PROLOG
Wczesna wiosna, 1813 rok
- Kto, u licha, dał mi tak niedorzeczne imię? - wybu-
chnęła Pandora Compton i popatrzyła oskarżycielsko na
ciotkę Em. Wpadła do salonu, nie zawracając sobie głowy
choćby tak zdawkowym powitaniem, jak „Tu jesteś, cio
ciu" czy „Proszę o wybaczenie, niechętnie odrywam cię
od robótki, lecz muszę zadać ci jedno pytanie".
Przyzwyczajona do bezpośredniego zachowania Pan
dory ciotka odparła łagodnie:
- Niezbyt dobrze pamiętam, kochanie. Ach, tak, już
wiem. To imię nadała ci twoja biedna, kochana mama.
W ciąży czytała książkę o młodej kobiecie, która nosiła
właśnie takie imię. Jest urocze, powiedziała mi, znacznie
bardziej romantyczne niż Charlotte albo Amelia, imiona
wprost stworzone dla potomstwa niemieckich królów
i książąt...
- Ciociu - przerwała Pandora - żałuję, że nie nadano
mi nudnego imienia. Przed spotkaniem ze mną wszyscy
spodziewają się ujrzeć słodką i miłą istotkę, a nie kobietę
podobną do Amazonki z greckiego mitu, wzrostem do
równującą większości mężczyzn. I w dodatku zdrobniale
nazywa się mnie Dorą - co chyba jest lepsze niż Pan, jak
mówi na mnie Jack, ale to marna pociecha.
- Ach, Dora to również śliczne imię - oznajmiła
spokojnie ciotka, nie przerywając wyszywania wielkiej
róży.
- Nie w tym rzecz! - obruszyła się Pandora. - Dzisiej
szego popołudnia u lady Larkin poznałam jeszcze jednego
młodego mężczyznę, który nie odrywał wzroku od podło
gi, kiedy wreszcie zostaliśmy sobie przedstawieni.
Najwyraźniej nakazano mu mnie poznać zapewne ze
względu na to, iż odziedziczę fortunę dziadka mamy, Ju
liana, lecz dopiero po ukończeniu dwudziestego siódmego
roku życia. Fundusz założony przez Juliana zapewnia mi
skromny, lecz przyzwoity dochód, ale nawet to nie zmie
nia faktu, że jestem około piętnastu centymetrów wyższa
od tego sympatycznego młodzieńca.
- Zatem co by się zmieniło w twoim życiu, gdybyś no
siła nudne imię? - spytała rozsądnie ciotka Em.
- Moje imię z pewnością odmieniłoby oczekiwania te
go pana. Podsłuchałam, jak mówi Rogerowi Watersowi,
że spodziewał się spotkania z uroczym, drobnym stwo
rzonkiem, a nie z tyczką do fasoli, przy której każdy czuje
się niższy, niż jest. Co gorsza, powiedziano mu też, że za
rządzam majątkiem dziadka, a mojego przyrodniego brata
interesują wyłącznie rozrywki. Zdaje się, że wszyscy
mężczyźni pragną żon na pokaz, a nie do pomocy. Jak tak
dalej pójdzie, nigdy nie znajdę męża. Co prawda, dotych
czas nie spędza mi to snu z powiek, zwłaszcza że nie stać
mnie na ślub. Niemniej nieco żałosna jest kobieta, która
w zaawansowanym wieku dwudziestu trzech lat pozostaje
panną.
Ciotka Em, wdowa po człowieku, którego kochała ca
łym sercem, odparła delikatnie:
- Tak, doskonale cię rozumiem, ale przecież mogłaś
wyjść za swojego kuzyna, Charlesa Temple'a. Oświadczał
ci się trzykrotnie.
- Racja, lecz nie pociąga mnie myśl o spędzeniu z nim
reszty życia. Zresztą wiem, że interesują go wyłącznie mo
je pieniądze; jego siostra podzieliła się ze mną tą infor
macją.
- Niezbyt miło z jej strony.
- Niezbyt miło, za to szczerze, sama przyznaj, ciociu.
Och, życie jest takie skomplikowane! A teraz musimy po
szukać nowego guwernera dla Jacka, skoro ostatni okazał
się do niczego. Uwiedzenie jednej służącej to i tak aż nad
to, lecz jemu było mało i tak samo potraktował drugą! Nie
tylko nierozsądny, lecz na dodatek irytujący człowiek!
Zresztą dał niesłychanie zły przykład Jackowi.
- Doprawdy, Pandoro, nie powinnaś nawet wiedzieć
o takich sprawach, a co dopiero o nich dyskutować.
- Biorąc pod uwagę, że sama musiałam sprzątać bała
gan, który zostawił po sobie ten lekkoduch, kiedy uciekł
z trzecią służącą, nie mogłam udawać, że nie wiem, co
zmalował. Dziadek Compton ma kłopoty z pamięcią i jest
kaleką, któremu potrzeba ciszy oraz spokoju. Ty zaś, cio
ciu, nie potrafisz okazać nieuprzejmości wobec nikogo,
już nie mówiąc o organizacji czegokolwiek poza podwie
czorkiem. Mój przyrodni brat William prawie tu nie za
gląda. Kiedy jednak zabłądzi w te strony, spędza czas na
bezustannych hulankach i wciąga w nie połowę okolicy.
Jack ma tylko trzynaście lat, więc kto oprócz mnie mógłby
zarządzać Compton Place?
- Cóż, masz przecież zarządcę do pomocy.
- Rice... Chodzi ci o Rice'a? Ależ on nie ma o niczym
pojęcia. Doskonale wiesz, że pracuje dla Comptonów od
zarania dziejów i tylko dlatego dziadek nie ma serca wy-
słać go na emeryturę. Tak więc pozostaję tylko ja. Żałuję,
że mój biedny ojciec znalazł sobie drugą żonę, gdy matka
Williama zmarła, gdyż przez to Jack i ja przyszliśmy na
świat, i teraz muszę doglądać zbankrutowanej posiadłości,
a Jack dorasta bez należytej opieki.
Ciotka wpatrywała się w nią z przerażeniem.
- Jak możesz wygłaszać podobne herezje, Pandoro! -
wybuchnęła. - Jeśli to samo wygadujesz między ludźmi,
nic dziwnego, że nikt nie proponuje ci małżeństwa. Damie
takie słowa nie przystoją!
Pandora wstała i zaczęła energicznie spacerować po
pokoju.
- Ciociu, wolałabyś, żebyśmy wszyscy głodowali? -
spytała zdenerwowana. - Choroba dziadka oraz rozrzut
ność mojego ojca, a potem Williama, doprowadziły do te
go, że gdybym w wieku dwudziestu jeden lat nie zakasała
rękawów i nie wzięła się do roboty, wszyscy zaludniliby
śmy Queer Street, klęcząc na chodniku i błagając prze
chodniów o datki.
- Nie przesadzaj, kochanie.
- Właśnie na to się uskarżam! - wykrzyknęła Pandora.
- Nie przyjmujesz do wiadomości prawdy o naszej sytu
acji. Ledwie wiążemy koniec z końcem. Jeśli wytrzyma
my do moich dwudziestych siódmych urodzin, wówczas
część spadku po Julianie będzie można przeznaczyć na
odbudowę naszej wiarygodności finansowej.
- Nawet mówisz jak mężczyzna - zareplikowała ciot
ka. - Cóż to za żargon! Cóż pomyślałaby twoja biedna
matka, gdyby dożyła tej chwili?
- Rozważanie tej kwestii nie ma sensu. Zresztą teraz
muszę się zająć nowym guwernerem dla Jacka i znalezie
niem pieniędzy na jego pensję. Skąd William czerpie fun-
dusze na tak wystawne życie? Nie z posiadłości, to pewne.
Co kilka miesięcy przybywa na trochę do tego domu i za
każdym razem ma ze sobą mnóstwo nowych ubrań. A do
tego ostatnio został właścicielem drogiej i luksusowej
dwukółki oraz pary pierwszorzędnych kasztanków. Dobry
Boże, przecież to kosztuje majątek! Jeżeli zadłużył się
u londyńskich lichwiarzy, będą chcieli przejąć całą należ
ną mu część spadku. Skoro obecnie nic nie ma, resztę ży
cia spędzi w więzieniu Marshalsea. Samo myślenie o tym
mnie wyczerpuje. - Pandora westchnęła i usiadła.
Ciotka odłożyła robótkę. Nie mogła zaprzeczyć, że
każde słowo wypowiedziane przez Pandorę to szczera pra
wda, lecz głęboko pragnęła, by było inaczej. Obawiała się,
że Pandora nie znajdzie męża, między innymi dlatego, że
nierozsądnie pragnęła przeznaczyć całe dziedzictwo na
odbudowę fortuny Comptonów. Kto się z nią ożeni? Ciot
ka pomyślała, że gdyby Pandora zadbała o wygląd, byłaby
budzącą zachwyt pięknością - miała gęste, falujące włosy,
przenikliwie zielone oczy. Niestety, zniszczyła porcelano
wą cerę, biegając w słońcu, przez co była opalona niczym
dójka! Wysoki wzrost nieco przeszkadzał, niemniej uroda
i majątek z nawiązką to wynagradzały.
- Potrzebne ci wakacje - zadecydowała ciotka, nim
zdążyła się zastanowić, i w następnej chwili zdumiało ją,
jak mogła powiedzieć coś tak niemądrego. Doskonale wie
działa, że poczucie obowiązku Pandory przeważy.
- I sezon w Londynie - mruknęła ironicznie dziew
czyna, rozpierając się w fotelu i zamykając oczy. - Te
raz już wiem, dlaczego mężczyźni w tarapatach tak
chętnie zaglądają do kieliszka. Niestety, mnie to nie przy
stoi.
Ciotka Em pomyślała, że powinna postarać się pomóc
siostrzenicy, zamiast narzekać. Ostatecznie Pandora wy
konuje pracę kilku mężczyzn, nic więc dziwnego, że jest
stanowcza i głośno wygłasza kontrowersyjne opinie.
- Napiszę do kuzynki, lady Leominster - postanowiła
po chwili. - Poproszę ją o polecenie mi rzetelnego guwer
nera dla Jacka. Być może ktoś z kręgu jej londyńskich
znajomych kogoś wskaże. Tym nie musisz się przejmo
wać.
- Dobrze - zgodziła się Pandora. - Pozostaje tylko
nadzieja, że twoja kuzynka szybko się odezwie. Jeszcze
trochę i Jack zupełnie zdziczeje. Robi mi się słabo na samą
myśl o tym, że mógłby pójść w ślady Williama i taty. Po
trzebujemy człowieka o silnym poczuciu obowiązku,
a zarazem biegłego w łacińskich heksametrach i klasycz
nej grece. Najlepiej by było, gdyby lady Leominster zna
lazła kogoś znającego się na liczeniu; przydałby mi się do
pomocy przy księgach rachunkowych. Tymczasem jednak
muszę przekonać dziadka do podpisania kilku dokumen
tów, dzięki którym zapłacimy za niezbędne udogodnienia
w gospodarstwie. Podobnie jak stary Rice żyje wyłącznie
przeszłością. Czasy się jednak zmieniają, a Compton
Place musi się zmieniać wraz z nimi.
