rozlicznymi rozrywkami starało się zabić
nudę zimowych miesięcy, poinformowano, że hrabia Ashburn udaje się do Szkocji z kur-
tuazyjną wizytą. Planuje bowiem odwiedzić rodzinę swego przyjaciela. Tylko garstka
angielskich jakobitów oraz nieliczni spośród lojalnych torysów znali prawdziwy powód
niespodziewanej podróży. To właśnie pod opieką tych oddanych przyjaciół zostawił Brigham
swój londyński dom oraz rodową posiadłość Ashburn Manor. Zabrał ze sobą tylko
najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę, także portret babki znad kominka, opuścił bez żalu, choć
wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim będzie mógł wrócić po swoją własność. Jakiś
sentyment nie pozwolił mu jednak rozstać się z figurką pastereczki, która, troskliwie
zapakowana, towarzyszyła mu w podróży.
Poza tym wiózł ze sobą złoto. Dużo więcej, niż mógłby potrzebować podczas
zwykłych odwiedzin w zaprzyjaźnionym domu. Monety oraz niewielkie sztabki zostały
starannie zamknięte w skrzyni, a następnie schowane w skrytce pod podłogą powozu.
Posuwali się naprzód bardzo wolno, zdecydowanie za wolno jak na gust Brighama,
który najchętniej wskoczyłby w siodło i ruszył pełnym galopem. Jednak fatalna pogoda,
śliskie drogi oraz gwałtowne śnieżyce uniemożliwiały szybszą jazdę. Na dodatek wystarczyło
spojrzeć za okno, by przekonać się, że im dalej na północ, tym warunki będą trudniejsze.
Zniechęcony odwrócił twarz od okna. Wierny swej wyuczonej powściągliwości, nie
okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Usadowił się wygodniej i oparł stopę o przeciwległe
siedzenie, na którym pochrapywał znużony Coll. Przez chwilę przyglądał się przyjacielowi,
jednak zaraz powrócił myślami do swego pobytu w Paryżu, gdzie rok wcześniej spędził kilka
miesięcy.
Odnalazł we wspomnieniach niezwykły klimat Francji Ludwika XV, z całym jej
przepychem, blichtrem, muzyką i światłem. Przed oczami stanęły mu wszystkie piękne, za-
lotne damy wystrojone w piętrowe peruki i prowokująco odważne suknie. Każda z tych
kobiet tylko czekała na flirt, a nawet więcej. Młody angielski szlachcic z grubym portfelem i
swobodnym obejściem mógł bez trudu odnaleźć się pośród dworskiej socjety.
Brigham przez pewien czas znajdował przyjemność w beztroskim, pełnym przepychu
życiu francuskiego dworu, szybko jednak poczuł tęsknotę za aktywnością i celem, do którego
mógłby dążyć. Langstonowie z dawien dawna znani byli ze swego zamiłowania do
politycznej intrygi ze wszystkimi jej konsekwencjami, włączając w to świst kul nad głową.
Od trzech pokoleń dyskretnie popierali Stuartów, którym poprzysięgli wierność jako
prawowitym władcom Anglii. Dlatego gdy do Francji przybył książę Karol Edward,
charyzmatyczny człowiek o niespożytej sile i energii, Brigham bez wahania zaoferował mu
swoją pomoc i poparcie.
Zrobił to, choć wiedział, że wielu ludzi z jego kręgu uważałoby ten krok za zdradę.
Zwłaszcza pośród wigów, wiernych niemieckiemu uzurpatorowi, znaleźliby się tacy, którzy z
przyjemnością ujrzeliby Langstona dyndającego na szubienicy. On sam niewiele sobie z tego
robił, wierny rodzinnej tradycji lojalności wobec Stuartów. Pamiętał zwłaszcza opowieści
babki o tragicznym powstaniu z 1715 roku i o wszystkim represjach, które po nim nastąpiły.
Zamyślony spojrzał przez zalaną deszczem szybę powozu. Z każdą milą oddalającą
ich od Londynu krajobraz stawał się coraz dzikszy i bardziej posępny. Kolejny raz pomyślał,
że przez cały czas swych rządów hanowerczycy nie zrobili nic, by zjednać sobie Szkotów.
Anglii nieodmiennie więc zagrażała wojna, nadciągająca albo z północy, albo zza kanału La
Manche. Jeśli to państwo miało stać się potęgą, potrzebny byt mu silny, a przede wszystkim
prawowity władca.
Brigham widział go w osobie księcia Karola. Postanowił go poprzeć nie tylko z
powodu jasnych oczu o uczciwym spojrzeniu. Zdecydowała tu pewność, że Karol ma w sobie
dość energii i ambicji, połączonej z młodzieńczą pewnością siebie, by sięgnąć po to, co
według niego prawnie mu się należało.
Stanęli na noc w małej oberży, położonej tam, gdzie nizina ustępowała już miejsca
górom. Magicznej mocy nazwiska oraz złotu Brighama zawdzięczali osobny pokój ze świeżą
pościelą. Najedzeni, rozgrzani ogniem buchającym z paleniska, siedzieli nad kuflami piwa i
zabawiali się grą w kości. Przez kilka godzin znowu byli dwójką młodych przyjaciół wspólnie
przeżywających kolejną przygodę.
- Niech diabli porwą twoje kości Brig! Masz dziś szczęście, łajdaku.
- Na to wygląda - Brigham z właściwym sobie spokojem sięgnął po kości i rozrzucone
na stole monety. - Masz ochotę na jeszcze jedną partyjkę? - Jego rozbawione spojrzenie
spotkało oczy Colla.
- Rzucaj! - Coll cisnął na stół garść pieniędzy - Szczęście musi cię w końcu opuścić.
Jednak już po pierwszej rundzie musiał przyznać, że tej nocy nikt nie byłby w stanie
wygrać z Brighamem.
- Nie można cię pokonać. Całkiem jak wtedy, gdy pewnej nocy grałeś w Paryżu z
jakimś księciem o względy pewnej słodkiej mademoiselle.
- Nie musiałem grać w kości, żeby je zdobyć - Brigham z uśmiechem nalał sobie piwa.
- A niech cię! - gromki śmiech Colla wypełnił niewielką salę. - Pamiętaj, że fortuna
kołem się toczy. Z drugiej strony wolałbym, żeby w najbliższych miesiącach była dla ciebie
wyjątkowo łaskawa.
- Powinieneś raczej modlić się, żeby szczęście nie opuściło Karola - odparł Brigham,
upewniwszy się przedtem, czy nikt niepowołany nie usłyszy tych stów.
- Prawda! Takiego człowieka nam trzeba. Jego ojcu zawsze brakowało ambicji, ale on
to co innego. A więc pijmy zdrowie Pięknego Księcia - zarządził Coll, wznosząc swój kufel.
- Zdrowie! Tym razem jednak jego uroda i gładka mowa nie wystarczą.
- Czyżbyś wątpił w MacGregorów? - Coll uniósł rude brwi w złowrogim grymasie.
- Na razie jesteś jedynym MacGregorem, jakiego znam - stwierdził Brigham, a chcąc
uniknąć długiej przemowy na temat licznych cnót członków klanu, szybko zapytał:
- Co słychać u twojej rodziny? Pewnie cieszysz się, że wreszcie ich zobaczysz.
- Nie powiem, że nie. Rok to kawał czasu. Oczywiście cieszyły mnie uroki Paryża i
Rzymu, ale jak ktoś się urodził w górach, to chciałby tam złożyć swoje kości - westchnął Coll
i tęgo pociągnął z kufla. Myślał przy tym o rozległych wrzosowiskach i granatowej toni
górskich jezior.
- Wiem, że u moich najbliższych wszystko w porządku - ciągnął. - Tak przynajmniej
pisała matka w ostatnim liście, ale uwierzę w to dopiero, gdy sam sprawdzę. Malkolm, mój
najmłodszy brat, skończy niedługo dziesięć lat i jak pisze matka, diablę z niego wcielone -
uśmiechnął się, nie kryjąc dumy.
- Wspominałeś kiedyś, że masz siostrę słodką jak anioł - przypomniał sobie Brigham.
- Tak. Amelia, moja mała siostrzyczka. Grzeczna, łagodna, a przy tym śliczna, że
palce lizać - w głosie Colla brzmiała bezgraniczna czułość.
- W takim razie nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.
- Wolnego, Amelia jeszcze chodzi do szkoły - Coll pogroził przyjacielowi pięścią. -
Pamiętaj, że jakby co, będziesz miał ze mną do czynienia.
- Masz jeszcze jedną siostrę, prawda? - lekko zamroczony piwem Brigham wolno
bujał się na stołku.
- Prawda. Serena. Jej imię ma niby znaczyć „łagodna", ale Bóg mi świadkiem, że źle
ją nazwano. To dzika kotka, jej pazurki zostawiły mi niejedną bliznę. Serena MacGregor ma
diabła za skórą i wyjątkowo szybkie pięści. Uwierz mi na słowo!
- Czy chociaż jest ładna?
- Jest na czym oko zawiesić - Coll pokiwał głową.
- Podobno chłopcy zaczęli się już do niej zalecać, ale ona tak ich goni, że uciekają,
gdzie pieprz rośnie.
- Może nie wiedzą, jak uderzać w konkury.
- Pamiętam, jak kiedyś czymś się jej naraziłem. Bez namysłu porwała ze ściany
obosieczny miecz naszego dziadka i pogoniła mnie aż do lasu - opowiadał Coll z dumą, ale i
tkliwością. - Gorąco współczuję mężczyźnie, który ją pokocha.
- Wygląda na to, że twoja siostra to prawdziwa amazonka - Brigham wyobraził sobie
barczystą, wysoką pannicę, piegowatą i rudą jak Coll. Hożą jak wiejska dziewucha i jak ona
powabną. - Przyznam, że wolę nieco subtelniejsze damy.
- Moja siostra to twardy orzech do zgryzienia, ale przynajmniej jest szczera, niczego
nie udaje - rozrzewnił się Coll, któremu piwo tęgo już szumiało w głowie, co bynajmniej nie
powstrzymało go przed sięgnięciem po kufel. - Opowiadałem ci już o tej nocy, kiedy dragoni
najechali Glenroe? - mętne od alkoholu oczy Colla nabrały złowrogiego, mrocznego wyrazu.
- Tak.
- Po tym, jak zhańbili moją matkę, Serena opiekowała się nią jak dzieckiem, choć
sama ledwo od ziemi odrosła i nie do końca pojmowała, co się stało. Pomogła jej położyć się
do łóżka, uspokajała ją i młodsze rodzeństwo, póki nie wróciliśmy. Na buzi miała ogromnego
siniaka, którego nabił jej ten angielski łajdak. Na pewno bolało ją bardzo, ale nie płakała.
Kiedy przyjechaliśmy, siedziała przy łóżku matki, a potem dokładnie opowiedziała nam o
wszystkim.
Brigham położył swoją dłoń na ręce przyjaciela.
- Być może za późno już na zemstę, ale nie na szukanie sprawiedliwości - powiedział.
- Dostanę i jedno, i drugie - warknął Coll i gniewnie cisnął kości na stół.
W dalszą drogę ruszyli o świcie. Nadmiar piwa sprawił, że Brighama okrutnie bolała
głowa, ale ostre, chłodne powietrze poranka pomogło mu szybko oprzytomnieć. Obaj z
Collem jechali konno, trzymając się w pewnej odległości od powozu, który wiózł ich bagaże.
Przemierzali urokliwą krainę, o której Brigham wiele słyszał jako dziecko. Otaczał ich
surowy, dziki krajobraz. Ponad głowami wyrastały poszarpane skały, dołem ciągnęły się
torfowiska. Wysokie szczyty przeszywały nisko wiszące kłęby ołowianych chmur. Gdzieś z
wysoka spływały kaskadami rwące strumienie, tworząc w dolinach lodowato zimne rzeki,
które były pełne ryb. Porośnięte trawą stoki upstrzone były głazami, wyglądającymi jak kości
do gry rozrzucone niedbałą ręką. Co jakiś czas w dali majaczył kamienny dwór lub chata
kryta strzechą, z której wiła się ku niebu siwa smuga dymu.
Konie stąpały ostrożnie po suchym śniegu. Hulający wiatr porywał go z ziemi i sypał
prosto w oczy jeźdźców tak, że chwilami niemal nic nie widzieli. Mimo to niestrudzenie
posuwali się w górę wyboistej drogi.
Piwo błyskawicznie parowało z głów, gdy owiało je wilgotne, lodowate powietrze,
zdolne przeniknąć nawet najcieplejsze okrycie. Tam gdzie droga na to pozwalała, puszczali
się galopem. Innym razem jechali stępa pośród zasp sięgających do pasa dorosłemu
mężczyźnie. Przezornie omijali nie tylko wzniesione przez Anglików forty, lecz także
gościnne szkockie dwory. Coll ostrzegł Brighama, że znani z serdeczności górale nie
omieszkaliby zapytać swych gości o cel podróży, podobnie jak zainteresowaliby się tym, skąd
przybywają i z kim są spowinowaceni. Przyjezdni byli bowiem rzadkością wysoko w górach,
w związku z czym traktowano ich zawsze jak cenne źródło informacji o dalekim świecie.
Ponieważ podróżni nie chcieli, żeby wieść o ich tajnej misji rozeszła się lotem błyskawicy
między osadami, omijali je szerokim łukiem, choć musieli przez to nadkładać drogi.
