ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Sowy nadleca o swicie

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Sowy nadleca o swicie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

MEDARD KRZYCKI SOWY NADLECĄ O ŚWICIE | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 2 Okładkę projektował Mieczysław Wiśniewski Redaktor Eugeniusz Stanczykiewicz Redaktor techniczny Joanna Rogozińska Kolektor Krystyna Miazek Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1970 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Cztery tysiące sześćset trzydziesta piąta publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 210 000 + 280 egz. Objętość: 5,02 ark. wyd., 4,25 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. 65 g (z roli 63 cm) z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu w grudniu 1969 r. Druk ukończono w sierpniu 1970 r. w Wojskowych Zakładach Graficznvch w Warszawie. Zam. nr 1404 z dnia 18 XII 1969 r. Cena zł 5.- K-47

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 3 SPIS TREŚCI: ZADANIE ..........................................................................................................4 PIERWSZE STRZAŁY....................................................................................13 PIERWSZE BOMBY.......................................................................................26 NAJLEPSZY POLSKI MYŚLIWIEC..............................................................39 PRZECIWNIK ZMIENIA TAKTYKĘ............................................................49 POCZĄTEK KOŃCA ......................................................................................61 KATASTROFA................................................................................................69 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM ......................................................................74

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 4 ZADANIE Jękliwy dźwięk syreny wznosi się i opada, napełnia niepokojem, jeszcze nie uświadomionym po głębokim śnie, wwierca się pod powieki, wibruje w uszach. Wstawać! Wstawać! Zdążyć się ubrać, zanim to natarczywe huczenie opadnie, zanim na ten zaciszny domek, na astry w ogródku spłynie znów taki spokój, jaki był tu jeszcze przedwczoraj. Od dwóch dni wszystko się tu zmieniło, spokój prysnął jak bańka mydlana wraz z pierwszym lądowaniem na tym obszernym polu przytulonym do młodniaka, gdzie teraz stoją starannie zamaskowane samoloty. Kapitan Opulski zaraz po wylądowaniu powiedział głośno to, co właściwie wszyscy mieli już na myśli: „I tak, moi drodzy, nareszcie jesteśmy w walce”. Nareszcie... Zabrzmiało to tak, jakby Opulski tęsknił za walką, co przecież nie było ani prawdą, ani nawet półprawdą. Nie ma za czym tęsknić, a jednak nikt się nie dziwił tym słowom. Od chwili gdy rozkaz organizacyjny zespolił ich w jeden organizm brygady pościgowej, czekali do przedwczoraj na warszawskim lotnisku Okęcie na coś ważnego, co się na pewno wydarzy, co jest nieuniknione i groźne zarazem. Czekali na wojnę. Jej pierwszym sygnałem miał być dobrze wszystkim znany rozkaz: „Do maszyn!” Właśnie. Powinno być tak: we właściwym momencie, nie za późno, lecz i nie za wcześnie, należało opuścić lotnisko Okęcie i przenieść się gdzieś pod Warszawę. Gdzie? Im mniej ludzi wie o tym, tym lepiej. Ten odlot jest wstępnym bojowym działaniem: manewrem lotniskowym. Na Okęcie mogą spaść bomby już w pierwszych godzinach wojny. Trzeba uchylić się od tego, spodziewanego przecież uderzenia. Wybór odpowiedniej chwili jest rzeczą najważniejszą. Dla nikogo już od dawna nie było