Pandora wyszła z pokoju równie nagle, jak do niego
wpadła. Ciotka Em westchnęła głęboko i pomyślała, że jej
siostrzenica jest wspaniałą dziewczyną i gdyby tylko ład
nie się ubrała i zaczęła zachowywać jak na damę przysta
ło, wówczas byłaby równie atrakcyjna, jak nieżyjąca sio
stra ciotki Em. Z pewnością nadawała się na żonę, kto jed
nak poślubi taką pewną siebie osobę, która chodzi i wy
sławia się jak mężczyzna?
Chyba tylko mężczyzna równie stanowczy, jak ona po
trafiłby ją poskromić. Stanowiliby niezwykłą parę!
Na razie jednak ciotka Em mogła o tym tylko poma
rzyć, gdyż nic nie wskazywało na to, by Pandora miała
znaleźć męża.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Brakuje ci tego, co? - odezwał się Russell Chancel-
lor do brata Richarda, pogrążonego w lekturze „The Mor-
ning Post". - Chodzi mi o wojsko.
Major Richard Chancellor z 14. Pułku Lekkiej Kawa
lerii, Ritchie dla przyjaciół i członków rodziny, uniósł
wzrok. Russell niemal leżał na wielkim fotelu, z nogami
na podnóżku, obracając w palcach kieliszek z bliżej niezi
dentyfikowanym trunkiem. Ubrany był jak na londyńskie
go eleganta przystało. Wyglądał oszałamiająco, miał syl
wetkę sportowca i jasnozłote loki, uczesane zgodnie z naj
nowszą modą. Nic dziwnego, że złamał serce niemal każ
dej panny w Londynie i w rezultacie stał się obiektem za
zdrości wszystkich młodych mężczyzn.
Bracia bliźniacy, obaj pod trzydziestkę, nie byli do sie
bie podobni. Ritchie bardzo różnił się od Russella. Był po
ważny i ciemnowłosy, dobrze zbudowany, ubierał się
skromnie. Brakowało mu uroku brata, lecz lepiej od niego
jeździł konno. Zanim został ranny, służył w Hiszpanii jako
oficer sztabowy armii Wellingtona.
Jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że musiał
opuścić linię frontu i powrócić do Ministerstwa Wojny
w Londynie, by tam pracować jako starszy urzędnik - tak
nieuprzejmie nazwał jego nowe stanowisko Russell.
Ritchie, zawsze milczący, nie miał w zwyczaju opo
wiadać o okolicznościach, w jakich odniósł rany. Russell
uznał, że jego brat będzie szczęśliwszy na tymczasowej
posadzie rządowej niż na polu bitwy. Ostatecznie przecież
niegdyś zamierzał poświęcić się karierze naukowej, lecz
ich ojciec, hrabia Bretford, stanowczo sprzeciwił się de
cyzji syna i zażądał od niego wstąpienia do armii. „Od
dwustu lat najmłodszy potomek z każdego małżeństwa
Chancellorów broni królestwa!" - ryknął. „Nie zamie
rzam być pierwszym, który złamie tę zasadę, zwłaszcza że
wszystko wskazuje na to, iż nie ofiaruję ojczyźnie więcej
synów".
Ritchiemu pozostało jedynie spełnienie obowiązku.
- Tak, zgadza się - powiedział teraz. - Rzecz w tym,
że nie zawsze możemy mieć to, na co mamy ochotę. To
pojąłem już dawno temu. Obecnie jedynym problemem
jest to, że jako do niedawna czynny żołnierz nieco oba
wiam się nudnej pracy w biurze.
- Nigdy nie przypuszczałem, że przypadnie ci do gustu
służba w wojsku - zauważył Russell. - Wiem jednak, że co
kolwiek robisz, dobrze wykonujesz swoje obowiązki. Z tego
względu zakładam, że w Whitehall nieźle sobie poradzisz.
Ritchie starannie złożył gazetę i rzucił ją na stolik
w stylu boulle. Uśmiechnął się szeroko. Russell momen
talnie pożałował, że tak rzadko ogląda rozpogodzone ob
licze na ogół poważnego brata.
- Proszę, proszę, cóż za nieoczekiwany komplement
- odparł wyraźnie zadowolony Ritchie. - Szkoda, że nie
mam czasu dłużej się nim delektować. Muszę iść na umó
wione spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
Nie mam pojęcia, po co mnie wzywają. Poinformowano
mnie tylko, że lord Sidmouth chce mnie natychmiast wi
dzieć. Zresztą wszystkich zawsze wzywa w pilnym trybie.
Dzięki temu jest dobrym ministrem.
- Faktycznie - przytaknął Russell. - Niemniej taki po
śpiech bywa irytujący. Może dasz się namówić na udział
w wieczornym przyjęciu? Chyba nie zamierzasz znaleźć
dla siebie wygodnej groty, by się w niej zaszyć jak pustel
nik?
- Nie planuję bujnego życia towarzyskiego ani życia
w grocie - odparł Ritchie. - Nie przepadam za miejscami,
w których jest zawsze zimno i wilgotno, bez względu na
pogodę. Do zobaczenia jutro na śniadaniu.
- Wątpię - westchnął brat. - Po przyjęciu u lady Leo-
minster idziemy całą grupą do Coal Hole, nie mam poję
cia, o której wrócę do domu. Pewnie do nas nie dołączysz?
W połowie drogi do drzwi Ritchie pokręcił głową. Cho
ciaż ogromnie kochał brata, momentami żałował, że jest
on niereformowalnym utracjuszem. Zastanawiał się, czy
kiedykolwiek nadejdzie dzień, w którym Russell postano
wi się ustatkować. „Szkoda, że Russell nie ma w sobie
choć odrobiny spokoju Ritchiego" - rzekł kiedyś ich oj
ciec w rozmowie z nieżyjącą już matką.,,A Ritchie odro
biny szaleństwa Russella. Podejrzewam, że wtedy byliby
idealnymi ludźmi. Żałuję, że to niemożliwe".
Tymczasem Ritchie musiał się śpieszyć do lorda Sid-
moutha. Poznał go wiele lat wcześniej, jeszcze w dzieciń
stwie. Lord Sidmouth nazywał się wtedy po prostu Henry
Addington i rywalizował z Pittem. Ritchie zastanawiał się
przez chwilę, czy jego lordowska mość go pamięta, lecz
uznał to za wątpliwe.
Gabinet lorda Sidmoutha był duży i pięknie urządzony,
jak przystało na pokój człowieka odpowiedzialnego za
bezpieczeństwo Anglii w trakcie wielkiej wojny. Minister
wstał i wyszedł zza biurka, by powitać gościa.
- Zapewne pan nie pamięta, ale poznaliśmy się wiele
lat temu - zaczął. - Był pan wówczas małym chłopcem.
Zadał mi pan niełatwe pytanie historyczne o rolę słoni
w wojnie Hannibala z Rzymem. Później doszły mnie słu
chy, że został pan oficerem kawalerii. Z braku słoni musiał
się pan zadowolić końmi, czy tak?
- Nie da się ukryć, w Hiszpanii trudno dziś o słonie -
odparł Ritchie, cały czas zastanawiając się, do czego pro
wadzi ta pogawędka. Wątpił, czy ściągnięto go do White-
hall na pogaduszki o taktyce zastosowanej podczas wojny
Kartaginy z Rzymem.
Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Lord Sid-
mouth poczęstował go kieliszkiem porto, wskazał wygod
ny fotel i z miejsca przeszedł do rzeczy.
- Posłałem po pana, by spytać, czy zechciałby pan
podjąć się zadania zbliżonego do tego, które wykonywał
pan dla Wellingtona w Hiszpanii i w Portugalii. Tak,
wiem, był pan oficerem kawalerii i dzielnie walczył na po
lu bitwy, lecz wiadomo mi również o czymś innym. Był
pan członkiem służb wywiadowczych Wellingtona i słu
żył jako oficer łącznikowy z grupami hiszpańskiej party
zantki. Któregoś dnia Francuzi pojmali pana podczas wy
konywania obowiązków służbowych. Dzięki znajomości
francuskiego i odwadze zdołał pan ukryć swą tożsamość.
Niestety, podczas wielokrotnych przesłuchań odniósł pan
obrażenia, więc po pańskiej ucieczce z niewoli Wellington
polecił odesłać pana do domu na rekonwalescencję, co
równocześnie stanowiło nagrodę za dostarczenie istotnych
wiadomości.
Twarz Ritchiego nie zdradzała żadnych emocji.
- Panie ministrze, nie spytam, w jaki sposób uzyskał
pan te informacje - odezwał się po chwili milczenia. -
Chciałbym jednak wiedzieć, jaki będą miały wpływ na
moją pracę w Londynie.
- Podejrzewałem, że to pana zainteresuje. Powiedzia
no mi, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przedsię
biorczego i odważnego człowieka, powinienem mieć
świadomość, że właśnie taki żołnierz służy w kawalerii.
Niedawno otrzymałem wiadomość, że od pewnego czasu
do kraju wpływa mnóstwo przemycanych towarów. Straty
urzędu ceł są niewyobrażalne. Co więcej, mamy powody
sądzić, że francuscy agenci docierają do Anglii na statkach
potajemnie zawijających do wybrzeży Susseksu. To smut
ne, ale wielu dotąd uczciwych obywateli uznało przemyt
za niezłą i zarazem dochodową rozrywkę, zapominając
przy tym, że to zwykła zdrada ojczyzny. Na domiar złego
ludzie utrzymują w tajemnicy nazwiska przemytników
i ich metody dystrybucji towarów. Uzyskanie rzetelnych
informacji na temat szmuglu jest dla nas praktycznie nie
możliwe. Jak pan zapewne wie, przemyt oznacza przerwa
nie blokady kontynentalnej, o której szczelność dba ma
rynarka wojenna. Blokada powstała po to, by uniemożli
wić prowadzenie handlu z Francją i jej sprzymierzeńcami,
zatem ludzie, którzy ją łamią, są de facto zdrajcami. Mu
simy wysłać na miejsce zdarzeń osobę, która przywykła
do działania w ukryciu i jest nieznana organizatorom
przemytu, a także celnikom. Obawiam się, że część na
szych służb celnych i podatkowych została skorumpowa
na przez - nie bójmy się tego słowa - kryminalistów. Po
trzebuję kogoś, kto ustali, gdzie jest punkt przerzutowy,
a do tego wskaże osoby stojące za handlem. Pan dosko
nale nadaje się do tego zadania. Mógłby pan pojechać na
miejsce pod jakimś niewinnym pretekstem i przyjrzeć się
sytuacji.