Na popas zatrzymywali się w małych zajazdach i tawernach, które zamiast podłóg
miały zwykłe klepisko, a zamiast komina dziurę wyciętą w poszyciu dachu. Przez ten nie-
wielki otwór wydostawało się tak niewiele dymu i sadzy, że niskie ściany były czarne niczym
przedsionki piekła. Pojedyncze, ciasne pokoiki nieczęsto widziały wiadro z wodą i szczotkę,
za to skrzętnie przechowywały najróżniejsze wonie pozostawione przez kolejnych
mieszkańców. Jednak przeważał wśród nich zapach niezbyt świeżej ryby, którą podawano na
obiad. Prawdopodobieństwo, że czwarty hrabia Ashburn zechce raz jeszcze zawitać do
podobnych przybytków równało się zeru. Na razie musiał jednak zadowolić się tym, co miał,
pocieszając się w duchu, że ogień na palenisku jest rozkosznie ciepły, a mięso z wieczerzy
prawie świeże.
Kiedy zatrzymali się w kolejnej taniutkiej oberży, Brigham rozwiesił nad ogniem swój
ciepły płaszcz, pod którym nosił ciemnobrązowe bryczesy do konnej jazdy i prosty surdut.
Ten mało wyszukany strój leżał na nim doskonale, bez choćby najmniejszej zmarszczki na
szerokich ramionach, a surdut, mimo że całkiem zwyczajny, miał przecież srebrne guziki.
Wysokie buty, choć ubłocone, na pierwszy rzut oka zdradzały, że uszyto je z doskonałej
skóry. Na szczupłym palcu prawej dłoni połyskiwał rodowy sygnet z herbem Langstonów
wyciętym w szmaragdzie. Wszystko to sprawiało, że pomimo skromnego stroju Brigham
budził ciekawość i przyciągał natrętne spojrzenia.
- Nieczęsto widuje się tu takich jak ty - skomentował Coll, słysząc za plecami
stłumione szepty. On sam, ubrany w kilt i beret ozdobiony symbolem klanu, nie wzbudzał
żadnego zainteresowania. Pochylony nad talerzem, mógł jeść w spokoju.
- Rzeczywiście, tacy jak ja muszą tu być rzadkością - zgodził się Brigham, leniwie
wybierając z talerza kolejne kęsy. Sprawiał wrażenie odprężonego, jednak oczy błyskające
spod półprzymkniętych powiek zdradzały napięcie.
- Mój krawiec na pewno ucieszyłby się, widząc, jaką sensację wzbudza owoc jego
pracy - dodał spokojnie.
- Daj spokój, przecież tu nie chodzi o stroje - obruszył się Coll. - Nawet w szmatach
żebraka wyglądałbyś jak hrabia - roześmiał się.
Jednym haustem wychylił pokaźny kufel piwa. Jednocześnie z tęsknotą pomyślał o
szklaneczce przedniej whisky, którą wypije z ojcem jeszcze tego wieczora. Gwałtownie
odstawił pusty kufel i rzucił na stół parę monet. Chciał jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.
- Konie już odpoczęły, więc możemy jechać dalej - powiedział, wstając od stołu. -
Wkraczamy na ziemie Cambella, niech piekło pochłonie cały jego przeklęty ród, i lepiej dla
nas, żebyśmy znikli stąd jak najszybciej - warknął i tylko dobre maniery powstrzymały go
przed pogardliwym splunięciem.
Tuż przed nimi chyłkiem wymknęli się z oberży trzej mężczyźni i zanim ktokolwiek
zdążył się im przyjrzeć, znikli, jakby rozpłynęli się w chłodnym górskim powietrzu.
Im bliżej rodzinnych stron, tym trudniej było Collowi opanować niecierpliwość. Kiedy
znalazł się pośród znajomego krajobrazu, nie mógł powstrzymać pragnienia, by jak
najszybciej znaleźć się w rodzinnym domu. Gnał więc na złamanie karku. Prawie fizycznie
odczuwał bliskość rodziny, choć wciąż dzieliło go od Glenroe kilka godzin jazdy. Zdawało
mu się nawet, że czuje znajomy zapach tamtejszego lasu. Myślał o tym, że tego wieczora we
dworze MacGregorów odbędzie się prawdziwa uczta ze wspaniałym jedzeniem i licznymi
toastami, zupełnie niepodobna do miejskich spotkań w eleganckich salonach. Jak na razie
Londyn z jego wiecznym tłokiem i dobrymi manierami zostawał coraz dalej w tyle.
Im wyżej, tym mniej było drzew. Jedynie skarłowaciałe jałowce radziły sobie jakoś w
surowym klimacie, czepiając się korzeniami kamienistego podłoża. Wysoko w górach nawet
mało wymagające krzewy musiały walczyć o przetrwanie.
Uparcie przedzierali się naprzód, przeprawiali się przez rwące, spienione potoki.
Wszechobecna woda spadała z wysoka, napełniając powietrze głuchym dudnieniem.
Wypogodziło się i na tle głębokiego błękitu unosiły się chmury wodnego pyłu. W czystych
przestworzach nad ich głowami majestatycznie szybował królewski orzeł.
- Brig...
Jedno słowo wystarczyło, by Brigham osadził w miejscu wierzchowca i błyskawicznie
sięgnął po szpadę. Koń, którego dosiadał Coll, zarżał przestraszony i cofnął się gwałtownie.
- Uważaj na boki! - krzyknął Coll.
Obrócił spienionego rumaka, stając twarzą w twarz z jeźdźcami, którzy
niespodziewanie wyjechali zza skał. Nie wyglądali imponująco na wychudzonych, marnych
chabetach, przyodziani w brudne i obszarpane tartany. Jedynie ogromne rapiery,
wypolerowane tak, że odbijało się w nich popołudniowe słońce, kazały mieć się przed nimi na
baczności. Nim starły się ostrza, Brigham zdążył jeszcze zauważyć, że mężczyzna, który
dowodził bandą, był tym, którego widzieli w oberży.
Coll uwijał się jak w ukropie. Kręcąc rapierem jak maczugą, odpierał atak dwóch
przeciwników. Odgłosy walki odbijały się echem od nagich skał, napełniły powietrze brzę-
kiem broni i stukotem końskich kopyt.
Napastnicy najwyraźniej nie docenili siły Brighama. Patrząc na jego szczupłe dłonie i
smukłą sylwetkę tancerza musieli wziąć go za łatwy cel. Teraz jednak, kiedy spostrzegli, jak
walczy zaciekle ze szpadą w jednej, a sztyletem w drugiej ręce, stracili rezon. Choć rękojeść
jego broni lśniła od drogich kamieni, nagie ostrze niosło przeciwnikowi pewną śmierć.
Langston słyszał za plecami krzyk i przekleństwa Colla. Sam jednak walczył w
milczeniu. Tylko broń zgrzytała, kiedy parował ciosy, trzaskała głośno, gdy ruszał do ataku
nacierając na jednego napastnika i uchylając się przed drugim. Jego oczy, zwykle jasnoszare i
spokojne, pociemniały i zwęziły się niczym ślepia wilka, który zwietrzył krew. Jednym
szybkim mchem sparował cios i nie czekając, aż przeciwnik odzyska równowagę, wychylił
się w siodle i zatopił ostrze szpady w jego boku.
Szkot wydał donośny okrzyk i upadł na ziemię. Śnieg zaczął szybko nasiąkać krwią.
Koń zabitego, przerażony, pognał przed siebie, klucząc pomiędzy głazami. Drugi napastnik,
widząc, co spotkało towarzysza, zaślepiony żądzą zemsty rzucił się do ataku. Wściekłość i
strach o własną skórę dodały mu sił, więc choć jego ciosom brakowało precyzji, i tak okazały
się dość groźne. Jeden o mały włos nie rozpłatał Brighamowi ramienia.
Poczuł ostre ukłucie stali, a zaraz po nim wilgotne ciepło krwi sączącej się z rany. Nie
zważając na to, ruszył do ataku. Nacierał z obu stron, precyzyjnie odmierzając kolejne
pchnięcia i spychając napastnika w kierunku skał. Przez cały czas patrzył mu prosto w oczy.
Nawet wtedy, gdy zwarli się w walce. Chwilę po tym Brigham z mistrzowską celnością wbił
swą szpadę w serce przeciwnika.
Jeszcze zanim tamten osunął się na ziemię, pognał na odsiecz Collowi. Jego przyjaciel
pokonał już jednego z napastników i teraz toczył zaciekły pojedynek z drugim. Radził sobie
doskonale, więc Brigham zatrzymał konia, by nabrać oddechu. W tej samej chwili
wierzchowiec Colla potknął się na śliskim kamieniu i niebezpiecznie przysiadł na zadzie.
Brigham dostrzegł oślepiający błysk wzniesionego miecza. Spiął konia ostrogami i popędził
na ratunek.
Ostatni z napastników już miał zadać śmiertelny cios, gdy usłyszał za plecami tętent
kopyt. Obejrzał się za siebie, a widząc nacierającego Brighama oraz trzech swoich towa-
rzyszy rozciągniętych na śniegu, zostawił Colla i rzucił się do ucieczki.
- Coll! Jesteś ranny?
- Ach, na Boga! Przeklęci Campbellowie - Coll starał się utrzymać w siodle, choć
widać było, że przychodzi mu to z trudem. Zraniony bok piekł go żywym ogniem, lała się z
niego krew.
- Pokaż! - Brigham błyskawicznie schował szpadę.
- Szkoda czasu. Ten szakal może zaraz wrócić z pomocnikami - mruknął Coll,
szarpiąc się z chusteczką, którą usiłował przyłożyć do rany. - Jeszcze nie przyszła moja pora.
Jeśli się pospieszymy, będziemy w domu o zmierzchu - spojrzał na swoją dłoń w poplamionej
krwią rękawicy. Ręce przestały mu już drżeć i tylko oczy wciąż jeszcze były nienaturalnie
rozszerzone. - Ruszajmy! - zawołał i pogalopował naprzód.
Gnali przed siebie co koń wyskoczy, nie robili żadnych postojów. Brigham
obserwował drogę, obawiając się następnego ataku, a jednocześnie zerkał na przyjaciela. Coll
zbladł, ale nie zwalniał tempa. Dopiero po długich namowach udało się Brighamowi skłonić
go, żeby zatrzymali się i porządnie opatrzyli ranę.
To, co zobaczył, kiedy delikatnie odsunął przesiąkniętą krwią chusteczkę, bardzo go
zaniepokoiło. Rana była głęboka i wciąż mocno krwawiła, więc na pewno Coll stracił już
dużo krwi. Nie pozostawało im nic innego, jak czym prędzej dotrzeć do Glenroe. Coll
niecierpliwił się coraz bardziej, chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, a Brigham i
tak nie wiedziałby, gdzie w tej dzikiej okolicy szukać pomocy. Podsunął przyjacielowi małą
flaszkę i poprosił, żeby się napił. Kiedy jego twarz nabrała nieco koloru, pomógł mu dosiąść
konia i nieco wolniej ruszyli w dalszą drogę.
Zmierzch zastał ich, gdy zjeżdżali ze wzgórz do lasu. Otoczył ich ożywczy zapach
sosen i śniegu, pomieszany z wonią dymu z kominów najbliższej wioski. Zając czmychnął
spod kopyt i schronił się w gęstwinie niskich krzaków. W gałęziach krzewu pokrytego
czerwonymi jagodami odezwał się przestraszony ptak.
Brigham spojrzał kątem oka na Colla i natychmiast spostrzegł, że przyjaciel traci siły.
Nakłonił go więc, by jeszcze raz pociągnął z flaszki.
- Jako dzieciak przeszedłem ten las wszerz i wzdłuż. Znam tu każde drzewo. - Coll
oddychał szybko, jego głos był chrapliwy. Całe szczęście dzięki brandy, którą poił go
Brigham, nie czuł tak bardzo bólu. Pomyślał sobie, że prędzej go piekło pochłonie, niż umrze
w tym lesie, jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka.
- Tutaj polowałem, tu skradłem pierwszego całusa - ciągnął. - Bóg mi świadkiem, że
nie wiem, po co stąd wyjeżdżałem.
- Po to, żeby powrócić jako bohater - odezwał się Brigham.
Coll roześmiał się głucho, ale zaraz chwycił go kaszel.
- MacGregorowie żyją w tych górach, odkąd sam pan Bóg ich tutaj umieścił. Są tu od
zawsze i na zawsze pozostaną - w jego oczach zapłonęła iskierka dumy. - Możesz sobie być
hrabią Ashburn, ale w tych stronach to ja jestem królem.
- Jasne. I właśnie znaczysz swą królewską krwią wszystkie ścieżki w tym lesie.
Ruszajmy w drogę, przyjacielu, zanim zwietrzą nas wilki.
Kiedy dojechali do Glenroe, zewsząd zaczęły dobiegać powitalne okrzyki. Otwierały
się drzwi, a mieszkańcy wychodzili przed swe domy, niektóre zbudowane z kamienia i
drewna, inne ulepione z ziemi i porosłe trawą. Wszyscy radośnie pozdrawiali i witali Colla, a
on odpowiadał im, unosząc ramię pomimo bólu, który przeszywał mu bok. Wolno przejechali
ostatnie wzniesienie, za którym ich oczom ukazał się dwór MacGregorów.
