ROBERTS NORA
ZRODZONA Z OGNIA
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 1
Przekład Aleksandra Komornicka
SZANOWNY CZYTELNIKU
Przez całe życie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i
Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w zadymionym
pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróż z moją
rodziną, już w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, że jestem w domu.
Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną. Ziemia i ludzie
inspirują, tam ożywają niestworzone historie. Chciałam napisać o Irlandii i o rodzinie, i o
tym, jak obie splatają się w moim sercu. W każdej książce tej trylogii opowiadam o jednej z
trzech sióstr, tak różnych, lecz połączonych więzami krwi. Ich życie różnie się potoczyło, ale
źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia.
Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z
sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem niezależności, równie
gwałtownym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje
siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do
odkrycia samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną,
wymagającą precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest
kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i
burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej związek z
wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii, Roganem Sweeneyem, nie
będzie spokojny, mam jednak nadzieję, że wciągnie i zaintryguje czytelnika.
Mam również nadzieję, że czytelnik tej pierwszej książki z mojej trylogii „Zrodzona
z...” ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk
skalnych i nieprzemijającego piękna.
Nora ROBERTS
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecież może szukać schronienia i ciepła
rozumny mężczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie? Oczywiście, że nie w domu, przy
własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest rozumnym
mężczyzną i nie siedzi w domu.
Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia się pośmiać,
pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go nazwać zwariowanym
facetem. Ale nie Maggie, o nie.
Wyjechała ryczącą ciężarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kilmihil. Nie
dostrzegła żywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było już dobrze po lunchu, a pogoda
bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, że nawet
psa żal by wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeże Irlandii dygotało z zimna i z
utęsknieniem wypatrywało wiosny.
Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać,
że tego dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada. Zaparkowała jak najbliżej
frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów.
Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w kożuszek, naciągnęła
głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu. W powietrzu wisiało
coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem
zmroku.
Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w każdym razie nie pamiętała,
kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek,
który w pośpiechu mijała, drogo już za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i
mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona jakby w niemym błaganiu.
Zrobiło się jej żal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była radosna, i
przez chwilę dziwiło ją nawet, że kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą główek, domyślając się
wiosny.
U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu progu.
Zapachniało rozpalonym torfem, który żarzył się wesoło w kominku, i gulaszem, który
Deirdre, żona O’Malleya, ugotowała na lunch. A także tytoniem, piwem i unoszącą się w
powietrzu oleistą smugą aromatu smażonych frytek.
Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z wyciągniętymi przed
siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego dźwięk tak doskonale
współbrzmiał z jego słodkim głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim
piwem i porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i
tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o dorastaniu.
Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych włosów
opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim O'Malley stał za barem,
brzuchaty mężczyzna w fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał szeroką,
pobrużdżoną twarz oraz oczy, które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry.
Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego zajęcia. Wiedział,
że zachowa się jak należy i poczeka z zamówieniem do końca melodii.
Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z amerykańskich papierosów,
które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a także zawsze schludną panią Logan robiącą
różową włóczką na drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy,
zastygły w bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną dłoń
swojej pięćdziesięcioletniej żony. Siedzieli obok siebie jak para młodożeńców, zasłuchani w
piosenkę Murphy'ego.
Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz zostawiono -
połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z lśniącymi włosami,
rozprawiali gorączkowo wokół dużego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych
lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych, kryształowych kieliszkach.
Jakże odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z podniszczonym
barem i ciemnymi od dymu ścianami.
Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddających się
jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i automatyczna. Podobnie jak
przelotny skurcz zazdrości.
Pomyślała, że gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zależało jej na tym,
wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić pożytek.
A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie żeby był samotny, nic z
tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło, na którym
siedział. Jedną rękę przełożył przez oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiżankę,
w której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky.
Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań, nieoczekiwanych zmian nastroju,
ale znała go. Ze wszystkich mężczyzn jakich znała, żadnego nie kochała żarliwiej od Toma
Concannona.
Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu.
Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje, przenika na
wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do siebie. Wargami
musnął jej skroń.
Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i pocałowała.
- Wiedziałam, że cię tu znajdę.
- A skąd wiedziałaś, że myślę o tobie, moja śliczna Maggie?
- Może także myślałam o tobie?
Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym mężczyzną, ale o mocnej
budowie. „Jestem jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim grzmiącym śmiechem.
W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych
wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a
siwe pasemka wyglądały jak smużki dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej
porywającym mężczyzną na świecie.
Był jej ojcem.
- Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości.
- Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy.
Mrużąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie, ognistorude
włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i sprężyste. Nigdy nie zapomni, gdy po
raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyrażającej
niepohamowaną radość życia, i maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na
wszystkie strony. I jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak.
Nie był rozczarowany, że to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iż obdarował go
córką.
- Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim.
- Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie zimno.
Teraz, kiedy już się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność podzielenia się
nowiną, delektować się nią jak najdłużej.
- Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? -
zawołała.
- Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda utrzyma się dłużej, będę miał na
wiosnę więcej cieląt, niż zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory bydło zabawia się
podobnie jak wszyscy na tym świecie.
- Czyżby? Siedzi przy kominku z dobrą książką w ręku? - zawołała Maggie, a sala
wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego do lektur nie była tajemnicą.
- No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra literatura, ale krowy
wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, żeby
odpocząć od twojego pieca, który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego nie jesteś
w domu i nie bawisz się swoim szkłem?
- Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to powiedzieć.
Wiesz, że rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa?
- No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. - Powinnaś była powiedzieć, że się tam
wybierasz, dotrzymałbym ci towarzystwa.
- Chciałam to zrobić sama.
- Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos.
- Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy promieniały blaskiem. - Kupił cztery,
bo tyle wzięłam ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco.
- Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił
nią w koło. - Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja własna córka
Margaret Mary, sprzedała swoje szkła w Ennis.
Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria pytań.
- U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a rozglądał się, czy nie mam więcej.
Dwa wazony, czarka i... myślę, że tę ostatnią można by nazwać przyciskiem do papieru. -
Roześmiała się, gdy Tim postawił na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca.
- A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. - Za zdrowie Toma Concannona,
który uwierzył we mnie.
- Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Za
ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do gardła. - Rozgrzej to
stare, kochane pudełko, Murphy. Chcę zatańczyć z moją córką.
Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i oklasków Tom poprowadził córkę
po parkiecie. Deirdre wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą zarumienioną od
gotowania porwała do tańca męża. Od jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od
jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aż do upadłego.
Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia czasu w miłej kompanii, ściągnęli
do pubu inni bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się rozniosła. Przed
zapadnięciem zmierzchu wiedzieli już o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów.
Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy marzyła o jeszcze większym.
- Och, już nie mogę. - Opadła na krzesło i wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze
trochę, a serce mi pęknie.
- Mnie też. Z dumy, że mam taką córkę. - Uśmiech Toma był promienny, lecz wzrok
nieco mętny. - Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie. A także twoją siostrę...
- Powiem o tym Briannie wieczorem.
Zesztywniała na wspomnienie matki.
- Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją po policzku. - To twój wielki dzień,
Maggie Mae i nic go nie zakłóci.
- Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie wydmuchała mojej pierwszej szklanej
bańki.
- No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się
duszno, jakoś niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu przed oczami, by zaraz po
tym wszystko wróciło do normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeżego powietrza
dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na przejażdżkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy
pojedziesz ze mną?
- Oczywiście, że pojadę. - Podniosła się natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie
zimno i wieje jak diabli. Jesteś pewien, że chcesz się znaleźć teraz na skałach?
- Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął szyję szalikiem i odwrócił się ku sali.
Zdawało mu się, iż wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed jego oczami. Z
przykrością pomyślał, że jest odrobinę pijany. No ale przecież była ku temu okazja! -
Urządzamy przyjęcie! - zawołał. - Jutro wieczorem. Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i
dobra muzyka. Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich moich przyjaciół!
Maggie odezwała się, gdy już byli na dworze.
- Przyjęcie? Tatku, wiesz, że ona się na to nie zgodzi.
- Na razie jeszcze jestem panem we własnym domu. - Wysunął do przodu podbródek,
w jakże podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. - Przyjęcie odbędzie się, Maggie.
Dogadam się jakoś z twoją matką. Mogłabyś już ruszyć?
- Oczywiście.
Wiedziała, że nie ma co dyskutować z Tomem Concannonem, kiedy wbił sobie coś do
głowy. Była mu wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie dotarłaby do Wenecji i nie
odbyła praktyki w hucie szkła. Nigdy by też nie wykorzystała tego, czego się nauczyła i o
czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej pracowni. Wiedziała też jaką cholerną cenę
matka kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze na naukę. Ale on postawił
twardo na swoim.
- Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz.
- To coś w rodzaju butelki. Chcę, żeby była bardzo wysoka i wąska. Zwężająca się ku
górze, a następnie mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo delikatna w kolorze, jak
wnętrze brzoskwini.
Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się opisać mu jej kształt.
- Masz piękne rzeczy w głowie.
- Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe - zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne
dopiero w wyniku ciężkiej pracy.
- To ty sprawiasz, że stają się realne.
Poklepał ją lekko po ręku i pogrążył się w milczeniu.
Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę prowadzącą do morza. Z daleka, od
zachodu, napływały smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury. Zagarniały jaśniejsze
skrawki nieba, które po chwili wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament pośród
ołowianej szarości.
Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną, oplecioną jaskrawymi barwami, i w
wyobraźni zaczęła już nadawać jej kształt.
Droga zakręciła, następnie wyprostowała się. Krztusząca się ciężarówka mijała
pożółkłe od zimna, przewyższające człowieka żywopłoty. Na krańcu wsi wznosił się
przydrożny krzyż poświęcony Najświętszej Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność,
jej ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego powitania, u jej stóp postawiono
wazon pełen śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów.
Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku niemu głowę. Wydał się jej
odrobinę blady, miał trochę podkrążone oczy.
- Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie chcesz, żebyśmy zawrócili do
domu?
- Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć
morze. Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe widowisko ze skał Loop Head.
- Ano będziemy.
Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła. Maggie musiała skupić całą uwagę, by
ciężarówka ani o milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W ich stronę, pokonując
z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło ubrany mężczyzna w towarzystwie wiernego psa, który ze
stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By umożliwić przejazd, mężczyzna i pies
zeszli z drogi, przywarli do żywopłotu, a ciężarówka mijała ich powoli o włos od czubka
butów mężczyzny. Skinął im na powitanie głową.
- Wiesz o czym myślałam, tato?
- A no o czym?
- Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk, choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym
sobie zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać się większą ilością kolorów,
rozumiesz. Gdybym mogła kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec z
ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale potrzebowałabym na to więcej niż dwie
setki.
- Odłożyłem trochę na boku.
- Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham cię za to, ale ten piec kupię ze
swoich własnych.
Poczuł się urażony i z zagniewaniem wpatrywał się w fajkę.
- A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak nie od dawania swoim dzieciom? Nie
sprawiasz sobie wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz mieć piec, to będziesz
go miała.
- I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama. Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję
pieniędzy, lecz twojej wiary we mnie.
- Spłaciłaś mnie już z nawiązką. - Oparł się wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez
którą, gdy zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym człowiekiem, Maggie. Mam dwie
cudowne córki, każda jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby już na tym poprzestać,
mam jeszcze dobry, solidny dom i przyjaciół, na których mogę liczyć.
Maggie odnotowała, że do swej szkatułki ze skarbami nie dołączył matki.
- I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany dzban ze złotem.
- A jakże.
Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne szałasy, opuszczone i bez
dachów, stojące na skraju popielatozielonych pól, bezkresnych i nieprawdopodobnie pięknych
w ciemnej poświacie. I kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany jedynie przez
kilka pokręconych, bezlistnych drzew.
Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi wydał się piękny. Nie podzielał
zamiłowania Maggie do samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na nisko leżące
niebo i opustoszałą ziemię, między którymi postać ludzka zdawała się być zaledwie
punkcikiem, zrozumiał ją.
Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł zapach morza. Niegdyś marzył o
przeprawieniu się przez nie.
Niegdyś marzył o wielu rzeczach.
Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, że to z własnej winy go nie znalazł.
Był farmerem z urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił wszystko poza kilkoma
akrami ziemi, dobrymi do hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie radziła
sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi, by mu przypominać o przegranej.
To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz, gdy kolejne tęskne westchnienie
wezbrało w jego piersi. Jego żona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno pomysłów, ale nigdy
smykałki czy szczęścia, aby je zrealizować.
Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne skupisko domów oraz budynek, którego
właściciel szczycił się tym, iż jego pub jest ostatnim przed Nowym Jorkiem. Ten widok, jak
zawsze, podniósł Toma na duchu.
- Czy pożeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa? - zapytał
starym zwyczajem.
- Stawiam pierwszą kolejkę.
Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca drogi, skąd można już było dojść do
traw i skał, a wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które rozciągało się aż do
Ameryki, poczuł nagle, że ma mało czasu.
Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i wody, bezlitośnie smagających
najeżone bloki skalne. Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a następnie, śmiejąc
się, ruszyli przed siebie.
- To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień.
- Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze, Maggie? Czujesz je? Chce nas
stąd zdmuchnąć i przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w Dublinie?
