ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Szczęście Camptonów - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Szczęście Camptonów - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Paula Marshall SZCZESCIE CAMPTONOW

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jack Compton, oparty o ścianę w Leominster House, patrzył na roztańczone pary w wielkiej sali balowej. Wojna zakończyła się sześć lat temu, w 1918 roku, i od tamtej pory Jack nie uczestniczył w londyńskim życiu towarzyskim. Na bal trafił za sprawą swojego kuzyna, Ruperta Comptona, bankowca z City. Rupert stanowił wyjątek w rodzinie Comptonów, gdyż do niedawna byli oni nieodłącznie związani z ziemią i rzadko zjawiali się w mieście. - Nie zostałem zaproszony - zaprotestował Jack w rozmowie z kuzynem. - To bez znaczenia - zapewnił go Rupert. - Kto się teraz przejmuje zaproszeniami? Jesteś moim krewnym i to w zupełności wystarczy. Po przybyciu do Leominsterów Rupert momentalnie gdzieś zniknął z poznaną przed chwilą chichoczącą dziewczyną. Jack pomyślał, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Gdy dotarli na bal, lady Leominster zlustrowała Ja­ cka uważnym spojrzeniem i oznajmiła cichym głosem: - Jeśli jest pan kuzynem Ruperta, to, jak mniemam, sir William Compton należy do grona pana krewnych. Co za smutna historia! Jakie są rokowania?

Jack przyznał się do pokrewieństwa z sir Williamem - był jego młodszym bratem - i dodał, że najprawdopo­ dobniej sir William pozostanie kaleką na skutek odnie­ sionych ran. - Fatalnie - westchnęła rozmówczyni i zanim prze­ szła ku następnemu gościowi, dodała: - Proszę przypo­ mnieć mu o mnie, w młodości, to jest przed wojną, by­ liśmy sobie bardzo bliscy. - Nie ulegało wątpliwości, że lady Leominster w niczym nie przypomina kobiet ze swojej rodziny, w większości zajadłych i władczych amazonek. Jack ukłonił się i oddalił. Nie znał nikogo z obec­ nych na przyjęciu, toteż krążył po Leominster House, który pamiętał z czasów sprzed wojny. Rupert nie wracał, więc Jack postanowił przejść do sali balowej i popatrzeć na tańczących. Marzył, by znaleźć się w wynajętym pokoju nieopodal Regent's Park, korci­ ło go, by uciec stąd jak najszybciej. Przełamał się jed­ nak, a później wielokrotnie myślał o tym, jak inaczej potoczyłoby się jego życie, gdyby wyszedł przed tańcami. Na niewielkiej scenie w kącie sali balowej królowała orkiestra jazzowa. Muzycy podobno grali zgodnie z najlepszymi tradycjami gatunku, gdyż wszyscy po­ chodzili z Nowego Orleanu i mieli zamiar podbić Lon­ dyn. Teraz Jack słyszał utwór, którego nie znał, dopiero później dowiedział się, że to charleston. Taniec do takiej muzyki był wyjątkowo żywy, inny od wszystkich. Tan­ cerze, którzy sprawiali wrażenie pogrążonych w trans­ ie, miotali się po parkiecie, wymachując rękami i no-

7 gami, a potem krzyżowali ręce oparte na ugiętych ko­ lanach. Wyglądało to tak groteskowo, że Jack osłupiał - a od dłuższego czasu mało co go dziwiło. Zupełnie nie mógł oderwać wzroku od tancerzy. Jego szczególną uwagę zwróciła pewna para. Męż­ czyzna był młody, elegancki i wysportowany, ale jego partnerka! Jack uznał, że tylko jedno słowo trafnie opi­ suje jej wygląd: oszałamiająca. Tańczyła lekko i prze­ bojowo, jakby występowała na scenie na oczach licznie zgromadzonej publiczności. Kobieta miała na sobie krótką, szmaragdowozieloną sukienkę z obniżoną talią, do tego odpowiednio dobra­ ne pończochy i buty. Na lewym ramieniu nosiła ozdobę w postaci dwóch egzotycznych orchidei. Jej ciemne włosy były modnie, krótko przycięte, grzywkę spinała szylkretowa ozdoba, pełna maleńkich szmaragdów i brylantów. Nieznajoma śmiała się żywiołowo, przy­ ciągając uwagę otoczenia. Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Od przybycia do Anglii po zakończeniu służby w Palestynie prowa­ dził spokojne życie. Przed wojną należał do grona wy­ jątkowo rozrywkowych oficerów i dżentelmenów; no­ sił wówczas przydomek Bojowy Jack ze względu na swoje śmiałe wyczyny. Wszystko się zmieniło po czte­ rech latach wojny i pięciu latach starań o ocalenie nie­ ruchomości rodziny Comptonów. Tak bardzo zafascynował się tańcem tej interesującej osóbki, że nie potrafił powiedzieć, czy jej umiejętności budzą jego podziw, czy niechęć. Na dodatek zupełnie