Z kominów unosił się dym. Wewnątrz zapalono już lampy, ich blask rozjaśniał szyby
z matowego szkła. W ostatnich promieniach purpurowego słońca lśnił szary kamień, z
którego zbudowano gniazdo MacGregorów. Dwór był wysoki na cztery piętra, obszerny i
ozdobiony wieżyczkami, które prócz tego, że dodawały urody, doskonale nadawały się do
obrony przed atakiem z zewnątrz. Siedziba rodu służyła jednocześnie za przytulne gniazdo i
warowną twierdzę. Obok domostwa zbudowano dużą stodołę, czworaki oraz zagrodę dla
owiec. Ich pobekiwanie mieszało się z głośnym ujadaniem psów.
Coraz więcej ludzi wybiegało z domów, by witać przybywających. W pewnej chwili
na drodze pojawiła się młoda kobieta. Ponieważ krzyknęła, Brigham odwrócił się i w mil-
czeniu obserwował, jak biegnie w ich kierunku. Ramiona przykryła kraciastym materiałem,
jaki zwykle nosili mężczyźni. W jednej ręce trzymała pusty koszyk, a drugą unosiła brzeg
spódnicy, żeby nie przeszkadzała jej w biegu. Co chwila błyskała bielą halek, które
przyklejały się do smukłych, długich nóg. Biegła coraz szybciej, śmiejąc się przy tym
radośnie. Pęd powietrza zerwał jej z głowy szal, spod którego ukazała się burza włosów tak
płomiennie czerwonych, jak tarcza zachodzącego słońca. Alabastrowa skóra dziewczyny
zaróżowiła się lekko pod wpływem ruchu i wieczornego chłodu. Cała sylwetka, choć dość
wysoka, sprawiała wrażenie delikatnej. Za to roześmiane usta były pełne i krągłe.
Brigham przyglądał się dziewczynie z coraz większym zachwytem. Momentami
zdawało mu się, że biegnie ku niemu nie kto inny, jak jego pastereczka, pierwsza wielka dzie-
cięca miłość.
- Coll! - zawołała niskim głosem ze szkockim zaśpiewem. Zdyszana, złapała konia za
uzdę, nie bacząc na to, że przerażony zaczął wierzgać i tańczyć na zadnich nogach. Jedno
spojrzenie na jej ożywioną twarz wystarczyło, żeby Brighamowi zaschło w gardle z wrażenia.
- Przez cały dzień nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Mogłam się domyślić, że
przyjedziesz. Dlaczego nas nie uprzedziłeś? Oduczyłeś się pisać czy byłeś zbyt leniwy? -
wołała ze śmiechem.
- To tak się wita starszego brata? Ładne rzeczy! - Coll chciał pochylić się w siodle,
żeby ją ucałować, ale nie zrobił tego. Czuł się tak bardzo słaby, że twarz siostry zamazywała
mu się w oczach. - Postaraj się przynajmniej pokazać odrobinę dobrych manier i nie zrób mi
wstydu przed przyjacielem. To Brigham Langston, hrabia Ashburn, a to moja siostra Serena -
z wysiłkiem dokonał prezentacji.
Jest na czym oko zawiesić. Brigham przypomniał sobie słowa, którymi Coll opisał
urodę siostry. Tym razem jego przyjaciel nie przesadził. Wręcz przeciwnie.
- Panno MacGregor... - schylił się w grzecznym ukłonie, jednak ona nawet na niego
nie spojrzała. Dopiero teraz dostrzegła śmiertelną bladość brata i przez chwilę przyglądała mu
się niespokojnie.
- Coll, co ci jest? Jesteś ranny! - zawołała, wyciągając ku niemu ramiona, w samą
porę, by go podtrzymać, nim bezwładnie zsunął się z siodła i upadł u jej stóp.
- Boże, co to jest? - krzyknęła przerażona tym, co zobaczyła pod zakrwawionym
ubraniem.
- Rana znowu się otworzyła. - Brigham ukląkł obok niej na zamarzniętej ścieżce i
rzucił szybkie spojrzenie na prowizorycznie opatrzony bok Colla.
Serena szarpnęła się gwałtownie. Spojrzała mu prosto w twarz, a jej zielone oczy
ciskały gniewne błyskawice.
- Precz od mojego brata, ty angielska świnio! - krzyknęła w ataku furii. Delikatnie
uniosła głowę Colla i przytuliła ją do piersi. - Jak to możliwe, że mój brat leży tu prawie
martwy, a na twojej wypieszczonej szpadzie nie widać choćby jednego zadrapania? Zdaje się,
że niezbyt rychło po nią sięgasz! - parsknęła pogardliwie.
Brigham zacisnął usta i pomyślał sobie, że chociaż Coll nie w pełni oddał w słowach
urodę siostry, to wyjątkowo trafnie opisał jej ognisty temperament.
- Może porozmawiamy o tym, kiedy Coll będzie już bezpieczny. Wtedy wszystko pani
wytłumaczę - powiedział bardzo spokojnie.
- Zabierz sobie swoje tłumaczenia do Londynu, gdzie jest twoje miejsce. Tu nic po
tobie! - rzuciła wściekle.
Starał się ignorować jej obraźliwy ton. Pochylił się nad nieprzytomnym przyjacielem i
chciał podźwignąć go z ziemi, ale Serena gwałtownie odepchnęła jego ramiona.
- Zostaw go w spokoju, przeklęty Angolu! Nie waż się dotykać tego, co moje!!
Bez słowa zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, aż na jej policzkach zakwitły
ciemne rumieńce.
- Proszę mi wierzyć, madame, że nie zamierzam sięgać po pani własność - rzucił z
oschłą grzecznością. - A teraz proszę przytrzymać konie, panno MacGregor. Wniosę pani
brata do domu.
Chciała zaprotestować i już nawet zastąpiła mu drogę, ale jedno spojrzenie na białą jak
papier twarz Colla wystarczyło, by w milczeniu zagryzła wargi. Odsunęła się na bok i przez
chwilę patrzyła, jak Brigham w rozwianej pelerynie i z Collem w ramionach idzie wolno w
stronę dworu. Wciąż jeszcze zbyt dobrze pamiętała ostatni raz, kiedy stopa Anglika
przekroczyła próg jej domu. Zadrżała na samo wspomnienie tych strasznych chwil, ale
szybko się opanowała. Chwyciła konie za uzdy i pospiesznie podążyła za Brighamem,
złorzecząc mu i klnąc półgłosem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie było czasu na oficjalne prezentacje. Kiedy Brighan załomotał do drzwi, otworzyła
mu nierozgarnięta ciemnowłosa służąca. Widząc obcego mężczyznę obejmującego nie-
przytomnego Colla, przeraziła się tak bardzo, że zatrzepotała rękami i z krzykiem pobiegła po
lady MacGregor. Zaniepokojona Fiona wybiegła z kuchni. W pośpiechu poprawiała włosy i
ocierała policzki zaróżowione od ognia. Widok syna zwisającego bezwładnie w ramionach
nieznanego jej człowieka podziałał na nią paraliżująco. Zatrzymała się w pół kroku i przez
chwilę patrzyła bez słowa.
- Coll! - zawołała - Czy on...
- Nie, droga pani, ale jest ciężko ranny.
Szybko podeszła do nieznajomego i szczupłą dłonią przesunęła po twarzy syna.
- Gdyby zechciał pan wnieść go na górę - poprosiła. Sama poszła przodem, wołając po
drodze na służbę, żeby przygotowała gorącą wodę i bandaże. Na piętrze zatrzymała się przed
jednym z pokoi i energicznie otworzyła drzwi.
- Proszę go tutaj położyć - powiedziała, wskazując łóżko. - Amelio, chodź tu
natychmiast. Coll jest ciężko ranny.
Do pokoju wbiegła drobna, niewysoka dziewczyna, niższa i szczuplejsza niż matka i
siostra, ale najwyraźniej nie mniej energiczna.
- Zapal tu wszystkie lampy - wołała do służącej. - Przynieś też z dołu świece, potrzeba
mi dużo światła - komenderowała, pochylając się jednocześnie nad bratem. Szybko dotknęła
jego czoła. - Ma gorączkę - stwierdziła spokojnie, a potem wprawnie zaczęła zdejmować z
niego ubranie, prosząc przy tym Brighama o pomoc. Natychmiast spełnił jej prośbę i przez
moment zmagali się wspólnie z ciężarem bezwładnego ciała.
Amelia cały czas wydawała służącej polecenia, nakazując, żeby natychmiast
przyniosła leki, dzbanek z wodą i świeże ręczniki. Patrząc na jej opanowane, precyzyjne ru-
chy i słuchając rzeczowego tonu jej głosu Brigham nie mógł się nadziwić, skąd w tak młodej
osobie tyle dojrzałej rozwagi i zaradności. Trochę się obawiał, że na widok krwawiącej rany
dziewczyna straci pewność siebie i nie daj Boże zemdleje, ale nic takiego nie nastąpiło.
Najwyraźniej głęboko rozcięta skóra nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, bo najspokojniej w
świecie zabrała się do przemywania i czyszczenia zranionego miejsca. Mimo że starała się
robić to bardzo delikatnie, nieprzytomny Coll jęknął z bólu.
- Proszę to tutaj potrzymać - Amelia ruchem głowy przywołała Brighama i wskazała
na świeży opatrunek, który przycisnęła do rany.
Sięgnęła po małą flaszeczkę z wywarem z maku. Wlała kilka kropel do drewnianego
naczynia i przy pomocy Fiony podtrzymującej głowę Colla, wsączyła mu płyn do ust. Od-
czekała, aż środek przeciwbólowy zacznie działać, a potem przystąpiła do zszywania rany.
Cały czas przemawiała do brata spokojnym, łagodnym głosem.
- Stracił dużo krwi - powiedziała do matki, nie przerywając szycia. - Trzeba będzie
bardzo uważać na gorączkę.
- Nie bój się - uspokajała ją Fiona. Przemywała spocone czoło syna zimnym
kompresem. - Jest młody i silny. Na pewno z tego wyjdzie. Nie stracimy go - wstała i od-
ruchowo poprawiła rozwiane włosy. - Jestem panu ogromnie wdzięczna za to, że go pan tu
przywiózł - zwróciła się do Brighama. - Proszę mi powiedzieć, co wam się przydarzyło.
- Kilka mil stąd na południe zaatakowała nas grupa mężczyzn. Coll mówił, że to
niejacy Campbellowie.
- Ach tak - jej usta zacisnęły się gniewnie, ale głos pozostał spokojny. - Proszę
wybaczyć, że nawet nie wskazałam panu krzesła, na którym mógłby pan spocząć, ani nie
poczęstowałam gorącym napojem. Nazywam się Fiona MacGregor. Jestem matką Colla.
- A ja jego przyjacielem. Brigham Langston, do usług.
- Hrabia Ashburn - Fiona uśmiechnęła się leciutko, gładząc czule bezwładną dłoń
syna. - Coll dużo pisał o panu. Niech pan pozwoli, żeby Molly wzięła pański płaszcz i podała
jakiś posiłek.
- To Anglik, matko! - Serena niespodziewanie stanęła w progu pokoju. Zdjęła z siebie
kraciastą chustę i została w prostej domowej sukience z ciemnoniebieskiej wełny.
- Wiem o tym, Sereno - uśmiechnęła się do Brighama. - Proszę oddać dziewczynie
swój płaszcz, lordzie Ashburn. Ma pan za sobą długą i męczącą podróż. Jestem pewna, że
marzy pan o ciepłej kolacji i odpoczynku.
Brigham posłusznie zrzucił swoje wierzchnie okrycie i wtedy Fiona dostrzegła wielką
plamę krwi na rękawie jego białej koszuli.
- Pan także jest ranny!
- To nic poważnego.
- Ledwie draśnięcie - skomentowała Serena, obrzuciwszy ramię Brighama
pogardliwym spojrzeniem. Miała zamiar minąć go, jakby był powietrzem i podejść do łóżka
Colla, ale surowy wzrok matki osadził ją w miejscu.
