ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jack Compton, oparty o ścianę w Leominster House,
patrzył na roztańczone pary w wielkiej sali balowej.
Wojna zakończyła się sześć lat temu, w 1918 roku, i od
tamtej pory Jack nie uczestniczył w londyńskim życiu
towarzyskim. Na bal trafił za sprawą swojego kuzyna,
Ruperta Comptona, bankowca z City. Rupert stanowił
wyjątek w rodzinie Comptonów, gdyż do niedawna byli
oni nieodłącznie związani z ziemią i rzadko zjawiali się
w mieście.
- Nie zostałem zaproszony - zaprotestował Jack
w rozmowie z kuzynem.
- To bez znaczenia - zapewnił go Rupert. - Kto się
teraz przejmuje zaproszeniami? Jesteś moim krewnym
i to w zupełności wystarczy.
Po przybyciu do Leominsterów Rupert momentalnie
gdzieś zniknął z poznaną przed chwilą chichoczącą
dziewczyną. Jack pomyślał, że niektóre rzeczy nigdy się
nie zmieniają.
Gdy dotarli na bal, lady Leominster zlustrowała Ja
cka uważnym spojrzeniem i oznajmiła cichym głosem:
- Jeśli jest pan kuzynem Ruperta, to, jak mniemam,
sir William Compton należy do grona pana krewnych.
Co za smutna historia! Jakie są rokowania?
Jack przyznał się do pokrewieństwa z sir Williamem
- był jego młodszym bratem - i dodał, że najprawdopo
dobniej sir William pozostanie kaleką na skutek odnie
sionych ran.
- Fatalnie - westchnęła rozmówczyni i zanim prze
szła ku następnemu gościowi, dodała: - Proszę przypo
mnieć mu o mnie, w młodości, to jest przed wojną, by
liśmy sobie bardzo bliscy. - Nie ulegało wątpliwości,
że lady Leominster w niczym nie przypomina kobiet ze
swojej rodziny, w większości zajadłych i władczych
amazonek.
Jack ukłonił się i oddalił. Nie znał nikogo z obec
nych na przyjęciu, toteż krążył po Leominster House,
który pamiętał z czasów sprzed wojny. Rupert nie
wracał, więc Jack postanowił przejść do sali balowej
i popatrzeć na tańczących. Marzył, by znaleźć się
w wynajętym pokoju nieopodal Regent's Park, korci
ło go, by uciec stąd jak najszybciej. Przełamał się jed
nak, a później wielokrotnie myślał o tym, jak inaczej
potoczyłoby się jego życie, gdyby wyszedł przed
tańcami.
Na niewielkiej scenie w kącie sali balowej królowała
orkiestra jazzowa. Muzycy podobno grali zgodnie
z najlepszymi tradycjami gatunku, gdyż wszyscy po
chodzili z Nowego Orleanu i mieli zamiar podbić Lon
dyn. Teraz Jack słyszał utwór, którego nie znał, dopiero
później dowiedział się, że to charleston. Taniec do takiej
muzyki był wyjątkowo żywy, inny od wszystkich. Tan
cerze, którzy sprawiali wrażenie pogrążonych w trans
ie, miotali się po parkiecie, wymachując rękami i no-
7
gami, a potem krzyżowali ręce oparte na ugiętych ko
lanach.
Wyglądało to tak groteskowo, że Jack osłupiał - a od
dłuższego czasu mało co go dziwiło. Zupełnie nie mógł
oderwać wzroku od tancerzy.
Jego szczególną uwagę zwróciła pewna para. Męż
czyzna był młody, elegancki i wysportowany, ale jego
partnerka! Jack uznał, że tylko jedno słowo trafnie opi
suje jej wygląd: oszałamiająca. Tańczyła lekko i prze
bojowo, jakby występowała na scenie na oczach licznie
zgromadzonej publiczności.
Kobieta miała na sobie krótką, szmaragdowozieloną
sukienkę z obniżoną talią, do tego odpowiednio dobra
ne pończochy i buty. Na lewym ramieniu nosiła ozdobę
w postaci dwóch egzotycznych orchidei. Jej ciemne
włosy były modnie, krótko przycięte, grzywkę spinała
szylkretowa ozdoba, pełna maleńkich szmaragdów
i brylantów. Nieznajoma śmiała się żywiołowo, przy
ciągając uwagę otoczenia.
Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Od przybycia
do Anglii po zakończeniu służby w Palestynie prowa
dził spokojne życie. Przed wojną należał do grona wy
jątkowo rozrywkowych oficerów i dżentelmenów; no
sił wówczas przydomek Bojowy Jack ze względu na
swoje śmiałe wyczyny. Wszystko się zmieniło po czte
rech latach wojny i pięciu latach starań o ocalenie nie
ruchomości rodziny Comptonów.
Tak bardzo zafascynował się tańcem tej interesującej
osóbki, że nie potrafił powiedzieć, czy jej umiejętności
budzą jego podziw, czy niechęć. Na dodatek zupełnie
nie zauważył, że Rupert - już bez dziewczyny - stoi za
jego plecami.
- Podziwiamy dziedziczkę Chancellorów, co? - spytał
i uśmiechnął się szeroko na widok miny Jacka. Uważał
kuzyna za nudziarza, który od czasu odejścia z wojska
wciąż myślał tylko o honorze i poczuciu obowiązku, lecz
przecież nudziarze nie patrzą tak na kobiety! Najwyraźniej
Bojowy Jack powrócił w pełnej gotowości!
Zaskoczony Jack odwrócił się do Ruperta i w tej sa
mej chwili utwór dobiegł końca. Młoda kobieta i jej
partner zeszli z parkietu i ruszyli do jadalni.
- Dziedziczkę Chancellorów? - powtórzył bezmyśl
nie. - Zdawało mi się, że znam wszystkich Bretfordów.
Jack miał na myśli krewnych księcia Bretford, któ
rego nazwisko rodowe brzmiało Chancellor.
- Słyszałem, że ostatnio mocno zbiednieli.
- Nie wszyscy. Ta dziewczyna nie jest z rodu Bret
fordów. To w połowie Amerykanka, daleka kuzynka,
niemniej posażna dzięki dziadkowi ze strony matki. Jest
siostrą przyrodnią obecnej głowy rodu Chancellorów,
prawdziwego krezusa, geniusza finansowego. Do Ame
ryki trafiła tuż przed wojną, jeszcze jako dziecko. Wró
ciła do Anglii w tym roku. Ma mnóstwo adoratorów,
lecz jak dotąd nie wykazuje najmniejszego zaintereso
wania stałym związkiem. - Rupert zerknął z ukosa na
Jacka. -I co ty na to? Może spróbujesz szczęścia? Takie
pieniądze nie leżą na ulicy, przyznasz, a tobie się nie
przelewa.
- Lepiej sam ruszaj do boju - odciął się Jack. - Nie
jesteś w lepszej sytuacji od nas.
- Od nas? Rozumiem, że oprócz siebie masz jeszcze
na myśli biednego Willa. Wracając do tematu, usiłowa
łem zacieśnić znajomość, lecz nie daj się zwieść jej za
chowaniu na parkiecie. W rzeczywistości jest wyracho
wana - trzyma adoratorów na dystans. Od razu dała mi
do zrozumienia, że nie bierze mnie pod uwagę jako kan
dydata na męża.
- Na parkiecie idzie jej nie najgorzej - zauważył
Jack, nie chcąc zdradzić, jak bardzo dziewczyna przy
padła mu do gustu.
- Na bezrybiu i rak ryba, mój drogi - oznajmił Ru
pert takim tonem, jakby dokonał odkrycia stulecia. -
Podejdźmy bliżej, będziesz miał okazję osobiście po
znać tę damę.
- Nawet nie wiem, jak ma na imię - sprzeciwił się
Jack. - Przecież nie mogę się do niej zwracać: „pani dzie
dziczko".
- Jej imię jest dziwaczne w typowo amerykański
sposób - rozbawił się Rupert. - Lacey, wyobraź sobie.
Co ty na to?
- Wszystko jedno - westchnął Jack. - Sam powie
działeś, że na bezrybiu i rak ryba. Chodźmy już. Nie
myśl sobie tylko, że zamierzam się sprzedać. Panna,
która tak tańczy, warta jest bliższego poznania.
- Ależ oczywiście - przytaknął Rupert. - Charles
ton podbił świat, kiedy ty przebywałeś na wygnaniu.
Ona jest niezrównana w tym tańcu.
- Charleston, powiadasz? - zamyślił się Jack. -
Więc tak nazywają te wygibasy. Pewnie też amerykań
ski wymysł.
- Owszem. Ruszajmy na spotkanie amerykańskiej
piękności, jak ją nazywają plotkarskie gazety.
- Właściwie zamierzałem już wracać do domu, ale
skoro nalegasz...
- Do domu? Nazywasz domem jakąś tanią norę. Po
co tu w ogóle przyjechałeś, skoro tak się zachowujesz?
- W interesach - burknął Jack.
- Wobec tego musimy natychmiast iść do jadalni.
Dzisiejszej nocy masz okazję ubić interes życia. Możesz
podreperować fortunę Comptonów, łowiąc w sidła La
cey Chancellor. To znacznie lepsza droga do pieniędzy
niż urabianie się po łokcie w Compton Place. - Rupert
wziął Jacka pod rękę. - No już, mój drogi! Przestać się
snuć z kwaśną miną. Pora na zabawę. Wojna się już
skończyła, czyżbyś zapomniał? - Mrugnął porozumie
wawczo, niczym komik podczas występu przed londyń
ską publicznością.
Jack ustąpił i dał się zaprowadzić do jadalni. Właści
wie czemu nie, pomyślał. Mógł przecież poznać ame
rykańską piękność i przekonać się, czy konwersacja
z nią jest równie atrakcyjna, jak jej taniec na parkiecie.
Szczerze w to wątpił.
Rupert i Jack nie mieli pojęcia, że ich rozmowę sły
szała pewna niemłoda dama, na której twarzy uważny
obserwator wciąż dostrzegłby ślady dawnej urody. Pani
ta siedziała z dala od gorączki sali balowej. Słysząc dia
log obu dżentelmenów, poczuła do nich przypływ ży
wej niechęci.
Ową damą była ciotka Lacey, Sue, która w dodatku
uważała się za jej towarzyszkę i protektorkę - choć,
rzecz jasna, Lacey bynajmniej nie potrzebowała opieki.