nie zauważył, że Rupert - już bez dziewczyny - stoi za jego plecami. - Podziwiamy dziedziczkę Chancellorów, co? - spytał i uśmiechnął się szeroko na widok miny Jacka. Uważał kuzyna za nudziarza, który od czasu odejścia z wojska wciąż myślał tylko o honorze i poczuciu obowiązku, lecz przecież nudziarze nie patrzą tak na kobiety! Najwyraźniej Bojowy Jack powrócił w pełnej gotowości! Zaskoczony Jack odwrócił się do Ruperta i w tej sa­ mej chwili utwór dobiegł końca. Młoda kobieta i jej partner zeszli z parkietu i ruszyli do jadalni. - Dziedziczkę Chancellorów? - powtórzył bezmyśl­ nie. - Zdawało mi się, że znam wszystkich Bretfordów. Jack miał na myśli krewnych księcia Bretford, któ­ rego nazwisko rodowe brzmiało Chancellor. - Słyszałem, że ostatnio mocno zbiednieli. - Nie wszyscy. Ta dziewczyna nie jest z rodu Bret­ fordów. To w połowie Amerykanka, daleka kuzynka, niemniej posażna dzięki dziadkowi ze strony matki. Jest siostrą przyrodnią obecnej głowy rodu Chancellorów, prawdziwego krezusa, geniusza finansowego. Do Ame­ ryki trafiła tuż przed wojną, jeszcze jako dziecko. Wró­ ciła do Anglii w tym roku. Ma mnóstwo adoratorów, lecz jak dotąd nie wykazuje najmniejszego zaintereso­ wania stałym związkiem. - Rupert zerknął z ukosa na Jacka. -I co ty na to? Może spróbujesz szczęścia? Takie pieniądze nie leżą na ulicy, przyznasz, a tobie się nie przelewa. - Lepiej sam ruszaj do boju - odciął się Jack. - Nie jesteś w lepszej sytuacji od nas.

- Od nas? Rozumiem, że oprócz siebie masz jeszcze na myśli biednego Willa. Wracając do tematu, usiłowa­ łem zacieśnić znajomość, lecz nie daj się zwieść jej za­ chowaniu na parkiecie. W rzeczywistości jest wyracho­ wana - trzyma adoratorów na dystans. Od razu dała mi do zrozumienia, że nie bierze mnie pod uwagę jako kan­ dydata na męża. - Na parkiecie idzie jej nie najgorzej - zauważył Jack, nie chcąc zdradzić, jak bardzo dziewczyna przy­ padła mu do gustu. - Na bezrybiu i rak ryba, mój drogi - oznajmił Ru­ pert takim tonem, jakby dokonał odkrycia stulecia. - Podejdźmy bliżej, będziesz miał okazję osobiście po­ znać tę damę. - Nawet nie wiem, jak ma na imię - sprzeciwił się Jack. - Przecież nie mogę się do niej zwracać: „pani dzie­ dziczko". - Jej imię jest dziwaczne w typowo amerykański sposób - rozbawił się Rupert. - Lacey, wyobraź sobie. Co ty na to? - Wszystko jedno - westchnął Jack. - Sam powie­ działeś, że na bezrybiu i rak ryba. Chodźmy już. Nie myśl sobie tylko, że zamierzam się sprzedać. Panna, która tak tańczy, warta jest bliższego poznania. - Ależ oczywiście - przytaknął Rupert. - Charles­ ton podbił świat, kiedy ty przebywałeś na wygnaniu. Ona jest niezrównana w tym tańcu. - Charleston, powiadasz? - zamyślił się Jack. - Więc tak nazywają te wygibasy. Pewnie też amerykań­ ski wymysł.

- Owszem. Ruszajmy na spotkanie amerykańskiej piękności, jak ją nazywają plotkarskie gazety. - Właściwie zamierzałem już wracać do domu, ale skoro nalegasz... - Do domu? Nazywasz domem jakąś tanią norę. Po co tu w ogóle przyjechałeś, skoro tak się zachowujesz? - W interesach - burknął Jack. - Wobec tego musimy natychmiast iść do jadalni. Dzisiejszej nocy masz okazję ubić interes życia. Możesz podreperować fortunę Comptonów, łowiąc w sidła La­ cey Chancellor. To znacznie lepsza droga do pieniędzy niż urabianie się po łokcie w Compton Place. - Rupert wziął Jacka pod rękę. - No już, mój drogi! Przestać się snuć z kwaśną miną. Pora na zabawę. Wojna się już skończyła, czyżbyś zapomniał? - Mrugnął porozumie­ wawczo, niczym komik podczas występu przed londyń­ ską publicznością. Jack ustąpił i dał się zaprowadzić do jadalni. Właści­ wie czemu nie, pomyślał. Mógł przecież poznać ame­ rykańską piękność i przekonać się, czy konwersacja z nią jest równie atrakcyjna, jak jej taniec na parkiecie. Szczerze w to wątpił. Rupert i Jack nie mieli pojęcia, że ich rozmowę sły­ szała pewna niemłoda dama, na której twarzy uważny obserwator wciąż dostrzegłby ślady dawnej urody. Pani ta siedziała z dala od gorączki sali balowej. Słysząc dia­ log obu dżentelmenów, poczuła do nich przypływ ży­ wej niechęci. Ową damą była ciotka Lacey, Sue, która w dodatku uważała się za jej towarzyszkę i protektorkę - choć,