ORA ROBERTS REBELIA Tom I
PROLOG Glenroe Forest, Szkocja, 1735 Nadjechali o zmierzchu, w porze, kiedy wszyscy we wsi spożywali wieczerzę. Osada wyglądała na wyludnioną i tylko siwe smugi dymu z kominów zdradzały, że w domach mieszkają ludzie. Przejmujący chłód listopadowego wieczoru sprawiał, że nikt bez potrzeby nie wystawiłby nosa za próg. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy śnieg, jednak szybko stopniał w promieniach południowego słońca. Zaraz potem chwycił mróz i skuł ziemię tak mocno, że stała się twarda niczym kamień. Na ścieżkach pokrytych zmarzłą grudą kopyta koni wybijały rytm, który niósł się donośnym echem pośród bezlistnych drzew. Z każdą chwilą hałas narastał, zupełnie jakby ponad lasem przetaczała się potężna nawałnica. Serena MacGregor energicznie poprawiła na biodrze swojego małego braciszka, podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. Pomyślała, że ojciec i jego ludzie wyjątkowo wcześnie wracają z polowania. Dziwiło ją jednak, że nie słyszy ich śmiechu ani radosnych okrzyków powitania. Jeszcze mocniej przycisnęła nos do szyby i niecierpliwie czekała, aż przed domem pojawią się znajome sylwetki. Próbowała zapomnieć o żalu, jaki imała do ojca, który nie pozwolił jej jechać na polowanie. Musiała zostać w domu tylko dlatego, że była dziewczyną. Nie miało znaczenia, że strzelała z łuku równie celnie jak jej czternastoletni brat Coll, który oczywiście pojechał z myśliwymi. Ojciec zabierał go ze sobą od dnia jego siódmych urodzin, nic więc dziwnego, że starszy brat mówił wyłącznie o polowaniu. Za to ona miała siedzieć w domu z buzią na kłódkę i pomagać matce. Malutki Malkolm zaczął popłakiwać, więc machinalnie pohuśtała go parę razy, cały czas usiłując przeniknąć wzrokiem ciemności. - Cicho malutki, tata nie musi słyszeć już od progu twoich grymasów - szepnęła do ucha chłopczyka i instynktownie przygarnęła go mocniej. Narastał w niej dziwny niepokój, więc poszukała spojrzeniem matki. Zerknęła ukradkiem w stronę izby, czystej i schludnej jak pudełeczko. Razem z matką i młodszą sios- trzyczką Amelią pracowały cały dzień, żeby wysprzątać każdy kąt. Deski podłogi pachniały świeżo wyszorowanym drewnem, a mdłe światło świec odbijało się od wypolerowanego blatu stołu. Nigdzie nie widać było najmniejszego strzępka pajęczyny czy kuchennej sadzy. Smakowity zapach przygotowywanej kolacji mieszał się z delikatną wonią lawendy, której małe woreczki matka porozwieszała u sufitu.
Samo wspomnienie pracowicie spędzonego dnia przywołało ból zmęczonych ramion. Rodzice bardzo dbali, żeby ich obejście zawsze wyglądało porządnie, bo, jak mawiali, szlachetne urodzenie zobowiązuje. Ich niewielki dwór z ciemnoszarego kamienia był więc najbardziej okazałym budynkiem osady. Serena kolejny raz przylgnęła nosem do chłodnej szyby. Wszystko wyglądało jak zwykle, mimo to jej serce biło szybko, ogarnięte niezrozumiałą trwogą. Wspięła się na palce, żeby zdjąć z wieszaka ciepły szal, którym otuliła siebie i Malkolma. Otworzyła drzwi i stanęła na progu. Wiatr ucichł. Z ciemności dochodził jedynie stukot kopyt i dzwonienie podków o zamarzniętą ziemię. Jeźdźcy ukazali się na szczycie wzgórza. Serena zadrżała. Nie z zimna, tylko ze strachu, który nagle mocno chwycił ją za gardło. Dokładnie w tej samej chwili ciszę wieczoru przeszył okrzyk przerażenia. Przestraszona, szybko czmychnęła za próg, ale już po chwili gotowa była znowu wyjść na dwór. Powstrzymał ją głos matki. - Sereno, szybko! Fiona MacGregor zbiegła ze schodów prowadzących na piętro. Jej zwykle pogodna twarz pobladła, w pięknych oczach czaił się niepokój. Tym razem nie poprawiała w po- śpiechu płomiennie rudych loków jak zwykle, kiedy wybiegała na powitanie męża. - Natychmiast zamykaj drzwi! - rozkazała. - Ale mamo... - Na miłość boską, dziewczyno pośpiesz się! - Przecież tato wraca... - To nie ojciec! Gromada jeźdźców mknęła już w dół łagodnego stoku. Zamiast znajomych kraciastych kiltów w barwach klanu MacGregorów wystraszona Serena dostrzegła czerwone płaszcze angielskich dragonów. Choć miała zaledwie osiem lat, doskonale wiedziała, co oznacza nagłe przybycie żołnierzy. W swym kilkuletnim życiu nasłuchała się dość opowieści i legend, by poczuć lęk na widok wrogich mundurów. Jednak znacznie silniejszy od strachu okazał się nagły gniew, który wypełnił jej dziecięce serce. - Czego oni od nas chcą? - wielkie zielone oczy domagały się natychmiastowej odpowiedzi. - Przecież nie zrobiliśmy nic złego! - Czasem nie trzeba nic robić. Wystarczy, że się jest! - Fiona wciągnęła córkę do środka, po czym dokładnie zaryglowała drzwi, świadoma, że niestety nie stanowią one żadnej przeszkody dla grupy rozjuszonych żołdaków.
- Córeczko... - położyła dłonie na ramionach dziewczynki. Kiedy pochyliła się, wydawała się jeszcze bardziej krucha. - Biegnij szybko na górę do dziecinnego pokoju. Weź ze sobą Malkolma i Amelię. I nie wychodźcie stamtąd, dopóki was nie zawołam. - Zostanę z tobą, mamo! - Nie! Stanowczy ton jej głosu stłumił w zarodku wszelkie protesty. Najwyraźniej nie obawiała się samotnie stawić czoło intruzom. Choć drobna i delikatna, Fiona MacGregor nie należała do istot niezaradnych czy lękliwych. Być może dzięki sile charakteru zdobyła sobie miłość i szacunek najważniejszych mężczyzn w swoim życiu. Najpierw ojca, który jako swą ulubienicę rozpieszczał ją bezgranicznie, a potem męża, zakochanego w niej bez pamięci. - Mamusiu, pozwól mi z sobą zostać - nalegała Serena. Jej dziecięce oczy zaczęły napełniać się łzami strachu. Za to usta, o których ojciec mówił, że są wyjątkowo uparte, pozostały mocno zaciśnięte. Buzia dziewczynki nabrała przez to wyrazu stanowczości. Zanim Fiona zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z dworu dobiegł kolejny rozdzierający krzyk, a na dachu sąsiedniego domu pojawiły się płomienie. Patrząc, jak ogień błyskawicznie ogarnia cały budynek, Fiona dziękowała Bogu, że jej mąż i syn jeszcze nie wrócili. - Nie możesz tu zostać, córeczko! - Ale tato na pewno nie chciałby, żebym zostawiła cię samą. - Tato chciałby, żebyś była posłuszna i robiła, co każę. - Tuż za drzwiami rozległ się głośny stukot końskich kopyt. - Biegnij do pokoju! - Fiona obróciła córkę i popchnęła ją w stronę schodów. - Pilnuj dzieci! Przestraszony Malkolm zaczął płakać, więc Serena mocniej przytuliła go do siebie i co sił w nogach pobiegła na górę. Była na podeście, gdy usłyszała, jak drzwi wejściowe odskakują z hukiem. Na palcach podeszła do balustrady i ukryta w ciemnościach obserwowała, jak do izby wpada sześciu rosłych żołnierzy, a matka wychodzi im naprzeciw z dumnie uniesioną głową. Jeden z dragonów wysunął się przed pozostałych i złożył Fionie głęboki ukłon. Nawet z daleka widać było, ile szyderstwa zawierał ten teatralny gest. - Serena? - z uchylonych drzwi dziecinnego pokoju wychyliła się jasna główka przestraszonej Amelii. - Tak, to ja. Trzymaj go! - Serena bez namysłu podbiegła do siostry i wcisnęła Malkolma w pulchne ramionka pięcioletniej dziewczynki. - Zamknijcie się w pokoju i
siedźcie cicho - szepnęła. - I postaraj się, żeby mały nie płakał - z kieszeni fartuszka wydobyła suszoną śliwkę i podała ją Amelii. - Masz to i schowaj się! Zaczekała, aż mała cicho zamknie drzwi, a potem wróciła na swoje miejsce na podeście. Skulona przywarła do jednego z filarów podpierających poręcz i z ukrycia obser- wowała, co dzieje się na dole. - Fiona MacGregor? - dragon badawczo wpatrywał się w jej matkę. - Tak. Jestem lady MacGregor - odparła Fiona. Wyprostowała się dumnie i patrzyła żołnierzowi prosto w oczy. Myślała tylko o jednym - musi za wszelką cenę ochronić dzieci, a jej jedyną broń stanowi własna godność. - Jakim prawem wdzieracie się do mojego domu? - zapytała stanowczo. - Prawem oficera jego królewskiej wysokości. - Z kim rozmawiam? - Kapitan Standish, do usług - mężczyzna wolno ściągnął czerwone rękawiczki i bawił się nimi przez chwilę, próżno czekając na błysk strachu w oczach kobiety. - Gdzie jest pani mąż... - umyślnie zawahał się - lady MacGregor? - Pan MacGregor poluje ze swymi ludźmi. Kapitan najwyraźniej nie uwierzył. Wystarczyło jedno skinienie jego dłoni, by żołnierze rozbiegli się po domu. Jeden z nich wywrócił stół, inny cisnął w kąt taboret. Fiona nie mrugnęła nawet okiem, nie cofnęła się ani o krok, choć ze strachu zupełnie zaschło jej w ustach. Miała świadomość, że na rozkaz swego dowódcy żołnierze puszczą z dymem cały dom, tak jak zrobili z zagrodami sąsiadów. Nie pomoże tu ani pozycja jej męża, ani szlachectwo. Wiedziała, że za wszelką cenę powinna zachować spokój, ale nie byłaby sobą, gdyby na jawną zniewagę nie odpowiedziała tym samym. - Jak pan widzi, w osadzie są tylko kobiety i dzieci. Tak więc jeśli macie sprawę do pana MacGregora i jego ludzi, wybraliście sobie złą porę. Pewnie specjalnie, skoro tak śmiało wkroczyliście do Glenroe. Kapitan Standish bez słowa podniósł rękę i uderzył ją w twarz. Siła ciosu była tak wielka, że Fiona straciła równowagę i bezwładnie potoczyła się do tyłu. - Mój ojciec zabije cię za to! Serena zbiegła ze schodów jak strzała i rzuciła się na zdumionego oficera. Dopadła go w mgnieniu oka i z całych sił wbiła ostre ząbki w tę samą ręką, którą przed chwilą ośmielił się podnieść na Fionę. Anglik zaklął siarczyście, otrząsnął się i jednym ruchem odepchnął Serenę.
- Ten diabelski pomiot gotów wyssać z człowieka krew - wrzasnął wściekle i zamachnął się na dziewczynkę, ale Fiona błyskawicznie przyskoczyła do córki i zasłoniła ją własnym ciałem. - Czy przystoi, żeby ludzie króla Jerzego podnosili rękę na bezbronne dzieci? Takie są wasze angielskie zwyczaje? Oficer pohamował się, ale wciąż głośno sapał z wściekłości. Duma nie pozwalała mu znieść myśli o tym, że miałby zostać pokonany przez kobietę i dziecko, w dodatku na oczach własnych ludzi. Jednak rozkazy mówiły wyraźnie, że ma za zadanie jedynie przeszukać domy i wybadać mieszkańców. Źle się stało, że tym skamlącym Szkotom udało się przekonać królową regentkę, by na terenie Szkocji nie obowiązywał angielski kodeks karny. W przeciwnym razie dopiero by tu sobie używali. Z drugiej jednak strony królowa Karolina żywiła ostatnio urazę do swoich szkockich poddanych, a w ogóle mało prawdopodobne, żeby miała czas i chęci słuchać o drobnym incydencie, który wydarzył się w zagubionej pośród gór osadzie. Standish skinął na jednego z dragonów. Nakazał mu zabrać Serenę na górę i zamknąć ją na klucz. Żołnierz skwapliwie chwycił dziewczynkę wpół i próbował zaciągnąć na schody. Musiał przy tym unikać jej zębów i pięści, którymi okładała go z całych sił. Walczyła zawzięcie, krzycząc przy tym i wzywając na pomoc matkę, ale na nic zdał się jej zaciekły opór. - Chowacie dzikie kocięta w tych górach, milady - kapitan próbował jedną ręką owinąć chusteczkę wokół krwawiącej dłoni. - Moja córka nie zwykła patrzeć, żeby jej matkę albo którąkolwiek z kobiet atakował mężczyzna. Anglik nie odezwał się ani słowem. Zraniona ręka jeszcze drżała i bolała go niemiłosiernie. Z tym większą przyjemnością zaczął rozmyślać o dotkliwej karze za zniewagę, która go spotkała. Bicie dziecka na pewno nie stanowiło najlepszego sposobu na poprawienie nastroju. Pomyślał jednak, że matka tej krnąbrnej smarkuli byłaby całkiem dobrym zadośćuczynieniem za jego straty... Uśmiechnął się do swoich myśli, obejmując Fionę lubieżnym spojrzeniem. Tak, matka to całkiem inna historia, stwierdził w duchu. - Pani mąż jest podejrzany o udział w zamachu na kapitana Porteousa. - odezwał się w końcu. - Tego samego, który wyrokiem sądu został skazany na śmierć za to, że rozkazał strzelać do tłumu? - spytała szybko.