- Widziałam żonglera podrzucającego kolorowe piłeczki. Tak mi się to strasznie
spodobało, że sam nauczyłeś się tej sztuczki.
Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze.
- Och, a ile jabłek porozwalałem!
- Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i mus jabłeczny.
- A ja myślałem, że dzięki nowej umiejętności będę mógł pojechać na jarmark do
Galway i zarobić funta, a może nawet i dwa.
- I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty dla mnie i dla Brianny.
Zauważyła, że powrócił mu rumieniec i że znowu błyszczą mu oczy. Ochoczo
przebrnęli szarpaną przez wicher ostrą trawę. A potem już stali nad brzegiem potężnego
Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal, uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z
łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając dziesiątki małych kaskad rozlewających
się wśród szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krążyły mewy, krążyły i krzyczały, a
dźwięk ten odbijał się długim echem od grzmiących fal.
Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko, biała jak śnieg u podstawy,
przejrzysta jak kryształ w rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach. Tego dnia
na pofałdowanej powierzchni morza nie było ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale
przemierzały ocean.
Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu przychodzi. Czy zwarcie się morza i
kamienia, ich odwieczna walka, jest dla niego symbolem małżeństwa? A jego małżeństwo
było ustawiczną walką, wiecznym rozgoryczeniem i złością żony smagającą jego serce, by
stopniowo, jakże powoli, ułagodzić je i doprowadzić do krótkiego zawieszenia broni.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku?
- Co? - Oderwał się od morza i od nieba.
- Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła Maggie. - Brie i ja jesteśmy już
dorosłe. Dlaczego nadal przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy?
- Jest moją żoną - odpowiedział zwyczajnie.
- I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? - dopytywała się. - Dlaczego z tym nie
skończysz? Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii. Odkąd pamiętam, czyniła
piekło z twojego życia.
- Jesteś dla niej zbyt surowa.
I za to także, pomyślał, ponosił konsekwencje. Tak ukochał to dziecko, iż stanął
bezradny wobec jego bezgranicznej, bezwarunkowej miłości do ojca. Miłości, która, wiedział
o tym dobrze, nie pozostawiła miejsca na zrozumienie zawiedzionych nadziei kobiety, która
je urodziła.
- To co jest między twoją matką a mną, jest w równej mierze moim dziełem jak i jej.
Małżeństwo jest delikatną materią, Maggie, polega na wyważeniu potrzeb dwóch serc i
dwóch oczekiwań. Czasami jedna szala przechyla się pod ciężarem, a druga nie może jej
podźwignąć. Zrozumiesz to, kiedy sama wyjdziesz za mąż.
- Nigdy nie wyjdę za mąż - powiedziała żarliwie, jakby składała przed Bogiem
ślubowanie. - Nikomu, nigdy nie dam prawa uczynienia mnie tak nieszczęśliwą.
- Nie mów tak. Nie mów. - Przycisnął ją mocno do siebie, strapiony. - Nie istnieje nic
cenniejszego niż małżeństwo i rodzina. Nic, na całym świecie.
- Jeżeli tak, to dlaczego staje się ono więzieniem?
- Nie powinno być. - Znowu naszła go słabość, i nagle poczuł przenikające go zimno. -
Nie daliśmy d dobrego przykładu, twoja matka i ja, i jest mi przykro z tego powodu. Bardziej
niż potrafię to wyrazić. Ale wiem jedno, Maggie, córeczko. Kiedy kochasz całą sobą, nie
grozi d wyłącznie samo nieszczęście. To także jest i niebo.
Przytuliła twarz do jego policzka, wciągając na pocieszenie jego zapach. Nie mogła
mu powiedzieć tego, o czym wiedziała od lat: że jego małżeństwo nigdy nie było niebem. I że
nigdy nie zaryglowałby się w tym małżeńskim więzieniu, gdyby nie ona.
- Czy kochałeś kiedyś matkę?
- Kochałem. I było to tak gorące, jak twój piec. A ty, Maggie Mae, wzięłaś z tego swój
początek. Zrodziłaś się z ognia, jak jedna z twoich najlepszych, najbardziej zuchwałych
figurek. Ale ogień powoli wystygał, aż kiedyś się wypalił. Być może, gdyby nie wybuchł tak
jasnym i silnym płomieniem, moglibyśmy go przechować.
Było coś w jego głosie, co sprawiło, że znowu uważnie mu się przyjrzała.
- Był jeszcze ktoś.
Wspomnienie, jak ukąszenie pszczoły, było bolesne i słodkie. Tom ponownie zwrócił
twarz w stronę morza, tak jakby chciał je przeniknąć wzrokiem i odnaleźć kobietę, której
pozwolił odejść.
- Ano tak, był ktoś, kiedyś. Ale tak nie powinno być. Nie miało prawa tak być. Ale
mogę d to powiedzieć: kiedy miłość przychodzi, kiedy strzała ugodzi serce, nic jej nie
powstrzyma. I nawet krwawienie staje się przyjemnością. Więc nie mów do mnie „nigdy”,
Maggie. Pragnę dla ciebie tego, czego nie mogłem sam mieć.
Nie wypowiedziała na głos tego, o czym myślała. Mam dwadzieścia trzy lata, tatku, a
Brie jest tylko o rok młodsza ode mnie. Znam naukę kościoła, ale niech mnie piekło
pochłonie, jeśli uwierzę, że w niebie jest Bóg, który znajduje przyjemność w karaniu
człowieka przez całe życie za jedną pomyłkę.
- Pomyłkę. - Tom opuścił brwi i zatknął fajkę za zęby. - Moje małżeństwo nie było
pomyłką, Margaret Mary, i nie mów tak ani teraz, ani nigdy więcej. Ty i Brie wzięłyście się z
niego. Pomyłka? Nie. Cud! Byłem już po czterdziestce, kiedy się urodziłaś. Jakoś przedtem
nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby zakładać rodzinę. I pomyśleć, czym byłoby moje
życie bez was dwóch. Gdzie bym teraz był? Mężczyzna koło siedemdziesiątki, całkiem
samotny. Całkiem samotny. - Ujął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w nią zapamiętale. -
Codziennie dziękuję Bogu, że spotkałem waszą matkę i że stworzyliśmy coś, co po sobie
zostawię. Ze wszystkich rzeczy, jakie zrobiłem i jakich nie zrobiłem, ty i Brianna jesteście
moją pierwszą i autentyczną radością. I nie chcę więcej słyszeć o pomyłkach i nieszczęściach.
Rozumiesz?
- Kocham cię, tatku.
Na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech.
- Wiem o tym. Myślę, że za mocno, ale nie żałuję tego. - I znowu poczuł, że czas
nagli. - Jest coś, o co chciałbym cię poprosić, Maggie.
- Co to takiego?
Przyjrzał się uważnie jej twarzy, dotykał jej palcami, jakby nagle zapragnął utrwalić w
pamięci jej każdy rys - mocny, uparty podbródek, miękki zarys policzków, oczy tak zielone i
niespokojne jak morze huczące pod nimi.
- Jesteś silna, Maggie. Twarda i silna, z prawdziwym sercem pod stalową powłoką.
Bóg wie, jaka jesteś zdolna i bystra. Nawet nie próbuję zrozumieć tego, co wiesz, ani skąd o
tym wiesz. Jesteś moją płonącą gwiazdą, Maggie, tak jak Brie jest moją lodową różą. Pragnę,
abyś ty, abyście obie, szły za swymi marzeniami. Pragnę tego bardziej niż potrafię to wyrazić.
A kiedy ich dosięgniecie, dosięgniecie ich w takim samym stopniu dla mnie, jak i dla siebie.
Potężny huk wody nie docierał już tak mocno do jego uszu, podobnie jak światło do
jego oczu. Na krótką chwilę twarz Maggie rozmazała się i rozpłynęła.
- Co się stało? - Zaniepokojona, chwyciła go kurczowo. Stał się szary jak niebo i nagle
zrobił się strasznie stary. - Czy źle się czujesz, tatku? Pozwól, że odprowadzę cię do
ciężarówki.
- Nie. - Z nieznanych sobie przyczyn czuł żywotną potrzebę pozostania na miejscu,
właśnie tutaj, na najdalej wysuniętym krańcu swojego kraju, i dokończenia myśli, którą
zaczął. - Nic mi nie jest. Jakieś kłucie, nic więcej.
- Zmarzniesz!
I rzeczywiście, poczuła, że jego twarde ciało reaguje pod jej palcami niewiele żywiej
niż worek zlodowaciałych kości.
- Posłuchaj mnie. - Jego głos był ostry. - Nie pozwól, by ktokolwiek powstrzymał cię i
nie pozwolił ci iść obraną drogą lub robić tego, co dla siebie wybierzesz. Zostaw po sobie ślad
na tym świecie, na tyle wyraźny, by przetrwał. Ale nie...
- Tatku! - Gdy się zatoczył, ogarnęła ją panika, przypadła do jego kolan. - Boże, tatku,
co ci jest? Serce?
Nie, to nie serce, pomyślał ogłuszony ćmiącym bólem. Bo przecież słyszał na własne
uszy swoje serce, bijące mocno i szybko. Ale czul, jakby coś w środku urywało się,
rozsadzało go i wymykało się.
- Ale nie zastygaj, nie kostniej, Maggie. Obiecaj mi. Nigdy nie zaprzepaść tego, co jest
w tobie. Zaopiekuj się swoją siostrą. Także swoją matką. Obiecaj mi to.
- Musisz się podnieść. - Ciągnęła go, pokonując ogarniające ją przerażenie.
Pohukiwanie wody zamieniało się w szalejący sztorm, burzę na morzu z nocnego koszmaru,
która zmiecie ich oboje z urwiska wprost na sterczące skały. - Czy słyszysz mnie, tatku?
Musisz wstać, podnieść się zaraz.
- Obiecaj mi.
- Tak, obiecuję. Przysięgam przed Bogiem, że zawsze będę się nimi zajmowała,
obiema. - Szczękała zębami; piekące łzy spływały jej po policzkach.
- Potrzebuję księdza - chwytał z trudem powietrze.
- Nie, nie, musisz tylko stąd zejść. - Wypowiadając to zdanie, wiedziała jednak, że to
kłamstwo. Odchodził od niej, wymykał się jej; bez względu na to jak mocno podtrzymywała
jego ciało, to co było wewnątrz niego, w środku, ulatywało. - Nie zostawiaj mnie tak. Nie w
ten sposób. - Zdesperowana, rozglądała się po polach, szukała wzrokiem wydeptanych
ścieżek, którymi rok po roku chodzili ludzie, by dojść tutaj, gdzie oni teraz stali. Ale nikogo
nie było, ani jednej żywej duszy, więc zgłuszyła w sobie krzyk o pomoc. - Spróbuj, tatku,
chodź, postaraj się wstać. Odwieziemy cię do lekarza.
Oparł głowę na jej ramieniu i westchnął. Już go nie bolało, był tylko odrętwiały.
- Maggie - powiedział. Po czym wyszeptał inne imię, nieznajome imię, i to było
wszystko.
- Nie! - Chcąc jakby osłonić go przed wiatrem, którego już nie czuł, otuliła go
ramionami i kołysząc go, kołysząc, kołysząc szlochała.
Wiatr zawył i przyniósł pierwsze igiełki zamarzniętego deszczu.
ROZDZIAŁ DRUGI
O czuwaniu przy zwłokach Thomasa Concannona będzie się jeszcze opowiadało przez
długie lata. Było świetne jedzenie i świetna muzyka, wszystko dokładnie tak, jak zaplanował
na uroczyste przyjęcie dla córki. Dom, w którym przeżył swoje ostatnie lata, był wypełniony
po brzegi ludźmi.
Ktoś mógłby powiedzieć, że Tom nie był zamożnym człowiekiem. Ale on był bogaty
w przyjaciół.
Przyszli ze wsi, nawet z daleka. Z farm, warsztatów i chat. Przynieśli jedzenie, jak
zwykli to czynić sąsiedzi w takich okolicznościach, a kuchnia w mig zapełniła się od
chlebów, mięsiw i ciast. Pili za jego życie, uczcili pieśnią jego śmierć.
Ogień w kominkach dawał ciepło, które chroniło przed bijącą o szyby zawieruchą,
koiło ból żałoby.
Jednak Maggie wiedziała na pewno, że już nigdy nie będzie jej ciepło. Siedziała blisko
ognia, w posprzątanym saloniku, sama, choć wokół niej ludzie wypełniali cały dom. Widziała
w płomieniach skały, buzujące morze i siebie, samotną, podtrzymującą umierającego ojca.
- Maggie.
Ocknęła się, odwróciła głowę. Ujrzała Murphy'ego przykucniętego obok siebie.
Wcisnął jej w ręce dymiący kubek.
- Co to jest?
- Głównie whisky z odrobiną herbaty na rozgrzewkę. - Z jego oczu wyzierała
życzliwość i smutek. - Wypij to teraz. Co za dziewczynisko! Może byś choć trochę zjadła? To
ci dobrze zrobi.
- Nie mogę - odpowiedziała, ale posłusznie wypiła napój. Czuła w gardle każdą
ognistą kroplę. - Nie powinnam go tam była zabierać, Murphy. Powinnam była zauważyć, że
jest chory.
- To nonsens, i sama o tym wiesz. Wyglądał cało i zdrowo, kiedy opuszczał pub.
Przecież nawet tańczyliście razem, może nie?