rzecz jasna, Lacey bynajmniej nie potrzebowała opieki. Ciotka Sue doszła do wniosku, że jej obowiązkiem jest ostrzeżenie podopiecznej przed obydwoma Comptona- mi. Co prawda, Ruperta poznała już wcześniej i odnios­ ła wrażenie, że to uroczy młodzieniec, choć kiepski kandydat na męża. Drugi mężczyzna prezentował się równie mało obiecująco. Dwóch pseudodżentelmenów, którzy myśleli tylko o tym, żeby dla pieniędzy poślubić jej niewinną siostrzenicę. Musiała natychmiast ruszyć z odsieczą do jadalni, by pokrzyżować im szyki. Jej brat, generał Jacob Hoyt, często tak mawiał, a ona zawsze się zastanawiała, co to dokładnie oznacza. Wszystko jedno, brzmiało to dosta­ tecznie dramatycznie. Poza tym należało przy okazji upomnieć Lacey, by mniej żywiołowo tańczyła charles­ tona - na widok spontaniczności dziewczyny młodzi mężczyźni najwyraźniej wyciągali niewłaściwe wnio­ ski. Ciotka Sue westchnęła. Kobiety z jej rodziny zawsze były żywe i energiczne. Szkoda, że rzadko wychodziło im to na dobre. Tym razem ciotka Sue postanowiła zapanować nad sy­ tuacją. Czekał ją obowiązek do spełnienia, a nigdy nie uchylała się od odpowiedzialności. Podobne opinie sły­ szała na temat Jacka Comptona, choć podsłuchana przed chwilą rozmowa świadczyła o czymś zupełnie innym. W jadalni Lacey Chancellor wcale nie myślała o obowiązkach. Przybyła do Anglii, by odwiedzić dale­ kich krewnych i dla rozrywki. W Nowym Jorku czekały

na nią zobowiązania i wcale o nich nie zapomniała, lecz teraz wieżowce wielkiego miasta były zbyt daleko, by zaprzątać sobie nimi głowę. Na razie świetnie się bawiła w towarzystwie dalekie­ go kuzyna, Darceya Chancellora, który szczęśliwie nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia: był po słowie z ładną dziewczyną, mieszkanką jednego z hrabstw środkowej Anglii. Darcey korzystał z ostatnich chwil wolności przed ślubem i niewinnie flirtował. - Przegrana sprawa, moja mała - zakomunikował już na pierwszym spotkaniu z Lacey. - Mogę cię opro­ wadzić po mieście, powiedzieć ci, kogo unikać, a z kim się zaprzyjaźnić. Jeśli poznasz kogoś, kto ci wpadnie w oko, wystarczy słowo, a ja znajdę inną towarzyszkę. Lacey śmiała się nieco z nowego kompana, lecz wkrót­ ce odkryła, że przy całej frywolności Darcey jest rozważ­ nym mężczyzną, który zawsze dotrzymuje danego słowa. - Daj sobie z nim spokój - zasugerował kiedyś, wi­ dząc, jak rozmawia z pewnym zubożałym księciem. - Słuchaj wujka Darceya. Temu człowiekowi brak pienię­ dzy, wrażliwości i zasad moralnych. Ten zaś - wskazał młodszego mężczyznę o uroczej, choć nieco banalnej twarzy - jest uczciwy aż do bólu i znacznie wiarygod- niejszy. O wiele lepszy kandydat. W dodatku posiada własną stajnię koni wyścigowych. Wiem, że twoja gałąź rodziny Chancellorów to zapaleni koniarze. - Co racja, to racja - przyznała Lacey. - Chociaż sa­ ma nieźle jeżdżę, nie mogłabym jednak nazwać się ama­ zonką z prawdziwego zdarzenia. Teraz, w jadalni, Lacey rozglądała się uważnie. Po-

13 znała większość obecnych i pomimo młodego wieku potrafiła ich ocenić na pierwszy rzut oka niemal równie trafnie, jak Darcey, od urodzenia za pan brat z całą śmietanką towarzyską. Lacey wkrótce dostrzegła mężczyznę, który rozmawiał z Rupertem Comptonem. Nieznajomy był wysoki, lecz nie przesadnie rozbudowany, a jego wyprostowana syl­ wetka wzbudziła aprobatę Lacey. Tak się trzymali wszys­ cy jej krewni Chancellorowie, zawodowi żołnierze. Naj­ wyraźniej nieznajomy był wojskowym lub pochodził z żołnierskiej rodziny. Lacey zainteresowała jego twarz. Nie był już młodzieniaszkiem, choć w jego wypadku za wcześnie by mówić o wieku średnim, najprawdopodob­ niej miał po trzydziestce. Jeszcze kilka lat temu zapewne uważano go za klasycznie przystojnego, lecz czas wycis­ nął piętno na jego rysach; Lacey uwielbiała to w mężczyz­ nach. Była pewna, że walczył w ostatniej wojnie i właśnie wtedy zatracił gładką urodę człowieka zażywającego sa­ mych przyjemności życia. Obcy przerwał rozmowę z Rupertem Comptonem i popatrzył na Lacey. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Oczy nieznajomego były szare jak wzburzone morze, lecz dało się w nich dostrzec nutę błękitu. Doskonale pasowały do ciemnoblond włosów, tak ciemnych, że niemal brązowych... Lacey uświadomiła sobie, że Darcey coś do niej mó­ wi. Z trudem oderwała wzrok od obcego, usiłując zro­ zumieć, o co chodzi jej towarzyszowi. Nawet nie pró­ bowała ukryć zainteresowania mężczyzną w drugim końcu sali. Darcey nie był głupi, od razu zrozumiał,