tajemnicą, że na terenie Rzeczypospolitej Polskiej, w wielu jej newralgicznych punktach, działają świetnie zakonspirowani agenci, a nawet całe siatki szpiegowskie. Berlin jest prawie na bieżąco informowany o tym, co się dzieje w Polsce - kraju, który ma paść właśnie ofiarą hitlerowskiej agresji. Nie wolno więc manewru wykonać zbyt wcześnie, lecz tak wybrać moment i tak go przeprowadzić, aby meldunek szpiegowski o przebazowaniu brygady z Okęcia nie mógł zdążyć w porę do centrali Abwehry. Więc — oczekiwanie. Własny kontrwywiad wykorzystuje ten czas do zdezorientowania przeciwnika, do przemycenia celowo spreparowanych fałszywych informacji, które tajnymi kanałami przeciekną do obcych agentów. Dla personelu brygady ten bezruch jest jednak denerwujący. Aż wierzyć się nie chce, że to oczekiwanie, że ta niepewność jest także formą walki. Wierzyć się nie chce tym bardziej, gdy się jest

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 5 pilotem myśliwskim, od lat przyzwyczajonym i przygotowanym do działania, człowiekiem z usposobienia dynamicznym, dla którego bezruch jest jakimś stanem nienaturalnym. W głębi duszy tli się usprawiedliwiony niepokój. A jeśli decyzja zapadnie zbyt późno? Jeśli od ataku uchylić się trzeba będzie już wtedy, gdy na lotnisko zaczną sypać się bomby? Gdybyż było wiadomo, kiedy wybuchnie ta przeklęta wojna! Lecz dni i noce płyną monotonnym rytmem, nic się nie dzieje, w powietrzu wisi cisza. Dowódca świadomie zwleka. Pułkownik Stefan Pawlikowski, podpułkownik Leopold Pamuła, major Eugeniusz Wyrwicki zaglądają do dywizjonów od czasu do czasu. Piloci wiedzą, że ci oficerowie z dowództwa brygady także przeżywają dręczący, okres, a ich opanowanie i chłód są tylko wymuszoną maską. Wsłuchują się w każcie ich słowo, obserwują czujnie każdy gest, pytają, co będzie, jeżeli... Pawlikowski, który od niedawna jest dowódcą brygady, odpowiada niezmąconym tonem: „Tak będzie, jak ustaliliśmy. Inaczej być nie może”. Nic dodać, nic odjąć. I oto w tym natrętnym huczeniu syreny alarmowej piloci znajdują potwierdzenie słów dowódcy. Wojna zastała ich tam, gdzie być powinni zgodnie z wcześniejszym założeniem — na lotnisku polowym w Zielonce, a nie na Okęciu. Tak naprawdę w walce, już czynnej, w boju pod polskim niebem, znajdą się dopiero za kilkanaście minut, w zależności od meldunków sieci dozorowania A mimo to Opulski miał rację. Wykonawszy bezbłędnie pierwsze zadanie bojowe, manewr lotniskowy, będą mogli wreszcie wystartować przeciwko niemieckim Dornierom i Heinklom bez obawy, że na zamaskowane samoloty runie grad bomb. Z Dornierami mają już zadawnione porachunki od wiosny tego roku. Od tego czasu bowiem zaczęły pojawiać się one nad Polską, wykonując nieomal regularne rejsy szpiegowskie. Początkowo, z racji jakichś bzdurnych zastrzeżeń politycznych, które doprowadzały pilotów do pasji, nie można było nawet przepłoszyć intruzów. „Nie wolno drażnić Niemców” — grzmiał pan Beck. Żeby usprawiedliwić karygodną bezczynność, wymyślono gdzieś za biurkiem na Rakowieckiej „ważną instrukcję” dla artylerii przeciwlotniczej, zezwalającą w drodze szczególnego wyjątku na otwieranie ognia ostrzegawczego pociskami smugowymi. Tyle jednak było w niej warunków wstępnych, że armaty po prostu milczały, a Dorniery dalej robiły swoje. Dopiero gdy wywiadowcza penetracja przybrała wręcz alarmujące rozmiary, ktoś na górze ocknął się i wydał tajny rozkaz skierowania do akcji kilku wydzielonych kluczy myśliwskich, które miały czatować na zasadzkach. Piloci brygady, zanim ona jeszcze powstała, parę razy uganiali się za Dornierami na pograniczu Prus Wschodnich, ale bez widocznych rezultatów. Wróg szedł zawsze wyżej, rozwijał większą prędkość, wyraźnie unikał spotkania z myśliwcami. Rodził się zawód i krzepła nienawiść. Poczekajcie, dranie, nadejdzie dzień, kiedy się zmierzymy w innych warunkach, a wtedy... Oto jest potwierdzenie tych myśli: przeciągłe wycie syreny alarmowej. Wojna rozpoczyna się brutalnym zbudzeniem. Rację miał pułkownik Pawlikowski,