Zadumała się. Tańczyła z ojcem w dniu, w którym umarł. Czy kiedyś, w przyszłości,
znajdzie w tym pocieszenie?
- Ale gdybyśmy tak daleko nie odeszli. Sami, na takim pustkowiu...
- Lekarz chyba wyraźnie powiedział, Maggie. To nie miało znaczenia. Zabił go
tętniak, i chwała Bogu, że stało się to tak szybko.
- Oj tak, strasznie szybko. - Zadrżała jej ręka. To tylko ten czas trwał całą wieczność.
Koszmarny czas, kiedy wiozła jego ciało do domu, dławiąc się i dusząc, z trudem trzymając
kierownicę w skostniałych dłoniach.
- Nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby tak dumny ze swojego dziecka. -
Murphy zadumał się, przez chwilę przyglądał się swoim rękom. - Był dla mnie jak ojciec,
Maggie.
- Tak, wiem. - Pochyliła się ku niemu i szybkim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła. -
Traktował cię jak syna.
A teraz, pomyślał Murphy, po raz drugi traci ojca. I po raz drugi czuje przytłaczający
smutek. A także odpowiedzialność za los tych kobiet.
- Chcę, żebyś wiedziała, chcę, żebyś była pewna, że zawsze i w każdej potrzebie ty i
twoja rodzina możecie na mnie liczyć.
- To ładnie, że tak myślisz i że to mówisz.
Spojrzał na nią; jego harde, typowo celtyckie niebieskie oczy napotkały jej wzrok.
- Wiem, jak ciężko mu było, gdy musiał sprzedać ziemię. A także dlatego, że byłem
jedynym kupcem.
- Nie. - Maggie odstawiła kubek i położyła mu rękę na ramieniu. - Ziemia nie miała
dla niego znaczenia.
- Ale twoja matka...
- Ona by i świętego postawiła za to pod pręgierzem - wyrzuciła z siebie Maggie. -
Choć dzięki temu miała co do garnka włożyć. Uważam, że dobrze się stało, że to ty kupiłeś
naszą ziemię. Brie i ja naprawdę nie mamy ci tego za złe, i nie żałujemy ci ani źdźbła trawy,
Murphy, taka jest prawda. - Zdobyła się na uśmiech, tak potrzebny im obojgu. - Zrobiłeś to,
czego on nie potrafił i na co po prostu nie miał ochoty. Dzięki tobie ta ziemia odżyła. I nie
mówmy o tym już więcej.
Po czym rozejrzała się wokoło, tak jakby przeniosła się z pustego pomieszczenia i
znalazła pośród ludzi. Ktoś grał na flecie, a córka O’Malleyów, będąca w ciąży z drugim
dzieckiem, nuciła lekką, marzycielską melodię. Z drugiego końca pokoju dochodził
ożywiony, nieskrępowany śmiech. Płakało dziecko. Stojący w grupkach mężczyźni
wspominali Toma, rozmawiali o pogodzie, o chorobie dereszowatej klaczy Jacka Marleya i o
przeciekającym dachu w domku Donovanów.
Także kobiety rozmawiały o Tomie i o pogodzie, o dzieciach, o ślubach i o czuwaniu
przy zwłokach.
Zobaczyła starą kobietę, daleką kuzynkę, w podniszczonych butach i pocerowanych
pończochach, która robiąc na drutach, opowiadała coś zebranym wokół niej, zasłuchanym
młodszym kobietom.
- On tak bardzo lubił obcować z ludźmi. - W głosie Maggie słychać było ból,
szarpiący jak rana. - Gdyby mógł, codziennie zapraszałby ich do domu. Zawsze dziwiło go,
że wolę mieszkać osobno... - Wzięła głęboki oddech w nadziei, że jej głos zabrzmi naturalnie.
- Czy słyszałeś, by kiedykolwiek mówił o kimś o imieniu Amanda?
- Amanda? - Murphy zmarszczył brwi i zastanawiał się. - Nie. Dlaczego pytasz?
- Nic ważnego. Musiałam się chyba pomylić. - Wzruszyła ramionami. Przecież
umierając, ojciec nie wypowiedziałby imienia nieznajomej kobiety! - Muszę pójść do kuchni i
pomóc Brie. Dziękuję za herbatę, Murphy. I w ogóle za wszystko. - Pocałowała go i odeszła.
Niełatwo było przejść przez pokój. Musiała przystawać, wysłuchiwać słów
pocieszenia lub historyjek o ojcu, albo, jak w przypadku Tima O’Malleya, pocieszać jeszcze
innych.
- Chryste, jak mi go będzie brakowało - powiedział Tim i nie wstydząc się łez, otarł je
ręką. - Nigdy nie miałem bliższego, droższego mi przyjaciela, i już nigdy nie znajdę drugiego.
Pamiętasz, jak żartował, że otworzy swój własny pub i zrobi mi konkurencję?
- Pamiętam. - Wiedziała także, że to nie był żart, lecz jedna z jego mrzonek.
- Chciał być poetą - powiedział rwącym się głosem Tim. - Bo też i miał serce i duszę
poety. Nie było na ziemi fajniejszego chłopa od Toma Concannona.
Maggie zamieniła jeszcze kilka słów z księdzem, ustaliła szczegóły ceremonii
pogrzebowej, która się miała odbyć następnego ranka. Wreszcie wślizgnęła się do kuchni.
Było tu równie tłoczno jak w całym domu. Kobiety uwijały się, wydawały kolejne
potrawy lub przyrządzały je. Tutaj dźwięki i zapachy były samym życiem - śpiewały rondle,
na małym ogniu pichciły się zupy, gotowała szynka. Pod nogami plątały się dzieci, a matki, z
wrodzonym macierzyńskim wdziękiem i wyczuciem, wymiatały je i wygarniały z kuchni, gdy
zachodziła potrzeba.
Młody wilczek, właściwie szczeniak, którego Tom ofiarował Briannie na jej ostatnie
urodziny, pochrapywał z zadowoleniem pod stołem. Zaś skupiona i bezbłędna w każdym
geście Brianna królowała przy kuchni. Z jej spokojnych oczu wyzierał smutek.
- Zaraz dostaniesz talerz. - Jedna z sąsiadek dostrzegła Maggie i zaczęła nakładać jej
jedzenia. - I masz to zjeść!
- Przyszłam tylko, żeby pomóc.
- Pomożesz, jak zjesz. Można by tym wykarmić armię. Wiesz pewnie, że twój ojciec
sprzedał mi kiedyś koguta. Zaklinał się, że to najwspanialszy kogut w całym hrabstwie, i że
jeszcze przez długie lata będzie uszczęśliwiał moje kurki. Nikt tak jak Tom nie potrafił
przekonywać. Nawet jeśli człowiek wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu. - Mówiąc to,
ładowała ogromne porcje na talerz i jednocześnie przeganiała z drogi dziecko. - No i ten ptak
okazał się do niczego i ani razu w swym nieszczęsnym życiu nie zapiał z rozkoszy.
Maggie uśmiechnęła się leciutko i, ponieważ oczekiwano tego od niej, usiadła, by
wysłuchać do końca dobrze znanej historyjki.
- No i co pani zrobiła z kogutem, którego sprzedał pani tatuś, pani Mayo?
- Ukręciłam cholernemu kogutowi łeb i udusiłam go w jarzynach. Poczęstowałam nim
także twojego ojca. Powiedział, że nigdy w życiu nie jadł lepszego. - Roześmiała się
serdecznie i wcisnęła w ręce Maggie talerz.
- Naprawdę był dobry?
- Mięso było żylaste i sztywne jak stara podeszwa. Ale Tom zjadł wszystko, aż talerz
się świecił. Niech go Bóg błogosławi.
Ponieważ nie pozostawało jej nic innego, jak żyć i posuwać się naprzód, Maggie
zjadła to, co jej podano. Wysłuchała historyjek, sama też dorzuciła coś od siebie. Kiedy
zaszło słońce i kuchnia powoli opustoszała, usiadła przy stole i wzięła szczeniaka na kolana.
- Ojca ludzie kochali - powiedziała.
- To prawda. - Brianna stała przy piecu, ze ściereczką w ręku i z lekko oszołomionym
wzrokiem. Nie było już nikogo, kogo mogłaby nakarmić, ani kim się zająć, niczego, co
zaprzątałoby jej głowę, czym mogłaby zająć ręce. Smutek przenikał jej serce, naszły ją
ciężkie myśli. By je odpędzić choć na krótko, zaczęła porządkować naczynia.
Była smukła jak trzcina, ruchy miała spokojne, kontrolowane. Gdyby nie brak
pieniędzy i możliwości, mogłaby zostać tancerką. Jej gęste, rudozłote włosy, splecione były
starannie w warkocz. Gładką, czarną sukienkę przykrywał biały fartuch.
W przeciwieństwie do niej Maggie miała ognistą szopę kręcących się wokół twarzy
włosów. Ubrana była w spódnicę, którą zapomniała wyprasować, i w sweter, który prosił się
o naprawę.
- Do jutra się nie przejaśni. - Zapominając o trzymanych w ręku talerzach, Brianna
stanęła przed oknem i zapatrzyła się w niespokojne niebo.
- Chyba nie. Ale ludzie przyjdą na pogrzeb.
- A potem znowu do nas. Zostało tyle jedzenia. Nie wiem, co z tym wszystkim
zrobimy... - głos Brianny stawał się coraz słabszy.
- Czy ona kiedykolwiek wychodzi ze swojego pokoju?
Brianna znieruchomiała na krótko, po czym powoli zaczęła ustawiać naczynia.
- Ona się źle czuje.
- O Boże, daj spokój. Umarł jej mąż i każdy, kto go znał, przyszedł dziś tutaj. A ona
nie może się ruszyć i chociaż udawać, że ją to obchodzi!
- Oczywiście, że ją to obchodzi - odpowiedziała spiętym głosem Brianna. - Spędziła z
nim ponad dwadzieścia lat.
- Ale nic jej z nim nie łączyło! Dlaczego jej bronisz? Nawet w takiej chwili?
Ręka Brianny z taką mocą ścisnęła talerz, iż omal nie rozpadł się na dwie części.
Potrafiła jednak zachować doskonale opanowany, wyważony ton głosu.
- Nikogo nie bronię, mówię tylko prawdę. Czy mogłybyśmy nie roztrząsać tego?
Zachować spokój, przynajmniej do pogrzebu?
- W tym domu nigdy nie było spokoju - odezwała się w drzwiach Maeve. Na jej
twarzy nie było śladu łez, była zimna, surowa i zawzięta. - Już on się o to starał. I nadal to
robi. Nawet po śmierci wystawia mnie na ciężką próbę.
- Nie waż się o nim mówić. - Powstrzymywana przez cały dzień wściekłość Maggie
dała o sobie znać. Poderwała się od stołu, odsyłając psa na posłanie. - Nie waż się o nim źle
mówić.
- Będę mówiła to, na co mam ochotę. - Ręka Meave pochwyciła zarzucony na ramiona
szal i zacisnęła go mocno na szyi. Był wełniany, a ona zawsze chciała mieć jedwabny. - Za
żyda nie dał mi niczego poza goryczą. A teraz umarł i jeszcze mi dokucza.
- Nie widzę łez w twoich oczach, mamo.
- I nie zobaczysz. Nigdy nie byłam i nie będę hipokrytką, i powiem całą świętą
prawdę. On pójdzie do piekła za to, co mi teraz zrobił. - Patrzyła rozgoryczonymi,
niebieskimi oczami to na Maggie, to na Briannę. - I tak jak Bóg mu nie wybaczy, tak i ja mu
nie przebaczam.
- A skąd wiesz, co myśli Bóg? - zapytała Maggie. - Czy odmawianie pacierzy i
odklepywanie różańca daje d specjalny przywilej bezpośredniego kontaktowania się z
Panem?
- Nie bluźnij! - Maeve aż poczerwieniała z oburzenia. - Nie bluźnij w tym domu!
- Będę mówiła to, na co mam ochotę - odpowiedziała matce Maggie jej własnymi
słowami. - Powiem d, że Tom Concannon nie potrzebuje twojego nędznego przebaczenia.
- Wystarczy już! - Choć wszystko w niej drżało, Brianna położyła kojącą rękę na
ramieniu Maggie. Chcąc nadać głosowi spokojne brzmienie, wzięła długi, głęboki oddech. -
Powiedziałam d, mamo, że oddam d ten dom. Nie musisz się martwić.
- Co takiego? - Maggie odwróciła się do siostry. - Co masz zamiar zrobić z domem?
- Słyszałaś, co jest napisane w testamencie - zaczęła Brianna, ale Maggie strąciła jej
rękę.
- Nie przysłuchiwałam się temu adwokackiemu gadaniu. Nie zwróciłam uwagi.
- Zapisał go jej. - Rozdygotana Maeve uniosła palce i przeszyła nim powietrze w
oskarżycielskim geście. - Zapisał jej dom. Przez całe lata cierpiałam i poświęcałam się, a teraz
nawet i to mi odebrał.
- Uspokoi się szybko, kiedy się przekona, że ma zapewniony solidny dach nad głową -
powiedziała Maggie po wyjściu matki.
To była prawda. Brianna pomyślała, że może jednak uda się jej utrzymać spokój w
tym domu. Miała przecież za sobą lata doświadczeń.
- Zatrzymam dom, a ona tutaj zostanie. Poradzę sobie i z jednym, i z drugim.