Ciotka Sue doszła do wniosku, że jej obowiązkiem jest
ostrzeżenie podopiecznej przed obydwoma Comptona-
mi. Co prawda, Ruperta poznała już wcześniej i odnios
ła wrażenie, że to uroczy młodzieniec, choć kiepski
kandydat na męża. Drugi mężczyzna prezentował się
równie mało obiecująco. Dwóch pseudodżentelmenów,
którzy myśleli tylko o tym, żeby dla pieniędzy poślubić
jej niewinną siostrzenicę.
Musiała natychmiast ruszyć z odsieczą do jadalni, by
pokrzyżować im szyki. Jej brat, generał Jacob Hoyt,
często tak mawiał, a ona zawsze się zastanawiała, co to
dokładnie oznacza. Wszystko jedno, brzmiało to dosta
tecznie dramatycznie. Poza tym należało przy okazji
upomnieć Lacey, by mniej żywiołowo tańczyła charles
tona - na widok spontaniczności dziewczyny młodzi
mężczyźni najwyraźniej wyciągali niewłaściwe wnio
ski.
Ciotka Sue westchnęła. Kobiety z jej rodziny zawsze
były żywe i energiczne. Szkoda, że rzadko wychodziło
im to na dobre.
Tym razem ciotka Sue postanowiła zapanować nad sy
tuacją. Czekał ją obowiązek do spełnienia, a nigdy nie
uchylała się od odpowiedzialności. Podobne opinie sły
szała na temat Jacka Comptona, choć podsłuchana przed
chwilą rozmowa świadczyła o czymś zupełnie innym.
W jadalni Lacey Chancellor wcale nie myślała
o obowiązkach. Przybyła do Anglii, by odwiedzić dale
kich krewnych i dla rozrywki. W Nowym Jorku czekały
na nią zobowiązania i wcale o nich nie zapomniała, lecz
teraz wieżowce wielkiego miasta były zbyt daleko, by
zaprzątać sobie nimi głowę.
Na razie świetnie się bawiła w towarzystwie dalekie
go kuzyna, Darceya Chancellora, który szczęśliwie nie
stanowił dla niej żadnego zagrożenia: był po słowie
z ładną dziewczyną, mieszkanką jednego z hrabstw
środkowej Anglii. Darcey korzystał z ostatnich chwil
wolności przed ślubem i niewinnie flirtował.
- Przegrana sprawa, moja mała - zakomunikował
już na pierwszym spotkaniu z Lacey. - Mogę cię opro
wadzić po mieście, powiedzieć ci, kogo unikać, a z kim
się zaprzyjaźnić. Jeśli poznasz kogoś, kto ci wpadnie
w oko, wystarczy słowo, a ja znajdę inną towarzyszkę.
Lacey śmiała się nieco z nowego kompana, lecz wkrót
ce odkryła, że przy całej frywolności Darcey jest rozważ
nym mężczyzną, który zawsze dotrzymuje danego słowa.
- Daj sobie z nim spokój - zasugerował kiedyś, wi
dząc, jak rozmawia z pewnym zubożałym księciem. -
Słuchaj wujka Darceya. Temu człowiekowi brak pienię
dzy, wrażliwości i zasad moralnych. Ten zaś - wskazał
młodszego mężczyznę o uroczej, choć nieco banalnej
twarzy - jest uczciwy aż do bólu i znacznie wiarygod-
niejszy. O wiele lepszy kandydat. W dodatku posiada
własną stajnię koni wyścigowych. Wiem, że twoja gałąź
rodziny Chancellorów to zapaleni koniarze.
- Co racja, to racja - przyznała Lacey. - Chociaż sa
ma nieźle jeżdżę, nie mogłabym jednak nazwać się ama
zonką z prawdziwego zdarzenia.
Teraz, w jadalni, Lacey rozglądała się uważnie. Po-
13
znała większość obecnych i pomimo młodego wieku
potrafiła ich ocenić na pierwszy rzut oka niemal równie
trafnie, jak Darcey, od urodzenia za pan brat z całą
śmietanką towarzyską.
Lacey wkrótce dostrzegła mężczyznę, który rozmawiał
z Rupertem Comptonem. Nieznajomy był wysoki, lecz
nie przesadnie rozbudowany, a jego wyprostowana syl
wetka wzbudziła aprobatę Lacey. Tak się trzymali wszys
cy jej krewni Chancellorowie, zawodowi żołnierze. Naj
wyraźniej nieznajomy był wojskowym lub pochodził
z żołnierskiej rodziny. Lacey zainteresowała jego twarz.
Nie był już młodzieniaszkiem, choć w jego wypadku za
wcześnie by mówić o wieku średnim, najprawdopodob
niej miał po trzydziestce. Jeszcze kilka lat temu zapewne
uważano go za klasycznie przystojnego, lecz czas wycis
nął piętno na jego rysach; Lacey uwielbiała to w mężczyz
nach. Była pewna, że walczył w ostatniej wojnie i właśnie
wtedy zatracił gładką urodę człowieka zażywającego sa
mych przyjemności życia.
Obcy przerwał rozmowę z Rupertem Comptonem
i popatrzył na Lacey. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
Oczy nieznajomego były szare jak wzburzone morze,
lecz dało się w nich dostrzec nutę błękitu. Doskonale
pasowały do ciemnoblond włosów, tak ciemnych, że
niemal brązowych...
Lacey uświadomiła sobie, że Darcey coś do niej mó
wi. Z trudem oderwała wzrok od obcego, usiłując zro
zumieć, o co chodzi jej towarzyszowi. Nawet nie pró
bowała ukryć zainteresowania mężczyzną w drugim
końcu sali. Darcey nie był głupi, od razu zrozumiał,
w czym rzecz. W dodatku wcale się nie zdziwił, ujrza
wszy, że obiekt zainteresowania Lacey zbliża się ku nim
z Rupertem Comptonem u boku.
A to dopiero! Proszę, proszę. Bojowy Jack Compton
i Lacey Chancellor najwyraźniej byli sobą zaintereso
wani. Czy Jack wciąż zasługiwał na taki przydomek?
Od końca wojny niewiele się słyszało o tym żołnierzu.
Dopiero wczoraj ktoś napomknął, że Jack kilka lat
wcześniej odszedł z wojska i zajął się prowadzeniem
gospodarstwa brata, sir Williama, z którego wojna
uczyniła bezradnego kalekę.
Jeśli Jacka nie opuściła dawna werwa, ta znajomość
mogła okazać się ciekawa. Darcey już się cieszył na
przyszłe potyczki tych dwojga. Lacey zasługiwała na
godnego przeciwnika. Większość towarzystwa stanowi
li weterani wojenni lub nieopierzone pisklęta.
- Dobrze cię widzieć, Rupert - odezwał się Darcey.
- Właściwie Jacka też znam, choć wątpię, czy on mnie
pamięta. Gdy się ostatni raz widzieliśmy, jeszcze przed
wojną, byłem młodziakiem.
- Darcey Chancellor, prawda? - przywitał się Jack,
rozbawiony sposobem, w jaki młody Darcey odsunął na
boczny tor Ruperta, choć ten uwielbiał odgrywać lwa
salonowego.
- W rzeczy samej. Nie przypuszczam, abyście znali
moją partnerkę na dzisiejszy wieczór. Przyjechała do
nas z Ameryki, pochodzi z naszej rodziny. Lacey, po
znaj Bojowego Jacka Comptona, dawniej żołnierza,
obecnie - o ile mi wiadomo - zarządcę posiadłości nie
pełnosprawnego brata.
- Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknęli
jednocześnie Lacey i Jack. Lacey energicznie wyciąg
nęła rękę ku Jackowi, który zamiast nią potrząsnąć, jak
oczekiwała, pochylił się i ją ucałował.
Gdy Jack dotknął dziewczyny, stało się coś zupełnie
niezwykłego, czego nie doświadczył od wczesnej mło
dości. Ogarnęła go fala pożądania. Zawrzała w nim
krew Bojowego Jacka, mężczyzny, którym był dawniej.
W oczach dziewczyny pośpiesznie wyrywającej dłoń
z uścisku dostrzegł błysk, świadczący o tym, że doznała
podobnych emocji.
Lacey była jeszcze bardziej wstrząśnięta niż Jack.
W Stanach Zjednoczonych wielu przystojnych i atrak
cyjnych mężczyzn ubiegało się o jej względy. O mały
włos nie poślubiła jednego z nich, lecz przy żadnym nie
czuła się jak przy Jacku. I pomyśleć, że widziała go
po raz pierwszy! Gdyby była uczciwa wobec siebie,
przyznałaby, że poczuła dreszcz, kiedy tylko ujrzała
Jacka.
- Bojowy Jack - powtórzyła. - Skąd to przezwisko?
Może nieźle się sprawdzasz na ringu?
Pokręcił głową.
- Niezupełnie, choć trochę się boksowałem na stu
diach w Oksfordzie, a także później, w wojsku, jeszcze
przed wojną. Nie byłem zawodowcem, jeśli o to chodzi.
Raczej zachowywałem się jak bezmyślny wyrostek, go
tów na wszystko, co mu przyszło do głowy.
- Daj spokój, Jack - wtrącił nieprzywykły do pozo
stawania w cieniu Rupert. - Może i było to bezmyślne,
ale przede wszystkim niebezpieczne. I wiesz co, Lacey?
Faceci zakładali się, czy wyjdzie z tego cało. Pamiętam,
że uwielbiał wspinać się nocami po najwyższych bu
dynkach uniwersytetu, prawda, Jack? Kiedyś...
- Już dość, Rupert. Wolę o tym wszystkim zapo
mnieć. Prezentujesz mnie w niewłaściwym świetle.
Przeszedłem ogromną przemianę, teraz jestem cichym
i spokojnym człowiekiem z prowincji.
Lacey czuła jednak, że jej nowy znajomy pasuje do
swojego przezwiska. Choć wydawał się zrównoważony,
kryło się w nim coś, co świadczyło o ukrytej mocy.
Ponadto nie wierzyła, że ktoś wyciszony i zamknięty
w sobie zrobiłby na niej tak silne wrażenie.
- Nie wierzę w tę historyjkę o cichym i spokojnym
człowieku. Poza tym dla ciebie nie jestem panną Chancel
lor, Jack. Niedawno odkryłam, że ponad sto lat temu jedna
z moich antenatek poślubiła Comptona z Compton Place
w Sussex - więc jeśli jesteś jednym z tych Comptonów,
możemy się uważać za dalekich krewnych.