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 6 ogłaszając swój rozkaz na dzień dzisiejszy. O czym mówi rozkaz? Wczoraj jeszcze na pamięć niemal znali jego elementy, na pozór spokojne i zwykłe, jakby rozkaz dotyczył po prostu ćwiczeń, lecz sen zatarł ich ostrość. Brygada pościgowa. Sztab L. 1/I op. Trawa, dnia 31 sierpnia 1939 roku... Trawa. Oczywiście. Nie znajdują się już na Okęciu, lecz „gdzieś pod Warszawą”, na trawie właśnie, na polu, które nigdy nie było lotniskiem, i gdyby nie wojna, letniskiem być nie powinno. Nie są także pierwszym pułkiem lotniczym. Teraz ich miejsce postoju nazywa się „trawa”. Brzmi to trochę niedorzecznie, nie ma stałego miejsca, nie ma domu, nie ma zwykłych trosk. Są troski wojenne. Czy dobrze są złożone mapy? Rozkaz operacyjny na dzień dzisiejszy nakazuje: Mapy: 1:100 000. Modlin, Warszawa — północ. Tłuszcz i Żyrardów, Warszawa południe, Mińsk Mazowiecki. Te arkusze są już sklejone, złożone precyzyjnie, aby zawsze można było korzystać z nich w czasie lotu. Miały pomagać w razie utraty orientacji szczegółowej i ułatwiać składanie meldunków, dzięki nim można było także odbierać rozkazy bez obawy dopuszczenia błędu. Punkt pierwszy rozkazu: zadanie — obrona przeciwlotnicza Warszawy. Punkt drugi: położenie. a) własne — Warszawa jest objęta silną obroną artylerii przeciwlotniczej 75 mm, 40 mm i karabinów maszynowych. Strefa ognia środków naziemnych — jak szkic. b) przeciwnika: liczą się z nalotami kilku dyonów jednocześnie z różnych kierunków. Kierunek z Prus Wschodnich wydaje mi się najprawdopodobniejszy. Bardzo duże wysokości działań (ponad 6000 m) nie są wykluczone. Szybkość typów oceniam od 280 km/godz. (Ju-86, 87) do 320 km/godz. (He-111, Do-17) przy bardzo dużych wysokościach (7000 m). Wyprawy mogą być ubezpieczone przez Me-109. Punkt trzeci: zamiar. Chcę zatrzymać zawsze przynajmniej połową sił 10 gotowości do natychmiastowej reakcji, aby spotkać przeciwnika przed strefą artylerii na dowolnym kierunku jego nalotu. Działać tak eskadrami jak i dyonami. Przy poszukiwaniu nieprzyjaciela nie oddalać się od Warszawy ponad 30 km. Jak najszybciej odtwarzać odwód do użycia przeciwko nowemu przeciwnikowi. Do zwalczania rozpoznania stosować drobne patrole. Punkt czwarty: wykonanie. a) Dyon III. Skład 111 i 112 eskadra. Lotnisko podstawowe — Zielonka. Lotnisko zapasowe: Obory. Zadanie: o godz. 4.00 być w pogotowiu, tak aby

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 7 wystartować w przeciągu 5 minut, zachowując możność działania tak eskadrami, jak i całym dyonem. b) Dyon IV. Skład: eskadry 113, 114, 123. Lotnisko podstawowe Poniatów. Lotnisko zapasowe: Lasek, Poniatów II. Zadanie: w odpoczynku, z tym żeby móc za 20 minut startować. W dyonie zorganizować dwa zespoły: I — „Julek” w składzie 113 i 115 eskadra. II — „Wiesław” w składzie 123 eskadra plus kilka samolotów P-11 z radiem. c) Zarządzenia wspólne: Każdy dyon utrzymuje stałe 1 klucz alarmowy samolotów przeznaczony tak do ścigania nieprzyjaciela na podstawie własnej obserwacji, jak i do zwalczania nieprzyjaciela na mój rozkaz. d) System przechwytywania: obszar dookoła Warszawy oznacza się 16 kierunkami, na które dana jednostka znajdująca się w powietrzu będzie kierowana zależnie