- Święta Brianna - mruknęła Maggie, a w tonie jej głosu nie było złej intencji. - Jakoś
wspólnie damy sobie z tym radę. - Wstrzyma się z kupnem nowego pieca, postanowiła. A
dopóki McGuinnes będzie od niej kupował, wystarczy na utrzymanie obu domów.
- Pomyślałam sobie... rozmawiałam o tym z tatą i myślę... - Brianna zawahała się.
- No powiedz wreszcie. - Maggie oderwała się od swych własnych myśli.
- To by wymagało pewnych przeróbek, a z tego, co dostałam od babci, niewiele mi już
zostało, no i jeszcze ten dług hipoteczny.
- Będę spłacać dług.
- Nie, to by nie było sprawiedliwe.
- To jest absolutnie sprawiedliwe. - Maggie wstała i poszła po imbryk z herbatą. -
Zaciągnął go, aby mnie wysłać do Wenecji, prawda? Oddał dom pod zastaw i znosił
awantury, jakie robiła mu za to matka. Dzięki niemu mogłam się uczyć przez trzy lata. I chcę
to spłacić.
- Dom jest mój - powiedziała stanowczym głosem Brianna. - A zatem i dług należy do
mnie.
Maggie wiedziała, że pomimo delikatnego wyglądu Brianna potrafi być uparta jak
muł.
- W porządku, mogłybyśmy się tak spierać aż do śmierci. Spłacimy więc go obie. Jeśli
nie chcesz, żebym to zrobiła dla ciebie, pozwól, że zrobię to dla niego, Brie. Odczuwam taką
potrzebę.
- Jakoś sobie poradzimy. - Brianna uniosła nalaną przez Maggie filiżankę herbaty.
- Powiedz mi wreszcie, o czym myślałaś.
- No więc... - To było głupie. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie zabrzmi podobnie. -
Chcę tutaj urządzić coś w rodzaju pensjonatu.
- Hotel! - Maggie oniemiała na moment. - Chcesz mieć płatnych gości, hałasujących i
pętających się po domu? Nie będziesz miała spokoju ani własnego życia, i będziesz
zaharowana od rana do wieczora.
- Lubię ludzi wokół siebie - odparła spokojnie Brianna. - Nie każdy chce być takim
pustelnikiem jak ty. A mam do tego dryg, jak sądzę. Potrafię zapewnić ludziom wygodę.
Mam to we krwi. - Dumnie wysunęła podbródek. - Dziadek prowadził hotel, prawda? A po
jego śmierci babcia. Więc i ja mogę zrobić to samo.
- Nie powiedziałam, że nie możesz, raczej nie wyobrażam sobie tego z własnego
punktu widzenia. Obcy ludzie. Przyjeżdżają, wyjeżdżają, ciągle ktoś inny... - Zadrżała na
samą myśl o tym.
- Żeby tylko chcieli przyjeżdżać! O niczym innym nie marzę. Trzeba będzie,
oczywiście, odświeżyć sypialnie na górze. - Oczy Brianny rozjaśniły się, gdy pomyślała o
szczegółach. - Trochę farby, tapeta. Nowy dywan, a może dwa. No i Bóg wie, ile trzeba
będzie włożyć w prace hydrauliczne. W każdym razie potrzebna będzie dodatkowa łazienka.
Sądzę, że najlepszym miejscem będzie pakamera na końcu korytarza na górze. Dla siebie
mogłabym urządzić mieszkanko obok kuchni, w ten sposób nie przeszkadzałoby się mamie.
Powiększyłabym ogród, a także umieściłabym niewielki szyld. Pensjonat. Gustowny,
wygodny, dla zaledwie kilkorga gości.
- Ty tego chcesz - powiedziała szeptem Maggie na widok rozpromienionych oczu
siostry. - Ty naprawdę tego chcesz.
- Tak. Chcę tego.
- A więc zrób to. - Maggie złapała ją za ręce. - Zrób więc to, Brie. Odśwież pokoje i
urządź łazienkę. Umieść ładny szyld. On chciałby tego dla ciebie.
- Myślę, że tak. Śmiał się w ten swój charakterystyczny sposób, kiedy mu o tym
mówiłam.
- Aha, potrafił się nieźle śmiać!
- I pocałował mnie, i żartował ze mnie, że jestem wnuczką hotelarzy i że będę
kontynuowała tradycje. Jeśli ograniczę się do minimum, będę mogła zacząć już w lecie. Tutaj,
do zachodnich hrabstw, turyści zjeżdżają przeważnie w lecie. I rozglądają się za miłym,
wygodnym miejscem na nocleg. Mogłabym... - Brianna przymknęła oczy. - Och, nie, jutro
jest pogrzeb tatusia, a my rozmawiamy o takich sprawach!
- Właśnie to by go ucieszyło. - Maggie znowu mogła się uśmiechnąć. - Sam
zachęcałby cię do takich wielkich planów!
- No tak, my, Concannonowie jesteśmy jedyni, jeśli chodzi o snucie wielkich planów -
potrząsnęła radośnie głową Brianna.
- Brianno, tego dnia, na skałach, mówił o tobie. Nazwał cię swoją różą. Pragnął, abyś
rozkwitła.
A ja jestem jego gwiazdą, pomyślała Maggie. I zrobię wszystko, by zabłysnąć.
ROZDZIAŁ TRZECI
Żyła sama i to jej najbardziej odpowiadało. Stojąc w drzwiach swojego domku,
obserwowała smagane deszczem pola Murphy'ego Muldoona, chłostaną z furią trawę i
przebijające się przez chmury, nieustępliwe promienie słońca. Przy takim niebie pogoda może
się jeszcze zmienić niejeden raz; po krótkim wypogodzeniu rozpętywała się burza, a po chwili
znowu wyglądało słońce.
To właśnie była Irlandia.
Ale dla Margaret Mary Concannon deszcz był czymś swojskim. Często wolała go
bardziej niż gorące, padające ukośnie promienie słońca i niczym nie zmąconą przejrzystość
bezchmurnego, błękitnego nieba. Deszcz był jak miękka, popielatosrebrzysta kurtyna,
ukrywająca ją przed światem. A co ważniejsze, odcinająca świat od niej, ponad wzgórzem,
polem i połyskującymi plamami krów.
Odkąd bowiem farma, kamienne ogrodzenia i zielone trawy rozciągające się za
gęstymi krzewami fuksji przestały należeć do Maggie i jej rodziny, to miejsce, z małym,
zarośniętym ogrodem i wilgotnym, wiosennym powietrzem, stanowiło jej własność.
Była farmerską córką, to prawda. Ale nie miała farmerskiej duszy. Podczas pięciu lat
od śmierci ojca tworzyła własne miejsce, zaznaczała swój ślad, zgodnie z jego życzeniem.
Być może nie był to jeszcze trwały i wyraźny ślad, ale sprzedawała już swoje prace w Galway
i w Cork, a także w Ennis.
Niczego więcej nie potrzebowała. Nawet jeśli pragnęłaby czegoś więcej, wiedziała, że
bez względu na to, jak głębokie i kuszące bywają marzenia, nie wyżywi się nimi. Wiedziała
także, iż za realizację niektórych ambicji trzeba często płacić wysoką cenę.
Zdarzało się czasami, iż ogarniało ją zwątpienie lub niepokój, wystarczyło jednak
wtedy, by przypomniała sobie, że dokonała świadomego wyboru, że robi dokładnie to, co jest
jej powołaniem, że żyje tak jak chce.
Ale w takie jak dzisiaj poranki, gdy słońce i deszcz toczyły ze sobą walkę, myślała o
ojcu i o jego marzeniach, które nigdy się nie spełniły.
Umarł bez majątku, nie odniósł sukcesu, utracił farmę, którą od pokoleń uprawiały i z
której zbierały plony ręce Concannonów.
Nie miała mu za złe, że tak wiele z rodzinnego dziedzictwa poszło na długi i podatki, a
także na fantastyczne, nierealne pomysły ojca. Czasami wprawdzie odzywała się nutka żalu i
tęsknoty za utraconymi wzgórzami i polami, po których niegdyś uganiała się z całą
młodzieńczą pasją i beztroską. Ale to należało do przeszłości. Szczerze mówiąc, nie chciałaby
wcale uprawiać tej ziemi, ani się o nią troszczyć. W przeciwieństwie do Brianny, nie miała do
tego zamiłowania. Cieszyła się wprawdzie swoim ogrodem, bujną, wyzywającą roślinnością i
rozchodzącymi się zapachami. Ale kwiaty rosły bez jej udziału, jakby na przekór jej
zaniedbaniom.
Miała swoje miejsce, i wszystko co znajdowało się poza nim, nie należało do sfery jej
zainteresowań i dlatego, przeważnie, nie zaprzątało jej uwagi. Wolała nikogo nie
potrzebować, a już na pewno nie mieć niczego, czego nie mogłaby sobie sama ofiarować.
Wiedziała, że zależność i pragnienie czegoś więcej, niż się posiada, prowadzi do
nieszczęścia i rozgoryczenia. Wystarczył jej przykład własnych rodziców.
Stała na progu otwartych drzwi, na wprost przejmująco zimnej strugi deszczu,
wdychała powietrze, chłonęła wilgotną, wiosenną słodycz tarniny, która od wschodu tworzyła
żywopłot, i wczesnych, pękających pączków róż od zachodniej strony. Była drobną kobietką,
kształtną pod luźnymi, workowatymi spodniami i flanelową koszulą. Na opadające do
ramion, płomiennie rude włosy wciśnięty miała popielatoszary kapelusz z podwiniętym
rondem. Spod jego rąbka widać było niezgłębioną i zmienną w nastroju jak morze zieleń
oczu.
Deszcz zwilżył jej twarz, obrysował delikatny zarys jej policzków i podbródka,
szerokie, melancholijne usta. Zrosił kremową karnację cery, usadowił się na złocistych
piegach rozsianych na garbku nosa.
Nie zwracając uwagi na przenikliwy dźwięk telefonu dobiegający z kuchni, popijała
ze szklanego, własnego projektu kubka mocną, osłodzoną, poranną herbatę. Nieodbieranie
telefonu było zarówno jej taktyką, jak i nawykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy jej myśli
koncentrowały się wokół pracy. W jej głowie rodził się pomysł nowej rzeźby. Tak jasny i
wyraźny jak kropla deszczu, pomyślała. Przejrzysta i gładka, z przenikającymi się wewnątrz
niej delikatnymi smużkami kolorowego szkła.
Ta wizja ją pociągnęła. Nie zważając na dzwoniący telefon, ruszyła w deszczu przed
siebie, do swojego warsztatu, do kojącego, huczącego pieca.
W Dublinie, w swoim biurze, Rogan Sweeney czekał przy telefonie na połączenie i
klął. Był zajętym człowiekiem, zbyt zajętym, by tracić czas na źle wychowaną, narwaną
artystkę, która nie ma ochoty odpowiedzieć na łaskawe zrządzenie losu.
Miał wiele spraw do załatwienia, dokumentów do przejrzenia, rachunków do
sprawdzenia, telefonów, na które trzeba odpowiedzieć. Ponieważ było wcześnie i dzień się
dopiero zaczął, mógłby zejść na dół do galerii i przypilnować rozładowania ostatniej
przesyłki. W końcu przecież ceramika indiańska była jego oczkiem w głowie i spędził szereg
miesięcy, wybierając najlepsze z najlepszych okazów.
Ale to było wyzwanie, któremu już sprostał. Ta wyjątkowa wystawa kolejny raz
potwierdzi rangę Worldwide, udowodni, że jest czołową międzynarodową galerią. Podczas
gdy ta kobieta, cholerna, uparta wieśniaczka z Clare, zaprzątała jego umysł. Choć jeszcze nie
spotkał jej twarzą w twarz, ona i jej talent spędzały mu niemal sen z powiek.
Oczywiście, że nowej wystawie poświęcił tyle zręczności, energii i czasu, ile na to
zasługiwała. Ale nieznany artysta, zwłaszcza taki, którego prace porwały jego wyobraźnię, to
było coś podniecającego na innej płaszczyźnie. Dreszczyk emocji towarzyszący odkrywaniu
czegoś nowego był równie ważny i niezbędny dla Rogana, co wystawianie, marketing i
sprzedaż prac artysty.
Chciał mieć Maggie Concannon wyłącznie dla swojej galerii. I jak zawsze, gdy w grę
wchodziło spełnienie marzeń, z których większość Rogan uważał za zupełnie rozważne, nie
poprzestanie, dopóki nie dopnie swego.
Został tak wychowany, by odnosić sukces; trzecie pokolenie dobrze prosperującej
rodziny kupieckiej, której w uczciwy sposób udało się zamienić pensa na funty. Firma
założona przed sześćdziesięciu laty przez dziadka rozkwitła pod zarządem Rogana, który nie
przyjmował do wiadomości żadnej odmowy. Osiągał swoje cele przymilaniem się,
oczarowywaniem, uporem i wszelkimi innymi metodami, byleby tylko były skuteczne.
Margaret Mary Concannon i jej żywiołowy talent stały się jego najnowszym i
najbardziej frustrującym celem.