- Czy to prawda, Jack? - podchwycił Rupert. - Ja
też jestem spokrewniony z Comptonami z Compton
Place - poinformował Lacey. - Jeśli więc jesteś spo
krewniona z nim, zaliczasz się także do moich krew
nych. Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - upomniał ją
łagodnie. - Czy to oznacza, że w żyłach Darceya rów
nież płynie nasza krew?
Darcey się uśmiechnął.
- Obawiam się, że nie, przyjacielu. Pochodzę z innej
gałęzi, lecz faktycznie, jestem dalekim kuzynem Lacey.
- Panno Chancellor... To znaczy Lacey - poprawił
się Jack. - Większość z osób obecnych na tym balu jest
17
ze sobą spokrewniona. W czasach regencji szlachta
i arystokracja swobodnie krzyżowały się ze sobą.
- Wobec tego, drodzy kuzyni, witam was serdecz
nie. - Lacey obdarzyła rozmówców pogodnym uśmie
chem. - Czy mogę prosić jednego z was o dotrzymanie
mi towarzystwa podczas kolacji? Charleston to wyjąt
kowo wyczerpujący taniec, a w dodatku ogromnie po
budza pragnienie.
- Tak podejrzewałem - odezwał się Jack. - Ponie
waż po raz pierwszy miałem okazję podziwiać te kar
kołomne pląsy, z ogromną radością pozwolę sobie do
karmić tancerkę.
Lacey ujęła go pod ramię i odpłynęli ku suto zasta
wionemu stołowi. Darcey i Rupert odprowadzili parę
wzrokiem.
- Nieźle - mruknął Darcey i uśmiechnął się szeroko
do nieco urażonego Ruperta, który nie był przyzwycza
jony do tego, że ktoś inny gra pierwsze skrzypce. - Coś
mi mówi, że Bojowy Jack się przebudził. Poszło mu jak
z płatka.
Lacey podzielała tę opinię.
- Właściwie przyszłam tu z Darceyem - poinformo
wała Jacka, lecz jej uśmiech złagodził zaczepny ton tej
uwagi.
- Zauważyłem - odparł Jack. - Choć z przyjemno
ścią odprowadzę cię do stołu, nie mogę być dla ciebie
odpowiednim partnerem do charlestona. Dzisiaj wie
czorem widziałem ten taniec po raz pierwszy.
Jack starał się zachowywać jak najspokojniej, lecz
przychodziło mu to z wielkim trudem. Bliskość Lacey,
18
jej zapach i uśmiech ogromnie go rozpraszały, nie tylko
jego umysł, lecz także ciało. Od lat nie zdarzyło się, by
tak reagował na kobietę.
- Poczułeś się zaszokowany? - spytała. - Podejrze
wam, że charleston wstrząsnął niejednym członkiem
angielskich elit.
- Nie tyle zaszokowany, ile zaskoczony - wyjaś
nił i dodał, nie wiadomo dlaczego: - Po tym, co wi
działem na wojnie, bardzo trudno mnie zaszokować.
Zresztą zmieńmy temat - zreflektował się, jakby zdu
miony, że wspomniał o wojnie. Wydarzenia z frontu
stanowiły temat tabu dla niego i dla wielu jego towa
rzyszy broni.
Lacey skinęła głową.
- Rozumiem. Wiesz, naprawdę się cieszę, że miałam
okazję cię poznać. Mój brat przyrodni kupił posiadłość
w Sussex, nieopodal twoich rodzinnych stron. Teraz
przewozi tam większość skarbów rodowych. Zjawiłam
się w Anglii między innymi po to, by je skatalogować
i uporządkować. Przez lata zebrało się mnóstwo niepo
trzebnych mebli i rupieci, poupychanych na strychach
Liscombe Manor. Brat podejrzewa, że część z nich mo
że przedstawiać niemałą wartość. Komisja manuskryp
tów historycznych wystosowała do niego pismo z pyta
niem, czy znalazł się w posiadaniu interesujących sta
rych listów, dokumentów łub rachunków. Jeśli się zmę
czę Londynem, zamieszkam w Ashdown i tam zorgani
zuję sobie odpowiednie rozrywki.
Jack popatrzył na nią z szacunkiem.
- Czy mam przez to rozumieć, że to twoje hobby?
- spytał z nadzieją, że Lacey być może zawita do
Sussex.
- Więcej niż hobby. - Niespodziewanie naszła ją
ochota, by wyznać Jackowi prawdę, której nikt nie znał,
nawet jej krewni z rodziny Chancellorów z wyjątkiem
brata przyrodniego, lecz on zobowiązał się zachować
milczenie. - Coś ci powiem, jeśli obiecasz, że mnie nie
wydasz. Jestem naukowcem, doktorem historii.
Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Budziła nie tyl
ko jego szacunek, lecz także podziw. Doszedł do wniosku,
że jest nieco starsza, niż zakładał. Pod beztroskim obli
czem chłopczycy kryła się starannie wykształcona osoba.
- Miałem świadomość, że Amerykanki są bardziej
wyemancypowane od Angielek i podejmują pracę
w zawodach dotąd zarezerwowanych wyłącznie dla
mężczyzn. Nie przypuszczałem jednak, że przytrafi mi
się sposobność poznania jednej z owych wyzwolonych
dam. Nawet gdyby taka myśl przeszła mi przez głowę,
ujrzałbym w duszy kogoś przypominającego gorgony,
a nie kobietę o wyglądzie gwiazdy filmowej, a w do
datku znakomitej tancerki:
- To chyba komplement. - Lacey upiła łyk szampa
na. - Czy takie były twoje intencje?
Jack postawił na szczerość.
- Nie mam pojęcia, co o tobie myśleć, nie jestem też
pewien, co zamierzałem powiedzieć. Z pewnością jed
nak całkiem zbiłaś mnie z pantałyku. Na początku uz
nałem cię za lekkoducha, takiego jak Darcey czy Ru
pert, a teraz dowiaduję się, że jesteś naukowcem. Czy
oni naprawdę o tym nie wiedzą?
- Z całą pewnością, a ty nie piśniesz ani słowa, pra
wda? Jeśli mnie zdradzisz, mogą już nigdy nie poprosić
mnie do charlestona!
- Wobec tego może zatańczysz walca albo slow-fo
ksa, kiedy skończymy kolację i ochłoniesz po wcześ
niejszych szaleństwach?
- Z ochotą. - Roześmiała się serdecznie. - Dzięki
tańcowi z Bojowym Jackiem na zawsze zapamiętam ten
wieczór.
Darcey i Rupert przypatrywali się im ze zdumie
niem. Radosny i swobodny sposób bycia Lacey nikogo
nie dziwił, lecz zachowanie Jacka całkiem ich zasko
czyło. Lata temu pogodzili się z tym, że po powrocie
do Anglii stał się mrukiem, a teraz zdawało się, że nagle
odmłodniał i znowu ma dwadzieścia lat.
Rupert miał ochotę podejść bliżej i podrażnić się
z nim, lecz Darcey położył mu dłoń na ramieniu.
- Nie. - Pokręcił głową. - Chcę sprawdzić, co się
dzieje, kiedy nieodparta siła działa na głaz.
- Jak rozumiem, tym głazem jest Jack - domyślił się
Rupert. - Niech i tak będzie. Może się trochę pośmiejemy.
Obaj dżentelmeni zdumieli się jeszcze bardziej, kie
dy nieco później Jack i Lacey powędrowali na parkiet,
aby zatańczyć slow-foksa, którego muzycy zagrali
w nietypowo żywym tempie.
Tak, jak przewidywała Lacey, slow-fox okazał się
wymarzonym tańcem dla Jacka, gdyż można go było
tańczyć z gracją i elegancją, przy zachowaniu nie krę
pującego dystansu między partnerami.
- Zawsze zadziwiała mnie nazwa tego tańca - ode
zwał się Jack zaraz po tym, jak po raz pierwszy okrążyli
salę. - Slow-fox, powolny lis! Nigdy nie zdarzyło mi
się takiego spotkać, widywałem wyłącznie chyże lisy.
- Z siodła, jak mniemam. Wciąż polujesz?
- Nie mam czasu - odparł zwięźle, przemilczając
część prawdy. Nie zamierzał dzielić się informacją, że ro
dziny nie stać już na hodowlę koni do polowań. Ogromna
niegdyś posiadłość zmieniła się w skromną farmę.
Dotyk i bliskość Jacka rozpraszały Lacey, musiała
wziąć się w garść. Popatrzyła na partnera i zapytała:
- Nie słyszałam żadnych szczegółowych informacji
o twoich brawurowych wyczynach, które zapewniły ci
ten przydomek. Właściwie co takiego wyprawiałeś?
Jej błyszczące oczy coraz bardziej go dekoncentro
wały.
- Szczerze mówiąc, wolałbym nie wracać do cza
sów młodości. Jestem teraz zupełnie innym człowie
kiem. Ogólnie rzecz biorąc, nie sprawowałem się wzo
rowo.
Przy ostatnich słowach wymownie spojrzał na Lacey.
Przez chwilę widziała w nim żywego, beztroskiego
chłopaka, którym zapewne kiedyś był... To wrażenie
znikło jednak równie szybko, jak się pojawiło.
- Proszę, proszę - mruknęła z udawaną surowością.
- Coraz bardziej mnie intrygujesz. Problem w tym, że
być może chodzi o rozliczne grzeszki.
- Wobec tego proponuję, byś uruchomiła swoją bo
gatą wyobraźnię - nie wątpię, że ten przymiotnik jest
trafny - i sama zgadła, co takiego miałem na myśli.
22
- Wino, kobiety i śpiew? - zasugerowała. - Kla
syczna droga do piekła?
- Mniej więcej, choć do piekła dotarłem zupełnie
inną ścieżką, bynajmniej nie w Oksfordzie czy Londy
nie.
Lacey wiedziała, że nietaktem byłoby wypytywanie
go o szczegóły, zwłaszcza że najprawdopodobniej wie
działa, co Jack miał na myśli. Żeby powrócić do po
przedniej, lekkiej formy rozmowy, oznajmiła trochę
prowokacyjnie:
- Nie mam ochoty uruchamiać bogatej wyobraźni
i zgadywać, jak wyglądała twoja przeszłość. Zresztą
twoje grzechy z pewnością są mocno wyolbrzymione:
z czasem pewne wspomnienia przybierają monstrualne
rozmiary. Zamierzam jednak ukarać cię za brak szcze
rości. Nalegam, byś przy najbliższej okazji zatańczył ze
mną charlestona. Nauczę cię podstawowych kroków.