w czym rzecz. W dodatku wcale się nie zdziwił, ujrza­ wszy, że obiekt zainteresowania Lacey zbliża się ku nim z Rupertem Comptonem u boku. A to dopiero! Proszę, proszę. Bojowy Jack Compton i Lacey Chancellor najwyraźniej byli sobą zaintereso­ wani. Czy Jack wciąż zasługiwał na taki przydomek? Od końca wojny niewiele się słyszało o tym żołnierzu. Dopiero wczoraj ktoś napomknął, że Jack kilka lat wcześniej odszedł z wojska i zajął się prowadzeniem gospodarstwa brata, sir Williama, z którego wojna uczyniła bezradnego kalekę. Jeśli Jacka nie opuściła dawna werwa, ta znajomość mogła okazać się ciekawa. Darcey już się cieszył na przyszłe potyczki tych dwojga. Lacey zasługiwała na godnego przeciwnika. Większość towarzystwa stanowi­ li weterani wojenni lub nieopierzone pisklęta. - Dobrze cię widzieć, Rupert - odezwał się Darcey. - Właściwie Jacka też znam, choć wątpię, czy on mnie pamięta. Gdy się ostatni raz widzieliśmy, jeszcze przed wojną, byłem młodziakiem. - Darcey Chancellor, prawda? - przywitał się Jack, rozbawiony sposobem, w jaki młody Darcey odsunął na boczny tor Ruperta, choć ten uwielbiał odgrywać lwa salonowego. - W rzeczy samej. Nie przypuszczam, abyście znali moją partnerkę na dzisiejszy wieczór. Przyjechała do nas z Ameryki, pochodzi z naszej rodziny. Lacey, po­ znaj Bojowego Jacka Comptona, dawniej żołnierza, obecnie - o ile mi wiadomo - zarządcę posiadłości nie­ pełnosprawnego brata.

- Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknęli jednocześnie Lacey i Jack. Lacey energicznie wyciąg­ nęła rękę ku Jackowi, który zamiast nią potrząsnąć, jak oczekiwała, pochylił się i ją ucałował. Gdy Jack dotknął dziewczyny, stało się coś zupełnie niezwykłego, czego nie doświadczył od wczesnej mło­ dości. Ogarnęła go fala pożądania. Zawrzała w nim krew Bojowego Jacka, mężczyzny, którym był dawniej. W oczach dziewczyny pośpiesznie wyrywającej dłoń z uścisku dostrzegł błysk, świadczący o tym, że doznała podobnych emocji. Lacey była jeszcze bardziej wstrząśnięta niż Jack. W Stanach Zjednoczonych wielu przystojnych i atrak­ cyjnych mężczyzn ubiegało się o jej względy. O mały włos nie poślubiła jednego z nich, lecz przy żadnym nie czuła się jak przy Jacku. I pomyśleć, że widziała go po raz pierwszy! Gdyby była uczciwa wobec siebie, przyznałaby, że poczuła dreszcz, kiedy tylko ujrzała Jacka. - Bojowy Jack - powtórzyła. - Skąd to przezwisko? Może nieźle się sprawdzasz na ringu? Pokręcił głową. - Niezupełnie, choć trochę się boksowałem na stu­ diach w Oksfordzie, a także później, w wojsku, jeszcze przed wojną. Nie byłem zawodowcem, jeśli o to chodzi. Raczej zachowywałem się jak bezmyślny wyrostek, go­ tów na wszystko, co mu przyszło do głowy. - Daj spokój, Jack - wtrącił nieprzywykły do pozo­ stawania w cieniu Rupert. - Może i było to bezmyślne, ale przede wszystkim niebezpieczne. I wiesz co, Lacey?

Faceci zakładali się, czy wyjdzie z tego cało. Pamiętam, że uwielbiał wspinać się nocami po najwyższych bu­ dynkach uniwersytetu, prawda, Jack? Kiedyś... - Już dość, Rupert. Wolę o tym wszystkim zapo­ mnieć. Prezentujesz mnie w niewłaściwym świetle. Przeszedłem ogromną przemianę, teraz jestem cichym i spokojnym człowiekiem z prowincji. Lacey czuła jednak, że jej nowy znajomy pasuje do swojego przezwiska. Choć wydawał się zrównoważony, kryło się w nim coś, co świadczyło o ukrytej mocy. Ponadto nie wierzyła, że ktoś wyciszony i zamknięty w sobie zrobiłby na niej tak silne wrażenie. - Nie wierzę w tę historyjkę o cichym i spokojnym człowieku. Poza tym dla ciebie nie jestem panną Chancel­ lor, Jack. Niedawno odkryłam, że ponad sto lat temu jedna z moich antenatek poślubiła Comptona z Compton Place w Sussex - więc jeśli jesteś jednym z tych Comptonów, możemy się uważać za dalekich krewnych. - Czy to prawda, Jack? - podchwycił Rupert. - Ja też jestem spokrewniony z Comptonami z Compton Place - poinformował Lacey. - Jeśli więc jesteś spo­ krewniona z nim, zaliczasz się także do moich krew­ nych. Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - upomniał ją łagodnie. - Czy to oznacza, że w żyłach Darceya rów­ nież płynie nasza krew? Darcey się uśmiechnął. - Obawiam się, że nie, przyjacielu. Pochodzę z innej gałęzi, lecz faktycznie, jestem dalekim kuzynem Lacey. - Panno Chancellor... To znaczy Lacey - poprawił się Jack. - Większość z osób obecnych na tym balu jest