Ritchie odstawił kieliszek wina.
- Rzecz jasna, podejmę się tego zadania, jeśli taka jest
wola pana i moich dowódców w kawalerii - oświadczył.
- Niestety, nie znam nikogo w Susseksie ani w sąsiednich
hrabstwach. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że zie
mie mojego ojca leżą na północy. Na południu mam nie
wielu przyjaciół. Poza tym większość z nich nadal służy
pod rozkazami Wellingtona.
- To bez znaczenia - zapewnił go lord Sidmouth. -
Zupełnym przypadkiem mam doskonałą przykrywkę dla
pańskiej prawdziwej działalności. Wczoraj wieczorem
siostra poinformowała mnie, że lady Leominster prosiła
przyjaciół o polecenie jej rzetelnego guwernera dla wnuka
sir Johna Comptona, trzynastoletniego Jacka. Posiadłość
sir Johna znajduje się w hrabstwie Sussex, między Lewes
a brzegiem morza. Jest pan człowiekiem wykształconym
i niegdyś pragnął pan zrobić naukową karierę. Sugeruję,
by niezwłocznie poprosił pan moją siostrę o kontakt z la
dy Leominster. Dostanie pan referencje. Rodzina Comp-
tonów najwyraźniej ma trudności ze znalezieniem kogoś
odpowiedniego. Pańska obecność na miejscu nie wzbudzi
niepokoju. Nikt nie będzie podejrzewał guwernera. Gdyby
zgodził się pan na udział w tej misji, znaleźlibyśmy dla
pana odpowiednie nazwisko i adres, pod który słałby pan
istotne, niecierpiące zwłoki informacje. Obawiam się, że
w okolicy nie znajdzie pan nikogo godnego zaufania. Na
wet miejscowe władze mogą współdziałać z przemytnika
mi. I co pan na moją propozycję, panie majorze?
Ritchie uśmiechnął się pod nosem. A jeszcze niedawno
sądziłem, że moje życie jest nudne, pomyślał. Oto okazja,
by je ożywić.
- Jestem gotów wziąć udział w misji - oświadczył
głośno. - Nie obiecuję, że odniosę sukces, niemniej zrobię
co w mojej mocy, by zadowolić ministerstwo. Czy mogę
zasugerować, by moim przybranym nazwiskiem stało się
moje imię, Ritchie? W ten sposób nie będzie problemu,
gdy ktoś tak się do mnie zwróci. Jeżeli pan pozwoli,
chciałbym nazywać się Edward Ritchie i udawać łagodne
go i niegroźnego gryzipiórka. Edward to moje drugie
imię.
- Doskonale - zgodził się z zadowoleniem sir Sid-
mouth. - Jak najszybciej ustalimy adres kontaktowy. Wąt
pię, by znalazł się pan w bezpośrednim niebezpieczeń
stwie, niemniej ostrożność będzie wskazana.
Ritchie ponownie się uśmiechnął.
- Jestem ostrożnym człowiekiem, panie ministrze.
Brawura jest mi obca, bez względu na to, co pan o mnie
słyszał.
Nawet jeśli lord Sidmouth uznał, że jego rozmówca jest
przesadnie skromny, nie rzekł ani słowa. Wstał i wyciągnął
ku niemu rękę - rzadko zaszczycał gości takim gestem.
- Kiedy tylko otrzymam stosowne informacje, przeka
żę panu, że sir John jest gotów przeprowadzić z panem
rozmowę wstępną. Jak rozumiem, nie zapomniał pan je
szcze łaciny ani greki?
- Obydwa te języki pamiętam dość dobrze, by przeko
nać każdego, że nadaję się na pedagoga.
- Wobec tego życzę panu szczęścia.
Spotkanie dobiegło końca. Wychodząc drzwiami dla
służby, by nie zobaczył go nikt z pracowników minister
stwa, Ritchie pomyślał, że wreszcie dostał zlecenie, które
może przypomni mu o tym, co utracił po powrocie do
kraju.
Podjął już jedną decyzję: będzie udawał łagodnego bel-
fra i żeby dodać sobie wiarygodności, kupi okulary ze
zwykłymi szkłami. W końcu zdaniem większości ludzi
prawdziwy pedagog powinien być krótkowzroczny i nie
śmiały.
- Ależ ciociu, dzisiejszego popołudnia nie bardzo
mam ochotę zabawiać pół hrabstwa. Rano przyjeżdża pan
Ritchie, nowy guwerner Jacka. Rice prosił, bym ponownie
przejrzała księgi rachunkowe, a William zaplanował na
popołudnie wielkie przyjęcie dla gromady ludzi, z który
mi nie mam nic wspólnego. Szczerze mówiąc, wybrał naj
gorszy możliwy dzień. Do tego to przecież kosztuje, a nie
mamy pieniędzy.
- Pandoro, daj spokój. Przyjęcie dobrze ci zrobi.
Nareszcie ładnie się ubierzesz i przyzwoicie ułożysz
włosy.
- To już szczyt wszystkiego! - wykrzyknęła Pandora.
- Nie mam czasu na takie nonsensy. Nie będę na przyję
ciu. Sama możesz wystąpić w roli gospodyni, ciociu. Wy
myśl jakiś powód, dla którego nie przyjdę, dowolny, nic
mnie to nie obchodzi!
- Wykluczone, Pandoro! - Ciotka Em przeklinała
swój brak taktu. Zastanawiała się, co bardziej zirytowało
siostrzenicę: wzmianka o przyzwoitej fryzurze czy o ład
nym ubraniu.
Zamierzała ciągnąć tę dyskusję, kiedy kamerdyner, sta
ry Galpin, wszedł do pokoju, jak zwykle smętnie zwiesza
jąc głowę.
- Przybył pan Ritchie na umówione spotkanie - wy
mamrotał. - Podobno ma być guwernerem panicza Jacka.
Skierowałem go do biblioteki.
- Biblioteki! - wykrzyknęły obydwie panie. Simon,
ojciec Pandory, ogołocił pomieszczenie z większości
zgromadzonych tam cennych woluminów, by zebrać pie
niądze na swoje wystawne życie.
- Czyżbym zrobił coś złego, proszę pani? - spytał słu
żący, jeszcze bardziej przygnębiony niż zwykle.
- Właściwie nie, biblioteka nie jest w gorszym stanie
niż reszta pomieszczeń - odparła Pandora i ruszyła do
wyjścia. Mijając ciotkę, powiedziała: - Możesz być pew
na, że tego popołudnia będę nieobecna.
I po tych słowach powędrowała na rozmowę o pracy
z dżentelmenem, którego znalazła dla nich lady Leominster.
Jeszcze jeden powód do zmartwień. Miała tylko na
dzieję, że ten człowiek będzie dość doświadczony, by po
skromić Jacka. Obecnie jej brat siedział zamknięty w salce
lekcyjnej. Była to kara za ucieczkę z synem kucharki nad
zarośnięty staw w parku. Jack wybrał się tam popływać,
choć doskonale wiedział, że jest to surowo zakazane.
Ritchie rozglądał się z zainteresowaniem. Właśnie za
kończył męczącą podróż do Nether Compton na dachu ta
niego powozu, który przypominał nieco wiejską furman
kę. Rzekomo biedny młody guwerner nie mógł sobie prze
cież pozwolić na przejazd dyliżansem pocztowym ani na
wet na miejsce w kabinie.
Wszystko, co widział podczas wędrówki przez park sir
Johna Comptona, wyraźnie świadczyło o tym, że trafił do
biednej rodziny. Dom również był w fatalnym stanie. Po
kój, do którego go poproszono, jakby ironicznie zwany
biblioteką, niewiele się różnił od pozostałych, równie po
ważnie zaniedbanych. Dostrzegł książki, lecz nieliczne.
Większość półek świeciła pustkami. Tylko biurko po dru
giej stronie pomieszczenia wyglądało na używane. Ritchie
zastanawiał się, jakim człowiekiem jest jego potencjalny
pracodawca.
- Chodzi o sir Johna? - wymamrotał zapytany o to
podstarzały kamerdyner.
Potem zaczął się głośno zastanawiać, czy zaprowadzić
gościa do salonu, czy też na górę.
- Do biblioteki - postanowił w końcu. - Panna Pan
dora tam pracuje.
Panna Pandora? A któż to taki? Tuż przed wyjazdem
do Susseksu słyszał jedynie o sir Johnie i jego wnuku,
Williamie, utracjuszu. Russell wspomniał o nim raz czy
dwa, a w jego głosie nie słychać było sympatii. „Hazar-
dzista" - powiedział. „A do tego pechowiec".
Czy dlatego żyli w ubóstwie? Niewykluczone, ale za
równo posiadłość, jak i sam dom wyglądały na zaniedby
wane przez lata.
Ritchie rozmyślał o tym wszystkim, przygotowując się
do odegrania skromnego guwernera, kiedy wielkie, dębo
we drzwi się otworzyły i stanęła w nich młoda kobieta.
Podeszła do gościa zdecydowanym krokiem. Była wyso
ka, choć niższa od niego, bo przecież miał metr osiem
dziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Włożyła na siebie nie
modną i starą sukienkę z zielonego materiału, tak postrzę
pioną, jakby od dziesiątków lat przekazywano ją z poko
lenia na pokolenie. Była rudowłosa, miała zielone oczy,
a regularne rysy twarzy szpeciła marsowa mina. Gdy zerk
nął na dłonie kobiety, przekonał się, że są całe w od
ciskach. Czyżby stała przed nim panna Pandora? Zapewne
była tu ochmistrzynią, bo wykluczone, by należała do
rodziny.
- Witam - odezwał się i skinął głową. Uznał, że takie
powitanie jest najbezpieczniejsze.
- Pan Ritchie, jak mniemam?
Trzeba przyznać, że była równie zaskoczona, jak on.
Nie spodziewała się wysokiego, młodego mężczyzny
o pociągłej, inteligentnej twarzy. Z niewiadomych powo
dów założyła, że nowy guwerner będzie pulchnym jego
mościem w średnim wieku, urzędasem o rozbieganym,
niepewnym spojrzeniu. Cóż, przybysz rzeczywiście wy
glądał dość niepewnie, zwłaszcza kiedy się pochylił po ba
gaż, czyli poobijaną małą walizkę u swoich stóp.
Co, u licha, opętało Galpina? Dlaczego nie zajął się rze
czami gościa? Z pewnością jego pamięć coraz bardziej
szwankowała. Był jednym z reliktów dawnych rządów sir
Johna. Już przed laty powinien przejść na zasłużoną eme
ryturę. Problem w tym, że dziadek Pandory nie chciał
o tym słyszeć.
Nagle Pandorę zirytowały te przemyślenia. Przecież nie
pierwszy raz miała przed sobą młodego człowieka, a inni
prezentowali się lepiej od tego obszarpańca, który nawet
nie śmiał spojrzeć jej w oczy.