- Oczyszczono go z tych zarzutów i uniewinniono, madame - położył dłoń na rękojeści szabli. Nawet jego żołnierze uważali go za wyjątkowego okrutnika. Trzymał swych podkomendnych twardą ręką i nie znał litości. Ta szkocka dziwka, jak nazywał w myślach Fionę, miała się za chwilę przekonać, co znaczy narazić się na gniew kapitana Standisha. - Pragnę pani przypomnieć, że kapitan Porteous strzelał do grupy buntowników, i to podczas publicznej egzekucji. On sam zaś został uprowadzony z więzienia i powieszony przez nieznanych sprawców. - Nie mogę powiedzieć, żebym mu współczuła. Widocznie zasłużył sobie na taki los. Jednak zaręczam panu, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie ma z tą sprawą nic wspólnego. - Jeśli okaże się, że to kłamstwo, pani maż trafi za kratki jako morderca i zdrajca. Pani zaś, droga lady MacGregor, nie będzie miała żadnej obrony. - Powtarzam, że nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie. - Szkoda - nieprzyjemny uśmiech wykrzywił wargi Anglika. - Wobec tego będę musiał pokazać pani, jaki los spotyka kobiety, których nie ma kto bronić - powiedział, robiąc krok w jej stronę. Na górze Serena waliła pięściami w drzwi, dopóki całkiem nie opadła z sił. Za jej plecami zapłakana Amelia tuliła do siebie wystraszonego Malkolma. W dziecinnym pokoju nie paliła się żadna lampa, mimo to było w nim jasno od łuny pożarów. Z dworu dobiegały donośne okrzyki żołnierzy i zawodzenie kobiet. Serena opadła na kolana. Rozcierając zbolałe dłonie, z rozpaczą myślała o matce, samotnej i bezbronnej wobec brutalnych Anglików. Niespodziewanie ktoś przekręcił klucz w zamku. Drzwi się otworzyły. Serena natychmiast wypadła za próg. Najpierw zobaczyła plecy żołnierza okryte czerwonym płasz- czem. Wyraźnie słyszała, jak dzwonią jego ostrogi, gdy pośpiesznie zbiegał po schodach. Rzuciła się w ślad za nim i po chwili z przerażeniem dostrzegła nagie, poranione ciało matki leżące na środku izby. Przepiękne włosy Fiony przypominały potargany kołtun, jej ramiona drżały, gdy uniosła się i klęknęła u stóp zapłakanej córki. - Mamusiu! Serena powstrzymała głośny szloch i padła na kolana obok matki. Widziała ją już płaczącą, ale nigdy w taki sposób. Po twarzy Fiony MacGregor płynęły teraz łzy niemej, bezgranicznej rozpaczy. Skóra matki była zimna jak lód, więc Serena jednym skokiem dopadła kufra i wyciągnęła z niego ciepły koc. Otuliła nim drżącą się jak w febrze Fionę, a potem w napięciu nasłuchiwała odgłosów oddalających się żołnierzy, próbując jednocześnie uspokoić zapłakaną
Amelię i krzyczącego Malkolma. Jednym drobnym ramieniem otoczyła matkę, a drugim młodsze rodzeństwo. Była jeszcze zbyt mała, żeby do końca pojąć, co się stało, a mimo to doskonale wyczuwała, że spotkało ich wielkie nieszczęście. To wystarczyło, aby w dziecięcym sercu za- płonęła nienawiść i żądza zemsty.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Londyn, 1745 Brigham Langston, czwarty hrabia Ashburn, siedział przy śniadaniu w swoim eleganckim londyńskim pałacyku i z uwagą studiował list. Czekał na niego od tygodni, wy- glądał go każdego dnia i niecierpliwie sprawdzał, czy już nadszedł. Nic więc dziwnego, że gdy wreszcie miał go w rękach, odczytywał każde słowo bardzo dokładnie. Jego bystre szare oczy wolno przesuwały się po zapisanych linijkach, z powagą wydymał pełne usta. Nieczęsto bowiem otrzymuje się listy, które są w stanie odmienić całe życie. - Do diabła, Brig! Długo jeszcze będziesz mnie trzymał w niepewności? - zawołał Coll MacGregor. Młody, porywczy rudzielec, niecierpliwy jak każdy rodowity Szkot, nie mógł usiedzieć na miejscu i niecierpliwie zaglądał przez ramię przyjaciela. Langston jednak najwy- raźniej nic sobie z tego nie robił. Podczas licznych podróży, które razem odbyli po Francji i Włoszech, zdążył już przyzwyczaić się do popędliwości swego towarzysza. Nagłe wybuchy ognistego temperamentu nawet go bawiły, tym razem jednak sprawa przedstawiała się zbyt poważnie, by działać pod wpływem emocji. Musiał więc powstrzymać Colla, dopóki sam nie pojął, jaki jest prawdziwy sens listu. Uniósł do góry szczupłą, wypielęgnowaną dłoń tonącą w koronkowych mankietach. Tym wymownym gestem nakazał mu cierpliwie czekać, aż skończy powtórną lekturę pisma. - To od niego, prawda?! No, mówże! - gorączkował się młody MacGregor. - A niech cię piekło pochłonie razem z twoją angielską flegmą! Wiem, że to od niego. Od księcia! - Kolejny raz z impetem zerwał się od stołu i zaczął nerwowo przemierzać wytworny salonik. Jedynie zasady dobrego wychowania, które jakimś cudem matka zdołała wbić mu do głowy, powstrzymywały go przed wydarciem listu siłą. Postanowił poczekać, aż przyjaciel sam mu go odda. Poza tym w podjęciu decyzji pomogła mu świadomość, że Brigham nie poddałby się jego zakusom bez walki. Doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo różnicy we wzroście i tuszy Brig byłyby w walce trudnym przeciwnikiem. - Mam do tego listu takie samo prawo jak ty - sarknął, nie kryjąc rozżalenia. Langston zignorował tę uwagę i tylko zerknął sponad kartki na potężnego młodzieńca, który miotał się wokół niego tak energicznie, że aż dzwoniła delikatna porcelana. Kiedy się w końcu odezwał, jego głos zabrzmiał łagodnie, choć wewnątrz czuł narastające napięcie. Podświadomie prężył mięśnie i nerwowo zaciskał dłonie w pięści.
- Nikt ci tego prawa nie odmawia. Jednakże ten list został zaadresowany na moje nazwisko. - Pewnie! W końcu dużo łatwiej przeszmuglować list adresowany do jego wspaniałości czwartego hrabiego Ashburn niż do MacGregora. Wiadomo, każdy Szkot ma wypisane na czole, że jest buntownikiem. W zielonych oczach wyraźnie zalśniło wyzwanie, którego Brigham świadomie nie podjął. Najspokojniej wrócił do przerwanej lektury. - Oszaleć można z tym twoim anielskim spokojem! - jęknął Coll i z rezygnacją opadł na krzesło. Brigham odłożył list i sięgnął po imbryk. Kiedy wlewał kawę do lekkiej jak mgiełka filiżanki, ręka mu nawet nie drgnęła. Była tak samo pewna jak wtedy, gdy obejmowała rękojeść szabli albo pistoletu. List, który właśnie przeczytał, miał taką samą moc jak broń gotowa do strzału. - Zgadłeś, mój drogi - zwrócił się do Colla, popijając kawę. - To list od księcia Karola. - Co pisze? Zamiast odpowiedzi Brigham wykonał dłonią gest zachęcający przyjaciela do przeczytania listu. Coll tylko na to czekał. Niecierpliwie chwycił kartkę i zaczął szybko wo- dzić po niej rozgorączkowanym wzrokiem. Książę pisał po francusku, on zaś nie władał tym językiem tak biegle jak Brigham, mimo to zdołał jakoś przebrnąć przez tekst. Zajęło mu to jednak trochę czasu. Podczas gdy Coll zmagał się z zawiłościami francuszczyzny, zamyślony Brigham rozglądał się po wnętrzu salonu. Pałacyk należał kiedyś do jego babki i wciąż nosił piętno jej nietuzinkowej osobowości. Brigham doskonale pamiętał nie tylko szkocki akcent lady Ashburn, lecz także jej wyjątkowy upór cechujący ludzi z gór. Z rozrzewnieniem spojrzał na tapety w odcieniu głębokiego błękitu, wybrane przez babkę dlatego, że jak mawiała, przypominały kolor wody z górskich jezior jej rodzinnych stron. Jego wzrok wędrował po lekkich mebelkach o złoconych brzegach, aż zatrzymał się na kolekcji figurek z miśnieńskiej porcelany, ustawionej na okrągłym stoliku przy oknie. Przypomniał sobie, że jako mały chłopiec był nimi zafascynowany, jednak nigdy nie pozwolono mu wziąć żadnej do ręki. Szczególnie upodobał sobie figurkę młodziutkiej długowłosej pasterki o anielskiej twarzy. Ciągle pamiętał, jak bardzo pragnął jej dotknąć. Niestety, wtedy mógł tylko na nią patrzeć. Na gzymsie wysokiego kominka stał portret Mary MacDonald, lady Ashburn, kobiety o niezwykłej sile charakteru. Malarz uwiecznił swą modelkę, gdy miała mniej więcej tyle lat
co Brigham. Mary była dość wysoka jak na kobietę, a przy tym smukła niczym trzcina. Jej pociągłą twarz barwy kości słoniowej otaczała chmura kruczoczarnych włosów. Sposób, w jaki trzymała głowę, wskazywał na stanowczość. Zwykle można ją było do czegoś przekonać, ale nigdy zmusić. Podobnie jak prosić, ale nigdy rozkazywać. Właśnie po swej babce odziedziczył Brigham typ sylwetki, rysy twarzy, kolor włosów i oczu. Trzeba przyznać, że męskie wydanie jej urody prezentowało się nie mniej pociągająco i elegancko. Jednak nie tylko wygląd zewnętrzny dostał mu się w spadku po lady Ashburn. Brigham przejął po niej również silne poczucie sprawiedliwości oraz prawdziwą pasję życia. Przyglądając się portretowi Mary MacDonald, pomyślał o liście od księcia oraz o tym, że nadeszła pora, aby podjął decyzję. Na pewno chciałabyś, żebym pojechał, powiedział do niej w myślach. Wszystkie legendy, które od ciebie słyszałem, historie, którymi mnie karmiłaś, gdy byłem pod twoimi opiekuńczymi skrzydłami, twoja niezachwiana pewność, że Stuartowie są prawowitymi władcami tej ziemi - wszystko to na zawsze zostało w mojej głowie. Wiem, że gdybyś jeszcze żyła, sama ruszyłabyś tam bez chwili wahania. Jak więc ja mógłbym postąpić inaczej? - A więc nadszedł czas - westchnął Coll, składając list. Mówił cicho, jednak w jego głosie, w wyrazie oczu od razu dawało się wyczuć napięcie i podniecenie. Miał dwadzieścia cztery lata, zaledwie pół roku mniej niż Brigham. I oto zbliżał się moment, na który czekał całe życie. - Musisz nauczyć się czytać między wierszami - tym razem Langston wstał. - Karol wciąż jeszcze liczy na pomoc Francuzów, jednak zaczyna już rozumieć, że za słowami króla Ludwika raczej nie pójdą czyny. Podszedł wolno do okna i uchylił ciężką kotarę. Wyjrzał na ogród pogrążony w zimowym śnie. Kiedy wszystko rozkwitnie, jego najprawdopodobniej dawno już tu nie będzie. - Kiedy bawiliśmy na francuskim dworze, odniosłem wrażenie, że Ludwik bardzo sprzyja naszej sprawie. Podobnie jak my nie pała miłością do hanowerskiego kundla, który zasiada na tronie Anglii - wyrwał go z zadumy głos Colla. - To prawda - zgodził się ostrożnie. - Jednak to jeszcze nie znaczy, że otworzy swoją kiesę, by hojnie wesprzeć księcia Karola oraz dynastię Stuartów. Propozycja księcia, żeby uzbroić fregatę i wysłać ją do Szkocji, wydaje się bardziej realistyczna. Lecz na to wszystko trzeba czasu. - Opuścił kotarę i odwrócił się od okna - Orientujesz się lepiej niż ja, jakie nastroje panują w Szkocji. Na jak duże poparcie może według ciebie liczyć Karol?
- Wystarczające - w uśmiechu Colla zawierała się cała buta i ufność młodości. - Klany na pewno poprą prawowitego króla i będą za niego walczyć. Podniósł się także, świadom, co naprawdę kryje się w pytaniu Brighama. Jego przyjaciel, angażując się w sprawę, ryzykował bardzo wiele. Gdyby to wykryto, mógł stracić swój tytuł, majątek i dobre imię, a nawet życie. - Brig, posłuchaj - zaczął ostrożnie. - Wezmę list i pojadę do Szkocji. Zatrzymam się w domu i z pomocą rodziny rozpuszczę wici wśród wszystkich klanów. Nie ma potrzeby, żebyś jechał ze mną. - A co, do niczego się nie przydam? - podniósł brew w sarkastycznym grymasie. - A, do diabła z tym! - Żywa gestykulacja i arogancki ton najlepiej odpowiadały porywczej naturze Colla. - Człowiek taki jak ty, który umie nie tylko gadać, ale także wal- czyć, a do tego angielski arystokrata, jest gotów przyłączyć się do rebeliantów? Nikt nie wie lepiej niż ja, na co cię stać! W końcu nie raz uratowałeś mi skórę, a może nawet życie. Pamiętasz, we Francji, a potem jeszcze we Włoszech? - Daj spokój, Coll. Stajesz się nudny. To do ciebie nie podobne - Brigham uważnie oglądał koronki swoich mankietów. - Ach, i jeszcze twoje maniery - przypomniał sobie Coll. - Jak chcesz, w mgnieniu oka potrafisz przeistoczyć się w prawdziwego hrabiego Ashburn! - Mój drogi, ja jestem prawdziwym hrabią Ashburn! W błyszczących oczach Colla pojawiły się iskierki humoru. Kiedy stał naprzeciw przyjaciela, ujawniły się wszelkie różnice pomiędzy nimi. Wysoka, ale smukła postać Brig- hama kontrastowała z jego masywną sylwetką. Dobre maniery i wyszukana elegancja Anglika była całkowitym zaprzeczeniem niecierpliwej, buntowniczej natury Szkota. Jednakże nikt nie wiedział lepiej niż on, co tak naprawdę kryją doskonale skrojone surduty i kosztowne koronki, w które stroił się hrabia Ashburn. - To nie czwarty hrabia Ashburn bił się ze mną ramię w ramię, kiedy rabusie napadli na nasz powóz koło Calais. Podobnie jak nie hrabia spił mnie, MacGregora, do nieprzy- tomności w jakiejś piekielnej spelunie w Rzymie. - I tu się mylisz. Doskonale pamiętam te zdarzenia. Coll lubił wprawdzie przekomarzać się z Brighamem, jednak tym razem sprawa była zbyt poważna. - Brigham, bądź rozsądny. Jako hrabia masz przecież określone obowiązki. Musisz chodzić na bale i karciane wieczory, zabawiać damy. Dlatego powinieneś zostać w Anglii. Tutaj też mógłbyś pomagać naszej sprawie, nasłuchiwać, co w trawie piszczy... - Ale?