We własnym mniemaniu nie był człowiekiem nierozsądnym i gdyby dowiedział się,
że jest tak postrzegany przez wielu znajomych, byłby wstrząśnięty i urażony. Od swoich
pracowników oczekiwał wielogodzinnej, ciężkiej pracy, podobne wymagania stawiał samemu
sobie. Upór i poświęcenie były nie tylko cnotami Rogana, lecz także wrodzoną koniecznością.
Mógłby przekazać ster Worldwide w ręce wytrawnego menedżera i żyć wygodnie z
dochodów ze sprzedaży. Mógłby wtedy podróżować dla przyjemności, a nie dla biznesu,
korzystać ze spuścizny, zamiast tyrać w pocie czoła.
Mógłby, oczywiście, ale poczucie obowiązku i nie zaspokojone ambicje otrzymał w
spadku po przodkach.
A M. M. Concannon, artystka wyrabiająca szkła, pustelnica i ekscentryczka, stała się
jego obsesją.
Zamierzał dokonać zmian w Worldwide, zmian, które odzwierciedlałyby jego własną
wizję, a które byłyby ukłonem w stronę jego ojczyzny. M. M. Concannon stanowiłaby
ROBERTS NORA ZRODZONA Z OGNIA SAGA RODU CONCANNONÓW TOM 1 Przekład Aleksandra Komornicka
SZANOWNY CZYTELNIKU Przez całe życie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w zadymionym pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróż z moją rodziną, już w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, że jestem w domu. Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną. Ziemia i ludzie inspirują, tam ożywają niestworzone historie. Chciałam napisać o Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splatają się w moim sercu. W każdej książce tej trylogii opowiadam o jednej z trzech sióstr, tak różnych, lecz połączonych więzami krwi. Ich życie różnie się potoczyło, ale źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia. Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem niezależności, równie gwałtownym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do odkrycia samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną, wymagającą precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej związek z wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii, Roganem Sweeneyem, nie będzie spokojny, mam jednak nadzieję, że wciągnie i zaintryguje czytelnika. Mam również nadzieję, że czytelnik tej pierwszej książki z mojej trylogii „Zrodzona z...” ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk skalnych i nieprzemijającego piękna. Nora ROBERTS
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecież może szukać schronienia i ciepła rozumny mężczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie? Oczywiście, że nie w domu, przy własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest rozumnym mężczyzną i nie siedzi w domu. Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia się pośmiać, pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go nazwać zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie. Wyjechała ryczącą ciężarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kilmihil. Nie dostrzegła żywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było już dobrze po lunchu, a pogoda bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, że nawet psa żal by wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeże Irlandii dygotało z zimna i z utęsknieniem wypatrywało wiosny. Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać, że tego dnia u Tima O’Malleya zebrała się niezła gromada. Zaparkowała jak najbliżej frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów. Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w kożuszek, naciągnęła głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu. W powietrzu wisiało coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w każdym razie nie pamiętała, kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek, który w pośpiechu mijała, drogo już za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona jakby w niemym błaganiu. Zrobiło się jej żal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była radosna, i przez chwilę dziwiło ją nawet, że kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą główek, domyślając się wiosny. U O'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu progu. Zapachniało rozpalonym torfem, który żarzył się wesoło w kominku, i gulaszem, który Deirdre, żona O’Malleya, ugotowała na lunch. A także tytoniem, piwem i unoszącą się w powietrzu oleistą smugą aromatu smażonych frytek. Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z wyciągniętymi przed siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego dźwięk tak doskonale
współbrzmiał z jego słodkim głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim piwem i porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o dorastaniu. Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych włosów opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim O'Malley stał za barem, brzuchaty mężczyzna w fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał szeroką, pobrużdżoną twarz oraz oczy, które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry. Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego zajęcia. Wiedział, że zachowa się jak należy i poczeka z zamówieniem do końca melodii. Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z amerykańskich papierosów, które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a także zawsze schludną panią Logan robiącą różową włóczką na drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy, zastygły w bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną dłoń swojej pięćdziesięcioletniej żony. Siedzieli obok siebie jak para młodożeńców, zasłuchani w piosenkę Murphy'ego. Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz zostawiono - połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z lśniącymi włosami, rozprawiali gorączkowo wokół dużego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych, kryształowych kieliszkach. Jakże odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z podniszczonym barem i ciemnymi od dymu ścianami. Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddających się jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdrości. Pomyślała, że gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zależało jej na tym, wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić pożytek. A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie żeby był samotny, nic z tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło, na którym siedział. Jedną rękę przełożył przez oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiżankę, w której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky. Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań, nieoczekiwanych zmian nastroju, ale znała go. Ze wszystkich mężczyzn jakich znała, żadnego nie kochała żarliwiej od Toma Concannona. Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu.
Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje, przenika na wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do siebie. Wargami musnął jej skroń. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i pocałowała. - Wiedziałam, że cię tu znajdę. - A skąd wiedziałaś, że myślę o tobie, moja śliczna Maggie? - Może także myślałam o tobie? Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym mężczyzną, ale o mocnej budowie. „Jestem jak byczek”, mówił często, śmiejąc się tym swoim grzmiącym śmiechem. W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a siwe pasemka wyglądały jak smużki dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej porywającym mężczyzną na świecie. Był jej ojcem. - Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości. - Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy. Mrużąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie, ognistorude włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i sprężyste. Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyrażającej niepohamowaną radość życia, i maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na wszystkie strony. I jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak. Nie był rozczarowany, że to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iż obdarował go córką. - Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim. - Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie zimno. Teraz, kiedy już się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność podzielenia się nowiną, delektować się nią jak najdłużej. - Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? - zawołała. - Same się grzeją - odkrzyknął. - I jeśli ta pogoda utrzyma się dłużej, będę miał na wiosnę więcej cieląt, niż zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory bydło zabawia się podobnie jak wszyscy na tym świecie. - Czyżby? Siedzi przy kominku z dobrą książką w ręku? - zawołała Maggie, a sala wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murphy'ego do lektur nie była tajemnicą.
- No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra literatura, ale krowy wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, żeby odpocząć od twojego pieca, który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego nie jesteś w domu i nie bawisz się swoim szkłem? - Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to powiedzieć. Wiesz, że rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa? - No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. - Powinnaś była powiedzieć, że się tam wybierasz, dotrzymałbym ci towarzystwa. - Chciałam to zrobić sama. - Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos. - Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy promieniały blaskiem. - Kupił cztery, bo tyle wzięłam ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco. - Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił nią w koło. - Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja własna córka Margaret Mary, sprzedała swoje szkła w Ennis. Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria pytań. - U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a rozglądał się, czy nie mam więcej. Dwa wazony, czarka i... myślę, że tę ostatnią można by nazwać przyciskiem do papieru. - Roześmiała się, gdy Tim postawił na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca. - A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. - Za zdrowie Toma Concannona, który uwierzył we mnie. - Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Za ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do gardła. - Rozgrzej to stare, kochane pudełko, Murphy. Chcę zatańczyć z moją córką. Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i oklasków Tom poprowadził córkę po parkiecie. Deirdre wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą zarumienioną od gotowania porwała do tańca męża. Od jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aż do upadłego. Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia czasu w miłej kompanii, ściągnęli do pubu inni bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się rozniosła. Przed zapadnięciem zmierzchu wiedzieli już o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów. Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy marzyła o jeszcze większym. - Och, już nie mogę. - Opadła na krzesło i wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze trochę, a serce mi pęknie.
- Mnie też. Z dumy, że mam taką córkę. - Uśmiech Toma był promienny, lecz wzrok nieco mętny. - Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie. A także twoją siostrę... - Powiem o tym Briannie wieczorem. Zesztywniała na wspomnienie matki. - Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją po policzku. - To twój wielki dzień, Maggie Mae i nic go nie zakłóci. - Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie wydmuchała mojej pierwszej szklanej bańki. - No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się duszno, jakoś niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu przed oczami, by zaraz po tym wszystko wróciło do normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeżego powietrza dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na przejażdżkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy pojedziesz ze mną? - Oczywiście, że pojadę. - Podniosła się natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie zimno i wieje jak diabli. Jesteś pewien, że chcesz się znaleźć teraz na skałach? - Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął szyję szalikiem i odwrócił się ku sali. Zdawało mu się, iż wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed jego oczami. Z przykrością pomyślał, że jest odrobinę pijany. No ale przecież była ku temu okazja! - Urządzamy przyjęcie! - zawołał. - Jutro wieczorem. Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i dobra muzyka. Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich moich przyjaciół! Maggie odezwała się, gdy już byli na dworze. - Przyjęcie? Tatku, wiesz, że ona się na to nie zgodzi. - Na razie jeszcze jestem panem we własnym domu. - Wysunął do przodu podbródek, w jakże podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. - Przyjęcie odbędzie się, Maggie. Dogadam się jakoś z twoją matką. Mogłabyś już ruszyć? - Oczywiście. Wiedziała, że nie ma co dyskutować z Tomem Concannonem, kiedy wbił sobie coś do głowy. Była mu wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie dotarłaby do Wenecji i nie odbyła praktyki w hucie szkła. Nigdy by też nie wykorzystała tego, czego się nauczyła i o czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej pracowni. Wiedziała też jaką cholerną cenę matka kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze na naukę. Ale on postawił twardo na swoim. - Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz. - To coś w rodzaju butelki. Chcę, żeby była bardzo wysoka i wąska. Zwężająca się ku
górze, a następnie mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo delikatna w kolorze, jak wnętrze brzoskwini. Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się opisać mu jej kształt. - Masz piękne rzeczy w głowie. - Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe - zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne dopiero w wyniku ciężkiej pracy. - To ty sprawiasz, że stają się realne. Poklepał ją lekko po ręku i pogrążył się w milczeniu. Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę prowadzącą do morza. Z daleka, od zachodu, napływały smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury. Zagarniały jaśniejsze skrawki nieba, które po chwili wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament pośród ołowianej szarości. Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną, oplecioną jaskrawymi barwami, i w wyobraźni zaczęła już nadawać jej kształt. Droga zakręciła, następnie wyprostowała się. Krztusząca się ciężarówka mijała pożółkłe od zimna, przewyższające człowieka żywopłoty. Na krańcu wsi wznosił się przydrożny krzyż poświęcony Najświętszej Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność, jej ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego powitania, u jej stóp postawiono wazon pełen śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów. Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku niemu głowę. Wydał się jej odrobinę blady, miał trochę podkrążone oczy. - Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie chcesz, żebyśmy zawrócili do domu? - Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć morze. Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe widowisko ze skał Loop Head. - Ano będziemy. Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła. Maggie musiała skupić całą uwagę, by ciężarówka ani o milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W ich stronę, pokonując z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło ubrany mężczyzna w towarzystwie wiernego psa, który ze stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By umożliwić przejazd, mężczyzna i pies zeszli z drogi, przywarli do żywopłotu, a ciężarówka mijała ich powoli o włos od czubka butów mężczyzny. Skinął im na powitanie głową. - Wiesz o czym myślałam, tato? - A no o czym?
- Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk, choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym sobie zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać się większą ilością kolorów, rozumiesz. Gdybym mogła kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec z ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale potrzebowałabym na to więcej niż dwie setki. - Odłożyłem trochę na boku. - Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham cię za to, ale ten piec kupię ze swoich własnych. Poczuł się urażony i z zagniewaniem wpatrywał się w fajkę. - A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak nie od dawania swoim dzieciom? Nie sprawiasz sobie wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz mieć piec, to będziesz go miała. - I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama. Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję pieniędzy, lecz twojej wiary we mnie. - Spłaciłaś mnie już z nawiązką. - Oparł się wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez którą, gdy zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym człowiekiem, Maggie. Mam dwie cudowne córki, każda jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby już na tym poprzestać, mam jeszcze dobry, solidny dom i przyjaciół, na których mogę liczyć. Maggie odnotowała, że do swej szkatułki ze skarbami nie dołączył matki. - I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany dzban ze złotem. - A jakże. Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne szałasy, opuszczone i bez dachów, stojące na skraju popielatozielonych pól, bezkresnych i nieprawdopodobnie pięknych w ciemnej poświacie. I kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany jedynie przez kilka pokręconych, bezlistnych drzew. Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi wydał się piękny. Nie podzielał zamiłowania Maggie do samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na nisko leżące niebo i opustoszałą ziemię, między którymi postać ludzka zdawała się być zaledwie punkcikiem, zrozumiał ją. Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł zapach morza. Niegdyś marzył o przeprawieniu się przez nie. Niegdyś marzył o wielu rzeczach. Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, że to z własnej winy go nie znalazł. Był farmerem z urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił wszystko poza kilkoma
akrami ziemi, dobrymi do hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie radziła sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi, by mu przypominać o przegranej. To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz, gdy kolejne tęskne westchnienie wezbrało w jego piersi. Jego żona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno pomysłów, ale nigdy smykałki czy szczęścia, aby je zrealizować. Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne skupisko domów oraz budynek, którego właściciel szczycił się tym, iż jego pub jest ostatnim przed Nowym Jorkiem. Ten widok, jak zawsze, podniósł Toma na duchu. - Czy pożeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa? - zapytał starym zwyczajem. - Stawiam pierwszą kolejkę. Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca drogi, skąd można już było dojść do traw i skał, a wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które rozciągało się aż do Ameryki, poczuł nagle, że ma mało czasu. Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i wody, bezlitośnie smagających najeżone bloki skalne. Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a następnie, śmiejąc się, ruszyli przed siebie. - To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień. - Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze, Maggie? Czujesz je? Chce nas stąd zdmuchnąć i przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w Dublinie? - Widziałam żonglera podrzucającego kolorowe piłeczki. Tak mi się to strasznie spodobało, że sam nauczyłeś się tej sztuczki. Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze. - Och, a ile jabłek porozwalałem! - Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i mus jabłeczny. - A ja myślałem, że dzięki nowej umiejętności będę mógł pojechać na jarmark do Galway i zarobić funta, a może nawet i dwa. - I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty dla mnie i dla Brianny. Zauważyła, że powrócił mu rumieniec i że znowu błyszczą mu oczy. Ochoczo przebrnęli szarpaną przez wicher ostrą trawę. A potem już stali nad brzegiem potężnego Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal, uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając dziesiątki małych kaskad rozlewających się wśród szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krążyły mewy, krążyły i krzyczały, a dźwięk ten odbijał się długim echem od grzmiących fal.
Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko, biała jak śnieg u podstawy, przejrzysta jak kryształ w rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach. Tego dnia na pofałdowanej powierzchni morza nie było ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale przemierzały ocean. Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu przychodzi. Czy zwarcie się morza i kamienia, ich odwieczna walka, jest dla niego symbolem małżeństwa? A jego małżeństwo było ustawiczną walką, wiecznym rozgoryczeniem i złością żony smagającą jego serce, by stopniowo, jakże powoli, ułagodzić je i doprowadzić do krótkiego zawieszenia broni. - Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku? - Co? - Oderwał się od morza i od nieba. - Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła Maggie. - Brie i ja jesteśmy już dorosłe. Dlaczego nadal przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy? - Jest moją żoną - odpowiedział zwyczajnie. - I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? - dopytywała się. - Dlaczego z tym nie skończysz? Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii. Odkąd pamiętam, czyniła piekło z twojego życia. - Jesteś dla niej zbyt surowa. I za to także, pomyślał, ponosił konsekwencje. Tak ukochał to dziecko, iż stanął bezradny wobec jego bezgranicznej, bezwarunkowej miłości do ojca. Miłości, która, wiedział o tym dobrze, nie pozostawiła miejsca na zrozumienie zawiedzionych nadziei kobiety, która je urodziła. - To co jest między twoją matką a mną, jest w równej mierze moim dziełem jak i jej. Małżeństwo jest delikatną materią, Maggie, polega na wyważeniu potrzeb dwóch serc i dwóch oczekiwań. Czasami jedna szala przechyla się pod ciężarem, a druga nie może jej podźwignąć. Zrozumiesz to, kiedy sama wyjdziesz za mąż. - Nigdy nie wyjdę za mąż - powiedziała żarliwie, jakby składała przed Bogiem ślubowanie. - Nikomu, nigdy nie dam prawa uczynienia mnie tak nieszczęśliwą. - Nie mów tak. Nie mów. - Przycisnął ją mocno do siebie, strapiony. - Nie istnieje nic cenniejszego niż małżeństwo i rodzina. Nic, na całym świecie. - Jeżeli tak, to dlaczego staje się ono więzieniem? - Nie powinno być. - Znowu naszła go słabość, i nagle poczuł przenikające go zimno. - Nie daliśmy d dobrego przykładu, twoja matka i ja, i jest mi przykro z tego powodu. Bardziej niż potrafię to wyrazić. Ale wiem jedno, Maggie, córeczko. Kiedy kochasz całą sobą, nie grozi d wyłącznie samo nieszczęście. To także jest i niebo.
Przytuliła twarz do jego policzka, wciągając na pocieszenie jego zapach. Nie mogła mu powiedzieć tego, o czym wiedziała od lat: że jego małżeństwo nigdy nie było niebem. I że nigdy nie zaryglowałby się w tym małżeńskim więzieniu, gdyby nie ona. - Czy kochałeś kiedyś matkę? - Kochałem. I było to tak gorące, jak twój piec. A ty, Maggie Mae, wzięłaś z tego swój początek. Zrodziłaś się z ognia, jak jedna z twoich najlepszych, najbardziej zuchwałych figurek. Ale ogień powoli wystygał, aż kiedyś się wypalił. Być może, gdyby nie wybuchł tak jasnym i silnym płomieniem, moglibyśmy go przechować. Było coś w jego głosie, co sprawiło, że znowu uważnie mu się przyjrzała. - Był jeszcze ktoś. Wspomnienie, jak ukąszenie pszczoły, było bolesne i słodkie. Tom ponownie zwrócił twarz w stronę morza, tak jakby chciał je przeniknąć wzrokiem i odnaleźć kobietę, której pozwolił odejść. - Ano tak, był ktoś, kiedyś. Ale tak nie powinno być. Nie miało prawa tak być. Ale mogę d to powiedzieć: kiedy miłość przychodzi, kiedy strzała ugodzi serce, nic jej nie powstrzyma. I nawet krwawienie staje się przyjemnością. Więc nie mów do mnie „nigdy”, Maggie. Pragnę dla ciebie tego, czego nie mogłem sam mieć. Nie wypowiedziała na głos tego, o czym myślała. Mam dwadzieścia trzy lata, tatku, a Brie jest tylko o rok młodsza ode mnie. Znam naukę kościoła, ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli uwierzę, że w niebie jest Bóg, który znajduje przyjemność w karaniu człowieka przez całe życie za jedną pomyłkę. - Pomyłkę. - Tom opuścił brwi i zatknął fajkę za zęby. - Moje małżeństwo nie było pomyłką, Margaret Mary, i nie mów tak ani teraz, ani nigdy więcej. Ty i Brie wzięłyście się z niego. Pomyłka? Nie. Cud! Byłem już po czterdziestce, kiedy się urodziłaś. Jakoś przedtem nawet do głowy mi nie przychodziło, żeby zakładać rodzinę. I pomyśleć, czym byłoby moje życie bez was dwóch. Gdzie bym teraz był? Mężczyzna koło siedemdziesiątki, całkiem samotny. Całkiem samotny. - Ujął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w nią zapamiętale. - Codziennie dziękuję Bogu, że spotkałem waszą matkę i że stworzyliśmy coś, co po sobie zostawię. Ze wszystkich rzeczy, jakie zrobiłem i jakich nie zrobiłem, ty i Brianna jesteście moją pierwszą i autentyczną radością. I nie chcę więcej słyszeć o pomyłkach i nieszczęściach. Rozumiesz? - Kocham cię, tatku. Na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech. - Wiem o tym. Myślę, że za mocno, ale nie żałuję tego. - I znowu poczuł, że czas
nagli. - Jest coś, o co chciałbym cię poprosić, Maggie. - Co to takiego? Przyjrzał się uważnie jej twarzy, dotykał jej palcami, jakby nagle zapragnął utrwalić w pamięci jej każdy rys - mocny, uparty podbródek, miękki zarys policzków, oczy tak zielone i niespokojne jak morze huczące pod nimi. - Jesteś silna, Maggie. Twarda i silna, z prawdziwym sercem pod stalową powłoką. Bóg wie, jaka jesteś zdolna i bystra. Nawet nie próbuję zrozumieć tego, co wiesz, ani skąd o tym wiesz. Jesteś moją płonącą gwiazdą, Maggie, tak jak Brie jest moją lodową różą. Pragnę, abyś ty, abyście obie, szły za swymi marzeniami. Pragnę tego bardziej niż potrafię to wyrazić. A kiedy ich dosięgniecie, dosięgniecie ich w takim samym stopniu dla mnie, jak i dla siebie. Potężny huk wody nie docierał już tak mocno do jego uszu, podobnie jak światło do jego oczu. Na krótką chwilę twarz Maggie rozmazała się i rozpłynęła. - Co się stało? - Zaniepokojona, chwyciła go kurczowo. Stał się szary jak niebo i nagle zrobił się strasznie stary. - Czy źle się czujesz, tatku? Pozwól, że odprowadzę cię do ciężarówki. - Nie. - Z nieznanych sobie przyczyn czuł żywotną potrzebę pozostania na miejscu, właśnie tutaj, na najdalej wysuniętym krańcu swojego kraju, i dokończenia myśli, którą zaczął. - Nic mi nie jest. Jakieś kłucie, nic więcej. - Zmarzniesz! I rzeczywiście, poczuła, że jego twarde ciało reaguje pod jej palcami niewiele żywiej niż worek zlodowaciałych kości. - Posłuchaj mnie. - Jego głos był ostry. - Nie pozwól, by ktokolwiek powstrzymał cię i nie pozwolił ci iść obraną drogą lub robić tego, co dla siebie wybierzesz. Zostaw po sobie ślad na tym świecie, na tyle wyraźny, by przetrwał. Ale nie... - Tatku! - Gdy się zatoczył, ogarnęła ją panika, przypadła do jego kolan. - Boże, tatku, co ci jest? Serce? Nie, to nie serce, pomyślał ogłuszony ćmiącym bólem. Bo przecież słyszał na własne uszy swoje serce, bijące mocno i szybko. Ale czul, jakby coś w środku urywało się, rozsadzało go i wymykało się. - Ale nie zastygaj, nie kostniej, Maggie. Obiecaj mi. Nigdy nie zaprzepaść tego, co jest w tobie. Zaopiekuj się swoją siostrą. Także swoją matką. Obiecaj mi to. - Musisz się podnieść. - Ciągnęła go, pokonując ogarniające ją przerażenie. Pohukiwanie wody zamieniało się w szalejący sztorm, burzę na morzu z nocnego koszmaru, która zmiecie ich oboje z urwiska wprost na sterczące skały. - Czy słyszysz mnie, tatku?
Musisz wstać, podnieść się zaraz. - Obiecaj mi. - Tak, obiecuję. Przysięgam przed Bogiem, że zawsze będę się nimi zajmowała, obiema. - Szczękała zębami; piekące łzy spływały jej po policzkach. - Potrzebuję księdza - chwytał z trudem powietrze. - Nie, nie, musisz tylko stąd zejść. - Wypowiadając to zdanie, wiedziała jednak, że to kłamstwo. Odchodził od niej, wymykał się jej; bez względu na to jak mocno podtrzymywała jego ciało, to co było wewnątrz niego, w środku, ulatywało. - Nie zostawiaj mnie tak. Nie w ten sposób. - Zdesperowana, rozglądała się po polach, szukała wzrokiem wydeptanych ścieżek, którymi rok po roku chodzili ludzie, by dojść tutaj, gdzie oni teraz stali. Ale nikogo nie było, ani jednej żywej duszy, więc zgłuszyła w sobie krzyk o pomoc. - Spróbuj, tatku, chodź, postaraj się wstać. Odwieziemy cię do lekarza. Oparł głowę na jej ramieniu i westchnął. Już go nie bolało, był tylko odrętwiały. - Maggie - powiedział. Po czym wyszeptał inne imię, nieznajome imię, i to było wszystko. - Nie! - Chcąc jakby osłonić go przed wiatrem, którego już nie czuł, otuliła go ramionami i kołysząc go, kołysząc, kołysząc szlochała. Wiatr zawył i przyniósł pierwsze igiełki zamarzniętego deszczu.
ROZDZIAŁ DRUGI O czuwaniu przy zwłokach Thomasa Concannona będzie się jeszcze opowiadało przez długie lata. Było świetne jedzenie i świetna muzyka, wszystko dokładnie tak, jak zaplanował na uroczyste przyjęcie dla córki. Dom, w którym przeżył swoje ostatnie lata, był wypełniony po brzegi ludźmi. Ktoś mógłby powiedzieć, że Tom nie był zamożnym człowiekiem. Ale on był bogaty w przyjaciół. Przyszli ze wsi, nawet z daleka. Z farm, warsztatów i chat. Przynieśli jedzenie, jak zwykli to czynić sąsiedzi w takich okolicznościach, a kuchnia w mig zapełniła się od chlebów, mięsiw i ciast. Pili za jego życie, uczcili pieśnią jego śmierć. Ogień w kominkach dawał ciepło, które chroniło przed bijącą o szyby zawieruchą, koiło ból żałoby. Jednak Maggie wiedziała na pewno, że już nigdy nie będzie jej ciepło. Siedziała blisko ognia, w posprzątanym saloniku, sama, choć wokół niej ludzie wypełniali cały dom. Widziała w płomieniach skały, buzujące morze i siebie, samotną, podtrzymującą umierającego ojca. - Maggie. Ocknęła się, odwróciła głowę. Ujrzała Murphy'ego przykucniętego obok siebie. Wcisnął jej w ręce dymiący kubek. - Co to jest? - Głównie whisky z odrobiną herbaty na rozgrzewkę. - Z jego oczu wyzierała życzliwość i smutek. - Wypij to teraz. Co za dziewczynisko! Może byś choć trochę zjadła? To ci dobrze zrobi. - Nie mogę - odpowiedziała, ale posłusznie wypiła napój. Czuła w gardle każdą ognistą kroplę. - Nie powinnam go tam była zabierać, Murphy. Powinnam była zauważyć, że jest chory. - To nonsens, i sama o tym wiesz. Wyglądał cało i zdrowo, kiedy opuszczał pub. Przecież nawet tańczyliście razem, może nie? Zadumała się. Tańczyła z ojcem w dniu, w którym umarł. Czy kiedyś, w przyszłości, znajdzie w tym pocieszenie? - Ale gdybyśmy tak daleko nie odeszli. Sami, na takim pustkowiu... - Lekarz chyba wyraźnie powiedział, Maggie. To nie miało znaczenia. Zabił go tętniak, i chwała Bogu, że stało się to tak szybko. - Oj tak, strasznie szybko. - Zadrżała jej ręka. To tylko ten czas trwał całą wieczność.