- Mam nadzieję, że pańska podróż nie była zbyt mę
cząca - zaczęła. - Chciałabym się przedstawić. Jestem
Pandora Compton, wnuczka sir Johna. Kiedy zapoznam
się z pańskimi referencjami, które podobno są doskonałe,
zaprowadzę pana do salki lekcyjnej, gdzie pozna pan mo
jego brata Jacka.
Wyciągnęła rękę. Ritchie uznał, że z pewnością po refe
rencje. Bez względu na obyczaje panujące w tym domu, po
stanowił zachowywać się jak należy, lecz jednocześnie od
grywać rolę osoby lekko nieobytej towarzysko.
- Sir John - bąknął z nieszczęśliwą miną, nerwowo
wsuwając na nos nowe okulary w pozłacanych opraw-
kach. - Sądziłem, że moim pracodawcą będzie sir John
Compton. Proszę o wybaczenie, jeśli się mylę.
Nie przesadzaj, skarcił się w myślach, w końcu masz
być utalentowanym nauczycielem.
- Owszem - przytaknęła Pandora. - Rzecz w tym,
że sir John jest niepełnosprawny i nigdy nie opuszcza
sypialni. Po spotkaniu z Jackiem zaprowadzę pana do
niego, niemniej wszystkie polecenia związane z pracą
w tym domu będzie pan otrzymywał za moim pośrednic
twem. Ze mną proszę rozmawiać o edukacji i wychowa
niu Jacka. Właściwie występuję w roli pełnomocnika
dziadka.
Ritchie miał ochotę zapytać, jaką rolę w tym domu peł
ni William Compton, w końcu spadkobierca majątku.
I skąd ma tyle pieniędzy, którymi szastał w Londynie,
skoro ponad wszelką wątpliwość jego dziedzictwo chyliło
się ku upadkowi? Rzecz jasna, nie mógł zadać tego pyta
nia pannie Compton - rzekomo nie miał pojęcia o istnie
niu Williama Comptona.
- Dziękuję- rzekł. - Oto dokumenty, o które pani pro
siła.
Pandora przyjęła referencje, wspólne dzieło lorda Sid-
moutha i Ritchiego. Jej dłoń przypadkowo dotknęła dłoni
gościa. Zaskoczeni, oboje momentalnie znieruchomieli.
Ritchie nie rozumiał, czemu przeszył go tak silny
dreszcz. Z całą pewnością nie powinien być zainteresowa
ny tą młodą kobietą. Absolutnie nie przypominała żadnej
z dam, które do tej pory wpadły mu w oko.
Pandora odwróciła się pośpiesznie, by gość nie do
strzegł jej zmieszania, i zajęła miejsce za zniszczonym
biurkiem.
- To potrwa minutkę - zapewniła go. - Proszę usiąść,
z pewnością jest pan zmęczony. - Pomyślała, że sama też
powinna odpocząć. Po chwili uniosła wzrok. - Referencje
są zadowalające - oznajmiła z aprobatą. - Przyznam, że
jestem nieco zaskoczona faktem, iż nie podjął pan pracy
na stanowisku bardziej adekwatnym do pańskich niewąt
pliwych umiejętności.
Ritchie ukłonił się uprzejmie.
- Pewne okoliczności rodzinne to uniemożliwiły - od
parł i westchnął. - Szczęśliwie problemy zostały już roz
wiązane. Zanim jednak ułożę sobie życie wedle własnego
uznania, muszę znaleźć zajęcie, które pozwoli mi zgroma
dzić stosowne środki.
Cóż, przynajmniej pierwsze zdanie z jego wypowiedzi
nie mijało się z prawdą, nawet jeśli cała reszta została wy
ssana z palca.
- Mam nadzieję, że w przyszłości szczęście bardziej
panu dopisze - oświadczyła Pandora i wstała.
Ritchie skinął głową i powędrował za Pandorą na ostat
nie piętro, gdzie Galpin kazał Jackowi czekać na ich przyj
ście. Chłopiec siedział na wysokim stołku, wyraźnie za
niepokojony.
- Jack, oto twój nowy guwerner, pan Ritchie - oznaj
miła Pandora. - Będziesz zdobywał wiedzę pod kierun
kiem wykształconego pedagoga. Jestem przekonana, że
zrobisz wszystko, by sprostać jego oczekiwaniom.
Jack zeskoczył ze stołka i ukłonił się Ritchiemu, po
czym mruknął coś pod nosem. Chłopiec był wysoki jak na
swój wiek, a dzięki rudym włosom i zielonym oczom
ogromnie przypominał siostrę.
- Witam, młody człowieku - powiedział Ritchie. -
Ufam, że nasza współpraca będzie się dobrze układała.
- Rozejrzał się po salce lekcyjnej, równie zaniedbanej,
jak reszta domu. Na otynkowanych ścianach wisiały przy
klejone rysunki - nieco nieudolne, za to zamaszyste.
Przedstawiały przede wszystkim rozmaite postaci żołnier
skie na przestrzeni wieków, zazwyczaj starożytnych
Rzymian.
- To twoje dzieła? - spytał Jacka, który się zarumienił
i skinął głową. - Dobre wychowanie nakazuje, by na
uprzejmie zadane pytanie grzecznie odpowiadać - upo
mniał chłopca. - Kiwnięcie głową nie jest stosowną formą
odpowiedzi.
Ritchie wyszedł z założenia, że powinien od samego
początku traktować podopiecznego tak, jak to zamierzał
robić w przyszłości.
Pandora uśmiechnęła się z aprobatą, a Jack ponownie
poczerwieniał.
- Tak, sam je namalowałem - wykrztusił. - Podzi
wiam żołnierzy, szczególnie rzymskich, gdyż zdobyli
wszystkie ziemie, do których dotarli. Podobnie jak my -
dodał.
- Wyśmienicie - skomentował Ritchie. - Jeżeli pod
czas pracy ze mną okażesz się zdolny i pilny, z pewnością
obaj będziemy usatysfakcjonowani. A jeśli nie... - Wzru
szył ramionami.
- Nie lubię, jak ktoś tak mówi - odparł Jack. - Stary
Sutton, mój poprzedni guwerner, w kółko wygłaszał takie
ukryte groźby.
- Dla ciebie pan Sutton - upomniała go ostro Pandora.
- Zawsze powinieneś okazywać szacunek starszym.
Ritchie zauważył, że Jack się skrzywił.
- Wszystkim z wyjątkiem Suttona. Pan Ritchie po
winien wiedzieć, co ten człowiek zrobił - na wszelki wy
padek.
- Jack! - syknęła zagniewana Pandora. Rozbawiony
Ritchie natychmiast zainteresował się, co takiego zrobił
„stary Sutton" i pomyślał, że bez względu na okoliczności
zawsze najlepiej trzymać stronę pracodawcy.
- Dobre maniery nakazują, by nigdy nie wygłaszać
uwag natury osobistej - przypomniał chłopcu cichym
i surowym głosem. - Dziesięć razy starannie wykaligra
fujesz to zdanie, a tymczasem twoja siostra zaprowadzi
mnie na rozmowę z sir Johnem.
- Idzie pan na spotkanie z dziadkiem! Sądziłem, że od
pewnego czasu nie widuje nikogo.
- Wiesz równie dobrze, jak ja, że muszę mu przedsta
wiać wszystkich wyższych rangą pracowników zatrudnio
nych w posiadłości. Dziadek lubi wiedzieć, co dzieje się
w domu.
Jack otworzył usta, zapewne by powiedzieć coś niesto
sownego na temat dziadka i jego postępowania, lecz na
widok surowego spojrzenia guwernera natychmiast je
zamknął. Nowy pedagog miał w sobie coś onieśmielają
cego. Chłopiec szybko zrozumiał, że nie warto robić sobie
z niego wroga. Podobnie jak Pandora, od początku wy
czuwał, że jego guwerner jest inny niż wszyscy. Co pra
wda, wydawał się łagodny, lecz młodzieniec postanowił
go nie prowokować.
Po pierwszej rozmowie z podopiecznym Ritchie uznał,
że ma do czynienia z chłopcem zdolnym i inteligentnym,
lecz zaniedbanym. Poprzedni guwerner miał najpraw
dopodobniej zły wpływ na jego wykształcenie i obycie to
warzyskie.
Kiedy dotarli do podwójnych drzwi apartamentu sir
Johna, służący otworzył je szeroko i zaanonsował przy
byłych:
- Panna Compton i pan Ritchie, sir.
Ritchie znalazł się w jedynym pomieszczeniu w domu,
które nie było w podupadającym stanie. Sir John siedział
w fotelu przy oknie, otulony kocem. Na niskim stoliku
obok starszego pana stał kieliszek porto, przez otwarte
drzwi widać było wielkie łoże.
Sir John skinął ręką, by Pandora usiadła. Ritchie stanął
w odległości kilku metrów od starszego pana.
- Przyprowadziłaś nowego guwernera na spotkanie ze
mną, tak? - spytał nagle wnuczkę.
- Tak, dziadku. Pan Ritchie już rozmawiał z Ja
ckiem.
- Poznał Jacka - rzekł nagle zirytowany starzec i skie
rował nieco nieprzytomne spojrzenie na Ritchiego. - Jak
się pan nazywa?
- Ritchie, sir. Edward Ritchie.
- Hm. Z (Mordu, tak mówiła Pandora, kiedy ta głupia
kobieta poleciła jej pana. Osobiście wolę Cambridge, ale
nie szkodzi, chyba się pan nadaje.
Trudno było skomentować te słowa, toteż Ritchie mil
czał.
- Kot odgryzł panu język? - warknął starzec.
Ritchie pochylił głowę, usiłując zachowywać się jak
najpokorniej.
- Nie, sir. Gdyby spotkało mnie takie nieszczęście, nie
mógłbym zostać guwernerem pańskiego wnuka.
Sir John wyjrzał przez okno.
- Padało, Pandoro - rzekł nie na temat. - Fatalne ma
my lato, od wielu dni nie widzieliśmy słońca.
Odwrócił głowę i ponownie wbił spojrzenie w Ritchie
go.
- Panno Compton, co, u licha, ten człowiek robi
w moim pokoju, hę? - spytał. - Proszę o wyjaśnienie po
wodów jego obecności.
Pandora westchnęła. Sir John znowu miał kiepski
dzień. Niestety, od pewnego czasu przytrafiały mu się one
coraz częściej.
- To guwerner Jacka, pan Ritchie, dziadku.
- Nie opowiadaj bzdur, dziewczyno. To żołnierz, i ty
le. Ten człowiek jest żołnierzem. Poznam wojaka wszę
dzie, w mundurze czy w cywilu.
Ritchie zesztywniał, modląc się w duchu o to, by sta
rzec go nie zdradził na samym początku misji. Sytuacja
stała się naprawdę niebezpieczna, kiedy sir John trzykrot
nie głośno powtórzył ostatnie zdanie. Rzekomy pedagog
postanowił zrobić jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przy
szła mu do głowy. Sięgnął do kieszeni płaszcza po okula
ry, które schował tam po wyjściu z biblioteki, i z powagą
spojrzał na sir Johna.