17 ze sobą spokrewniona. W czasach regencji szlachta i arystokracja swobodnie krzyżowały się ze sobą. - Wobec tego, drodzy kuzyni, witam was serdecz­ nie. - Lacey obdarzyła rozmówców pogodnym uśmie­ chem. - Czy mogę prosić jednego z was o dotrzymanie mi towarzystwa podczas kolacji? Charleston to wyjąt­ kowo wyczerpujący taniec, a w dodatku ogromnie po­ budza pragnienie. - Tak podejrzewałem - odezwał się Jack. - Ponie­ waż po raz pierwszy miałem okazję podziwiać te kar­ kołomne pląsy, z ogromną radością pozwolę sobie do­ karmić tancerkę. Lacey ujęła go pod ramię i odpłynęli ku suto zasta­ wionemu stołowi. Darcey i Rupert odprowadzili parę wzrokiem. - Nieźle - mruknął Darcey i uśmiechnął się szeroko do nieco urażonego Ruperta, który nie był przyzwycza­ jony do tego, że ktoś inny gra pierwsze skrzypce. - Coś mi mówi, że Bojowy Jack się przebudził. Poszło mu jak z płatka. Lacey podzielała tę opinię. - Właściwie przyszłam tu z Darceyem - poinformo­ wała Jacka, lecz jej uśmiech złagodził zaczepny ton tej uwagi. - Zauważyłem - odparł Jack. - Choć z przyjemno­ ścią odprowadzę cię do stołu, nie mogę być dla ciebie odpowiednim partnerem do charlestona. Dzisiaj wie­ czorem widziałem ten taniec po raz pierwszy. Jack starał się zachowywać jak najspokojniej, lecz przychodziło mu to z wielkim trudem. Bliskość Lacey,

18 jej zapach i uśmiech ogromnie go rozpraszały, nie tylko jego umysł, lecz także ciało. Od lat nie zdarzyło się, by tak reagował na kobietę. - Poczułeś się zaszokowany? - spytała. - Podejrze­ wam, że charleston wstrząsnął niejednym członkiem angielskich elit. - Nie tyle zaszokowany, ile zaskoczony - wyjaś­ nił i dodał, nie wiadomo dlaczego: - Po tym, co wi­ działem na wojnie, bardzo trudno mnie zaszokować. Zresztą zmieńmy temat - zreflektował się, jakby zdu­ miony, że wspomniał o wojnie. Wydarzenia z frontu stanowiły temat tabu dla niego i dla wielu jego towa­ rzyszy broni. Lacey skinęła głową. - Rozumiem. Wiesz, naprawdę się cieszę, że miałam okazję cię poznać. Mój brat przyrodni kupił posiadłość w Sussex, nieopodal twoich rodzinnych stron. Teraz przewozi tam większość skarbów rodowych. Zjawiłam się w Anglii między innymi po to, by je skatalogować i uporządkować. Przez lata zebrało się mnóstwo niepo­ trzebnych mebli i rupieci, poupychanych na strychach Liscombe Manor. Brat podejrzewa, że część z nich mo­ że przedstawiać niemałą wartość. Komisja manuskryp­ tów historycznych wystosowała do niego pismo z pyta­ niem, czy znalazł się w posiadaniu interesujących sta­ rych listów, dokumentów łub rachunków. Jeśli się zmę­ czę Londynem, zamieszkam w Ashdown i tam zorgani­ zuję sobie odpowiednie rozrywki. Jack popatrzył na nią z szacunkiem. - Czy mam przez to rozumieć, że to twoje hobby?

- spytał z nadzieją, że Lacey być może zawita do Sussex. - Więcej niż hobby. - Niespodziewanie naszła ją ochota, by wyznać Jackowi prawdę, której nikt nie znał, nawet jej krewni z rodziny Chancellorów z wyjątkiem brata przyrodniego, lecz on zobowiązał się zachować milczenie. - Coś ci powiem, jeśli obiecasz, że mnie nie wydasz. Jestem naukowcem, doktorem historii. Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Budziła nie tyl­ ko jego szacunek, lecz także podziw. Doszedł do wniosku, że jest nieco starsza, niż zakładał. Pod beztroskim obli­ czem chłopczycy kryła się starannie wykształcona osoba. - Miałem świadomość, że Amerykanki są bardziej wyemancypowane od Angielek i podejmują pracę w zawodach dotąd zarezerwowanych wyłącznie dla mężczyzn. Nie przypuszczałem jednak, że przytrafi mi się sposobność poznania jednej z owych wyzwolonych dam. Nawet gdyby taka myśl przeszła mi przez głowę, ujrzałbym w duszy kogoś przypominającego gorgony, a nie kobietę o wyglądzie gwiazdy filmowej, a w do­ datku znakomitej tancerki: - To chyba komplement. - Lacey upiła łyk szampa­ na. - Czy takie były twoje intencje? Jack postawił na szczerość. - Nie mam pojęcia, co o tobie myśleć, nie jestem też pewien, co zamierzałem powiedzieć. Z pewnością jed­ nak całkiem zbiłaś mnie z pantałyku. Na początku uz­ nałem cię za lekkoducha, takiego jak Darcey czy Ru­ pert, a teraz dowiaduję się, że jesteś naukowcem. Czy oni naprawdę o tym nie wiedzą?