Koszmarny czas, kiedy wiozła jego ciało do domu, dławiąc się i dusząc, z trudem trzymając kierownicę w skostniałych dłoniach. - Nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby tak dumny ze swojego dziecka. - Murphy zadumał się, przez chwilę przyglądał się swoim rękom. - Był dla mnie jak ojciec, Maggie. - Tak, wiem. - Pochyliła się ku niemu i szybkim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła. - Traktował cię jak syna. A teraz, pomyślał Murphy, po raz drugi traci ojca. I po raz drugi czuje przytłaczający smutek. A także odpowiedzialność za los tych kobiet. - Chcę, żebyś wiedziała, chcę, żebyś była pewna, że zawsze i w każdej potrzebie ty i twoja rodzina możecie na mnie liczyć. - To ładnie, że tak myślisz i że to mówisz. Spojrzał na nią; jego harde, typowo celtyckie niebieskie oczy napotkały jej wzrok. - Wiem, jak ciężko mu było, gdy musiał sprzedać ziemię. A także dlatego, że byłem jedynym kupcem. - Nie. - Maggie odstawiła kubek i położyła mu rękę na ramieniu. - Ziemia nie miała dla niego znaczenia. - Ale twoja matka... - Ona by i świętego postawiła za to pod pręgierzem - wyrzuciła z siebie Maggie. - Choć dzięki temu miała co do garnka włożyć. Uważam, że dobrze się stało, że to ty kupiłeś naszą ziemię. Brie i ja naprawdę nie mamy ci tego za złe, i nie żałujemy ci ani źdźbła trawy, Murphy, taka jest prawda. - Zdobyła się na uśmiech, tak potrzebny im obojgu. - Zrobiłeś to, czego on nie potrafił i na co po prostu nie miał ochoty. Dzięki tobie ta ziemia odżyła. I nie mówmy o tym już więcej. Po czym rozejrzała się wokoło, tak jakby przeniosła się z pustego pomieszczenia i znalazła pośród ludzi. Ktoś grał na flecie, a córka O’Malleyów, będąca w ciąży z drugim dzieckiem, nuciła lekką, marzycielską melodię. Z drugiego końca pokoju dochodził ożywiony, nieskrępowany śmiech. Płakało dziecko. Stojący w grupkach mężczyźni wspominali Toma, rozmawiali o pogodzie, o chorobie dereszowatej klaczy Jacka Marleya i o przeciekającym dachu w domku Donovanów. Także kobiety rozmawiały o Tomie i o pogodzie, o dzieciach, o ślubach i o czuwaniu przy zwłokach. Zobaczyła starą kobietę, daleką kuzynkę, w podniszczonych butach i pocerowanych pończochach, która robiąc na drutach, opowiadała coś zebranym wokół niej, zasłuchanym
młodszym kobietom. - On tak bardzo lubił obcować z ludźmi. - W głosie Maggie słychać było ból, szarpiący jak rana. - Gdyby mógł, codziennie zapraszałby ich do domu. Zawsze dziwiło go, że wolę mieszkać osobno... - Wzięła głęboki oddech w nadziei, że jej głos zabrzmi naturalnie. - Czy słyszałeś, by kiedykolwiek mówił o kimś o imieniu Amanda? - Amanda? - Murphy zmarszczył brwi i zastanawiał się. - Nie. Dlaczego pytasz? - Nic ważnego. Musiałam się chyba pomylić. - Wzruszyła ramionami. Przecież umierając, ojciec nie wypowiedziałby imienia nieznajomej kobiety! - Muszę pójść do kuchni i pomóc Brie. Dziękuję za herbatę, Murphy. I w ogóle za wszystko. - Pocałowała go i odeszła. Niełatwo było przejść przez pokój. Musiała przystawać, wysłuchiwać słów pocieszenia lub historyjek o ojcu, albo, jak w przypadku Tima O’Malleya, pocieszać jeszcze innych. - Chryste, jak mi go będzie brakowało - powiedział Tim i nie wstydząc się łez, otarł je ręką. - Nigdy nie miałem bliższego, droższego mi przyjaciela, i już nigdy nie znajdę drugiego. Pamiętasz, jak żartował, że otworzy swój własny pub i zrobi mi konkurencję? - Pamiętam. - Wiedziała także, że to nie był żart, lecz jedna z jego mrzonek. - Chciał być poetą - powiedział rwącym się głosem Tim. - Bo też i miał serce i duszę poety. Nie było na ziemi fajniejszego chłopa od Toma Concannona. Maggie zamieniła jeszcze kilka słów z księdzem, ustaliła szczegóły ceremonii pogrzebowej, która się miała odbyć następnego ranka. Wreszcie wślizgnęła się do kuchni. Było tu równie tłoczno jak w całym domu. Kobiety uwijały się, wydawały kolejne potrawy lub przyrządzały je. Tutaj dźwięki i zapachy były samym życiem - śpiewały rondle, na małym ogniu pichciły się zupy, gotowała szynka. Pod nogami plątały się dzieci, a matki, z wrodzonym macierzyńskim wdziękiem i wyczuciem, wymiatały je i wygarniały z kuchni, gdy zachodziła potrzeba. Młody wilczek, właściwie szczeniak, którego Tom ofiarował Briannie na jej ostatnie urodziny, pochrapywał z zadowoleniem pod stołem. Zaś skupiona i bezbłędna w każdym geście Brianna królowała przy kuchni. Z jej spokojnych oczu wyzierał smutek. - Zaraz dostaniesz talerz. - Jedna z sąsiadek dostrzegła Maggie i zaczęła nakładać jej jedzenia. - I masz to zjeść! - Przyszłam tylko, żeby pomóc. - Pomożesz, jak zjesz. Można by tym wykarmić armię. Wiesz pewnie, że twój ojciec sprzedał mi kiedyś koguta. Zaklinał się, że to najwspanialszy kogut w całym hrabstwie, i że jeszcze przez długie lata będzie uszczęśliwiał moje kurki. Nikt tak jak Tom nie potrafił
przekonywać. Nawet jeśli człowiek wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu. - Mówiąc to, ładowała ogromne porcje na talerz i jednocześnie przeganiała z drogi dziecko. - No i ten ptak okazał się do niczego i ani razu w swym nieszczęsnym życiu nie zapiał z rozkoszy. Maggie uśmiechnęła się leciutko i, ponieważ oczekiwano tego od niej, usiadła, by wysłuchać do końca dobrze znanej historyjki. - No i co pani zrobiła z kogutem, którego sprzedał pani tatuś, pani Mayo? - Ukręciłam cholernemu kogutowi łeb i udusiłam go w jarzynach. Poczęstowałam nim także twojego ojca. Powiedział, że nigdy w życiu nie jadł lepszego. - Roześmiała się serdecznie i wcisnęła w ręce Maggie talerz. - Naprawdę był dobry? - Mięso było żylaste i sztywne jak stara podeszwa. Ale Tom zjadł wszystko, aż talerz się świecił. Niech go Bóg błogosławi. Ponieważ nie pozostawało jej nic innego, jak żyć i posuwać się naprzód, Maggie zjadła to, co jej podano. Wysłuchała historyjek, sama też dorzuciła coś od siebie. Kiedy zaszło słońce i kuchnia powoli opustoszała, usiadła przy stole i wzięła szczeniaka na kolana. - Ojca ludzie kochali - powiedziała. - To prawda. - Brianna stała przy piecu, ze ściereczką w ręku i z lekko oszołomionym wzrokiem. Nie było już nikogo, kogo mogłaby nakarmić, ani kim się zająć, niczego, co zaprzątałoby jej głowę, czym mogłaby zająć ręce. Smutek przenikał jej serce, naszły ją ciężkie myśli. By je odpędzić choć na krótko, zaczęła porządkować naczynia. Była smukła jak trzcina, ruchy miała spokojne, kontrolowane. Gdyby nie brak pieniędzy i możliwości, mogłaby zostać tancerką. Jej gęste, rudozłote włosy, splecione były starannie w warkocz. Gładką, czarną sukienkę przykrywał biały fartuch. W przeciwieństwie do niej Maggie miała ognistą szopę kręcących się wokół twarzy włosów. Ubrana była w spódnicę, którą zapomniała wyprasować, i w sweter, który prosił się o naprawę. - Do jutra się nie przejaśni. - Zapominając o trzymanych w ręku talerzach, Brianna stanęła przed oknem i zapatrzyła się w niespokojne niebo. - Chyba nie. Ale ludzie przyjdą na pogrzeb. - A potem znowu do nas. Zostało tyle jedzenia. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobimy... - głos Brianny stawał się coraz słabszy. - Czy ona kiedykolwiek wychodzi ze swojego pokoju? Brianna znieruchomiała na krótko, po czym powoli zaczęła ustawiać naczynia. - Ona się źle czuje.
- O Boże, daj spokój. Umarł jej mąż i każdy, kto go znał, przyszedł dziś tutaj. A ona nie może się ruszyć i chociaż udawać, że ją to obchodzi! - Oczywiście, że ją to obchodzi - odpowiedziała spiętym głosem Brianna. - Spędziła z nim ponad dwadzieścia lat. - Ale nic jej z nim nie łączyło! Dlaczego jej bronisz? Nawet w takiej chwili? Ręka Brianny z taką mocą ścisnęła talerz, iż omal nie rozpadł się na dwie części. Potrafiła jednak zachować doskonale opanowany, wyważony ton głosu. - Nikogo nie bronię, mówię tylko prawdę. Czy mogłybyśmy nie roztrząsać tego? Zachować spokój, przynajmniej do pogrzebu? - W tym domu nigdy nie było spokoju - odezwała się w drzwiach Maeve. Na jej twarzy nie było śladu łez, była zimna, surowa i zawzięta. - Już on się o to starał. I nadal to robi. Nawet po śmierci wystawia mnie na ciężką próbę. - Nie waż się o nim mówić. - Powstrzymywana przez cały dzień wściekłość Maggie dała o sobie znać. Poderwała się od stołu, odsyłając psa na posłanie. - Nie waż się o nim źle mówić. - Będę mówiła to, na co mam ochotę. - Ręka Meave pochwyciła zarzucony na ramiona szal i zacisnęła go mocno na szyi. Był wełniany, a ona zawsze chciała mieć jedwabny. - Za żyda nie dał mi niczego poza goryczą. A teraz umarł i jeszcze mi dokucza. - Nie widzę łez w twoich oczach, mamo. - I nie zobaczysz. Nigdy nie byłam i nie będę hipokrytką, i powiem całą świętą prawdę. On pójdzie do piekła za to, co mi teraz zrobił. - Patrzyła rozgoryczonymi, niebieskimi oczami to na Maggie, to na Briannę. - I tak jak Bóg mu nie wybaczy, tak i ja mu nie przebaczam. - A skąd wiesz, co myśli Bóg? - zapytała Maggie. - Czy odmawianie pacierzy i odklepywanie różańca daje d specjalny przywilej bezpośredniego kontaktowania się z Panem? - Nie bluźnij! - Maeve aż poczerwieniała z oburzenia. - Nie bluźnij w tym domu! - Będę mówiła to, na co mam ochotę - odpowiedziała matce Maggie jej własnymi słowami. - Powiem d, że Tom Concannon nie potrzebuje twojego nędznego przebaczenia. - Wystarczy już! - Choć wszystko w niej drżało, Brianna położyła kojącą rękę na ramieniu Maggie. Chcąc nadać głosowi spokojne brzmienie, wzięła długi, głęboki oddech. - Powiedziałam d, mamo, że oddam d ten dom. Nie musisz się martwić. - Co takiego? - Maggie odwróciła się do siostry. - Co masz zamiar zrobić z domem? - Słyszałaś, co jest napisane w testamencie - zaczęła Brianna, ale Maggie strąciła jej
rękę. - Nie przysłuchiwałam się temu adwokackiemu gadaniu. Nie zwróciłam uwagi. - Zapisał go jej. - Rozdygotana Maeve uniosła palce i przeszyła nim powietrze w oskarżycielskim geście. - Zapisał jej dom. Przez całe lata cierpiałam i poświęcałam się, a teraz nawet i to mi odebrał. - Uspokoi się szybko, kiedy się przekona, że ma zapewniony solidny dach nad głową - powiedziała Maggie po wyjściu matki. To była prawda. Brianna pomyślała, że może jednak uda się jej utrzymać spokój w tym domu. Miała przecież za sobą lata doświadczeń. - Zatrzymam dom, a ona tutaj zostanie. Poradzę sobie i z jednym, i z drugim. - Święta Brianna - mruknęła Maggie, a w tonie jej głosu nie było złej intencji. - Jakoś wspólnie damy sobie z tym radę. - Wstrzyma się z kupnem nowego pieca, postanowiła. A dopóki McGuinnes będzie od niej kupował, wystarczy na utrzymanie obu domów. - Pomyślałam sobie... rozmawiałam o tym z tatą i myślę... - Brianna zawahała się. - No powiedz wreszcie. - Maggie oderwała się od swych własnych myśli. - To by wymagało pewnych przeróbek, a z tego, co dostałam od babci, niewiele mi już zostało, no i jeszcze ten dług hipoteczny. - Będę spłacać dług. - Nie, to by nie było sprawiedliwe. - To jest absolutnie sprawiedliwe. - Maggie wstała i poszła po imbryk z herbatą. - Zaciągnął go, aby mnie wysłać do Wenecji, prawda? Oddał dom pod zastaw i znosił awantury, jakie robiła mu za to matka. Dzięki niemu mogłam się uczyć przez trzy lata. I chcę to spłacić. - Dom jest mój - powiedziała stanowczym głosem Brianna. - A zatem i dług należy do mnie. Maggie wiedziała, że pomimo delikatnego wyglądu Brianna potrafi być uparta jak muł. - W porządku, mogłybyśmy się tak spierać aż do śmierci. Spłacimy więc go obie. Jeśli nie chcesz, żebym to zrobiła dla ciebie, pozwól, że zrobię to dla niego, Brie. Odczuwam taką potrzebę. - Jakoś sobie poradzimy. - Brianna uniosła nalaną przez Maggie filiżankę herbaty. - Powiedz mi wreszcie, o czym myślałaś. - No więc... - To było głupie. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie zabrzmi podobnie. - Chcę tutaj urządzić coś w rodzaju pensjonatu.