Pandora westchnęła. Ze staruszkiem było coraz gorzej.
Co, u licha, podsunęło mu myśl, że ten skromny guwerner
jest żołnierzem?
- Dziadku, pan Ritchie jest nowym guwernerem Jacka
- przypomniała starszemu panu. - Przedstawiłam ci go
pięć minut temu.
Nagle starszy pan powiódł niepewnym wzrokiem od
Ritchiego do Pandory.
- Skoro tak twierdzisz, moja droga, skoro tak twier
dzisz... - wybąkał tylko.
Kiedy Ritchie wychodził z pokoju, usłyszał mamrota
nie staruszka:
- Tak czy owak, dobrze wiem, że jest żołnierzem. Na
kilometr wyczuwam wojaka.
Na szczęście słuch Pandory nie był tak wyczulony, jak
Paula Marshall ekretna misja.
PROLOG Wczesna wiosna, 1813 rok - Kto, u licha, dał mi tak niedorzeczne imię? - wybu- chnęła Pandora Compton i popatrzyła oskarżycielsko na ciotkę Em. Wpadła do salonu, nie zawracając sobie głowy choćby tak zdawkowym powitaniem, jak „Tu jesteś, cio ciu" czy „Proszę o wybaczenie, niechętnie odrywam cię od robótki, lecz muszę zadać ci jedno pytanie". Przyzwyczajona do bezpośredniego zachowania Pan dory ciotka odparła łagodnie: - Niezbyt dobrze pamiętam, kochanie. Ach, tak, już wiem. To imię nadała ci twoja biedna, kochana mama. W ciąży czytała książkę o młodej kobiecie, która nosiła właśnie takie imię. Jest urocze, powiedziała mi, znacznie bardziej romantyczne niż Charlotte albo Amelia, imiona wprost stworzone dla potomstwa niemieckich królów i książąt... - Ciociu - przerwała Pandora - żałuję, że nie nadano mi nudnego imienia. Przed spotkaniem ze mną wszyscy spodziewają się ujrzeć słodką i miłą istotkę, a nie kobietę podobną do Amazonki z greckiego mitu, wzrostem do równującą większości mężczyzn. I w dodatku zdrobniale nazywa się mnie Dorą - co chyba jest lepsze niż Pan, jak mówi na mnie Jack, ale to marna pociecha.
- Ach, Dora to również śliczne imię - oznajmiła spokojnie ciotka, nie przerywając wyszywania wielkiej róży. - Nie w tym rzecz! - obruszyła się Pandora. - Dzisiej szego popołudnia u lady Larkin poznałam jeszcze jednego młodego mężczyznę, który nie odrywał wzroku od podło gi, kiedy wreszcie zostaliśmy sobie przedstawieni. Najwyraźniej nakazano mu mnie poznać zapewne ze względu na to, iż odziedziczę fortunę dziadka mamy, Ju liana, lecz dopiero po ukończeniu dwudziestego siódmego roku życia. Fundusz założony przez Juliana zapewnia mi skromny, lecz przyzwoity dochód, ale nawet to nie zmie nia faktu, że jestem około piętnastu centymetrów wyższa od tego sympatycznego młodzieńca. - Zatem co by się zmieniło w twoim życiu, gdybyś no siła nudne imię? - spytała rozsądnie ciotka Em. - Moje imię z pewnością odmieniłoby oczekiwania te go pana. Podsłuchałam, jak mówi Rogerowi Watersowi, że spodziewał się spotkania z uroczym, drobnym stwo rzonkiem, a nie z tyczką do fasoli, przy której każdy czuje się niższy, niż jest. Co gorsza, powiedziano mu też, że za rządzam majątkiem dziadka, a mojego przyrodniego brata interesują wyłącznie rozrywki. Zdaje się, że wszyscy mężczyźni pragną żon na pokaz, a nie do pomocy. Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie znajdę męża. Co prawda, dotych czas nie spędza mi to snu z powiek, zwłaszcza że nie stać mnie na ślub. Niemniej nieco żałosna jest kobieta, która w zaawansowanym wieku dwudziestu trzech lat pozostaje panną. Ciotka Em, wdowa po człowieku, którego kochała ca łym sercem, odparła delikatnie: - Tak, doskonale cię rozumiem, ale przecież mogłaś
wyjść za swojego kuzyna, Charlesa Temple'a. Oświadczał ci się trzykrotnie. - Racja, lecz nie pociąga mnie myśl o spędzeniu z nim reszty życia. Zresztą wiem, że interesują go wyłącznie mo je pieniądze; jego siostra podzieliła się ze mną tą infor macją. - Niezbyt miło z jej strony. - Niezbyt miło, za to szczerze, sama przyznaj, ciociu. Och, życie jest takie skomplikowane! A teraz musimy po szukać nowego guwernera dla Jacka, skoro ostatni okazał się do niczego. Uwiedzenie jednej służącej to i tak aż nad to, lecz jemu było mało i tak samo potraktował drugą! Nie tylko nierozsądny, lecz na dodatek irytujący człowiek! Zresztą dał niesłychanie zły przykład Jackowi. - Doprawdy, Pandoro, nie powinnaś nawet wiedzieć o takich sprawach, a co dopiero o nich dyskutować. - Biorąc pod uwagę, że sama musiałam sprzątać bała gan, który zostawił po sobie ten lekkoduch, kiedy uciekł z trzecią służącą, nie mogłam udawać, że nie wiem, co zmalował. Dziadek Compton ma kłopoty z pamięcią i jest kaleką, któremu potrzeba ciszy oraz spokoju. Ty zaś, cio ciu, nie potrafisz okazać nieuprzejmości wobec nikogo, już nie mówiąc o organizacji czegokolwiek poza podwie czorkiem. Mój przyrodni brat William prawie tu nie za gląda. Kiedy jednak zabłądzi w te strony, spędza czas na bezustannych hulankach i wciąga w nie połowę okolicy. Jack ma tylko trzynaście lat, więc kto oprócz mnie mógłby zarządzać Compton Place? - Cóż, masz przecież zarządcę do pomocy. - Rice... Chodzi ci o Rice'a? Ależ on nie ma o niczym pojęcia. Doskonale wiesz, że pracuje dla Comptonów od zarania dziejów i tylko dlatego dziadek nie ma serca wy-
słać go na emeryturę. Tak więc pozostaję tylko ja. Żałuję, że mój biedny ojciec znalazł sobie drugą żonę, gdy matka Williama zmarła, gdyż przez to Jack i ja przyszliśmy na świat, i teraz muszę doglądać zbankrutowanej posiadłości, a Jack dorasta bez należytej opieki. Ciotka wpatrywała się w nią z przerażeniem. - Jak możesz wygłaszać podobne herezje, Pandoro! - wybuchnęła. - Jeśli to samo wygadujesz między ludźmi, nic dziwnego, że nikt nie proponuje ci małżeństwa. Damie takie słowa nie przystoją! Pandora wstała i zaczęła energicznie spacerować po pokoju. - Ciociu, wolałabyś, żebyśmy wszyscy głodowali? - spytała zdenerwowana. - Choroba dziadka oraz rozrzut ność mojego ojca, a potem Williama, doprowadziły do te go, że gdybym w wieku dwudziestu jeden lat nie zakasała rękawów i nie wzięła się do roboty, wszyscy zaludniliby śmy Queer Street, klęcząc na chodniku i błagając prze chodniów o datki. - Nie przesadzaj, kochanie. - Właśnie na to się uskarżam! - wykrzyknęła Pandora. - Nie przyjmujesz do wiadomości prawdy o naszej sytu acji. Ledwie wiążemy koniec z końcem. Jeśli wytrzyma my do moich dwudziestych siódmych urodzin, wówczas część spadku po Julianie będzie można przeznaczyć na odbudowę naszej wiarygodności finansowej. - Nawet mówisz jak mężczyzna - zareplikowała ciot ka. - Cóż to za żargon! Cóż pomyślałaby twoja biedna matka, gdyby dożyła tej chwili? - Rozważanie tej kwestii nie ma sensu. Zresztą teraz muszę się zająć nowym guwernerem dla Jacka i znalezie niem pieniędzy na jego pensję. Skąd William czerpie fun-
dusze na tak wystawne życie? Nie z posiadłości, to pewne. Co kilka miesięcy przybywa na trochę do tego domu i za każdym razem ma ze sobą mnóstwo nowych ubrań. A do tego ostatnio został właścicielem drogiej i luksusowej dwukółki oraz pary pierwszorzędnych kasztanków. Dobry Boże, przecież to kosztuje majątek! Jeżeli zadłużył się u londyńskich lichwiarzy, będą chcieli przejąć całą należ ną mu część spadku. Skoro obecnie nic nie ma, resztę ży cia spędzi w więzieniu Marshalsea. Samo myślenie o tym mnie wyczerpuje. - Pandora westchnęła i usiadła. Ciotka odłożyła robótkę. Nie mogła zaprzeczyć, że każde słowo wypowiedziane przez Pandorę to szczera pra wda, lecz głęboko pragnęła, by było inaczej. Obawiała się, że Pandora nie znajdzie męża, między innymi dlatego, że nierozsądnie pragnęła przeznaczyć całe dziedzictwo na odbudowę fortuny Comptonów. Kto się z nią ożeni? Ciot ka pomyślała, że gdyby Pandora zadbała o wygląd, byłaby budzącą zachwyt pięknością - miała gęste, falujące włosy, przenikliwie zielone oczy. Niestety, zniszczyła porcelano wą cerę, biegając w słońcu, przez co była opalona niczym dójka! Wysoki wzrost nieco przeszkadzał, niemniej uroda i majątek z nawiązką to wynagradzały. - Potrzebne ci wakacje - zadecydowała ciotka, nim zdążyła się zastanowić, i w następnej chwili zdumiało ją, jak mogła powiedzieć coś tak niemądrego. Doskonale wie działa, że poczucie obowiązku Pandory przeważy. - I sezon w Londynie - mruknęła ironicznie dziew czyna, rozpierając się w fotelu i zamykając oczy. - Te raz już wiem, dlaczego mężczyźni w tarapatach tak chętnie zaglądają do kieliszka. Niestety, mnie to nie przy stoi. Ciotka Em pomyślała, że powinna postarać się pomóc
siostrzenicy, zamiast narzekać. Ostatecznie Pandora wy konuje pracę kilku mężczyzn, nic więc dziwnego, że jest stanowcza i głośno wygłasza kontrowersyjne opinie. - Napiszę do kuzynki, lady Leominster - postanowiła po chwili. - Poproszę ją o polecenie mi rzetelnego guwer nera dla Jacka. Być może ktoś z kręgu jej londyńskich znajomych kogoś wskaże. Tym nie musisz się przejmo wać. - Dobrze - zgodziła się Pandora. - Pozostaje tylko nadzieja, że twoja kuzynka szybko się odezwie. Jeszcze trochę i Jack zupełnie zdziczeje. Robi mi się słabo na samą myśl o tym, że mógłby pójść w ślady Williama i taty. Po trzebujemy człowieka o silnym poczuciu obowiązku, a zarazem biegłego w łacińskich heksametrach i klasycz nej grece. Najlepiej by było, gdyby lady Leominster zna lazła kogoś znającego się na liczeniu; przydałby mi się do pomocy przy księgach rachunkowych. Tymczasem jednak muszę przekonać dziadka do podpisania kilku dokumen tów, dzięki którym zapłacimy za niezbędne udogodnienia w gospodarstwie. Podobnie jak stary Rice żyje wyłącznie przeszłością. Czasy się jednak zmieniają, a Compton Place musi się zmieniać wraz z nimi. Pandora wyszła z pokoju równie nagle, jak do niego wpadła. Ciotka Em westchnęła głęboko i pomyślała, że jej siostrzenica jest wspaniałą dziewczyną i gdyby tylko ład nie się ubrała i zaczęła zachowywać jak na damę przysta ło, wówczas byłaby równie atrakcyjna, jak nieżyjąca sio stra ciotki Em. Z pewnością nadawała się na żonę, kto jed nak poślubi taką pewną siebie osobę, która chodzi i wy sławia się jak mężczyzna? Chyba tylko mężczyzna równie stanowczy, jak ona po trafiłby ją poskromić. Stanowiliby niezwykłą parę!