Wierz mi, to nic trudnego.
Jack stanął jak wryty, niemal doprowadzając do
zderzenia z sąsiednią parą. Pobliscy tancerze obrzucili
go zirytowanym, choć jednocześnie rozbawionym spoj
rzeniem.
- Nie odważysz się! Co ja mówię, przecież to
w twoim stylu. Zastanów się tylko, jakie pośmiewisko
ze mnie zrobisz. Chyba nie jesteś aż tak okrutna! - wy
krzyknął.
- Trafiłeś w samo sedno. Zapowiada się rewelacyjne
widowisko, jestem o tym przekonana. Z góry uprze
dzam, że nie przyjmuję do wiadomości ewentualnej od
mowy. Pamiętaj o tym, gdy podejdę zaprosić cię do tań-
ca. Na wszelki wypadek muszę cię uprzedzić, że mam
w zanadrzu kilka przećwiczonych scen udawanej zło
ści. Chętnie je odgrywam w celu ukarania przyjaciół,
którzy mnie zawiedli.
- Obawiam się, że jeszcze nie zasłużyłem na miano
twojego przyjaciela.
Lacey ze zdumieniem uniosła starannie wymodelo
wane, wąskie brwi.
- Jeśli nie uważasz się za mojego przyjaciela, to dla
czego zachowujesz się tak poufale od chwili, kiedy nas
sobie przedstawiono? Poza tym, nie myśl tylko, że nie
widziałam tych ukradkowych spojrzeń, które mi rzuca
łeś z drugiego końca sali. Czułam się jak zwierzyna
łowna, obserwowana przez drapieżnika.
- Nie miałem zamiaru zasadzać się na ciebie. - Jack
usiłował przybrać surowy ton.
- Tym gorzej dla ciebie. Co się z tobą dzieje, Bojo
wy Jacku? Udowodnij, że zasługujesz na swój przydo
mek. Ruszaj do tańca!
- Niech będzie. - Jack nagle stracił wszelką wolę
walki. - Miej jednak świadomość, że cała odpowie
dzialność za to, co się wydarzy na parkiecie, spada na
ciebie. Poniesiesz konsekwencje swoich własnych po
mysłów, panno Lacey Chancellor, i będziesz musiała
się z tym pogodzić!
- Znakomicie. - Puściła do niego oko. - To rozu
miem.
- Świetnie - przytaknął, nie mając pojęcia, dlaczego
się w to pakuje i jak bardzo ucierpi jego reputacja.
Lacey i Jack byli do tego stopnia zajęci rozmową, że
zupełnie umknęło ich uwagi, iż muzyka ucichła. Zo
rientowali się w sytuacji dopiero wtedy, gdy ludzie wo
kół nich zaczęli się rozchodzić, zerkając ze zdumieniem
na nieprzerwanie tańczącą parę.
- Nie martw się, że zrobisz z siebie widowisko. I tak
wszyscy się na ciebie patrzą - zauważyła złośliwie
Lacey.
- Racja, lecz kładę to na karb swojej nieznajomości
londyńskiego życia. Może jednak nie zostaniemy wy
klęci i wykluczeni z towarzystwa. Właściwie nie mart
wię się o siebie, w końcu przybyłem do Londynu na
krótko. Bardziej chodzi mi o twoje dobro. Nie mam
ochoty pozbawiać cię tutejszych atrakcji.
Nagle Jacka ogarnęło zdumienie. Co się z nim dzia
ło? Od lat nie uczestniczył w życiu towarzyskim, a te
raz, ni stąd, ni zowąd, brylował na balu, jakby nigdy nie
wyjeżdżał z miasta.
Także Lacey sprawiała wrażenie zadowolonej i roz
bawionej.
- Och, tym raczej nie powinieneś się przejmować.
I tak budzę nadmierną ciekawość swoją skromną osobą:
oto bogata Amerykanka, nie do końca dzikuska, ale
i nie produkt cywilizacji. A teraz pozwól, że oddalę się
do mojej cioci. Możesz mi towarzyszyć, choć z jej miny
wnioskuję, że ma jakieś zastrzeżenia. Pamiętaj tylko
o lekcji charlestona, której ci udzielę, nawet jeśli będę
musiała użyć siły, by cię zaciągnąć na parkiet.
Nie mógł sobie odmówić komentarza.
- Czy wszystkie Amerykanki są równie bezpośred
nie jak ty, Lacey? A może to przez krew Chancellorów?
Przypominam sobie, że lata temu słyszałem, jak ktoś
mówił, że wszystkie młode kobiety z tego rodu to pew
ne siebie piękności.
I proszę, po raz pierwszy od wielu lat powiedział
komplement kobiecie.
- Jedno i drugie - odparła bez namysłu. - Amery
kanki naprawdę różnią się od Angielek. Poza tym, o ile
mi wiadomo, jedna z moich odległych prababek słynęła
ze zdecydowania i urody w czasach, kiedy od kobiet
oczekiwano wyłącznie tego ostatniego.
Po chwili dotarli do ciotki Sue, która powitała ich
lodowatym spojrzeniem i nie rozpromieniła się nawet
po prezentacji. Takie zachowanie było dla niej zupełnie
nietypowe i Lacey zaczęła się zastanawiać, w czym
rzecz. Czyżby zbyt śmiało poczynała sobie na parkiecie,
tańcząc z Jackiem? Wykluczone.
Jack zdawał się nie dostrzegać lodowatej niechęci
ciotki Lacey, kiedy została mu przedstawiona jako pan
na Susan Hoyt, towarzyszka dziewczyny.
- Towarzyszka nie znaczy przyzwoitka - roześmia
ła się Lacey. - Raczej przyjaciółka, która ma dopilno
wać, bym nie była samotna. Poza tym ciocia Sue spę
dziła w Anglii mnóstwo czasu, więc świetnie się orien
tuje w niuansach życia towarzyskiego i wie, co mogę
powiedzieć lub zrobić, a czego nie.
- Ach, jestem przekonany, że robisz tylko właści
we rzeczy! - wykrzyknął z uśmiechem Jack, a jego ko
miczny ton sugerował, że niekoniecznie tak myśli. - In
nymi słowy, panna Hoyt ma ułatwione zadanie.
Nawet takie żarty nie rozbawiły ciotki Sue. Gdy Jack
26
w końcu odszedł, ponownie obiecawszy nauczyć się
charlestona, Lacey popatrzyła na opiekunkę:
- Co się stało? Zrobiłam coś złego?
Ciotka pokręciła głową.
- Skąd, bynajmniej. Po prostu muszę ci coś powie
dzieć, lecz to nie miejsce na taką rozmowę. Zamienię z to
bą słowo po powrocie do domu. Czyżbyś naprawdę zobo
wiązała się nauczyć tego pana charlestona? Chcesz udzie
lać mu lekcji tutaj, na parkiecie? Sama oceń, czy to mądre.
Lacey zaśmiała się radośnie.
- Może i nie, ale kilka razy udało mi się przebić
przez tę jego skorupę angielskiego dżentelmena. Uzna
łam, że lekcja charlestona może doszczętnie ją skru
szyć. Co się stało, ciociu, zwykle nie jesteś taka surowa.
- Mam swoje powody - odparła wymijająco ciotka
Sue i z dezaprobatą potrząsnęła głową. - Zrobisz jed
nak, jak chcesz. Przecież wiesz, że nie zamierzam cię
ograniczać.
Lacey przypomniała sobie, że już minęły czasy, kie
dy musiała stosować się do rad towarzyszki, choćby
równie sympatycznej i życzliwej jak zazwyczaj ciotka
Sue. Czuła jednak pewien niepokój, i nie miała pojęcia,
z czym jest on związany. Żeby się uspokoić, postano
wiła skupić uwagę na rozruszaniu nowego znajomego
- kto wie, może dzięki temu Jack dowiedzie, że nie na
darmo zwali go Bojowym!
ROZDZIAŁ DRUGI
- Dziś u starej Leominster dzieje się więcej niż
zwykle - skomentował dość obcesowo Rupert Comp
ton, zwracając się do Darceya Chancellora. Obydwaj
spędzili wieczór w towarzystwie rozmaitych obecnych
na balu dziewcząt. Jako że żaden z nich nie spodziewał
się spadku, a w dodatku Darcey zaplanował już ślub ze
swoją długoletnią ukochaną, równie biedną jak on, nikt
nie uważał ich za zagrożenie ani nie traktował jako kan
dydatów na mężów.
- Jesteśmy kimś między żigolakiem a cavaliere ser-
vante - ze smutkiem stwierdził Darcey. Rupert niezupeł
nie pojmował znaczenie tego ostatniego określenia, lecz
zachował to dla siebie. Słusznie założył, że chodzi o czło
wieka nieco bardziej godnego szacunku od żigolaka, lecz
obydwa słowa brzmiały zbyt obco, by je rozumiał.
Obaj stracili z oczu Jacka. Natknął się on na dawnego
towarzysza broni, który pozostał w Europie, gdy Jacka
skierowano do Palestyny, gdzie poznał marszałka polowe
go Allenby'ego i „tego łobuza T. E. Lawrence'a" (słowa
kolegi Jacka). Wszelkie podejmowane przez Jacka próby
objaśnienia zawiłości polityki bliskowschodniej okazały
się bezowocne, toteż z radością powitał pierwsze dźwięki
charlestona, wypełniające jadalnię.
- Proszę mi wybaczyć, dama czeka - oznajmił i od
dalił się pośpiesznie ku pannie Lacey Chancellor.
Stała tam, gdzie ją zostawił, cały czas w towa
rzystwie ciotki hetery. Rozglądała się po sali - ocenił,
że dość niespokojnie - a jej twarz pojaśniała na widok
Jacka.
- Już zaczęłam wierzyć, że salwowałeś się tchórzli
wą ucieczką - wyznała, wyciągając ku niemu dłoń. Ujął
ją i oboje przeszył znajomy, elektryzujący dreszcz.
- Wykluczone - odparł Jack i wraz z partnerką ru
szył na parkiet. - Obiecuję, że nie będę symulował ata
ku złości, jeśli nie okażę się pojętnym uczniem.
Rupert wraz z Darceyem oraz grupką widzów przy
patrywał się Jackowi, który dołączył do szalejących tan
cerzy. Na jego obliczu widniało bezbrzeżne zdumienie.
- Wiedziałem, że ze skojarzenia tych dwojga coś
wyniknie. Kto inny skłoniłby Jacka do zrobienia z sie
bie widowiska? - spytał retorycznie Darcey.