- Powiem wprost. Jeśli mam walczyć, chciałbym mieć cię obok siebie. Pojedziesz ze mną? Przez chwilę Brigham patrzył badawczo na przyjaciela. Następnie uniósł wzrok i ponad głową Colla spojrzał na portret lady Ashburn. - Oczywiście, że pojadę - odpowiedział. W Londynie panował przejmujący, wilgotny chłód. Taka nieprzyjemna pogoda utrzymała się do czasu, gdy trzy dni później towarzysze opuszczali miasto i rozpoczynali długą podróż na północ. Do granicy jechali w miarę wygodnie powozem Brighama. Resztę drogi mieli pokonać konno. Wytworne londyńskie towarzystwo, które rozlicznymi rozrywkami starało się zabić nudę zimowych miesięcy, poinformowano, że hrabia Ashburn udaje się do Szkocji z kur- tuazyjną wizytą. Planuje bowiem odwiedzić rodzinę swego przyjaciela. Tylko garstka angielskich jakobitów oraz nieliczni spośród lojalnych torysów znali prawdziwy powód niespodziewanej podróży. To właśnie pod opieką tych oddanych przyjaciół zostawił Brigham swój londyński dom oraz rodową posiadłość Ashburn Manor. Zabrał ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę, także portret babki znad kominka, opuścił bez żalu, choć wiedział, że upłyną miesiące, jeśli nie lata, nim będzie mógł wrócić po swoją własność. Jakiś sentyment nie pozwolił mu jednak rozstać się z figurką pastereczki, która, troskliwie zapakowana, towarzyszyła mu w podróży. Poza tym wiózł ze sobą złoto. Dużo więcej, niż mógłby potrzebować podczas zwykłych odwiedzin w zaprzyjaźnionym domu. Monety oraz niewielkie sztabki zostały starannie zamknięte w skrzyni, a następnie schowane w skrytce pod podłogą powozu. Posuwali się naprzód bardzo wolno, zdecydowanie za wolno jak na gust Brighama, który najchętniej wskoczyłby w siodło i ruszył pełnym galopem. Jednak fatalna pogoda, śliskie drogi oraz gwałtowne śnieżyce uniemożliwiały szybszą jazdę. Na dodatek wystarczyło spojrzeć za okno, by przekonać się, że im dalej na północ, tym warunki będą trudniejsze. Zniechęcony odwrócił twarz od okna. Wierny swej wyuczonej powściągliwości, nie okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Usadowił się wygodniej i oparł stopę o przeciwległe siedzenie, na którym pochrapywał znużony Coll. Przez chwilę przyglądał się przyjacielowi, jednak zaraz powrócił myślami do swego pobytu w Paryżu, gdzie rok wcześniej spędził kilka miesięcy. Odnalazł we wspomnieniach niezwykły klimat Francji Ludwika XV, z całym jej przepychem, blichtrem, muzyką i światłem. Przed oczami stanęły mu wszystkie piękne, za- lotne damy wystrojone w piętrowe peruki i prowokująco odważne suknie. Każda z tych
kobiet tylko czekała na flirt, a nawet więcej. Młody angielski szlachcic z grubym portfelem i swobodnym obejściem mógł bez trudu odnaleźć się pośród dworskiej socjety. Brigham przez pewien czas znajdował przyjemność w beztroskim, pełnym przepychu życiu francuskiego dworu, szybko jednak poczuł tęsknotę za aktywnością i celem, do którego mógłby dążyć. Langstonowie z dawien dawna znani byli ze swego zamiłowania do politycznej intrygi ze wszystkimi jej konsekwencjami, włączając w to świst kul nad głową. Od trzech pokoleń dyskretnie popierali Stuartów, którym poprzysięgli wierność jako prawowitym władcom Anglii. Dlatego gdy do Francji przybył książę Karol Edward, charyzmatyczny człowiek o niespożytej sile i energii, Brigham bez wahania zaoferował mu swoją pomoc i poparcie. Zrobił to, choć wiedział, że wielu ludzi z jego kręgu uważałoby ten krok za zdradę. Zwłaszcza pośród wigów, wiernych niemieckiemu uzurpatorowi, znaleźliby się tacy, którzy z przyjemnością ujrzeliby Langstona dyndającego na szubienicy. On sam niewiele sobie z tego robił, wierny rodzinnej tradycji lojalności wobec Stuartów. Pamiętał zwłaszcza opowieści babki o tragicznym powstaniu z 1715 roku i o wszystkim represjach, które po nim nastąpiły. Zamyślony spojrzał przez zalaną deszczem szybę powozu. Z każdą milą oddalającą ich od Londynu krajobraz stawał się coraz dzikszy i bardziej posępny. Kolejny raz pomyślał, że przez cały czas swych rządów hanowerczycy nie zrobili nic, by zjednać sobie Szkotów. Anglii nieodmiennie więc zagrażała wojna, nadciągająca albo z północy, albo zza kanału La Manche. Jeśli to państwo miało stać się potęgą, potrzebny byt mu silny, a przede wszystkim prawowity władca. Brigham widział go w osobie księcia Karola. Postanowił go poprzeć nie tylko z powodu jasnych oczu o uczciwym spojrzeniu. Zdecydowała tu pewność, że Karol ma w sobie dość energii i ambicji, połączonej z młodzieńczą pewnością siebie, by sięgnąć po to, co według niego prawnie mu się należało. Stanęli na noc w małej oberży, położonej tam, gdzie nizina ustępowała już miejsca górom. Magicznej mocy nazwiska oraz złotu Brighama zawdzięczali osobny pokój ze świeżą pościelą. Najedzeni, rozgrzani ogniem buchającym z paleniska, siedzieli nad kuflami piwa i zabawiali się grą w kości. Przez kilka godzin znowu byli dwójką młodych przyjaciół wspólnie przeżywających kolejną przygodę. - Niech diabli porwą twoje kości Brig! Masz dziś szczęście, łajdaku. - Na to wygląda - Brigham z właściwym sobie spokojem sięgnął po kości i rozrzucone na stole monety. - Masz ochotę na jeszcze jedną partyjkę? - Jego rozbawione spojrzenie spotkało oczy Colla.
- Rzucaj! - Coll cisnął na stół garść pieniędzy - Szczęście musi cię w końcu opuścić. Jednak już po pierwszej rundzie musiał przyznać, że tej nocy nikt nie byłby w stanie wygrać z Brighamem. - Nie można cię pokonać. Całkiem jak wtedy, gdy pewnej nocy grałeś w Paryżu z jakimś księciem o względy pewnej słodkiej mademoiselle. - Nie musiałem grać w kości, żeby je zdobyć - Brigham z uśmiechem nalał sobie piwa. - A niech cię! - gromki śmiech Colla wypełnił niewielką salę. - Pamiętaj, że fortuna kołem się toczy. Z drugiej strony wolałbym, żeby w najbliższych miesiącach była dla ciebie wyjątkowo łaskawa. - Powinieneś raczej modlić się, żeby szczęście nie opuściło Karola - odparł Brigham, upewniwszy się przedtem, czy nikt niepowołany nie usłyszy tych stów. - Prawda! Takiego człowieka nam trzeba. Jego ojcu zawsze brakowało ambicji, ale on to co innego. A więc pijmy zdrowie Pięknego Księcia - zarządził Coll, wznosząc swój kufel. - Zdrowie! Tym razem jednak jego uroda i gładka mowa nie wystarczą. - Czyżbyś wątpił w MacGregorów? - Coll uniósł rude brwi w złowrogim grymasie. - Na razie jesteś jedynym MacGregorem, jakiego znam - stwierdził Brigham, a chcąc uniknąć długiej przemowy na temat licznych cnót członków klanu, szybko zapytał: - Co słychać u twojej rodziny? Pewnie cieszysz się, że wreszcie ich zobaczysz. - Nie powiem, że nie. Rok to kawał czasu. Oczywiście cieszyły mnie uroki Paryża i Rzymu, ale jak ktoś się urodził w górach, to chciałby tam złożyć swoje kości - westchnął Coll i tęgo pociągnął z kufla. Myślał przy tym o rozległych wrzosowiskach i granatowej toni górskich jezior. - Wiem, że u moich najbliższych wszystko w porządku - ciągnął. - Tak przynajmniej pisała matka w ostatnim liście, ale uwierzę w to dopiero, gdy sam sprawdzę. Malkolm, mój najmłodszy brat, skończy niedługo dziesięć lat i jak pisze matka, diablę z niego wcielone - uśmiechnął się, nie kryjąc dumy. - Wspominałeś kiedyś, że masz siostrę słodką jak anioł - przypomniał sobie Brigham. - Tak. Amelia, moja mała siostrzyczka. Grzeczna, łagodna, a przy tym śliczna, że palce lizać - w głosie Colla brzmiała bezgraniczna czułość. - W takim razie nie mogę się doczekać, żeby ją poznać. - Wolnego, Amelia jeszcze chodzi do szkoły - Coll pogroził przyjacielowi pięścią. - Pamiętaj, że jakby co, będziesz miał ze mną do czynienia. - Masz jeszcze jedną siostrę, prawda? - lekko zamroczony piwem Brigham wolno bujał się na stołku.