- Z całą pewnością, a ty nie piśniesz ani słowa, pra­ wda? Jeśli mnie zdradzisz, mogą już nigdy nie poprosić mnie do charlestona! - Wobec tego może zatańczysz walca albo slow-fo­ ksa, kiedy skończymy kolację i ochłoniesz po wcześ­ niejszych szaleństwach? - Z ochotą. - Roześmiała się serdecznie. - Dzięki tańcowi z Bojowym Jackiem na zawsze zapamiętam ten wieczór. Darcey i Rupert przypatrywali się im ze zdumie­ niem. Radosny i swobodny sposób bycia Lacey nikogo nie dziwił, lecz zachowanie Jacka całkiem ich zasko­ czyło. Lata temu pogodzili się z tym, że po powrocie do Anglii stał się mrukiem, a teraz zdawało się, że nagle odmłodniał i znowu ma dwadzieścia lat. Rupert miał ochotę podejść bliżej i podrażnić się z nim, lecz Darcey położył mu dłoń na ramieniu. - Nie. - Pokręcił głową. - Chcę sprawdzić, co się dzieje, kiedy nieodparta siła działa na głaz. - Jak rozumiem, tym głazem jest Jack - domyślił się Rupert. - Niech i tak będzie. Może się trochę pośmiejemy. Obaj dżentelmeni zdumieli się jeszcze bardziej, kie­ dy nieco później Jack i Lacey powędrowali na parkiet, aby zatańczyć slow-foksa, którego muzycy zagrali w nietypowo żywym tempie. Tak, jak przewidywała Lacey, slow-fox okazał się wymarzonym tańcem dla Jacka, gdyż można go było tańczyć z gracją i elegancją, przy zachowaniu nie krę­ pującego dystansu między partnerami.

- Zawsze zadziwiała mnie nazwa tego tańca - ode­ zwał się Jack zaraz po tym, jak po raz pierwszy okrążyli salę. - Slow-fox, powolny lis! Nigdy nie zdarzyło mi się takiego spotkać, widywałem wyłącznie chyże lisy. - Z siodła, jak mniemam. Wciąż polujesz? - Nie mam czasu - odparł zwięźle, przemilczając część prawdy. Nie zamierzał dzielić się informacją, że ro­ dziny nie stać już na hodowlę koni do polowań. Ogromna niegdyś posiadłość zmieniła się w skromną farmę. Dotyk i bliskość Jacka rozpraszały Lacey, musiała wziąć się w garść. Popatrzyła na partnera i zapytała: - Nie słyszałam żadnych szczegółowych informacji o twoich brawurowych wyczynach, które zapewniły ci ten przydomek. Właściwie co takiego wyprawiałeś? Jej błyszczące oczy coraz bardziej go dekoncentro­ wały. - Szczerze mówiąc, wolałbym nie wracać do cza­ sów młodości. Jestem teraz zupełnie innym człowie­ kiem. Ogólnie rzecz biorąc, nie sprawowałem się wzo­ rowo. Przy ostatnich słowach wymownie spojrzał na Lacey. Przez chwilę widziała w nim żywego, beztroskiego chłopaka, którym zapewne kiedyś był... To wrażenie znikło jednak równie szybko, jak się pojawiło. - Proszę, proszę - mruknęła z udawaną surowością. - Coraz bardziej mnie intrygujesz. Problem w tym, że być może chodzi o rozliczne grzeszki. - Wobec tego proponuję, byś uruchomiła swoją bo­ gatą wyobraźnię - nie wątpię, że ten przymiotnik jest trafny - i sama zgadła, co takiego miałem na myśli.

22 - Wino, kobiety i śpiew? - zasugerowała. - Kla­ syczna droga do piekła? - Mniej więcej, choć do piekła dotarłem zupełnie inną ścieżką, bynajmniej nie w Oksfordzie czy Londy­ nie. Lacey wiedziała, że nietaktem byłoby wypytywanie go o szczegóły, zwłaszcza że najprawdopodobniej wie­ działa, co Jack miał na myśli. Żeby powrócić do po­ przedniej, lekkiej formy rozmowy, oznajmiła trochę prowokacyjnie: - Nie mam ochoty uruchamiać bogatej wyobraźni i zgadywać, jak wyglądała twoja przeszłość. Zresztą twoje grzechy z pewnością są mocno wyolbrzymione: z czasem pewne wspomnienia przybierają monstrualne rozmiary. Zamierzam jednak ukarać cię za brak szcze­ rości. Nalegam, byś przy najbliższej okazji zatańczył ze mną charlestona. Nauczę cię podstawowych kroków. Wierz mi, to nic trudnego. Jack stanął jak wryty, niemal doprowadzając do zderzenia z sąsiednią parą. Pobliscy tancerze obrzucili go zirytowanym, choć jednocześnie rozbawionym spoj­ rzeniem. - Nie odważysz się! Co ja mówię, przecież to w twoim stylu. Zastanów się tylko, jakie pośmiewisko ze mnie zrobisz. Chyba nie jesteś aż tak okrutna! - wy­ krzyknął. - Trafiłeś w samo sedno. Zapowiada się rewelacyjne widowisko, jestem o tym przekonana. Z góry uprze­ dzam, że nie przyjmuję do wiadomości ewentualnej od­ mowy. Pamiętaj o tym, gdy podejdę zaprosić cię do tań-