- Chyba nie patrzysz na właściwą osobę - odrzekł
ponuro Rupert. - Przyjrzyj się uważnie. Świetnie sobie
radzi. Czy on naprawdę nigdy wcześniej nie tańczył
charlestona? W jaki sposób Lacey wyciągnęła go na
parkiet?
- Spryciara - wycedził Darcey. - Sami ją poin
formowaliśmy, że Jack ma słabość do wyzwań. Wysta
wiła go na próbę, a on dał się schwytać w pułapkę. Mo
gę tylko stwierdzić, że tym razem zabawia się o wiele
bezpieczniej niż za dawnych czasów. Raczej nie skręci
sobie karku.
- Fakt, prędzej złamie nogę. Powinieneś wiedzieć,
Paula Marshall SZCZESCIE CAMPTONOW
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jack Compton, oparty o ścianę w Leominster House, patrzył na roztańczone pary w wielkiej sali balowej. Wojna zakończyła się sześć lat temu, w 1918 roku, i od tamtej pory Jack nie uczestniczył w londyńskim życiu towarzyskim. Na bal trafił za sprawą swojego kuzyna, Ruperta Comptona, bankowca z City. Rupert stanowił wyjątek w rodzinie Comptonów, gdyż do niedawna byli oni nieodłącznie związani z ziemią i rzadko zjawiali się w mieście. - Nie zostałem zaproszony - zaprotestował Jack w rozmowie z kuzynem. - To bez znaczenia - zapewnił go Rupert. - Kto się teraz przejmuje zaproszeniami? Jesteś moim krewnym i to w zupełności wystarczy. Po przybyciu do Leominsterów Rupert momentalnie gdzieś zniknął z poznaną przed chwilą chichoczącą dziewczyną. Jack pomyślał, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Gdy dotarli na bal, lady Leominster zlustrowała Ja cka uważnym spojrzeniem i oznajmiła cichym głosem: - Jeśli jest pan kuzynem Ruperta, to, jak mniemam, sir William Compton należy do grona pana krewnych. Co za smutna historia! Jakie są rokowania?
Jack przyznał się do pokrewieństwa z sir Williamem - był jego młodszym bratem - i dodał, że najprawdopo dobniej sir William pozostanie kaleką na skutek odnie sionych ran. - Fatalnie - westchnęła rozmówczyni i zanim prze szła ku następnemu gościowi, dodała: - Proszę przypo mnieć mu o mnie, w młodości, to jest przed wojną, by liśmy sobie bardzo bliscy. - Nie ulegało wątpliwości, że lady Leominster w niczym nie przypomina kobiet ze swojej rodziny, w większości zajadłych i władczych amazonek. Jack ukłonił się i oddalił. Nie znał nikogo z obec nych na przyjęciu, toteż krążył po Leominster House, który pamiętał z czasów sprzed wojny. Rupert nie wracał, więc Jack postanowił przejść do sali balowej i popatrzeć na tańczących. Marzył, by znaleźć się w wynajętym pokoju nieopodal Regent's Park, korci ło go, by uciec stąd jak najszybciej. Przełamał się jed nak, a później wielokrotnie myślał o tym, jak inaczej potoczyłoby się jego życie, gdyby wyszedł przed tańcami. Na niewielkiej scenie w kącie sali balowej królowała orkiestra jazzowa. Muzycy podobno grali zgodnie z najlepszymi tradycjami gatunku, gdyż wszyscy po chodzili z Nowego Orleanu i mieli zamiar podbić Lon dyn. Teraz Jack słyszał utwór, którego nie znał, dopiero później dowiedział się, że to charleston. Taniec do takiej muzyki był wyjątkowo żywy, inny od wszystkich. Tan cerze, którzy sprawiali wrażenie pogrążonych w trans ie, miotali się po parkiecie, wymachując rękami i no-
7 gami, a potem krzyżowali ręce oparte na ugiętych ko lanach. Wyglądało to tak groteskowo, że Jack osłupiał - a od dłuższego czasu mało co go dziwiło. Zupełnie nie mógł oderwać wzroku od tancerzy. Jego szczególną uwagę zwróciła pewna para. Męż czyzna był młody, elegancki i wysportowany, ale jego partnerka! Jack uznał, że tylko jedno słowo trafnie opi suje jej wygląd: oszałamiająca. Tańczyła lekko i prze bojowo, jakby występowała na scenie na oczach licznie zgromadzonej publiczności. Kobieta miała na sobie krótką, szmaragdowozieloną sukienkę z obniżoną talią, do tego odpowiednio dobra ne pończochy i buty. Na lewym ramieniu nosiła ozdobę w postaci dwóch egzotycznych orchidei. Jej ciemne włosy były modnie, krótko przycięte, grzywkę spinała szylkretowa ozdoba, pełna maleńkich szmaragdów i brylantów. Nieznajoma śmiała się żywiołowo, przy ciągając uwagę otoczenia. Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Od przybycia do Anglii po zakończeniu służby w Palestynie prowa dził spokojne życie. Przed wojną należał do grona wy jątkowo rozrywkowych oficerów i dżentelmenów; no sił wówczas przydomek Bojowy Jack ze względu na swoje śmiałe wyczyny. Wszystko się zmieniło po czte rech latach wojny i pięciu latach starań o ocalenie nie ruchomości rodziny Comptonów. Tak bardzo zafascynował się tańcem tej interesującej osóbki, że nie potrafił powiedzieć, czy jej umiejętności budzą jego podziw, czy niechęć. Na dodatek zupełnie
nie zauważył, że Rupert - już bez dziewczyny - stoi za jego plecami. - Podziwiamy dziedziczkę Chancellorów, co? - spytał i uśmiechnął się szeroko na widok miny Jacka. Uważał kuzyna za nudziarza, który od czasu odejścia z wojska wciąż myślał tylko o honorze i poczuciu obowiązku, lecz przecież nudziarze nie patrzą tak na kobiety! Najwyraźniej Bojowy Jack powrócił w pełnej gotowości! Zaskoczony Jack odwrócił się do Ruperta i w tej sa mej chwili utwór dobiegł końca. Młoda kobieta i jej partner zeszli z parkietu i ruszyli do jadalni. - Dziedziczkę Chancellorów? - powtórzył bezmyśl nie. - Zdawało mi się, że znam wszystkich Bretfordów. Jack miał na myśli krewnych księcia Bretford, któ rego nazwisko rodowe brzmiało Chancellor. - Słyszałem, że ostatnio mocno zbiednieli. - Nie wszyscy. Ta dziewczyna nie jest z rodu Bret fordów. To w połowie Amerykanka, daleka kuzynka, niemniej posażna dzięki dziadkowi ze strony matki. Jest siostrą przyrodnią obecnej głowy rodu Chancellorów, prawdziwego krezusa, geniusza finansowego. Do Ame ryki trafiła tuż przed wojną, jeszcze jako dziecko. Wró ciła do Anglii w tym roku. Ma mnóstwo adoratorów, lecz jak dotąd nie wykazuje najmniejszego zaintereso wania stałym związkiem. - Rupert zerknął z ukosa na Jacka. -I co ty na to? Może spróbujesz szczęścia? Takie pieniądze nie leżą na ulicy, przyznasz, a tobie się nie przelewa. - Lepiej sam ruszaj do boju - odciął się Jack. - Nie jesteś w lepszej sytuacji od nas.
- Od nas? Rozumiem, że oprócz siebie masz jeszcze na myśli biednego Willa. Wracając do tematu, usiłowa łem zacieśnić znajomość, lecz nie daj się zwieść jej za chowaniu na parkiecie. W rzeczywistości jest wyracho wana - trzyma adoratorów na dystans. Od razu dała mi do zrozumienia, że nie bierze mnie pod uwagę jako kan dydata na męża. - Na parkiecie idzie jej nie najgorzej - zauważył Jack, nie chcąc zdradzić, jak bardzo dziewczyna przy padła mu do gustu. - Na bezrybiu i rak ryba, mój drogi - oznajmił Ru pert takim tonem, jakby dokonał odkrycia stulecia. - Podejdźmy bliżej, będziesz miał okazję osobiście po znać tę damę. - Nawet nie wiem, jak ma na imię - sprzeciwił się Jack. - Przecież nie mogę się do niej zwracać: „pani dzie dziczko". - Jej imię jest dziwaczne w typowo amerykański sposób - rozbawił się Rupert. - Lacey, wyobraź sobie. Co ty na to? - Wszystko jedno - westchnął Jack. - Sam powie działeś, że na bezrybiu i rak ryba. Chodźmy już. Nie myśl sobie tylko, że zamierzam się sprzedać. Panna, która tak tańczy, warta jest bliższego poznania. - Ależ oczywiście - przytaknął Rupert. - Charles ton podbił świat, kiedy ty przebywałeś na wygnaniu. Ona jest niezrównana w tym tańcu. - Charleston, powiadasz? - zamyślił się Jack. - Więc tak nazywają te wygibasy. Pewnie też amerykań ski wymysł.