od możliwego nalotu nieprzyjaciela. Odległość od Warszawy określona jest na 3 koła współśrodkowe: A, B, C (jak szkic). Jednostka odlatuje na dany kierunek tak, aby go objąć swoim wypatrywaniem zarówno po obu stronach i z rozmieszczeniem wzwyż. Gros jednostki znajduje się wyżej od prawdopodobnej wysokości, nalotu nieprzyjaciela. e) Współpraca z artylerią przeciwlotniczą — jak załącznik. f) Zwalczanie samolotów pojedynczych obserwowanych z lotniska przeprowadza klucz alarmowy w składzie 2 samolotów. Poza tym wszelkie loty na mój rozkaz telefoniczny lub radio. W razie braku połączenia ze mną jednostka zwalcza nieprzyjaciela na podstawie własnej obserwacji, wysyłając w przód samoloty dozorowania: III dyon po linie Ciechanów, Płock, przy czym dla zapewnienia łączności należy używać samolotu pośredniego. Punkt piąty: łączność: Miejsce postoju dowódcy brygady: Zielonka. Miejsce postoju III dyonu: Zielonka. Miejsce postoju IV dyonu: Poniatów. Sieć zamknięta alarmowa — NIL, kryptonim brygady „Józef i radiostacja odbiorcza dyonów (N2). NIL III dyon kryptonim „Leon” w dyspozycji III dyonu dla nakierowania samolotów alarmowych na nieprzyjaciela na podstawie własnej obserwacji. Łączność radiowa — jak załącznik. Podpisał: dowódca brygady pościgowej - Pawlikowski płk pil. Rozkaz jest jasny i zrozumiały. Dywizjony brygady przygotowane są do wojny. Sieć dozorowania jest zorganizowana. Czuwa centrala meldunków. Czuwają telefoniści i radiowcy. Nawet spiker Polskiego Radia, włączonego do sieci ostrzegania, gotów jest ogłaszać potrzebne komunikaty. Czuwa na swoim posterunku owa silna — jak mówi rozkaz — obrona naziemna OPL Warszawy.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 8 Reszta zależy od nich, od tych spieszących się na start lotników, od sprawności ich maszyn myśliwskich, od pewności oka, ręki na drążku sterowym, umiejętności w walce. Na Warszawę nie powinna spaść ani jedna bomba. Istotnie, zarówno płk pil. Stefan Pawlikowski jako dowódca brygady pościgowej, jak i szef sztabu brygady, młody, lecz utalentowany oficer, mjr dypl. pilot Eugeniusz Wyrwicki, mieli uzasadnione powody, aby wojnę przyjąć bez wyrzutów, że w ramach swych niewielkich możliwości nie dopełnili jakiegokolwiek obowiązku. Nie zaniedbali niczego w okresie od maja do września. To właśnie Wyrwicki osobiście opracował system przechwytywania wypraw bombowych zdążających ku Warszawie ze śmiercionośnym ładunkiem, oparł ten system o sieć dozorowania i naprowadzania myśliwców na nieprzyjacielskie bombowce.1 Sztab jednak zdawał sobie w pełni sprawę, że system ten, oprócz oczywistych pozytywów, posiada swoje poważne braki. Wprawdzie we wszystkiego typu ćwiczeniach i sprawdzianach, przeprowadzonych w okresie pokoju, sieć spisywała się doskonale, ale przecież był to okres pokoju. Nie było rzeczywistego działania przeciwnika, nikt nie przecinał przewodów elektrycznych, na centrale ani na linie nie spadały bomby lotnicze. Rzeczywiście ze wszystkich stron zbiegały się ku Warszawie liczne linie telefoniczne; ten właśnie fakt wykorzystał Wyrwicki, lecz zarówno on, jak i Pawlikowski, jak cały sztab brygady, rozumiał, że Warszawa znajduje się pod tym względem w specjalnym, uprzywilejowanym położeniu, i że w żadnym innym punkcie Polski takiego systemu stworzyć niepodobna bez własnych, włączonych w skład lotnictwa i podporządkowanych mu środków łączności radiowej i przewodowej. Na cóż jednak innego niż na sieć dozorowania można było liczyć? Zastępca dowódcy brygady ppłk pil. Leopold Pamuła liczył jeszcze na umiejętności i ofiarność pilotów. Sam był myśliwcem z krwi i kości, człowiekiem pełnym