Na razie jednak ciotka Em mogła o tym tylko poma rzyć, gdyż nic nie wskazywało na to, by Pandora miała znaleźć męża.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Brakuje ci tego, co? - odezwał się Russell Chancel- lor do brata Richarda, pogrążonego w lekturze „The Mor- ning Post". - Chodzi mi o wojsko. Major Richard Chancellor z 14. Pułku Lekkiej Kawa lerii, Ritchie dla przyjaciół i członków rodziny, uniósł wzrok. Russell niemal leżał na wielkim fotelu, z nogami na podnóżku, obracając w palcach kieliszek z bliżej niezi dentyfikowanym trunkiem. Ubrany był jak na londyńskie go eleganta przystało. Wyglądał oszałamiająco, miał syl wetkę sportowca i jasnozłote loki, uczesane zgodnie z naj nowszą modą. Nic dziwnego, że złamał serce niemal każ dej panny w Londynie i w rezultacie stał się obiektem za zdrości wszystkich młodych mężczyzn. Bracia bliźniacy, obaj pod trzydziestkę, nie byli do sie bie podobni. Ritchie bardzo różnił się od Russella. Był po ważny i ciemnowłosy, dobrze zbudowany, ubierał się skromnie. Brakowało mu uroku brata, lecz lepiej od niego jeździł konno. Zanim został ranny, służył w Hiszpanii jako oficer sztabowy armii Wellingtona. Jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że musiał opuścić linię frontu i powrócić do Ministerstwa Wojny w Londynie, by tam pracować jako starszy urzędnik - tak nieuprzejmie nazwał jego nowe stanowisko Russell. Ritchie, zawsze milczący, nie miał w zwyczaju opo wiadać o okolicznościach, w jakich odniósł rany. Russell
uznał, że jego brat będzie szczęśliwszy na tymczasowej posadzie rządowej niż na polu bitwy. Ostatecznie przecież niegdyś zamierzał poświęcić się karierze naukowej, lecz ich ojciec, hrabia Bretford, stanowczo sprzeciwił się de cyzji syna i zażądał od niego wstąpienia do armii. „Od dwustu lat najmłodszy potomek z każdego małżeństwa Chancellorów broni królestwa!" - ryknął. „Nie zamie rzam być pierwszym, który złamie tę zasadę, zwłaszcza że wszystko wskazuje na to, iż nie ofiaruję ojczyźnie więcej synów". Ritchiemu pozostało jedynie spełnienie obowiązku. - Tak, zgadza się - powiedział teraz. - Rzecz w tym, że nie zawsze możemy mieć to, na co mamy ochotę. To pojąłem już dawno temu. Obecnie jedynym problemem jest to, że jako do niedawna czynny żołnierz nieco oba wiam się nudnej pracy w biurze. - Nigdy nie przypuszczałem, że przypadnie ci do gustu służba w wojsku - zauważył Russell. - Wiem jednak, że co kolwiek robisz, dobrze wykonujesz swoje obowiązki. Z tego względu zakładam, że w Whitehall nieźle sobie poradzisz. Ritchie starannie złożył gazetę i rzucił ją na stolik w stylu boulle. Uśmiechnął się szeroko. Russell momen talnie pożałował, że tak rzadko ogląda rozpogodzone ob licze na ogół poważnego brata. - Proszę, proszę, cóż za nieoczekiwany komplement - odparł wyraźnie zadowolony Ritchie. - Szkoda, że nie mam czasu dłużej się nim delektować. Muszę iść na umó wione spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie mam pojęcia, po co mnie wzywają. Poinformowano mnie tylko, że lord Sidmouth chce mnie natychmiast wi dzieć. Zresztą wszystkich zawsze wzywa w pilnym trybie. Dzięki temu jest dobrym ministrem.
- Faktycznie - przytaknął Russell. - Niemniej taki po śpiech bywa irytujący. Może dasz się namówić na udział w wieczornym przyjęciu? Chyba nie zamierzasz znaleźć dla siebie wygodnej groty, by się w niej zaszyć jak pustel nik? - Nie planuję bujnego życia towarzyskiego ani życia w grocie - odparł Ritchie. - Nie przepadam za miejscami, w których jest zawsze zimno i wilgotno, bez względu na pogodę. Do zobaczenia jutro na śniadaniu. - Wątpię - westchnął brat. - Po przyjęciu u lady Leo- minster idziemy całą grupą do Coal Hole, nie mam poję cia, o której wrócę do domu. Pewnie do nas nie dołączysz? W połowie drogi do drzwi Ritchie pokręcił głową. Cho ciaż ogromnie kochał brata, momentami żałował, że jest on niereformowalnym utracjuszem. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie dzień, w którym Russell postano wi się ustatkować. „Szkoda, że Russell nie ma w sobie choć odrobiny spokoju Ritchiego" - rzekł kiedyś ich oj ciec w rozmowie z nieżyjącą już matką.,,A Ritchie odro biny szaleństwa Russella. Podejrzewam, że wtedy byliby idealnymi ludźmi. Żałuję, że to niemożliwe". Tymczasem Ritchie musiał się śpieszyć do lorda Sid- moutha. Poznał go wiele lat wcześniej, jeszcze w dzieciń stwie. Lord Sidmouth nazywał się wtedy po prostu Henry Addington i rywalizował z Pittem. Ritchie zastanawiał się przez chwilę, czy jego lordowska mość go pamięta, lecz uznał to za wątpliwe. Gabinet lorda Sidmoutha był duży i pięknie urządzony, jak przystało na pokój człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Anglii w trakcie wielkiej wojny. Minister wstał i wyszedł zza biurka, by powitać gościa.
- Zapewne pan nie pamięta, ale poznaliśmy się wiele lat temu - zaczął. - Był pan wówczas małym chłopcem. Zadał mi pan niełatwe pytanie historyczne o rolę słoni w wojnie Hannibala z Rzymem. Później doszły mnie słu chy, że został pan oficerem kawalerii. Z braku słoni musiał się pan zadowolić końmi, czy tak? - Nie da się ukryć, w Hiszpanii trudno dziś o słonie - odparł Ritchie, cały czas zastanawiając się, do czego pro wadzi ta pogawędka. Wątpił, czy ściągnięto go do White- hall na pogaduszki o taktyce zastosowanej podczas wojny Kartaginy z Rzymem. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Lord Sid- mouth poczęstował go kieliszkiem porto, wskazał wygod ny fotel i z miejsca przeszedł do rzeczy. - Posłałem po pana, by spytać, czy zechciałby pan podjąć się zadania zbliżonego do tego, które wykonywał pan dla Wellingtona w Hiszpanii i w Portugalii. Tak, wiem, był pan oficerem kawalerii i dzielnie walczył na po lu bitwy, lecz wiadomo mi również o czymś innym. Był pan członkiem służb wywiadowczych Wellingtona i słu żył jako oficer łącznikowy z grupami hiszpańskiej party zantki. Któregoś dnia Francuzi pojmali pana podczas wy konywania obowiązków służbowych. Dzięki znajomości francuskiego i odwadze zdołał pan ukryć swą tożsamość. Niestety, podczas wielokrotnych przesłuchań odniósł pan obrażenia, więc po pańskiej ucieczce z niewoli Wellington polecił odesłać pana do domu na rekonwalescencję, co równocześnie stanowiło nagrodę za dostarczenie istotnych wiadomości. Twarz Ritchiego nie zdradzała żadnych emocji. - Panie ministrze, nie spytam, w jaki sposób uzyskał pan te informacje - odezwał się po chwili milczenia. -
Chciałbym jednak wiedzieć, jaki będą miały wpływ na moją pracę w Londynie. - Podejrzewałem, że to pana zainteresuje. Powiedzia no mi, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przedsię biorczego i odważnego człowieka, powinienem mieć świadomość, że właśnie taki żołnierz służy w kawalerii. Niedawno otrzymałem wiadomość, że od pewnego czasu do kraju wpływa mnóstwo przemycanych towarów. Straty urzędu ceł są niewyobrażalne. Co więcej, mamy powody sądzić, że francuscy agenci docierają do Anglii na statkach potajemnie zawijających do wybrzeży Susseksu. To smut ne, ale wielu dotąd uczciwych obywateli uznało przemyt za niezłą i zarazem dochodową rozrywkę, zapominając przy tym, że to zwykła zdrada ojczyzny. Na domiar złego ludzie utrzymują w tajemnicy nazwiska przemytników i ich metody dystrybucji towarów. Uzyskanie rzetelnych informacji na temat szmuglu jest dla nas praktycznie nie możliwe. Jak pan zapewne wie, przemyt oznacza przerwa nie blokady kontynentalnej, o której szczelność dba ma rynarka wojenna. Blokada powstała po to, by uniemożli wić prowadzenie handlu z Francją i jej sprzymierzeńcami, zatem ludzie, którzy ją łamią, są de facto zdrajcami. Mu simy wysłać na miejsce zdarzeń osobę, która przywykła do działania w ukryciu i jest nieznana organizatorom przemytu, a także celnikom. Obawiam się, że część na szych służb celnych i podatkowych została skorumpowa na przez - nie bójmy się tego słowa - kryminalistów. Po trzebuję kogoś, kto ustali, gdzie jest punkt przerzutowy, a do tego wskaże osoby stojące za handlem. Pan dosko nale nadaje się do tego zadania. Mógłby pan pojechać na miejsce pod jakimś niewinnym pretekstem i przyjrzeć się sytuacji.