- Owszem. Ruszajmy na spotkanie amerykańskiej piękności, jak ją nazywają plotkarskie gazety. - Właściwie zamierzałem już wracać do domu, ale skoro nalegasz... - Do domu? Nazywasz domem jakąś tanią norę. Po co tu w ogóle przyjechałeś, skoro tak się zachowujesz? - W interesach - burknął Jack. - Wobec tego musimy natychmiast iść do jadalni. Dzisiejszej nocy masz okazję ubić interes życia. Możesz podreperować fortunę Comptonów, łowiąc w sidła La cey Chancellor. To znacznie lepsza droga do pieniędzy niż urabianie się po łokcie w Compton Place. - Rupert wziął Jacka pod rękę. - No już, mój drogi! Przestać się snuć z kwaśną miną. Pora na zabawę. Wojna się już skończyła, czyżbyś zapomniał? - Mrugnął porozumie wawczo, niczym komik podczas występu przed londyń ską publicznością. Jack ustąpił i dał się zaprowadzić do jadalni. Właści wie czemu nie, pomyślał. Mógł przecież poznać ame rykańską piękność i przekonać się, czy konwersacja z nią jest równie atrakcyjna, jak jej taniec na parkiecie. Szczerze w to wątpił. Rupert i Jack nie mieli pojęcia, że ich rozmowę sły szała pewna niemłoda dama, na której twarzy uważny obserwator wciąż dostrzegłby ślady dawnej urody. Pani ta siedziała z dala od gorączki sali balowej. Słysząc dia log obu dżentelmenów, poczuła do nich przypływ ży wej niechęci. Ową damą była ciotka Lacey, Sue, która w dodatku uważała się za jej towarzyszkę i protektorkę - choć,
rzecz jasna, Lacey bynajmniej nie potrzebowała opieki. Ciotka Sue doszła do wniosku, że jej obowiązkiem jest ostrzeżenie podopiecznej przed obydwoma Comptona- mi. Co prawda, Ruperta poznała już wcześniej i odnios ła wrażenie, że to uroczy młodzieniec, choć kiepski kandydat na męża. Drugi mężczyzna prezentował się równie mało obiecująco. Dwóch pseudodżentelmenów, którzy myśleli tylko o tym, żeby dla pieniędzy poślubić jej niewinną siostrzenicę. Musiała natychmiast ruszyć z odsieczą do jadalni, by pokrzyżować im szyki. Jej brat, generał Jacob Hoyt, często tak mawiał, a ona zawsze się zastanawiała, co to dokładnie oznacza. Wszystko jedno, brzmiało to dosta tecznie dramatycznie. Poza tym należało przy okazji upomnieć Lacey, by mniej żywiołowo tańczyła charles tona - na widok spontaniczności dziewczyny młodzi mężczyźni najwyraźniej wyciągali niewłaściwe wnio ski. Ciotka Sue westchnęła. Kobiety z jej rodziny zawsze były żywe i energiczne. Szkoda, że rzadko wychodziło im to na dobre. Tym razem ciotka Sue postanowiła zapanować nad sy tuacją. Czekał ją obowiązek do spełnienia, a nigdy nie uchylała się od odpowiedzialności. Podobne opinie sły szała na temat Jacka Comptona, choć podsłuchana przed chwilą rozmowa świadczyła o czymś zupełnie innym. W jadalni Lacey Chancellor wcale nie myślała o obowiązkach. Przybyła do Anglii, by odwiedzić dale kich krewnych i dla rozrywki. W Nowym Jorku czekały
na nią zobowiązania i wcale o nich nie zapomniała, lecz teraz wieżowce wielkiego miasta były zbyt daleko, by zaprzątać sobie nimi głowę. Na razie świetnie się bawiła w towarzystwie dalekie go kuzyna, Darceya Chancellora, który szczęśliwie nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia: był po słowie z ładną dziewczyną, mieszkanką jednego z hrabstw środkowej Anglii. Darcey korzystał z ostatnich chwil wolności przed ślubem i niewinnie flirtował. - Przegrana sprawa, moja mała - zakomunikował już na pierwszym spotkaniu z Lacey. - Mogę cię opro wadzić po mieście, powiedzieć ci, kogo unikać, a z kim się zaprzyjaźnić. Jeśli poznasz kogoś, kto ci wpadnie w oko, wystarczy słowo, a ja znajdę inną towarzyszkę. Lacey śmiała się nieco z nowego kompana, lecz wkrót ce odkryła, że przy całej frywolności Darcey jest rozważ nym mężczyzną, który zawsze dotrzymuje danego słowa. - Daj sobie z nim spokój - zasugerował kiedyś, wi dząc, jak rozmawia z pewnym zubożałym księciem. - Słuchaj wujka Darceya. Temu człowiekowi brak pienię dzy, wrażliwości i zasad moralnych. Ten zaś - wskazał młodszego mężczyznę o uroczej, choć nieco banalnej twarzy - jest uczciwy aż do bólu i znacznie wiarygod- niejszy. O wiele lepszy kandydat. W dodatku posiada własną stajnię koni wyścigowych. Wiem, że twoja gałąź rodziny Chancellorów to zapaleni koniarze. - Co racja, to racja - przyznała Lacey. - Chociaż sa ma nieźle jeżdżę, nie mogłabym jednak nazwać się ama zonką z prawdziwego zdarzenia. Teraz, w jadalni, Lacey rozglądała się uważnie. Po-
13 znała większość obecnych i pomimo młodego wieku potrafiła ich ocenić na pierwszy rzut oka niemal równie trafnie, jak Darcey, od urodzenia za pan brat z całą śmietanką towarzyską. Lacey wkrótce dostrzegła mężczyznę, który rozmawiał z Rupertem Comptonem. Nieznajomy był wysoki, lecz nie przesadnie rozbudowany, a jego wyprostowana syl wetka wzbudziła aprobatę Lacey. Tak się trzymali wszys cy jej krewni Chancellorowie, zawodowi żołnierze. Naj wyraźniej nieznajomy był wojskowym lub pochodził z żołnierskiej rodziny. Lacey zainteresowała jego twarz. Nie był już młodzieniaszkiem, choć w jego wypadku za wcześnie by mówić o wieku średnim, najprawdopodob niej miał po trzydziestce. Jeszcze kilka lat temu zapewne uważano go za klasycznie przystojnego, lecz czas wycis nął piętno na jego rysach; Lacey uwielbiała to w mężczyz nach. Była pewna, że walczył w ostatniej wojnie i właśnie wtedy zatracił gładką urodę człowieka zażywającego sa mych przyjemności życia. Obcy przerwał rozmowę z Rupertem Comptonem i popatrzył na Lacey. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Oczy nieznajomego były szare jak wzburzone morze, lecz dało się w nich dostrzec nutę błękitu. Doskonale pasowały do ciemnoblond włosów, tak ciemnych, że niemal brązowych... Lacey uświadomiła sobie, że Darcey coś do niej mó wi. Z trudem oderwała wzrok od obcego, usiłując zro zumieć, o co chodzi jej towarzyszowi. Nawet nie pró bowała ukryć zainteresowania mężczyzną w drugim końcu sali. Darcey nie był głupi, od razu zrozumiał,
w czym rzecz. W dodatku wcale się nie zdziwił, ujrza wszy, że obiekt zainteresowania Lacey zbliża się ku nim z Rupertem Comptonem u boku. A to dopiero! Proszę, proszę. Bojowy Jack Compton i Lacey Chancellor najwyraźniej byli sobą zaintereso wani. Czy Jack wciąż zasługiwał na taki przydomek? Od końca wojny niewiele się słyszało o tym żołnierzu. Dopiero wczoraj ktoś napomknął, że Jack kilka lat wcześniej odszedł z wojska i zajął się prowadzeniem gospodarstwa brata, sir Williama, z którego wojna uczyniła bezradnego kalekę. Jeśli Jacka nie opuściła dawna werwa, ta znajomość mogła okazać się ciekawa. Darcey już się cieszył na przyszłe potyczki tych dwojga. Lacey zasługiwała na godnego przeciwnika. Większość towarzystwa stanowi li weterani wojenni lub nieopierzone pisklęta. - Dobrze cię widzieć, Rupert - odezwał się Darcey. - Właściwie Jacka też znam, choć wątpię, czy on mnie pamięta. Gdy się ostatni raz widzieliśmy, jeszcze przed wojną, byłem młodziakiem. - Darcey Chancellor, prawda? - przywitał się Jack, rozbawiony sposobem, w jaki młody Darcey odsunął na boczny tor Ruperta, choć ten uwielbiał odgrywać lwa salonowego. - W rzeczy samej. Nie przypuszczam, abyście znali moją partnerkę na dzisiejszy wieczór. Przyjechała do nas z Ameryki, pochodzi z naszej rodziny. Lacey, po znaj Bojowego Jacka Comptona, dawniej żołnierza, obecnie - o ile mi wiadomo - zarządcę posiadłości nie pełnosprawnego brata.
- Cała przyjemność po mojej stronie! - wykrzyknęli jednocześnie Lacey i Jack. Lacey energicznie wyciąg nęła rękę ku Jackowi, który zamiast nią potrząsnąć, jak oczekiwała, pochylił się i ją ucałował. Gdy Jack dotknął dziewczyny, stało się coś zupełnie niezwykłego, czego nie doświadczył od wczesnej mło dości. Ogarnęła go fala pożądania. Zawrzała w nim krew Bojowego Jacka, mężczyzny, którym był dawniej. W oczach dziewczyny pośpiesznie wyrywającej dłoń z uścisku dostrzegł błysk, świadczący o tym, że doznała podobnych emocji. Lacey była jeszcze bardziej wstrząśnięta niż Jack. W Stanach Zjednoczonych wielu przystojnych i atrak cyjnych mężczyzn ubiegało się o jej względy. O mały włos nie poślubiła jednego z nich, lecz przy żadnym nie czuła się jak przy Jacku. I pomyśleć, że widziała go po raz pierwszy! Gdyby była uczciwa wobec siebie, przyznałaby, że poczuła dreszcz, kiedy tylko ujrzała Jacka. - Bojowy Jack - powtórzyła. - Skąd to przezwisko? Może nieźle się sprawdzasz na ringu? Pokręcił głową. - Niezupełnie, choć trochę się boksowałem na stu diach w Oksfordzie, a także później, w wojsku, jeszcze przed wojną. Nie byłem zawodowcem, jeśli o to chodzi. Raczej zachowywałem się jak bezmyślny wyrostek, go tów na wszystko, co mu przyszło do głowy. - Daj spokój, Jack - wtrącił nieprzywykły do pozo stawania w cieniu Rupert. - Może i było to bezmyślne, ale przede wszystkim niebezpieczne. I wiesz co, Lacey?