- Hotel! - Maggie oniemiała na moment. - Chcesz mieć płatnych gości, hałasujących i pętających się po domu? Nie będziesz miała spokoju ani własnego życia, i będziesz zaharowana od rana do wieczora. - Lubię ludzi wokół siebie - odparła spokojnie Brianna. - Nie każdy chce być takim pustelnikiem jak ty. A mam do tego dryg, jak sądzę. Potrafię zapewnić ludziom wygodę. Mam to we krwi. - Dumnie wysunęła podbródek. - Dziadek prowadził hotel, prawda? A po jego śmierci babcia. Więc i ja mogę zrobić to samo. - Nie powiedziałam, że nie możesz, raczej nie wyobrażam sobie tego z własnego punktu widzenia. Obcy ludzie. Przyjeżdżają, wyjeżdżają, ciągle ktoś inny... - Zadrżała na samą myśl o tym. - Żeby tylko chcieli przyjeżdżać! O niczym innym nie marzę. Trzeba będzie, oczywiście, odświeżyć sypialnie na górze. - Oczy Brianny rozjaśniły się, gdy pomyślała o szczegółach. - Trochę farby, tapeta. Nowy dywan, a może dwa. No i Bóg wie, ile trzeba będzie włożyć w prace hydrauliczne. W każdym razie potrzebna będzie dodatkowa łazienka. Sądzę, że najlepszym miejscem będzie pakamera na końcu korytarza na górze. Dla siebie mogłabym urządzić mieszkanko obok kuchni, w ten sposób nie przeszkadzałoby się mamie. Powiększyłabym ogród, a także umieściłabym niewielki szyld. Pensjonat. Gustowny, wygodny, dla zaledwie kilkorga gości. - Ty tego chcesz - powiedziała szeptem Maggie na widok rozpromienionych oczu siostry. - Ty naprawdę tego chcesz. - Tak. Chcę tego. - A więc zrób to. - Maggie złapała ją za ręce. - Zrób więc to, Brie. Odśwież pokoje i urządź łazienkę. Umieść ładny szyld. On chciałby tego dla ciebie. - Myślę, że tak. Śmiał się w ten swój charakterystyczny sposób, kiedy mu o tym mówiłam. - Aha, potrafił się nieźle śmiać! - I pocałował mnie, i żartował ze mnie, że jestem wnuczką hotelarzy i że będę kontynuowała tradycje. Jeśli ograniczę się do minimum, będę mogła zacząć już w lecie. Tutaj, do zachodnich hrabstw, turyści zjeżdżają przeważnie w lecie. I rozglądają się za miłym, wygodnym miejscem na nocleg. Mogłabym... - Brianna przymknęła oczy. - Och, nie, jutro jest pogrzeb tatusia, a my rozmawiamy o takich sprawach! - Właśnie to by go ucieszyło. - Maggie znowu mogła się uśmiechnąć. - Sam zachęcałby cię do takich wielkich planów! - No tak, my, Concannonowie jesteśmy jedyni, jeśli chodzi o snucie wielkich planów -
potrząsnęła radośnie głową Brianna. - Brianno, tego dnia, na skałach, mówił o tobie. Nazwał cię swoją różą. Pragnął, abyś rozkwitła. A ja jestem jego gwiazdą, pomyślała Maggie. I zrobię wszystko, by zabłysnąć.
ROZDZIAŁ TRZECI Żyła sama i to jej najbardziej odpowiadało. Stojąc w drzwiach swojego domku, obserwowała smagane deszczem pola Murphy'ego Muldoona, chłostaną z furią trawę i przebijające się przez chmury, nieustępliwe promienie słońca. Przy takim niebie pogoda może się jeszcze zmienić niejeden raz; po krótkim wypogodzeniu rozpętywała się burza, a po chwili znowu wyglądało słońce. To właśnie była Irlandia. Ale dla Margaret Mary Concannon deszcz był czymś swojskim. Często wolała go bardziej niż gorące, padające ukośnie promienie słońca i niczym nie zmąconą przejrzystość bezchmurnego, błękitnego nieba. Deszcz był jak miękka, popielatosrebrzysta kurtyna, ukrywająca ją przed światem. A co ważniejsze, odcinająca świat od niej, ponad wzgórzem, polem i połyskującymi plamami krów. Odkąd bowiem farma, kamienne ogrodzenia i zielone trawy rozciągające się za gęstymi krzewami fuksji przestały należeć do Maggie i jej rodziny, to miejsce, z małym, zarośniętym ogrodem i wilgotnym, wiosennym powietrzem, stanowiło jej własność. Była farmerską córką, to prawda. Ale nie miała farmerskiej duszy. Podczas pięciu lat od śmierci ojca tworzyła własne miejsce, zaznaczała swój ślad, zgodnie z jego życzeniem. Być może nie był to jeszcze trwały i wyraźny ślad, ale sprzedawała już swoje prace w Galway i w Cork, a także w Ennis. Niczego więcej nie potrzebowała. Nawet jeśli pragnęłaby czegoś więcej, wiedziała, że bez względu na to, jak głębokie i kuszące bywają marzenia, nie wyżywi się nimi. Wiedziała także, iż za realizację niektórych ambicji trzeba często płacić wysoką cenę. Zdarzało się czasami, iż ogarniało ją zwątpienie lub niepokój, wystarczyło jednak wtedy, by przypomniała sobie, że dokonała świadomego wyboru, że robi dokładnie to, co jest jej powołaniem, że żyje tak jak chce. Ale w takie jak dzisiaj poranki, gdy słońce i deszcz toczyły ze sobą walkę, myślała o ojcu i o jego marzeniach, które nigdy się nie spełniły. Umarł bez majątku, nie odniósł sukcesu, utracił farmę, którą od pokoleń uprawiały i z której zbierały plony ręce Concannonów. Nie miała mu za złe, że tak wiele z rodzinnego dziedzictwa poszło na długi i podatki, a także na fantastyczne, nierealne pomysły ojca. Czasami wprawdzie odzywała się nutka żalu i tęsknoty za utraconymi wzgórzami i polami, po których niegdyś uganiała się z całą młodzieńczą pasją i beztroską. Ale to należało do przeszłości. Szczerze mówiąc, nie chciałaby
wcale uprawiać tej ziemi, ani się o nią troszczyć. W przeciwieństwie do Brianny, nie miała do tego zamiłowania. Cieszyła się wprawdzie swoim ogrodem, bujną, wyzywającą roślinnością i rozchodzącymi się zapachami. Ale kwiaty rosły bez jej udziału, jakby na przekór jej zaniedbaniom. Miała swoje miejsce, i wszystko co znajdowało się poza nim, nie należało do sfery jej zainteresowań i dlatego, przeważnie, nie zaprzątało jej uwagi. Wolała nikogo nie potrzebować, a już na pewno nie mieć niczego, czego nie mogłaby sobie sama ofiarować. Wiedziała, że zależność i pragnienie czegoś więcej, niż się posiada, prowadzi do nieszczęścia i rozgoryczenia. Wystarczył jej przykład własnych rodziców. Stała na progu otwartych drzwi, na wprost przejmująco zimnej strugi deszczu, wdychała powietrze, chłonęła wilgotną, wiosenną słodycz tarniny, która od wschodu tworzyła żywopłot, i wczesnych, pękających pączków róż od zachodniej strony. Była drobną kobietką, kształtną pod luźnymi, workowatymi spodniami i flanelową koszulą. Na opadające do ramion, płomiennie rude włosy wciśnięty miała popielatoszary kapelusz z podwiniętym rondem. Spod jego rąbka widać było niezgłębioną i zmienną w nastroju jak morze zieleń oczu. Deszcz zwilżył jej twarz, obrysował delikatny zarys jej policzków i podbródka, szerokie, melancholijne usta. Zrosił kremową karnację cery, usadowił się na złocistych piegach rozsianych na garbku nosa. Nie zwracając uwagi na przenikliwy dźwięk telefonu dobiegający z kuchni, popijała ze szklanego, własnego projektu kubka mocną, osłodzoną, poranną herbatę. Nieodbieranie telefonu było zarówno jej taktyką, jak i nawykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy jej myśli koncentrowały się wokół pracy. W jej głowie rodził się pomysł nowej rzeźby. Tak jasny i wyraźny jak kropla deszczu, pomyślała. Przejrzysta i gładka, z przenikającymi się wewnątrz niej delikatnymi smużkami kolorowego szkła. Ta wizja ją pociągnęła. Nie zważając na dzwoniący telefon, ruszyła w deszczu przed siebie, do swojego warsztatu, do kojącego, huczącego pieca. W Dublinie, w swoim biurze, Rogan Sweeney czekał przy telefonie na połączenie i klął. Był zajętym człowiekiem, zbyt zajętym, by tracić czas na źle wychowaną, narwaną artystkę, która nie ma ochoty odpowiedzieć na łaskawe zrządzenie losu. Miał wiele spraw do załatwienia, dokumentów do przejrzenia, rachunków do sprawdzenia, telefonów, na które trzeba odpowiedzieć. Ponieważ było wcześnie i dzień się dopiero zaczął, mógłby zejść na dół do galerii i przypilnować rozładowania ostatniej
przesyłki. W końcu przecież ceramika indiańska była jego oczkiem w głowie i spędził szereg miesięcy, wybierając najlepsze z najlepszych okazów. Ale to było wyzwanie, któremu już sprostał. Ta wyjątkowa wystawa kolejny raz potwierdzi rangę Worldwide, udowodni, że jest czołową międzynarodową galerią. Podczas gdy ta kobieta, cholerna, uparta wieśniaczka z Clare, zaprzątała jego umysł. Choć jeszcze nie spotkał jej twarzą w twarz, ona i jej talent spędzały mu niemal sen z powiek. Oczywiście, że nowej wystawie poświęcił tyle zręczności, energii i czasu, ile na to zasługiwała. Ale nieznany artysta, zwłaszcza taki, którego prace porwały jego wyobraźnię, to było coś podniecającego na innej płaszczyźnie. Dreszczyk emocji towarzyszący odkrywaniu czegoś nowego był równie ważny i niezbędny dla Rogana, co wystawianie, marketing i sprzedaż prac artysty. Chciał mieć Maggie Concannon wyłącznie dla swojej galerii. I jak zawsze, gdy w grę wchodziło spełnienie marzeń, z których większość Rogan uważał za zupełnie rozważne, nie poprzestanie, dopóki nie dopnie swego. Został tak wychowany, by odnosić sukces; trzecie pokolenie dobrze prosperującej rodziny kupieckiej, której w uczciwy sposób udało się zamienić pensa na funty. Firma założona przed sześćdziesięciu laty przez dziadka rozkwitła pod zarządem Rogana, który nie przyjmował do wiadomości żadnej odmowy. Osiągał swoje cele przymilaniem się, oczarowywaniem, uporem i wszelkimi innymi metodami, byleby tylko były skuteczne. Margaret Mary Concannon i jej żywiołowy talent stały się jego najnowszym i najbardziej frustrującym celem. We własnym mniemaniu nie był człowiekiem nierozsądnym i gdyby dowiedział się, że jest tak postrzegany przez wielu znajomych, byłby wstrząśnięty i urażony. Od swoich pracowników oczekiwał wielogodzinnej, ciężkiej pracy, podobne wymagania stawiał samemu sobie. Upór i poświęcenie były nie tylko cnotami Rogana, lecz także wrodzoną koniecznością. Mógłby przekazać ster Worldwide w ręce wytrawnego menedżera i żyć wygodnie z dochodów ze sprzedaży. Mógłby wtedy podróżować dla przyjemności, a nie dla biznesu, korzystać ze spuścizny, zamiast tyrać w pocie czoła. Mógłby, oczywiście, ale poczucie obowiązku i nie zaspokojone ambicje otrzymał w spadku po przodkach. A M. M. Concannon, artystka wyrabiająca szkła, pustelnica i ekscentryczka, stała się jego obsesją. Zamierzał dokonać zmian w Worldwide, zmian, które odzwierciedlałyby jego własną wizję, a które byłyby ukłonem w stronę jego ojczyzny. M. M. Concannon stanowiłaby