zapału, niecierpliwym trochę, lecz wytrwałym w pracy. Osobiście niejednokrotnie zwracał uwagę pilotom na konieczność dokładnej znajomości rejonu Warszawy na głębszych podejściach. Wiedział z własnego doświadczenia — w czasie ostatnich ćwiczeń, latem tego roku, przekonał się o tym naocznie — że w czasie walki może zabraknąć czasu na wznowienie przy pomocy mapy utraconej orientacji szczegółowej. To, że trzon brygady stanowili piloci pułku stacjonującego w okresie pokojowym w Warszawie, a więc obeznani z rejonem, nie zwalniało go z odpowiedzialności za wyszkolenie całego stanu brygady w tym względzie. Wszak pewną część personelu stanowili, oprócz doświadczonych myśliwców, oprócz tych, którzy przeszli pełny program szkolenia bojowego i szkołę ognia, 1 System ten, oparty na nowoczesnych środkach rozpoznania radioelektronicznego i lepiej rozwiniętej łączności, doprowadzony został później w Wielkiej Brytanii do idealnej niemal sprawności.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 9 także piloci młodzi, przybyli do brygady w czerwcu absolwenci Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie i Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. Ci piloci ukończyli wprawdzie także, Wyższa Szkołę Myśliwską i Strzelania Powietrznego, lecz szkoła ta stacjonowała przecież w Ulęży pod Dęblinem. Znajomość rejonu Warszawy — Pamuła miał rację tak twierdząc — mogła stać się w warunkach wojennych podstawą szybkiego odtwarzania gotowości bojowej brygady. Pawlikowski zadowolony był ze swego sztabu. Oficerowie uzupełniali się znakomicie, byli pełni inwencji, dokładnie orientowali się w swoich obowiązkach, ponadto latali świetnie, stanowiąc wzór dla pilotów w dywizjonach. Autorytet sztabu brygady był nie do podważenia, a intensywne loty, prowadzone aż do 24 sierpnia, pozwoliły usunąć wszystkie braki w wyszkoleniu załóg. Brygada do wojny mogła przystąpić w pełni przygotowana, ze wszystkimi swoimi możliwościami, j A jednak jakże szybko zmieniają się przekonania w czasie, kiedy wojna wisi na włosku! Zarówno Pawlikowski, jak Pamuła i Wyrwicki, przygotowując rozkaz bojowy na dzień 1 września, myśleli o tym samym. O pewnym szczególe z ćwiczeń przeprowadzonych na przełomie lipca i sierpnia. Bezpośrednio po ćwiczeniach mogli się cieszyć, że przyniosły one wynik pozytywny, że zdał egzamin system dozorowania, a i sami myśliwcy wypadli dobrze. Teraz jednak, wpisując do rozkazu nazwy typów samolotów niemieckich, z których nalotem należało się liczyć, szczegół ten nie mógł ujść uwadze. W ćwiczeniach mianowicie, po stronie „atakujących”, brały udział Karasie i Fokkery F-VII. Charakterystyczne: nie dopuszczono do akcji Łosi, gdyż dzięki swojej prędkości łatwo mogły uchylić się od walki z myśliwcami P-11. A przecież niektóre niemieckie samoloty mają prędkość Łosia, a nawet większą. To już nie ćwiczenia, których przebieg można „lekko podreżyserować”. To wojna z rzeczywistym, silnym i bezwzględnym przeciwnikiem. I oto wyłania się druga prawda. Mimo sprawności organizacyjnej i pełnego przygotowania, rzeczywiste możliwości bojowe brygady są niewielkie na tle powierzonego jej zadania. Na to jednak ani. pułkownik Pawlikowski ze swym sztabem, ani piloci w dywizjonach nie mieli już zasadniczego wpływu. Korzenie słabości lotnictwa myśliwskiego tkwiły znacznie głębiej, sięgały do wieloletniej krótkowzrocznej działalności naczelnych władz wojskowych, do zacofania przemysłu, do fałszywej orientacji politycznej ludzi, którzy kierowali państwem i wbrew oczywistym potrzebom, a także docierającym z Rzeszy sygnałom o prowadzonych przygotowaniach wojennych, nie zatroszczyli się w porę o należyte przygotowanie własnych sił zbrojnych do obrony kraju. ...Wyje syrena alarmowa. Wzywa pilotów brygady na start. Pawlikowski, Pamuła, Wyrwicki są na swych posterunkach bojowych. Piloci zbiegają się ze wszystkich stron. Tak, to jest wojna. Wpłynął właśnie meldunek do sztabu brygady: Komisariat policji Suwałki alarmuje, że na całym odcinku komisariatu