Ritchie odstawił kieliszek wina. - Rzecz jasna, podejmę się tego zadania, jeśli taka jest wola pana i moich dowódców w kawalerii - oświadczył. - Niestety, nie znam nikogo w Susseksie ani w sąsiednich hrabstwach. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że zie mie mojego ojca leżą na północy. Na południu mam nie wielu przyjaciół. Poza tym większość z nich nadal służy pod rozkazami Wellingtona. - To bez znaczenia - zapewnił go lord Sidmouth. - Zupełnym przypadkiem mam doskonałą przykrywkę dla pańskiej prawdziwej działalności. Wczoraj wieczorem siostra poinformowała mnie, że lady Leominster prosiła przyjaciół o polecenie jej rzetelnego guwernera dla wnuka sir Johna Comptona, trzynastoletniego Jacka. Posiadłość sir Johna znajduje się w hrabstwie Sussex, między Lewes a brzegiem morza. Jest pan człowiekiem wykształconym i niegdyś pragnął pan zrobić naukową karierę. Sugeruję, by niezwłocznie poprosił pan moją siostrę o kontakt z la dy Leominster. Dostanie pan referencje. Rodzina Comp- tonów najwyraźniej ma trudności ze znalezieniem kogoś odpowiedniego. Pańska obecność na miejscu nie wzbudzi niepokoju. Nikt nie będzie podejrzewał guwernera. Gdyby zgodził się pan na udział w tej misji, znaleźlibyśmy dla pana odpowiednie nazwisko i adres, pod który słałby pan istotne, niecierpiące zwłoki informacje. Obawiam się, że w okolicy nie znajdzie pan nikogo godnego zaufania. Na wet miejscowe władze mogą współdziałać z przemytnika mi. I co pan na moją propozycję, panie majorze? Ritchie uśmiechnął się pod nosem. A jeszcze niedawno sądziłem, że moje życie jest nudne, pomyślał. Oto okazja, by je ożywić. - Jestem gotów wziąć udział w misji - oświadczył
głośno. - Nie obiecuję, że odniosę sukces, niemniej zrobię co w mojej mocy, by zadowolić ministerstwo. Czy mogę zasugerować, by moim przybranym nazwiskiem stało się moje imię, Ritchie? W ten sposób nie będzie problemu, gdy ktoś tak się do mnie zwróci. Jeżeli pan pozwoli, chciałbym nazywać się Edward Ritchie i udawać łagodne go i niegroźnego gryzipiórka. Edward to moje drugie imię. - Doskonale - zgodził się z zadowoleniem sir Sid- mouth. - Jak najszybciej ustalimy adres kontaktowy. Wąt pię, by znalazł się pan w bezpośrednim niebezpieczeń stwie, niemniej ostrożność będzie wskazana. Ritchie ponownie się uśmiechnął. - Jestem ostrożnym człowiekiem, panie ministrze. Brawura jest mi obca, bez względu na to, co pan o mnie słyszał. Nawet jeśli lord Sidmouth uznał, że jego rozmówca jest przesadnie skromny, nie rzekł ani słowa. Wstał i wyciągnął ku niemu rękę - rzadko zaszczycał gości takim gestem. - Kiedy tylko otrzymam stosowne informacje, przeka żę panu, że sir John jest gotów przeprowadzić z panem rozmowę wstępną. Jak rozumiem, nie zapomniał pan je szcze łaciny ani greki? - Obydwa te języki pamiętam dość dobrze, by przeko nać każdego, że nadaję się na pedagoga. - Wobec tego życzę panu szczęścia. Spotkanie dobiegło końca. Wychodząc drzwiami dla służby, by nie zobaczył go nikt z pracowników minister stwa, Ritchie pomyślał, że wreszcie dostał zlecenie, które może przypomni mu o tym, co utracił po powrocie do kraju. Podjął już jedną decyzję: będzie udawał łagodnego bel-
fra i żeby dodać sobie wiarygodności, kupi okulary ze zwykłymi szkłami. W końcu zdaniem większości ludzi prawdziwy pedagog powinien być krótkowzroczny i nie śmiały. - Ależ ciociu, dzisiejszego popołudnia nie bardzo mam ochotę zabawiać pół hrabstwa. Rano przyjeżdża pan Ritchie, nowy guwerner Jacka. Rice prosił, bym ponownie przejrzała księgi rachunkowe, a William zaplanował na popołudnie wielkie przyjęcie dla gromady ludzi, z który mi nie mam nic wspólnego. Szczerze mówiąc, wybrał naj gorszy możliwy dzień. Do tego to przecież kosztuje, a nie mamy pieniędzy. - Pandoro, daj spokój. Przyjęcie dobrze ci zrobi. Nareszcie ładnie się ubierzesz i przyzwoicie ułożysz włosy. - To już szczyt wszystkiego! - wykrzyknęła Pandora. - Nie mam czasu na takie nonsensy. Nie będę na przyję ciu. Sama możesz wystąpić w roli gospodyni, ciociu. Wy myśl jakiś powód, dla którego nie przyjdę, dowolny, nic mnie to nie obchodzi! - Wykluczone, Pandoro! - Ciotka Em przeklinała swój brak taktu. Zastanawiała się, co bardziej zirytowało siostrzenicę: wzmianka o przyzwoitej fryzurze czy o ład nym ubraniu. Zamierzała ciągnąć tę dyskusję, kiedy kamerdyner, sta ry Galpin, wszedł do pokoju, jak zwykle smętnie zwiesza jąc głowę. - Przybył pan Ritchie na umówione spotkanie - wy mamrotał. - Podobno ma być guwernerem panicza Jacka. Skierowałem go do biblioteki. - Biblioteki! - wykrzyknęły obydwie panie. Simon,
ojciec Pandory, ogołocił pomieszczenie z większości zgromadzonych tam cennych woluminów, by zebrać pie niądze na swoje wystawne życie. - Czyżbym zrobił coś złego, proszę pani? - spytał słu żący, jeszcze bardziej przygnębiony niż zwykle. - Właściwie nie, biblioteka nie jest w gorszym stanie niż reszta pomieszczeń - odparła Pandora i ruszyła do wyjścia. Mijając ciotkę, powiedziała: - Możesz być pew na, że tego popołudnia będę nieobecna. I po tych słowach powędrowała na rozmowę o pracy z dżentelmenem, którego znalazła dla nich lady Leominster. Jeszcze jeden powód do zmartwień. Miała tylko na dzieję, że ten człowiek będzie dość doświadczony, by po skromić Jacka. Obecnie jej brat siedział zamknięty w salce lekcyjnej. Była to kara za ucieczkę z synem kucharki nad zarośnięty staw w parku. Jack wybrał się tam popływać, choć doskonale wiedział, że jest to surowo zakazane. Ritchie rozglądał się z zainteresowaniem. Właśnie za kończył męczącą podróż do Nether Compton na dachu ta niego powozu, który przypominał nieco wiejską furman kę. Rzekomo biedny młody guwerner nie mógł sobie prze cież pozwolić na przejazd dyliżansem pocztowym ani na wet na miejsce w kabinie. Wszystko, co widział podczas wędrówki przez park sir Johna Comptona, wyraźnie świadczyło o tym, że trafił do biednej rodziny. Dom również był w fatalnym stanie. Po kój, do którego go poproszono, jakby ironicznie zwany biblioteką, niewiele się różnił od pozostałych, równie po ważnie zaniedbanych. Dostrzegł książki, lecz nieliczne. Większość półek świeciła pustkami. Tylko biurko po dru giej stronie pomieszczenia wyglądało na używane. Ritchie
zastanawiał się, jakim człowiekiem jest jego potencjalny pracodawca. - Chodzi o sir Johna? - wymamrotał zapytany o to podstarzały kamerdyner. Potem zaczął się głośno zastanawiać, czy zaprowadzić gościa do salonu, czy też na górę. - Do biblioteki - postanowił w końcu. - Panna Pan dora tam pracuje. Panna Pandora? A któż to taki? Tuż przed wyjazdem do Susseksu słyszał jedynie o sir Johnie i jego wnuku, Williamie, utracjuszu. Russell wspomniał o nim raz czy dwa, a w jego głosie nie słychać było sympatii. „Hazar- dzista" - powiedział. „A do tego pechowiec". Czy dlatego żyli w ubóstwie? Niewykluczone, ale za równo posiadłość, jak i sam dom wyglądały na zaniedby wane przez lata. Ritchie rozmyślał o tym wszystkim, przygotowując się do odegrania skromnego guwernera, kiedy wielkie, dębo we drzwi się otworzyły i stanęła w nich młoda kobieta. Podeszła do gościa zdecydowanym krokiem. Była wyso ka, choć niższa od niego, bo przecież miał metr osiem dziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Włożyła na siebie nie modną i starą sukienkę z zielonego materiału, tak postrzę pioną, jakby od dziesiątków lat przekazywano ją z poko lenia na pokolenie. Była rudowłosa, miała zielone oczy, a regularne rysy twarzy szpeciła marsowa mina. Gdy zerk nął na dłonie kobiety, przekonał się, że są całe w od ciskach. Czyżby stała przed nim panna Pandora? Zapewne była tu ochmistrzynią, bo wykluczone, by należała do rodziny. - Witam - odezwał się i skinął głową. Uznał, że takie powitanie jest najbezpieczniejsze.