ca. Na wszelki wypadek muszę cię uprzedzić, że mam w zanadrzu kilka przećwiczonych scen udawanej zło­ ści. Chętnie je odgrywam w celu ukarania przyjaciół, którzy mnie zawiedli. - Obawiam się, że jeszcze nie zasłużyłem na miano twojego przyjaciela. Lacey ze zdumieniem uniosła starannie wymodelo­ wane, wąskie brwi. - Jeśli nie uważasz się za mojego przyjaciela, to dla­ czego zachowujesz się tak poufale od chwili, kiedy nas sobie przedstawiono? Poza tym, nie myśl tylko, że nie widziałam tych ukradkowych spojrzeń, które mi rzuca­ łeś z drugiego końca sali. Czułam się jak zwierzyna łowna, obserwowana przez drapieżnika. - Nie miałem zamiaru zasadzać się na ciebie. - Jack usiłował przybrać surowy ton. - Tym gorzej dla ciebie. Co się z tobą dzieje, Bojo­ wy Jacku? Udowodnij, że zasługujesz na swój przydo­ mek. Ruszaj do tańca! - Niech będzie. - Jack nagle stracił wszelką wolę walki. - Miej jednak świadomość, że cała odpowie­ dzialność za to, co się wydarzy na parkiecie, spada na ciebie. Poniesiesz konsekwencje swoich własnych po­ mysłów, panno Lacey Chancellor, i będziesz musiała się z tym pogodzić! - Znakomicie. - Puściła do niego oko. - To rozu­ miem. - Świetnie - przytaknął, nie mając pojęcia, dlaczego się w to pakuje i jak bardzo ucierpi jego reputacja. Lacey i Jack byli do tego stopnia zajęci rozmową, że

zupełnie umknęło ich uwagi, iż muzyka ucichła. Zo­ rientowali się w sytuacji dopiero wtedy, gdy ludzie wo­ kół nich zaczęli się rozchodzić, zerkając ze zdumieniem na nieprzerwanie tańczącą parę. - Nie martw się, że zrobisz z siebie widowisko. I tak wszyscy się na ciebie patrzą - zauważyła złośliwie Lacey. - Racja, lecz kładę to na karb swojej nieznajomości londyńskiego życia. Może jednak nie zostaniemy wy­ klęci i wykluczeni z towarzystwa. Właściwie nie mart­ wię się o siebie, w końcu przybyłem do Londynu na krótko. Bardziej chodzi mi o twoje dobro. Nie mam ochoty pozbawiać cię tutejszych atrakcji. Nagle Jacka ogarnęło zdumienie. Co się z nim dzia­ ło? Od lat nie uczestniczył w życiu towarzyskim, a te­ raz, ni stąd, ni zowąd, brylował na balu, jakby nigdy nie wyjeżdżał z miasta. Także Lacey sprawiała wrażenie zadowolonej i roz­ bawionej. - Och, tym raczej nie powinieneś się przejmować. I tak budzę nadmierną ciekawość swoją skromną osobą: oto bogata Amerykanka, nie do końca dzikuska, ale i nie produkt cywilizacji. A teraz pozwól, że oddalę się do mojej cioci. Możesz mi towarzyszyć, choć z jej miny wnioskuję, że ma jakieś zastrzeżenia. Pamiętaj tylko o lekcji charlestona, której ci udzielę, nawet jeśli będę musiała użyć siły, by cię zaciągnąć na parkiet. Nie mógł sobie odmówić komentarza. - Czy wszystkie Amerykanki są równie bezpośred­ nie jak ty, Lacey? A może to przez krew Chancellorów?

Przypominam sobie, że lata temu słyszałem, jak ktoś mówił, że wszystkie młode kobiety z tego rodu to pew­ ne siebie piękności. I proszę, po raz pierwszy od wielu lat powiedział komplement kobiecie. - Jedno i drugie - odparła bez namysłu. - Amery­ kanki naprawdę różnią się od Angielek. Poza tym, o ile mi wiadomo, jedna z moich odległych prababek słynęła ze zdecydowania i urody w czasach, kiedy od kobiet oczekiwano wyłącznie tego ostatniego. Po chwili dotarli do ciotki Sue, która powitała ich lodowatym spojrzeniem i nie rozpromieniła się nawet po prezentacji. Takie zachowanie było dla niej zupełnie nietypowe i Lacey zaczęła się zastanawiać, w czym rzecz. Czyżby zbyt śmiało poczynała sobie na parkiecie, tańcząc z Jackiem? Wykluczone. Jack zdawał się nie dostrzegać lodowatej niechęci ciotki Lacey, kiedy została mu przedstawiona jako pan­ na Susan Hoyt, towarzyszka dziewczyny. - Towarzyszka nie znaczy przyzwoitka - roześmia­ ła się Lacey. - Raczej przyjaciółka, która ma dopilno­ wać, bym nie była samotna. Poza tym ciocia Sue spę­ dziła w Anglii mnóstwo czasu, więc świetnie się orien­ tuje w niuansach życia towarzyskiego i wie, co mogę powiedzieć lub zrobić, a czego nie. - Ach, jestem przekonany, że robisz tylko właści­ we rzeczy! - wykrzyknął z uśmiechem Jack, a jego ko­ miczny ton sugerował, że niekoniecznie tak myśli. - In­ nymi słowy, panna Hoyt ma ułatwione zadanie. Nawet takie żarty nie rozbawiły ciotki Sue. Gdy Jack