- Prawda. Serena. Jej imię ma niby znaczyć „łagodna", ale Bóg mi świadkiem, że źle ją nazwano. To dzika kotka, jej pazurki zostawiły mi niejedną bliznę. Serena MacGregor ma diabła za skórą i wyjątkowo szybkie pięści. Uwierz mi na słowo! - Czy chociaż jest ładna? - Jest na czym oko zawiesić - Coll pokiwał głową. - Podobno chłopcy zaczęli się już do niej zalecać, ale ona tak ich goni, że uciekają, gdzie pieprz rośnie. - Może nie wiedzą, jak uderzać w konkury. - Pamiętam, jak kiedyś czymś się jej naraziłem. Bez namysłu porwała ze ściany obosieczny miecz naszego dziadka i pogoniła mnie aż do lasu - opowiadał Coll z dumą, ale i tkliwością. - Gorąco współczuję mężczyźnie, który ją pokocha. - Wygląda na to, że twoja siostra to prawdziwa amazonka - Brigham wyobraził sobie barczystą, wysoką pannicę, piegowatą i rudą jak Coll. Hożą jak wiejska dziewucha i jak ona powabną. - Przyznam, że wolę nieco subtelniejsze damy. - Moja siostra to twardy orzech do zgryzienia, ale przynajmniej jest szczera, niczego nie udaje - rozrzewnił się Coll, któremu piwo tęgo już szumiało w głowie, co bynajmniej nie powstrzymało go przed sięgnięciem po kufel. - Opowiadałem ci już o tej nocy, kiedy dragoni najechali Glenroe? - mętne od alkoholu oczy Colla nabrały złowrogiego, mrocznego wyrazu. - Tak. - Po tym, jak zhańbili moją matkę, Serena opiekowała się nią jak dzieckiem, choć sama ledwo od ziemi odrosła i nie do końca pojmowała, co się stało. Pomogła jej położyć się do łóżka, uspokajała ją i młodsze rodzeństwo, póki nie wróciliśmy. Na buzi miała ogromnego siniaka, którego nabił jej ten angielski łajdak. Na pewno bolało ją bardzo, ale nie płakała. Kiedy przyjechaliśmy, siedziała przy łóżku matki, a potem dokładnie opowiedziała nam o wszystkim. Brigham położył swoją dłoń na ręce przyjaciela. - Być może za późno już na zemstę, ale nie na szukanie sprawiedliwości - powiedział. - Dostanę i jedno, i drugie - warknął Coll i gniewnie cisnął kości na stół. W dalszą drogę ruszyli o świcie. Nadmiar piwa sprawił, że Brighama okrutnie bolała głowa, ale ostre, chłodne powietrze poranka pomogło mu szybko oprzytomnieć. Obaj z Collem jechali konno, trzymając się w pewnej odległości od powozu, który wiózł ich bagaże. Przemierzali urokliwą krainę, o której Brigham wiele słyszał jako dziecko. Otaczał ich surowy, dziki krajobraz. Ponad głowami wyrastały poszarpane skały, dołem ciągnęły się torfowiska. Wysokie szczyty przeszywały nisko wiszące kłęby ołowianych chmur. Gdzieś z
wysoka spływały kaskadami rwące strumienie, tworząc w dolinach lodowato zimne rzeki, które były pełne ryb. Porośnięte trawą stoki upstrzone były głazami, wyglądającymi jak kości do gry rozrzucone niedbałą ręką. Co jakiś czas w dali majaczył kamienny dwór lub chata kryta strzechą, z której wiła się ku niebu siwa smuga dymu. Konie stąpały ostrożnie po suchym śniegu. Hulający wiatr porywał go z ziemi i sypał prosto w oczy jeźdźców tak, że chwilami niemal nic nie widzieli. Mimo to niestrudzenie posuwali się w górę wyboistej drogi. Piwo błyskawicznie parowało z głów, gdy owiało je wilgotne, lodowate powietrze, zdolne przeniknąć nawet najcieplejsze okrycie. Tam gdzie droga na to pozwalała, puszczali się galopem. Innym razem jechali stępa pośród zasp sięgających do pasa dorosłemu mężczyźnie. Przezornie omijali nie tylko wzniesione przez Anglików forty, lecz także gościnne szkockie dwory. Coll ostrzegł Brighama, że znani z serdeczności górale nie omieszkaliby zapytać swych gości o cel podróży, podobnie jak zainteresowaliby się tym, skąd przybywają i z kim są spowinowaceni. Przyjezdni byli bowiem rzadkością wysoko w górach, w związku z czym traktowano ich zawsze jak cenne źródło informacji o dalekim świecie. Ponieważ podróżni nie chcieli, żeby wieść o ich tajnej misji rozeszła się lotem błyskawicy między osadami, omijali je szerokim łukiem, choć musieli przez to nadkładać drogi. Na popas zatrzymywali się w małych zajazdach i tawernach, które zamiast podłóg miały zwykłe klepisko, a zamiast komina dziurę wyciętą w poszyciu dachu. Przez ten nie- wielki otwór wydostawało się tak niewiele dymu i sadzy, że niskie ściany były czarne niczym przedsionki piekła. Pojedyncze, ciasne pokoiki nieczęsto widziały wiadro z wodą i szczotkę, za to skrzętnie przechowywały najróżniejsze wonie pozostawione przez kolejnych mieszkańców. Jednak przeważał wśród nich zapach niezbyt świeżej ryby, którą podawano na obiad. Prawdopodobieństwo, że czwarty hrabia Ashburn zechce raz jeszcze zawitać do podobnych przybytków równało się zeru. Na razie musiał jednak zadowolić się tym, co miał, pocieszając się w duchu, że ogień na palenisku jest rozkosznie ciepły, a mięso z wieczerzy prawie świeże. Kiedy zatrzymali się w kolejnej taniutkiej oberży, Brigham rozwiesił nad ogniem swój ciepły płaszcz, pod którym nosił ciemnobrązowe bryczesy do konnej jazdy i prosty surdut. Ten mało wyszukany strój leżał na nim doskonale, bez choćby najmniejszej zmarszczki na szerokich ramionach, a surdut, mimo że całkiem zwyczajny, miał przecież srebrne guziki. Wysokie buty, choć ubłocone, na pierwszy rzut oka zdradzały, że uszyto je z doskonałej skóry. Na szczupłym palcu prawej dłoni połyskiwał rodowy sygnet z herbem Langstonów
wyciętym w szmaragdzie. Wszystko to sprawiało, że pomimo skromnego stroju Brigham budził ciekawość i przyciągał natrętne spojrzenia. - Nieczęsto widuje się tu takich jak ty - skomentował Coll, słysząc za plecami stłumione szepty. On sam, ubrany w kilt i beret ozdobiony symbolem klanu, nie wzbudzał żadnego zainteresowania. Pochylony nad talerzem, mógł jeść w spokoju. - Rzeczywiście, tacy jak ja muszą tu być rzadkością - zgodził się Brigham, leniwie wybierając z talerza kolejne kęsy. Sprawiał wrażenie odprężonego, jednak oczy błyskające spod półprzymkniętych powiek zdradzały napięcie. - Mój krawiec na pewno ucieszyłby się, widząc, jaką sensację wzbudza owoc jego pracy - dodał spokojnie. - Daj spokój, przecież tu nie chodzi o stroje - obruszył się Coll. - Nawet w szmatach żebraka wyglądałbyś jak hrabia - roześmiał się. Jednym haustem wychylił pokaźny kufel piwa. Jednocześnie z tęsknotą pomyślał o szklaneczce przedniej whisky, którą wypije z ojcem jeszcze tego wieczora. Gwałtownie odstawił pusty kufel i rzucił na stół parę monet. Chciał jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. - Konie już odpoczęły, więc możemy jechać dalej - powiedział, wstając od stołu. - Wkraczamy na ziemie Cambella, niech piekło pochłonie cały jego przeklęty ród, i lepiej dla nas, żebyśmy znikli stąd jak najszybciej - warknął i tylko dobre maniery powstrzymały go przed pogardliwym splunięciem. Tuż przed nimi chyłkiem wymknęli się z oberży trzej mężczyźni i zanim ktokolwiek zdążył się im przyjrzeć, znikli, jakby rozpłynęli się w chłodnym górskim powietrzu. Im bliżej rodzinnych stron, tym trudniej było Collowi opanować niecierpliwość. Kiedy znalazł się pośród znajomego krajobrazu, nie mógł powstrzymać pragnienia, by jak najszybciej znaleźć się w rodzinnym domu. Gnał więc na złamanie karku. Prawie fizycznie odczuwał bliskość rodziny, choć wciąż dzieliło go od Glenroe kilka godzin jazdy. Zdawało mu się nawet, że czuje znajomy zapach tamtejszego lasu. Myślał o tym, że tego wieczora we dworze MacGregorów odbędzie się prawdziwa uczta ze wspaniałym jedzeniem i licznymi toastami, zupełnie niepodobna do miejskich spotkań w eleganckich salonach. Jak na razie Londyn z jego wiecznym tłokiem i dobrymi manierami zostawał coraz dalej w tyle. Im wyżej, tym mniej było drzew. Jedynie skarłowaciałe jałowce radziły sobie jakoś w surowym klimacie, czepiając się korzeniami kamienistego podłoża. Wysoko w górach nawet mało wymagające krzewy musiały walczyć o przetrwanie. Uparcie przedzierali się naprzód, przeprawiali się przez rwące, spienione potoki. Wszechobecna woda spadała z wysoka, napełniając powietrze głuchym dudnieniem.
Wypogodziło się i na tle głębokiego błękitu unosiły się chmury wodnego pyłu. W czystych przestworzach nad ich głowami majestatycznie szybował królewski orzeł. - Brig... Jedno słowo wystarczyło, by Brigham osadził w miejscu wierzchowca i błyskawicznie sięgnął po szpadę. Koń, którego dosiadał Coll, zarżał przestraszony i cofnął się gwałtownie. - Uważaj na boki! - krzyknął Coll. Obrócił spienionego rumaka, stając twarzą w twarz z jeźdźcami, którzy niespodziewanie wyjechali zza skał. Nie wyglądali imponująco na wychudzonych, marnych chabetach, przyodziani w brudne i obszarpane tartany. Jedynie ogromne rapiery, wypolerowane tak, że odbijało się w nich popołudniowe słońce, kazały mieć się przed nimi na baczności. Nim starły się ostrza, Brigham zdążył jeszcze zauważyć, że mężczyzna, który dowodził bandą, był tym, którego widzieli w oberży. Coll uwijał się jak w ukropie. Kręcąc rapierem jak maczugą, odpierał atak dwóch przeciwników. Odgłosy walki odbijały się echem od nagich skał, napełniły powietrze brzę- kiem broni i stukotem końskich kopyt. Napastnicy najwyraźniej nie docenili siły Brighama. Patrząc na jego szczupłe dłonie i smukłą sylwetkę tancerza musieli wziąć go za łatwy cel. Teraz jednak, kiedy spostrzegli, jak walczy zaciekle ze szpadą w jednej, a sztyletem w drugiej ręce, stracili rezon. Choć rękojeść jego broni lśniła od drogich kamieni, nagie ostrze niosło przeciwnikowi pewną śmierć. Langston słyszał za plecami krzyk i przekleństwa Colla. Sam jednak walczył w milczeniu. Tylko broń zgrzytała, kiedy parował ciosy, trzaskała głośno, gdy ruszał do ataku nacierając na jednego napastnika i uchylając się przed drugim. Jego oczy, zwykle jasnoszare i spokojne, pociemniały i zwęziły się niczym ślepia wilka, który zwietrzył krew. Jednym szybkim mchem sparował cios i nie czekając, aż przeciwnik odzyska równowagę, wychylił się w siodle i zatopił ostrze szpady w jego boku. Szkot wydał donośny okrzyk i upadł na ziemię. Śnieg zaczął szybko nasiąkać krwią. Koń zabitego, przerażony, pognał przed siebie, klucząc pomiędzy głazami. Drugi napastnik, widząc, co spotkało towarzysza, zaślepiony żądzą zemsty rzucił się do ataku. Wściekłość i strach o własną skórę dodały mu sił, więc choć jego ciosom brakowało precyzji, i tak okazały się dość groźne. Jeden o mały włos nie rozpłatał Brighamowi ramienia. Poczuł ostre ukłucie stali, a zaraz po nim wilgotne ciepło krwi sączącej się z rany. Nie zważając na to, ruszył do ataku. Nacierał z obu stron, precyzyjnie odmierzając kolejne pchnięcia i spychając napastnika w kierunku skał. Przez cały czas patrzył mu prosto w oczy.