Faceci zakładali się, czy wyjdzie z tego cało. Pamiętam, że uwielbiał wspinać się nocami po najwyższych bu dynkach uniwersytetu, prawda, Jack? Kiedyś... - Już dość, Rupert. Wolę o tym wszystkim zapo mnieć. Prezentujesz mnie w niewłaściwym świetle. Przeszedłem ogromną przemianę, teraz jestem cichym i spokojnym człowiekiem z prowincji. Lacey czuła jednak, że jej nowy znajomy pasuje do swojego przezwiska. Choć wydawał się zrównoważony, kryło się w nim coś, co świadczyło o ukrytej mocy. Ponadto nie wierzyła, że ktoś wyciszony i zamknięty w sobie zrobiłby na niej tak silne wrażenie. - Nie wierzę w tę historyjkę o cichym i spokojnym człowieku. Poza tym dla ciebie nie jestem panną Chancel lor, Jack. Niedawno odkryłam, że ponad sto lat temu jedna z moich antenatek poślubiła Comptona z Compton Place w Sussex - więc jeśli jesteś jednym z tych Comptonów, możemy się uważać za dalekich krewnych. - Czy to prawda, Jack? - podchwycił Rupert. - Ja też jestem spokrewniony z Comptonami z Compton Place - poinformował Lacey. - Jeśli więc jesteś spo krewniona z nim, zaliczasz się także do moich krew nych. Nigdy mi o tym nie wspomniałaś - upomniał ją łagodnie. - Czy to oznacza, że w żyłach Darceya rów nież płynie nasza krew? Darcey się uśmiechnął. - Obawiam się, że nie, przyjacielu. Pochodzę z innej gałęzi, lecz faktycznie, jestem dalekim kuzynem Lacey. - Panno Chancellor... To znaczy Lacey - poprawił się Jack. - Większość z osób obecnych na tym balu jest
17 ze sobą spokrewniona. W czasach regencji szlachta i arystokracja swobodnie krzyżowały się ze sobą. - Wobec tego, drodzy kuzyni, witam was serdecz nie. - Lacey obdarzyła rozmówców pogodnym uśmie chem. - Czy mogę prosić jednego z was o dotrzymanie mi towarzystwa podczas kolacji? Charleston to wyjąt kowo wyczerpujący taniec, a w dodatku ogromnie po budza pragnienie. - Tak podejrzewałem - odezwał się Jack. - Ponie waż po raz pierwszy miałem okazję podziwiać te kar kołomne pląsy, z ogromną radością pozwolę sobie do karmić tancerkę. Lacey ujęła go pod ramię i odpłynęli ku suto zasta wionemu stołowi. Darcey i Rupert odprowadzili parę wzrokiem. - Nieźle - mruknął Darcey i uśmiechnął się szeroko do nieco urażonego Ruperta, który nie był przyzwycza jony do tego, że ktoś inny gra pierwsze skrzypce. - Coś mi mówi, że Bojowy Jack się przebudził. Poszło mu jak z płatka. Lacey podzielała tę opinię. - Właściwie przyszłam tu z Darceyem - poinformo wała Jacka, lecz jej uśmiech złagodził zaczepny ton tej uwagi. - Zauważyłem - odparł Jack. - Choć z przyjemno ścią odprowadzę cię do stołu, nie mogę być dla ciebie odpowiednim partnerem do charlestona. Dzisiaj wie czorem widziałem ten taniec po raz pierwszy. Jack starał się zachowywać jak najspokojniej, lecz przychodziło mu to z wielkim trudem. Bliskość Lacey,
18 jej zapach i uśmiech ogromnie go rozpraszały, nie tylko jego umysł, lecz także ciało. Od lat nie zdarzyło się, by tak reagował na kobietę. - Poczułeś się zaszokowany? - spytała. - Podejrze wam, że charleston wstrząsnął niejednym członkiem angielskich elit. - Nie tyle zaszokowany, ile zaskoczony - wyjaś nił i dodał, nie wiadomo dlaczego: - Po tym, co wi działem na wojnie, bardzo trudno mnie zaszokować. Zresztą zmieńmy temat - zreflektował się, jakby zdu miony, że wspomniał o wojnie. Wydarzenia z frontu stanowiły temat tabu dla niego i dla wielu jego towa rzyszy broni. Lacey skinęła głową. - Rozumiem. Wiesz, naprawdę się cieszę, że miałam okazję cię poznać. Mój brat przyrodni kupił posiadłość w Sussex, nieopodal twoich rodzinnych stron. Teraz przewozi tam większość skarbów rodowych. Zjawiłam się w Anglii między innymi po to, by je skatalogować i uporządkować. Przez lata zebrało się mnóstwo niepo trzebnych mebli i rupieci, poupychanych na strychach Liscombe Manor. Brat podejrzewa, że część z nich mo że przedstawiać niemałą wartość. Komisja manuskryp tów historycznych wystosowała do niego pismo z pyta niem, czy znalazł się w posiadaniu interesujących sta rych listów, dokumentów łub rachunków. Jeśli się zmę czę Londynem, zamieszkam w Ashdown i tam zorgani zuję sobie odpowiednie rozrywki. Jack popatrzył na nią z szacunkiem. - Czy mam przez to rozumieć, że to twoje hobby?
- spytał z nadzieją, że Lacey być może zawita do Sussex. - Więcej niż hobby. - Niespodziewanie naszła ją ochota, by wyznać Jackowi prawdę, której nikt nie znał, nawet jej krewni z rodziny Chancellorów z wyjątkiem brata przyrodniego, lecz on zobowiązał się zachować milczenie. - Coś ci powiem, jeśli obiecasz, że mnie nie wydasz. Jestem naukowcem, doktorem historii. Jack nie mógł oderwać od niej wzroku. Budziła nie tyl ko jego szacunek, lecz także podziw. Doszedł do wniosku, że jest nieco starsza, niż zakładał. Pod beztroskim obli czem chłopczycy kryła się starannie wykształcona osoba. - Miałem świadomość, że Amerykanki są bardziej wyemancypowane od Angielek i podejmują pracę w zawodach dotąd zarezerwowanych wyłącznie dla mężczyzn. Nie przypuszczałem jednak, że przytrafi mi się sposobność poznania jednej z owych wyzwolonych dam. Nawet gdyby taka myśl przeszła mi przez głowę, ujrzałbym w duszy kogoś przypominającego gorgony, a nie kobietę o wyglądzie gwiazdy filmowej, a w do datku znakomitej tancerki: - To chyba komplement. - Lacey upiła łyk szampa na. - Czy takie były twoje intencje? Jack postawił na szczerość. - Nie mam pojęcia, co o tobie myśleć, nie jestem też pewien, co zamierzałem powiedzieć. Z pewnością jed nak całkiem zbiłaś mnie z pantałyku. Na początku uz nałem cię za lekkoducha, takiego jak Darcey czy Ru pert, a teraz dowiaduję się, że jesteś naukowcem. Czy oni naprawdę o tym nie wiedzą?
- Z całą pewnością, a ty nie piśniesz ani słowa, pra wda? Jeśli mnie zdradzisz, mogą już nigdy nie poprosić mnie do charlestona! - Wobec tego może zatańczysz walca albo slow-fo ksa, kiedy skończymy kolację i ochłoniesz po wcześ niejszych szaleństwach? - Z ochotą. - Roześmiała się serdecznie. - Dzięki tańcowi z Bojowym Jackiem na zawsze zapamiętam ten wieczór. Darcey i Rupert przypatrywali się im ze zdumie niem. Radosny i swobodny sposób bycia Lacey nikogo nie dziwił, lecz zachowanie Jacka całkiem ich zasko czyło. Lata temu pogodzili się z tym, że po powrocie do Anglii stał się mrukiem, a teraz zdawało się, że nagle odmłodniał i znowu ma dwadzieścia lat. Rupert miał ochotę podejść bliżej i podrażnić się z nim, lecz Darcey położył mu dłoń na ramieniu. - Nie. - Pokręcił głową. - Chcę sprawdzić, co się dzieje, kiedy nieodparta siła działa na głaz. - Jak rozumiem, tym głazem jest Jack - domyślił się Rupert. - Niech i tak będzie. Może się trochę pośmiejemy. Obaj dżentelmeni zdumieli się jeszcze bardziej, kie dy nieco później Jack i Lacey powędrowali na parkiet, aby zatańczyć slow-foksa, którego muzycy zagrali w nietypowo żywym tempie. Tak, jak przewidywała Lacey, slow-fox okazał się wymarzonym tańcem dla Jacka, gdyż można go było tańczyć z gracją i elegancją, przy zachowaniu nie krę pującego dystansu między partnerami.
- Zawsze zadziwiała mnie nazwa tego tańca - ode zwał się Jack zaraz po tym, jak po raz pierwszy okrążyli salę. - Slow-fox, powolny lis! Nigdy nie zdarzyło mi się takiego spotkać, widywałem wyłącznie chyże lisy. - Z siodła, jak mniemam. Wciąż polujesz? - Nie mam czasu - odparł zwięźle, przemilczając część prawdy. Nie zamierzał dzielić się informacją, że ro dziny nie stać już na hodowlę koni do polowań. Ogromna niegdyś posiadłość zmieniła się w skromną farmę. Dotyk i bliskość Jacka rozpraszały Lacey, musiała wziąć się w garść. Popatrzyła na partnera i zapytała: - Nie słyszałam żadnych szczegółowych informacji o twoich brawurowych wyczynach, które zapewniły ci ten przydomek. Właściwie co takiego wyprawiałeś? Jej błyszczące oczy coraz bardziej go dekoncentro wały. - Szczerze mówiąc, wolałbym nie wracać do cza sów młodości. Jestem teraz zupełnie innym człowie kiem. Ogólnie rzecz biorąc, nie sprawowałem się wzo rowo. Przy ostatnich słowach wymownie spojrzał na Lacey. Przez chwilę widziała w nim żywego, beztroskiego chłopaka, którym zapewne kiedyś był... To wrażenie znikło jednak równie szybko, jak się pojawiło. - Proszę, proszę - mruknęła z udawaną surowością. - Coraz bardziej mnie intrygujesz. Problem w tym, że być może chodzi o rozliczne grzeszki. - Wobec tego proponuję, byś uruchomiła swoją bo gatą wyobraźnię - nie wątpię, że ten przymiotnik jest trafny - i sama zgadła, co takiego miałem na myśli.