- Pan Ritchie, jak mniemam? Trzeba przyznać, że była równie zaskoczona, jak on. Nie spodziewała się wysokiego, młodego mężczyzny o pociągłej, inteligentnej twarzy. Z niewiadomych powo dów założyła, że nowy guwerner będzie pulchnym jego mościem w średnim wieku, urzędasem o rozbieganym, niepewnym spojrzeniu. Cóż, przybysz rzeczywiście wy glądał dość niepewnie, zwłaszcza kiedy się pochylił po ba gaż, czyli poobijaną małą walizkę u swoich stóp. Co, u licha, opętało Galpina? Dlaczego nie zajął się rze czami gościa? Z pewnością jego pamięć coraz bardziej szwankowała. Był jednym z reliktów dawnych rządów sir Johna. Już przed laty powinien przejść na zasłużoną eme ryturę. Problem w tym, że dziadek Pandory nie chciał o tym słyszeć. Nagle Pandorę zirytowały te przemyślenia. Przecież nie pierwszy raz miała przed sobą młodego człowieka, a inni prezentowali się lepiej od tego obszarpańca, który nawet nie śmiał spojrzeć jej w oczy. - Mam nadzieję, że pańska podróż nie była zbyt mę cząca - zaczęła. - Chciałabym się przedstawić. Jestem Pandora Compton, wnuczka sir Johna. Kiedy zapoznam się z pańskimi referencjami, które podobno są doskonałe, zaprowadzę pana do salki lekcyjnej, gdzie pozna pan mo jego brata Jacka. Wyciągnęła rękę. Ritchie uznał, że z pewnością po refe rencje. Bez względu na obyczaje panujące w tym domu, po stanowił zachowywać się jak należy, lecz jednocześnie od grywać rolę osoby lekko nieobytej towarzysko. - Sir John - bąknął z nieszczęśliwą miną, nerwowo wsuwając na nos nowe okulary w pozłacanych opraw-
kach. - Sądziłem, że moim pracodawcą będzie sir John Compton. Proszę o wybaczenie, jeśli się mylę. Nie przesadzaj, skarcił się w myślach, w końcu masz być utalentowanym nauczycielem. - Owszem - przytaknęła Pandora. - Rzecz w tym, że sir John jest niepełnosprawny i nigdy nie opuszcza sypialni. Po spotkaniu z Jackiem zaprowadzę pana do niego, niemniej wszystkie polecenia związane z pracą w tym domu będzie pan otrzymywał za moim pośrednic twem. Ze mną proszę rozmawiać o edukacji i wychowa niu Jacka. Właściwie występuję w roli pełnomocnika dziadka. Ritchie miał ochotę zapytać, jaką rolę w tym domu peł ni William Compton, w końcu spadkobierca majątku. I skąd ma tyle pieniędzy, którymi szastał w Londynie, skoro ponad wszelką wątpliwość jego dziedzictwo chyliło się ku upadkowi? Rzecz jasna, nie mógł zadać tego pyta nia pannie Compton - rzekomo nie miał pojęcia o istnie niu Williama Comptona. - Dziękuję- rzekł. - Oto dokumenty, o które pani pro siła. Pandora przyjęła referencje, wspólne dzieło lorda Sid- moutha i Ritchiego. Jej dłoń przypadkowo dotknęła dłoni gościa. Zaskoczeni, oboje momentalnie znieruchomieli. Ritchie nie rozumiał, czemu przeszył go tak silny dreszcz. Z całą pewnością nie powinien być zainteresowa ny tą młodą kobietą. Absolutnie nie przypominała żadnej z dam, które do tej pory wpadły mu w oko. Pandora odwróciła się pośpiesznie, by gość nie do strzegł jej zmieszania, i zajęła miejsce za zniszczonym biurkiem. - To potrwa minutkę - zapewniła go. - Proszę usiąść,
z pewnością jest pan zmęczony. - Pomyślała, że sama też powinna odpocząć. Po chwili uniosła wzrok. - Referencje są zadowalające - oznajmiła z aprobatą. - Przyznam, że jestem nieco zaskoczona faktem, iż nie podjął pan pracy na stanowisku bardziej adekwatnym do pańskich niewąt pliwych umiejętności. Ritchie ukłonił się uprzejmie. - Pewne okoliczności rodzinne to uniemożliwiły - od parł i westchnął. - Szczęśliwie problemy zostały już roz wiązane. Zanim jednak ułożę sobie życie wedle własnego uznania, muszę znaleźć zajęcie, które pozwoli mi zgroma dzić stosowne środki. Cóż, przynajmniej pierwsze zdanie z jego wypowiedzi nie mijało się z prawdą, nawet jeśli cała reszta została wy ssana z palca. - Mam nadzieję, że w przyszłości szczęście bardziej panu dopisze - oświadczyła Pandora i wstała. Ritchie skinął głową i powędrował za Pandorą na ostat nie piętro, gdzie Galpin kazał Jackowi czekać na ich przyj ście. Chłopiec siedział na wysokim stołku, wyraźnie za niepokojony. - Jack, oto twój nowy guwerner, pan Ritchie - oznaj miła Pandora. - Będziesz zdobywał wiedzę pod kierun kiem wykształconego pedagoga. Jestem przekonana, że zrobisz wszystko, by sprostać jego oczekiwaniom. Jack zeskoczył ze stołka i ukłonił się Ritchiemu, po czym mruknął coś pod nosem. Chłopiec był wysoki jak na swój wiek, a dzięki rudym włosom i zielonym oczom ogromnie przypominał siostrę. - Witam, młody człowieku - powiedział Ritchie. - Ufam, że nasza współpraca będzie się dobrze układała. - Rozejrzał się po salce lekcyjnej, równie zaniedbanej,
jak reszta domu. Na otynkowanych ścianach wisiały przy klejone rysunki - nieco nieudolne, za to zamaszyste. Przedstawiały przede wszystkim rozmaite postaci żołnier skie na przestrzeni wieków, zazwyczaj starożytnych Rzymian. - To twoje dzieła? - spytał Jacka, który się zarumienił i skinął głową. - Dobre wychowanie nakazuje, by na uprzejmie zadane pytanie grzecznie odpowiadać - upo mniał chłopca. - Kiwnięcie głową nie jest stosowną formą odpowiedzi. Ritchie wyszedł z założenia, że powinien od samego początku traktować podopiecznego tak, jak to zamierzał robić w przyszłości. Pandora uśmiechnęła się z aprobatą, a Jack ponownie poczerwieniał. - Tak, sam je namalowałem - wykrztusił. - Podzi wiam żołnierzy, szczególnie rzymskich, gdyż zdobyli wszystkie ziemie, do których dotarli. Podobnie jak my - dodał. - Wyśmienicie - skomentował Ritchie. - Jeżeli pod czas pracy ze mną okażesz się zdolny i pilny, z pewnością obaj będziemy usatysfakcjonowani. A jeśli nie... - Wzru szył ramionami. - Nie lubię, jak ktoś tak mówi - odparł Jack. - Stary Sutton, mój poprzedni guwerner, w kółko wygłaszał takie ukryte groźby. - Dla ciebie pan Sutton - upomniała go ostro Pandora. - Zawsze powinieneś okazywać szacunek starszym. Ritchie zauważył, że Jack się skrzywił. - Wszystkim z wyjątkiem Suttona. Pan Ritchie po winien wiedzieć, co ten człowiek zrobił - na wszelki wy padek.
- Jack! - syknęła zagniewana Pandora. Rozbawiony Ritchie natychmiast zainteresował się, co takiego zrobił „stary Sutton" i pomyślał, że bez względu na okoliczności zawsze najlepiej trzymać stronę pracodawcy. - Dobre maniery nakazują, by nigdy nie wygłaszać uwag natury osobistej - przypomniał chłopcu cichym i surowym głosem. - Dziesięć razy starannie wykaligra fujesz to zdanie, a tymczasem twoja siostra zaprowadzi mnie na rozmowę z sir Johnem. - Idzie pan na spotkanie z dziadkiem! Sądziłem, że od pewnego czasu nie widuje nikogo. - Wiesz równie dobrze, jak ja, że muszę mu przedsta wiać wszystkich wyższych rangą pracowników zatrudnio nych w posiadłości. Dziadek lubi wiedzieć, co dzieje się w domu. Jack otworzył usta, zapewne by powiedzieć coś niesto sownego na temat dziadka i jego postępowania, lecz na widok surowego spojrzenia guwernera natychmiast je zamknął. Nowy pedagog miał w sobie coś onieśmielają cego. Chłopiec szybko zrozumiał, że nie warto robić sobie z niego wroga. Podobnie jak Pandora, od początku wy czuwał, że jego guwerner jest inny niż wszyscy. Co pra wda, wydawał się łagodny, lecz młodzieniec postanowił go nie prowokować. Po pierwszej rozmowie z podopiecznym Ritchie uznał, że ma do czynienia z chłopcem zdolnym i inteligentnym, lecz zaniedbanym. Poprzedni guwerner miał najpraw dopodobniej zły wpływ na jego wykształcenie i obycie to warzyskie. Kiedy dotarli do podwójnych drzwi apartamentu sir Johna, służący otworzył je szeroko i zaanonsował przy byłych:
- Panna Compton i pan Ritchie, sir. Ritchie znalazł się w jedynym pomieszczeniu w domu, które nie było w podupadającym stanie. Sir John siedział w fotelu przy oknie, otulony kocem. Na niskim stoliku obok starszego pana stał kieliszek porto, przez otwarte drzwi widać było wielkie łoże. Sir John skinął ręką, by Pandora usiadła. Ritchie stanął w odległości kilku metrów od starszego pana. - Przyprowadziłaś nowego guwernera na spotkanie ze mną, tak? - spytał nagle wnuczkę. - Tak, dziadku. Pan Ritchie już rozmawiał z Ja ckiem. - Poznał Jacka - rzekł nagle zirytowany starzec i skie rował nieco nieprzytomne spojrzenie na Ritchiego. - Jak się pan nazywa? - Ritchie, sir. Edward Ritchie. - Hm. Z (Mordu, tak mówiła Pandora, kiedy ta głupia kobieta poleciła jej pana. Osobiście wolę Cambridge, ale nie szkodzi, chyba się pan nadaje. Trudno było skomentować te słowa, toteż Ritchie mil czał. - Kot odgryzł panu język? - warknął starzec. Ritchie pochylił głowę, usiłując zachowywać się jak najpokorniej. - Nie, sir. Gdyby spotkało mnie takie nieszczęście, nie mógłbym zostać guwernerem pańskiego wnuka. Sir John wyjrzał przez okno. - Padało, Pandoro - rzekł nie na temat. - Fatalne ma my lato, od wielu dni nie widzieliśmy słońca. Odwrócił głowę i ponownie wbił spojrzenie w Ritchie go. - Panno Compton, co, u licha, ten człowiek robi
w moim pokoju, hę? - spytał. - Proszę o wyjaśnienie po wodów jego obecności. Pandora westchnęła. Sir John znowu miał kiepski dzień. Niestety, od pewnego czasu przytrafiały mu się one coraz częściej. - To guwerner Jacka, pan Ritchie, dziadku. - Nie opowiadaj bzdur, dziewczyno. To żołnierz, i ty le. Ten człowiek jest żołnierzem. Poznam wojaka wszę dzie, w mundurze czy w cywilu. Ritchie zesztywniał, modląc się w duchu o to, by sta rzec go nie zdradził na samym początku misji. Sytuacja stała się naprawdę niebezpieczna, kiedy sir John trzykrot nie głośno powtórzył ostatnie zdanie. Rzekomy pedagog postanowił zrobić jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przy szła mu do głowy. Sięgnął do kieszeni płaszcza po okula ry, które schował tam po wyjściu z biblioteki, i z powagą spojrzał na sir Johna. Pandora westchnęła. Ze staruszkiem było coraz gorzej. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że ten skromny guwerner jest żołnierzem? - Dziadku, pan Ritchie jest nowym guwernerem Jacka - przypomniała starszemu panu. - Przedstawiłam ci go pięć minut temu. Nagle starszy pan powiódł niepewnym wzrokiem od Ritchiego do Pandory. - Skoro tak twierdzisz, moja droga, skoro tak twier dzisz... - wybąkał tylko. Kiedy Ritchie wychodził z pokoju, usłyszał mamrota nie staruszka: - Tak czy owak, dobrze wiem, że jest żołnierzem. Na kilometr wyczuwam wojaka. Na szczęście słuch Pandory nie był tak wyczulony, jak