Nawet wtedy, gdy zwarli się w walce. Chwilę po tym Brigham z mistrzowską celnością wbił swą szpadę w serce przeciwnika. Jeszcze zanim tamten osunął się na ziemię, pognał na odsiecz Collowi. Jego przyjaciel pokonał już jednego z napastników i teraz toczył zaciekły pojedynek z drugim. Radził sobie doskonale, więc Brigham zatrzymał konia, by nabrać oddechu. W tej samej chwili wierzchowiec Colla potknął się na śliskim kamieniu i niebezpiecznie przysiadł na zadzie. Brigham dostrzegł oślepiający błysk wzniesionego miecza. Spiął konia ostrogami i popędził na ratunek. Ostatni z napastników już miał zadać śmiertelny cios, gdy usłyszał za plecami tętent kopyt. Obejrzał się za siebie, a widząc nacierającego Brighama oraz trzech swoich towa- rzyszy rozciągniętych na śniegu, zostawił Colla i rzucił się do ucieczki. - Coll! Jesteś ranny? - Ach, na Boga! Przeklęci Campbellowie - Coll starał się utrzymać w siodle, choć widać było, że przychodzi mu to z trudem. Zraniony bok piekł go żywym ogniem, lała się z niego krew. - Pokaż! - Brigham błyskawicznie schował szpadę. - Szkoda czasu. Ten szakal może zaraz wrócić z pomocnikami - mruknął Coll, szarpiąc się z chusteczką, którą usiłował przyłożyć do rany. - Jeszcze nie przyszła moja pora. Jeśli się pospieszymy, będziemy w domu o zmierzchu - spojrzał na swoją dłoń w poplamionej krwią rękawicy. Ręce przestały mu już drżeć i tylko oczy wciąż jeszcze były nienaturalnie rozszerzone. - Ruszajmy! - zawołał i pogalopował naprzód. Gnali przed siebie co koń wyskoczy, nie robili żadnych postojów. Brigham obserwował drogę, obawiając się następnego ataku, a jednocześnie zerkał na przyjaciela. Coll zbladł, ale nie zwalniał tempa. Dopiero po długich namowach udało się Brighamowi skłonić go, żeby zatrzymali się i porządnie opatrzyli ranę. To, co zobaczył, kiedy delikatnie odsunął przesiąkniętą krwią chusteczkę, bardzo go zaniepokoiło. Rana była głęboka i wciąż mocno krwawiła, więc na pewno Coll stracił już dużo krwi. Nie pozostawało im nic innego, jak czym prędzej dotrzeć do Glenroe. Coll niecierpliwił się coraz bardziej, chciał jak najszybciej zobaczyć swoich bliskich, a Brigham i tak nie wiedziałby, gdzie w tej dzikiej okolicy szukać pomocy. Podsunął przyjacielowi małą flaszkę i poprosił, żeby się napił. Kiedy jego twarz nabrała nieco koloru, pomógł mu dosiąść konia i nieco wolniej ruszyli w dalszą drogę. Zmierzch zastał ich, gdy zjeżdżali ze wzgórz do lasu. Otoczył ich ożywczy zapach sosen i śniegu, pomieszany z wonią dymu z kominów najbliższej wioski. Zając czmychnął
spod kopyt i schronił się w gęstwinie niskich krzaków. W gałęziach krzewu pokrytego czerwonymi jagodami odezwał się przestraszony ptak. Brigham spojrzał kątem oka na Colla i natychmiast spostrzegł, że przyjaciel traci siły. Nakłonił go więc, by jeszcze raz pociągnął z flaszki. - Jako dzieciak przeszedłem ten las wszerz i wzdłuż. Znam tu każde drzewo. - Coll oddychał szybko, jego głos był chrapliwy. Całe szczęście dzięki brandy, którą poił go Brigham, nie czuł tak bardzo bólu. Pomyślał sobie, że prędzej go piekło pochłonie, niż umrze w tym lesie, jeszcze zanim zaczęła się prawdziwa walka. - Tutaj polowałem, tu skradłem pierwszego całusa - ciągnął. - Bóg mi świadkiem, że nie wiem, po co stąd wyjeżdżałem. - Po to, żeby powrócić jako bohater - odezwał się Brigham. Coll roześmiał się głucho, ale zaraz chwycił go kaszel. - MacGregorowie żyją w tych górach, odkąd sam pan Bóg ich tutaj umieścił. Są tu od zawsze i na zawsze pozostaną - w jego oczach zapłonęła iskierka dumy. - Możesz sobie być hrabią Ashburn, ale w tych stronach to ja jestem królem. - Jasne. I właśnie znaczysz swą królewską krwią wszystkie ścieżki w tym lesie. Ruszajmy w drogę, przyjacielu, zanim zwietrzą nas wilki. Kiedy dojechali do Glenroe, zewsząd zaczęły dobiegać powitalne okrzyki. Otwierały się drzwi, a mieszkańcy wychodzili przed swe domy, niektóre zbudowane z kamienia i drewna, inne ulepione z ziemi i porosłe trawą. Wszyscy radośnie pozdrawiali i witali Colla, a on odpowiadał im, unosząc ramię pomimo bólu, który przeszywał mu bok. Wolno przejechali ostatnie wzniesienie, za którym ich oczom ukazał się dwór MacGregorów. Z kominów unosił się dym. Wewnątrz zapalono już lampy, ich blask rozjaśniał szyby z matowego szkła. W ostatnich promieniach purpurowego słońca lśnił szary kamień, z którego zbudowano gniazdo MacGregorów. Dwór był wysoki na cztery piętra, obszerny i ozdobiony wieżyczkami, które prócz tego, że dodawały urody, doskonale nadawały się do obrony przed atakiem z zewnątrz. Siedziba rodu służyła jednocześnie za przytulne gniazdo i warowną twierdzę. Obok domostwa zbudowano dużą stodołę, czworaki oraz zagrodę dla owiec. Ich pobekiwanie mieszało się z głośnym ujadaniem psów. Coraz więcej ludzi wybiegało z domów, by witać przybywających. W pewnej chwili na drodze pojawiła się młoda kobieta. Ponieważ krzyknęła, Brigham odwrócił się i w mil- czeniu obserwował, jak biegnie w ich kierunku. Ramiona przykryła kraciastym materiałem, jaki zwykle nosili mężczyźni. W jednej ręce trzymała pusty koszyk, a drugą unosiła brzeg spódnicy, żeby nie przeszkadzała jej w biegu. Co chwila błyskała bielą halek, które
przyklejały się do smukłych, długich nóg. Biegła coraz szybciej, śmiejąc się przy tym radośnie. Pęd powietrza zerwał jej z głowy szal, spod którego ukazała się burza włosów tak płomiennie czerwonych, jak tarcza zachodzącego słońca. Alabastrowa skóra dziewczyny zaróżowiła się lekko pod wpływem ruchu i wieczornego chłodu. Cała sylwetka, choć dość wysoka, sprawiała wrażenie delikatnej. Za to roześmiane usta były pełne i krągłe. Brigham przyglądał się dziewczynie z coraz większym zachwytem. Momentami zdawało mu się, że biegnie ku niemu nie kto inny, jak jego pastereczka, pierwsza wielka dzie- cięca miłość. - Coll! - zawołała niskim głosem ze szkockim zaśpiewem. Zdyszana, złapała konia za uzdę, nie bacząc na to, że przerażony zaczął wierzgać i tańczyć na zadnich nogach. Jedno spojrzenie na jej ożywioną twarz wystarczyło, żeby Brighamowi zaschło w gardle z wrażenia. - Przez cały dzień nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Mogłam się domyślić, że przyjedziesz. Dlaczego nas nie uprzedziłeś? Oduczyłeś się pisać czy byłeś zbyt leniwy? - wołała ze śmiechem. - To tak się wita starszego brata? Ładne rzeczy! - Coll chciał pochylić się w siodle, żeby ją ucałować, ale nie zrobił tego. Czuł się tak bardzo słaby, że twarz siostry zamazywała mu się w oczach. - Postaraj się przynajmniej pokazać odrobinę dobrych manier i nie zrób mi wstydu przed przyjacielem. To Brigham Langston, hrabia Ashburn, a to moja siostra Serena - z wysiłkiem dokonał prezentacji. Jest na czym oko zawiesić. Brigham przypomniał sobie słowa, którymi Coll opisał urodę siostry. Tym razem jego przyjaciel nie przesadził. Wręcz przeciwnie. - Panno MacGregor... - schylił się w grzecznym ukłonie, jednak ona nawet na niego nie spojrzała. Dopiero teraz dostrzegła śmiertelną bladość brata i przez chwilę przyglądała mu się niespokojnie. - Coll, co ci jest? Jesteś ranny! - zawołała, wyciągając ku niemu ramiona, w samą porę, by go podtrzymać, nim bezwładnie zsunął się z siodła i upadł u jej stóp. - Boże, co to jest? - krzyknęła przerażona tym, co zobaczyła pod zakrwawionym ubraniem. - Rana znowu się otworzyła. - Brigham ukląkł obok niej na zamarzniętej ścieżce i rzucił szybkie spojrzenie na prowizorycznie opatrzony bok Colla. Serena szarpnęła się gwałtownie. Spojrzała mu prosto w twarz, a jej zielone oczy ciskały gniewne błyskawice. - Precz od mojego brata, ty angielska świnio! - krzyknęła w ataku furii. Delikatnie uniosła głowę Colla i przytuliła ją do piersi. - Jak to możliwe, że mój brat leży tu prawie
martwy, a na twojej wypieszczonej szpadzie nie widać choćby jednego zadrapania? Zdaje się, że niezbyt rychło po nią sięgasz! - parsknęła pogardliwie. Brigham zacisnął usta i pomyślał sobie, że chociaż Coll nie w pełni oddał w słowach urodę siostry, to wyjątkowo trafnie opisał jej ognisty temperament. - Może porozmawiamy o tym, kiedy Coll będzie już bezpieczny. Wtedy wszystko pani wytłumaczę - powiedział bardzo spokojnie. - Zabierz sobie swoje tłumaczenia do Londynu, gdzie jest twoje miejsce. Tu nic po tobie! - rzuciła wściekle. Starał się ignorować jej obraźliwy ton. Pochylił się nad nieprzytomnym przyjacielem i chciał podźwignąć go z ziemi, ale Serena gwałtownie odepchnęła jego ramiona. - Zostaw go w spokoju, przeklęty Angolu! Nie waż się dotykać tego, co moje!! Bez słowa zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, aż na jej policzkach zakwitły ciemne rumieńce. - Proszę mi wierzyć, madame, że nie zamierzam sięgać po pani własność - rzucił z oschłą grzecznością. - A teraz proszę przytrzymać konie, panno MacGregor. Wniosę pani brata do domu. Chciała zaprotestować i już nawet zastąpiła mu drogę, ale jedno spojrzenie na białą jak papier twarz Colla wystarczyło, by w milczeniu zagryzła wargi. Odsunęła się na bok i przez chwilę patrzyła, jak Brigham w rozwianej pelerynie i z Collem w ramionach idzie wolno w stronę dworu. Wciąż jeszcze zbyt dobrze pamiętała ostatni raz, kiedy stopa Anglika przekroczyła próg jej domu. Zadrżała na samo wspomnienie tych strasznych chwil, ale szybko się opanowała. Chwyciła konie za uzdy i pospiesznie podążyła za Brighamem, złorzecząc mu i klnąc półgłosem.
ROZDZIAŁ DRUGI Nie było czasu na oficjalne prezentacje. Kiedy Brighan załomotał do drzwi, otworzyła mu nierozgarnięta ciemnowłosa służąca. Widząc obcego mężczyznę obejmującego nie- przytomnego Colla, przeraziła się tak bardzo, że zatrzepotała rękami i z krzykiem pobiegła po lady MacGregor. Zaniepokojona Fiona wybiegła z kuchni. W pośpiechu poprawiała włosy i ocierała policzki zaróżowione od ognia. Widok syna zwisającego bezwładnie w ramionach nieznanego jej człowieka podziałał na nią paraliżująco. Zatrzymała się w pół kroku i przez chwilę patrzyła bez słowa. - Coll! - zawołała - Czy on... - Nie, droga pani, ale jest ciężko ranny. Szybko podeszła do nieznajomego i szczupłą dłonią przesunęła po twarzy syna. - Gdyby zechciał pan wnieść go na górę - poprosiła. Sama poszła przodem, wołając po drodze na służbę, żeby przygotowała gorącą wodę i bandaże. Na piętrze zatrzymała się przed jednym z pokoi i energicznie otworzyła drzwi. - Proszę go tutaj położyć - powiedziała, wskazując łóżko. - Amelio, chodź tu natychmiast. Coll jest ciężko ranny. Do pokoju wbiegła drobna, niewysoka dziewczyna, niższa i szczuplejsza niż matka i siostra, ale najwyraźniej nie mniej energiczna. - Zapal tu wszystkie lampy - wołała do służącej. - Przynieś też z dołu świece, potrzeba mi dużo światła - komenderowała, pochylając się jednocześnie nad bratem. Szybko dotknęła jego czoła. - Ma gorączkę - stwierdziła spokojnie, a potem wprawnie zaczęła zdejmować z niego ubranie, prosząc przy tym Brighama o pomoc. Natychmiast spełnił jej prośbę i przez moment zmagali się wspólnie z ciężarem bezwładnego ciała. Amelia cały czas wydawała służącej polecenia, nakazując, żeby natychmiast przyniosła leki, dzbanek z wodą i świeże ręczniki. Patrząc na jej opanowane, precyzyjne ru- chy i słuchając rzeczowego tonu jej głosu Brigham nie mógł się nadziwić, skąd w tak młodej osobie tyle dojrzałej rozwagi i zaradności. Trochę się obawiał, że na widok krwawiącej rany dziewczyna straci pewność siebie i nie daj Boże zemdleje, ale nic takiego nie nastąpiło. Najwyraźniej głęboko rozcięta skóra nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, bo najspokojniej w świecie zabrała się do przemywania i czyszczenia zranionego miejsca. Mimo że starała się robić to bardzo delikatnie, nieprzytomny Coll jęknął z bólu.
- Proszę to tutaj potrzymać - Amelia ruchem głowy przywołała Brighama i wskazała na świeży opatrunek, który przycisnęła do rany. Sięgnęła po małą flaszeczkę z wywarem z maku. Wlała kilka kropel do drewnianego naczynia i przy pomocy Fiony podtrzymującej głowę Colla, wsączyła mu płyn do ust. Od- czekała, aż środek przeciwbólowy zacznie działać, a potem przystąpiła do zszywania rany. Cały czas przemawiała do brata spokojnym, łagodnym głosem. - Stracił dużo krwi - powiedziała do matki, nie przerywając szycia. - Trzeba będzie bardzo uważać na gorączkę. - Nie bój się - uspokajała ją Fiona. Przemywała spocone czoło syna zimnym kompresem. - Jest młody i silny. Na pewno z tego wyjdzie. Nie stracimy go - wstała i od- ruchowo poprawiła rozwiane włosy. - Jestem panu ogromnie wdzięczna za to, że go pan tu przywiózł - zwróciła się do Brighama. - Proszę mi powiedzieć, co wam się przydarzyło. - Kilka mil stąd na południe zaatakowała nas grupa mężczyzn. Coll mówił, że to niejacy Campbellowie. - Ach tak - jej usta zacisnęły się gniewnie, ale głos pozostał spokojny. - Proszę wybaczyć, że nawet nie wskazałam panu krzesła, na którym mógłby pan spocząć, ani nie poczęstowałam gorącym napojem. Nazywam się Fiona MacGregor. Jestem matką Colla. - A ja jego przyjacielem. Brigham Langston, do usług. - Hrabia Ashburn - Fiona uśmiechnęła się leciutko, gładząc czule bezwładną dłoń syna. - Coll dużo pisał o panu. Niech pan pozwoli, żeby Molly wzięła pański płaszcz i podała jakiś posiłek. - To Anglik, matko! - Serena niespodziewanie stanęła w progu pokoju. Zdjęła z siebie kraciastą chustę i została w prostej domowej sukience z ciemnoniebieskiej wełny. - Wiem o tym, Sereno - uśmiechnęła się do Brighama. - Proszę oddać dziewczynie swój płaszcz, lordzie Ashburn. Ma pan za sobą długą i męczącą podróż. Jestem pewna, że marzy pan o ciepłej kolacji i odpoczynku. Brigham posłusznie zrzucił swoje wierzchnie okrycie i wtedy Fiona dostrzegła wielką plamę krwi na rękawie jego białej koszuli. - Pan także jest ranny! - To nic poważnego. - Ledwie draśnięcie - skomentowała Serena, obrzuciwszy ramię Brighama pogardliwym spojrzeniem. Miała zamiar minąć go, jakby był powietrzem i podejść do łóżka Colla, ale surowy wzrok matki osadził ją w miejscu.