22 - Wino, kobiety i śpiew? - zasugerowała. - Kla syczna droga do piekła? - Mniej więcej, choć do piekła dotarłem zupełnie inną ścieżką, bynajmniej nie w Oksfordzie czy Londy nie. Lacey wiedziała, że nietaktem byłoby wypytywanie go o szczegóły, zwłaszcza że najprawdopodobniej wie działa, co Jack miał na myśli. Żeby powrócić do po przedniej, lekkiej formy rozmowy, oznajmiła trochę prowokacyjnie: - Nie mam ochoty uruchamiać bogatej wyobraźni i zgadywać, jak wyglądała twoja przeszłość. Zresztą twoje grzechy z pewnością są mocno wyolbrzymione: z czasem pewne wspomnienia przybierają monstrualne rozmiary. Zamierzam jednak ukarać cię za brak szcze rości. Nalegam, byś przy najbliższej okazji zatańczył ze mną charlestona. Nauczę cię podstawowych kroków. Wierz mi, to nic trudnego. Jack stanął jak wryty, niemal doprowadzając do zderzenia z sąsiednią parą. Pobliscy tancerze obrzucili go zirytowanym, choć jednocześnie rozbawionym spoj rzeniem. - Nie odważysz się! Co ja mówię, przecież to w twoim stylu. Zastanów się tylko, jakie pośmiewisko ze mnie zrobisz. Chyba nie jesteś aż tak okrutna! - wy krzyknął. - Trafiłeś w samo sedno. Zapowiada się rewelacyjne widowisko, jestem o tym przekonana. Z góry uprze dzam, że nie przyjmuję do wiadomości ewentualnej od mowy. Pamiętaj o tym, gdy podejdę zaprosić cię do tań-
ca. Na wszelki wypadek muszę cię uprzedzić, że mam w zanadrzu kilka przećwiczonych scen udawanej zło ści. Chętnie je odgrywam w celu ukarania przyjaciół, którzy mnie zawiedli. - Obawiam się, że jeszcze nie zasłużyłem na miano twojego przyjaciela. Lacey ze zdumieniem uniosła starannie wymodelo wane, wąskie brwi. - Jeśli nie uważasz się za mojego przyjaciela, to dla czego zachowujesz się tak poufale od chwili, kiedy nas sobie przedstawiono? Poza tym, nie myśl tylko, że nie widziałam tych ukradkowych spojrzeń, które mi rzuca łeś z drugiego końca sali. Czułam się jak zwierzyna łowna, obserwowana przez drapieżnika. - Nie miałem zamiaru zasadzać się na ciebie. - Jack usiłował przybrać surowy ton. - Tym gorzej dla ciebie. Co się z tobą dzieje, Bojo wy Jacku? Udowodnij, że zasługujesz na swój przydo mek. Ruszaj do tańca! - Niech będzie. - Jack nagle stracił wszelką wolę walki. - Miej jednak świadomość, że cała odpowie dzialność za to, co się wydarzy na parkiecie, spada na ciebie. Poniesiesz konsekwencje swoich własnych po mysłów, panno Lacey Chancellor, i będziesz musiała się z tym pogodzić! - Znakomicie. - Puściła do niego oko. - To rozu miem. - Świetnie - przytaknął, nie mając pojęcia, dlaczego się w to pakuje i jak bardzo ucierpi jego reputacja. Lacey i Jack byli do tego stopnia zajęci rozmową, że
zupełnie umknęło ich uwagi, iż muzyka ucichła. Zo rientowali się w sytuacji dopiero wtedy, gdy ludzie wo kół nich zaczęli się rozchodzić, zerkając ze zdumieniem na nieprzerwanie tańczącą parę. - Nie martw się, że zrobisz z siebie widowisko. I tak wszyscy się na ciebie patrzą - zauważyła złośliwie Lacey. - Racja, lecz kładę to na karb swojej nieznajomości londyńskiego życia. Może jednak nie zostaniemy wy klęci i wykluczeni z towarzystwa. Właściwie nie mart wię się o siebie, w końcu przybyłem do Londynu na krótko. Bardziej chodzi mi o twoje dobro. Nie mam ochoty pozbawiać cię tutejszych atrakcji. Nagle Jacka ogarnęło zdumienie. Co się z nim dzia ło? Od lat nie uczestniczył w życiu towarzyskim, a te raz, ni stąd, ni zowąd, brylował na balu, jakby nigdy nie wyjeżdżał z miasta. Także Lacey sprawiała wrażenie zadowolonej i roz bawionej. - Och, tym raczej nie powinieneś się przejmować. I tak budzę nadmierną ciekawość swoją skromną osobą: oto bogata Amerykanka, nie do końca dzikuska, ale i nie produkt cywilizacji. A teraz pozwól, że oddalę się do mojej cioci. Możesz mi towarzyszyć, choć z jej miny wnioskuję, że ma jakieś zastrzeżenia. Pamiętaj tylko o lekcji charlestona, której ci udzielę, nawet jeśli będę musiała użyć siły, by cię zaciągnąć na parkiet. Nie mógł sobie odmówić komentarza. - Czy wszystkie Amerykanki są równie bezpośred nie jak ty, Lacey? A może to przez krew Chancellorów?
Przypominam sobie, że lata temu słyszałem, jak ktoś mówił, że wszystkie młode kobiety z tego rodu to pew ne siebie piękności. I proszę, po raz pierwszy od wielu lat powiedział komplement kobiecie. - Jedno i drugie - odparła bez namysłu. - Amery kanki naprawdę różnią się od Angielek. Poza tym, o ile mi wiadomo, jedna z moich odległych prababek słynęła ze zdecydowania i urody w czasach, kiedy od kobiet oczekiwano wyłącznie tego ostatniego. Po chwili dotarli do ciotki Sue, która powitała ich lodowatym spojrzeniem i nie rozpromieniła się nawet po prezentacji. Takie zachowanie było dla niej zupełnie nietypowe i Lacey zaczęła się zastanawiać, w czym rzecz. Czyżby zbyt śmiało poczynała sobie na parkiecie, tańcząc z Jackiem? Wykluczone. Jack zdawał się nie dostrzegać lodowatej niechęci ciotki Lacey, kiedy została mu przedstawiona jako pan na Susan Hoyt, towarzyszka dziewczyny. - Towarzyszka nie znaczy przyzwoitka - roześmia ła się Lacey. - Raczej przyjaciółka, która ma dopilno wać, bym nie była samotna. Poza tym ciocia Sue spę dziła w Anglii mnóstwo czasu, więc świetnie się orien tuje w niuansach życia towarzyskiego i wie, co mogę powiedzieć lub zrobić, a czego nie. - Ach, jestem przekonany, że robisz tylko właści we rzeczy! - wykrzyknął z uśmiechem Jack, a jego ko miczny ton sugerował, że niekoniecznie tak myśli. - In nymi słowy, panna Hoyt ma ułatwione zadanie. Nawet takie żarty nie rozbawiły ciotki Sue. Gdy Jack
26 w końcu odszedł, ponownie obiecawszy nauczyć się charlestona, Lacey popatrzyła na opiekunkę: - Co się stało? Zrobiłam coś złego? Ciotka pokręciła głową. - Skąd, bynajmniej. Po prostu muszę ci coś powie dzieć, lecz to nie miejsce na taką rozmowę. Zamienię z to bą słowo po powrocie do domu. Czyżbyś naprawdę zobo wiązała się nauczyć tego pana charlestona? Chcesz udzie lać mu lekcji tutaj, na parkiecie? Sama oceń, czy to mądre. Lacey zaśmiała się radośnie. - Może i nie, ale kilka razy udało mi się przebić przez tę jego skorupę angielskiego dżentelmena. Uzna łam, że lekcja charlestona może doszczętnie ją skru szyć. Co się stało, ciociu, zwykle nie jesteś taka surowa. - Mam swoje powody - odparła wymijająco ciotka Sue i z dezaprobatą potrząsnęła głową. - Zrobisz jed nak, jak chcesz. Przecież wiesz, że nie zamierzam cię ograniczać. Lacey przypomniała sobie, że już minęły czasy, kie dy musiała stosować się do rad towarzyszki, choćby równie sympatycznej i życzliwej jak zazwyczaj ciotka Sue. Czuła jednak pewien niepokój, i nie miała pojęcia, z czym jest on związany. Żeby się uspokoić, postano wiła skupić uwagę na rozruszaniu nowego znajomego - kto wie, może dzięki temu Jack dowiedzie, że nie na darmo zwali go Bojowym!
ROZDZIAŁ DRUGI - Dziś u starej Leominster dzieje się więcej niż zwykle - skomentował dość obcesowo Rupert Comp ton, zwracając się do Darceya Chancellora. Obydwaj spędzili wieczór w towarzystwie rozmaitych obecnych na balu dziewcząt. Jako że żaden z nich nie spodziewał się spadku, a w dodatku Darcey zaplanował już ślub ze swoją długoletnią ukochaną, równie biedną jak on, nikt nie uważał ich za zagrożenie ani nie traktował jako kan dydatów na mężów. - Jesteśmy kimś między żigolakiem a cavaliere ser- vante - ze smutkiem stwierdził Darcey. Rupert niezupeł nie pojmował znaczenie tego ostatniego określenia, lecz zachował to dla siebie. Słusznie założył, że chodzi o czło wieka nieco bardziej godnego szacunku od żigolaka, lecz obydwa słowa brzmiały zbyt obco, by je rozumiał. Obaj stracili z oczu Jacka. Natknął się on na dawnego towarzysza broni, który pozostał w Europie, gdy Jacka skierowano do Palestyny, gdzie poznał marszałka polowe go Allenby'ego i „tego łobuza T. E. Lawrence'a" (słowa kolegi Jacka). Wszelkie podejmowane przez Jacka próby objaśnienia zawiłości polityki bliskowschodniej okazały się bezowocne, toteż z radością powitał pierwsze dźwięki charlestona, wypełniające jadalnię.
- Proszę mi wybaczyć, dama czeka - oznajmił i od dalił się pośpiesznie ku pannie Lacey Chancellor. Stała tam, gdzie ją zostawił, cały czas w towa rzystwie ciotki hetery. Rozglądała się po sali - ocenił, że dość niespokojnie - a jej twarz pojaśniała na widok Jacka. - Już zaczęłam wierzyć, że salwowałeś się tchórzli wą ucieczką - wyznała, wyciągając ku niemu dłoń. Ujął ją i oboje przeszył znajomy, elektryzujący dreszcz. - Wykluczone - odparł Jack i wraz z partnerką ru szył na parkiet. - Obiecuję, że nie będę symulował ata ku złości, jeśli nie okażę się pojętnym uczniem. Rupert wraz z Darceyem oraz grupką widzów przy patrywał się Jackowi, który dołączył do szalejących tan cerzy. Na jego obliczu widniało bezbrzeżne zdumienie. - Wiedziałem, że ze skojarzenia tych dwojga coś wyniknie. Kto inny skłoniłby Jacka do zrobienia z sie bie widowiska? - spytał retorycznie Darcey. - Chyba nie patrzysz na właściwą osobę - odrzekł ponuro Rupert. - Przyjrzyj się uważnie. Świetnie sobie radzi. Czy on naprawdę nigdy wcześniej nie tańczył charlestona? W jaki sposób Lacey wyciągnęła go na parkiet? - Spryciara - wycedził Darcey. - Sami ją poin formowaliśmy, że Jack ma słabość do wyzwań. Wysta wiła go na próbę, a on dał się schwytać w pułapkę. Mo gę tylko stwierdzić, że tym razem zabawia się o wiele bezpieczniej niż za dawnych czasów. Raczej nie skręci sobie karku. - Fakt, prędzej złamie nogę. Powinieneś wiedzieć,