26 w końcu odszedł, ponownie obiecawszy nauczyć się charlestona, Lacey popatrzyła na opiekunkę: - Co się stało? Zrobiłam coś złego? Ciotka pokręciła głową. - Skąd, bynajmniej. Po prostu muszę ci coś powie­ dzieć, lecz to nie miejsce na taką rozmowę. Zamienię z to­ bą słowo po powrocie do domu. Czyżbyś naprawdę zobo­ wiązała się nauczyć tego pana charlestona? Chcesz udzie­ lać mu lekcji tutaj, na parkiecie? Sama oceń, czy to mądre. Lacey zaśmiała się radośnie. - Może i nie, ale kilka razy udało mi się przebić przez tę jego skorupę angielskiego dżentelmena. Uzna­ łam, że lekcja charlestona może doszczętnie ją skru­ szyć. Co się stało, ciociu, zwykle nie jesteś taka surowa. - Mam swoje powody - odparła wymijająco ciotka Sue i z dezaprobatą potrząsnęła głową. - Zrobisz jed­ nak, jak chcesz. Przecież wiesz, że nie zamierzam cię ograniczać. Lacey przypomniała sobie, że już minęły czasy, kie­ dy musiała stosować się do rad towarzyszki, choćby równie sympatycznej i życzliwej jak zazwyczaj ciotka Sue. Czuła jednak pewien niepokój, i nie miała pojęcia, z czym jest on związany. Żeby się uspokoić, postano­ wiła skupić uwagę na rozruszaniu nowego znajomego - kto wie, może dzięki temu Jack dowiedzie, że nie na darmo zwali go Bojowym!

ROZDZIAŁ DRUGI - Dziś u starej Leominster dzieje się więcej niż zwykle - skomentował dość obcesowo Rupert Comp­ ton, zwracając się do Darceya Chancellora. Obydwaj spędzili wieczór w towarzystwie rozmaitych obecnych na balu dziewcząt. Jako że żaden z nich nie spodziewał się spadku, a w dodatku Darcey zaplanował już ślub ze swoją długoletnią ukochaną, równie biedną jak on, nikt nie uważał ich za zagrożenie ani nie traktował jako kan­ dydatów na mężów. - Jesteśmy kimś między żigolakiem a cavaliere ser- vante - ze smutkiem stwierdził Darcey. Rupert niezupeł­ nie pojmował znaczenie tego ostatniego określenia, lecz zachował to dla siebie. Słusznie założył, że chodzi o czło­ wieka nieco bardziej godnego szacunku od żigolaka, lecz obydwa słowa brzmiały zbyt obco, by je rozumiał. Obaj stracili z oczu Jacka. Natknął się on na dawnego towarzysza broni, który pozostał w Europie, gdy Jacka skierowano do Palestyny, gdzie poznał marszałka polowe­ go Allenby'ego i „tego łobuza T. E. Lawrence'a" (słowa kolegi Jacka). Wszelkie podejmowane przez Jacka próby objaśnienia zawiłości polityki bliskowschodniej okazały się bezowocne, toteż z radością powitał pierwsze dźwięki charlestona, wypełniające jadalnię.

- Proszę mi wybaczyć, dama czeka - oznajmił i od­ dalił się pośpiesznie ku pannie Lacey Chancellor. Stała tam, gdzie ją zostawił, cały czas w towa­ rzystwie ciotki hetery. Rozglądała się po sali - ocenił, że dość niespokojnie - a jej twarz pojaśniała na widok Jacka. - Już zaczęłam wierzyć, że salwowałeś się tchórzli­ wą ucieczką - wyznała, wyciągając ku niemu dłoń. Ujął ją i oboje przeszył znajomy, elektryzujący dreszcz. - Wykluczone - odparł Jack i wraz z partnerką ru­ szył na parkiet. - Obiecuję, że nie będę symulował ata­ ku złości, jeśli nie okażę się pojętnym uczniem. Rupert wraz z Darceyem oraz grupką widzów przy­ patrywał się Jackowi, który dołączył do szalejących tan­ cerzy. Na jego obliczu widniało bezbrzeżne zdumienie. - Wiedziałem, że ze skojarzenia tych dwojga coś wyniknie. Kto inny skłoniłby Jacka do zrobienia z sie­ bie widowiska? - spytał retorycznie Darcey. - Chyba nie patrzysz na właściwą osobę - odrzekł ponuro Rupert. - Przyjrzyj się uważnie. Świetnie sobie radzi. Czy on naprawdę nigdy wcześniej nie tańczył charlestona? W jaki sposób Lacey wyciągnęła go na parkiet? - Spryciara - wycedził Darcey. - Sami ją poin­ formowaliśmy, że Jack ma słabość do wyzwań. Wysta­ wiła go na próbę, a on dał się schwytać w pułapkę. Mo­ gę tylko stwierdzić, że tym razem zabawia się o wiele bezpieczniej niż za dawnych czasów. Raczej nie skręci sobie karku. - Fakt, prędzej złamie nogę. Powinieneś wiedzieć,