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 10 nadciągają Niemcy. Armia regularna. Radio Warszawa podaje: Zarządzam w całym kraju alarm OPL. Nieprzyjaciel działa lotnictwem wszędzie, głównie jednak od strony Słowacji. Godzina czwarta minut czterdzieści pięć, pierwszego września 1939 roku — to jest początek. — Nie, to nie jest zbieg okoliczności. Pułkownik Pawlikowski siedzi spokojnie, jak zwykle. Podobnie spokojny wydaje się major Wyrwicki. Tylko podpułkownik Pamuła nie może usiedzieć na miejscu, on jeden denerwuje się. No i kapitan Laszkiewicz oczekujący na konkretna rozkazy. — Na pewno — dorzuca Pamuła — zbyt wiele jest tych meldunków. — To jest wyraz niemieckiej strategii. Zwróćcie, proszę, uwagę na to, że meldunki płyną z krańcowych skrzydeł: od Suwałk i od granicy słowackiej. — Niewiele nam daje ta wiadomość — mówi z namysłem Pamuła. — Wobec naszego zadania... — Myślisz? — przerywa mu major Wyrwicki. — Według mnie daje nam dość dużo. Musimy się. liczyć z napadem na Warszawę z każdej strony. Zdaje mi się, że przede wszystkim jednak od Prus Wschodnich. — Mnie się też tak zdaje. Pawlikowski spogląda na zegarek. — Dopiero szósta. Zaraz powinniśmy mieć potwierdzenie. Nie wierzę, żeby Niemcy zostawili Warszawę w spokoju. Nikt w to nie wierzy. Ani w sztabie brygady, ani w dywizjonach podniesionych syreną w stan gotowości alarmowej. To, że granica przerywana jest ustawicznie już od bez mała dwóch godzin, w różnych punktach, lecz wciąż przez pojedyncze samoloty niemieckie lub małe ich grupy, to, że dotychczas nie kierują się one ku Warszawie, nic jeszcze nie znaczy. Trzeba czekać na to, co przyniosą następne godziny wojny. Meldunki wciąż płyną, wciąż dotyczą pojedynczych samolotów lub małych grup. Płyną zewsząd: z północy, z południa, z zachodu. Zgodnie z rozkazem w dywizjonach od czwartej rano dyżurują klucze alarmowe. Jeżeli nic nie stanie się w ciągu najbliższej godziny, trzeba będzie je zmienić. Nie ma sensu męczyć pilotów. Wiadomo, że gdy się siedzi w kabinie z tym wewnętrznym napięciem, z wyostrzonymi zmysłami, w ciągłej gotowości do startu, a start nie następuje, człowiek bezwiednie usypia swą czujność, osłabia się jego wola, męczy się fizycznie i psychicznie. Dywizjony zaś trzeba trzymać w pełnej gotowości bojowej. Pułkownik Pawlikowski zadowolony jest ze swojej brygady. Zadowolony jest także ze swojego sztabu. Przy pomocy takich właśnie wytrawnych oficerów- pilotów, jak Pamuła, Wyrwicki, Łaszkiewicz, Kołodyński i Grzmilas, udało mu się stworzyć to, co zamierzał: brygadę — monolit. Teraz jednak, gdy na stanowisku dowodzenia analizują stopniowo krystalizujący się obraz sytuacji powietrznej, do świadomości pułkownika z całą wyrazistością dociera obawa o dalsze losy

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 11 brygady. Zrobią na pewno wszystko, co będzie w ich mocy, ale przecież te możliwości w gruncie rzeczy są bardzo ograniczone. Eskadry dysponują wyjściowym stanem samolotów. Nie ma żadnych maszyn rezerwowych, nie ma silników, nie ma zapasowych śmigieł. Personel techniczny sygnalizuje o braku części zamiennych, ba, zabrakło nawet metalowych ogniwek do taśm amunicyjnych. Nie zdążyła zmobilizować się kompania lotniskowa, nie przybyła kolumna transportowa. Naciskany dowódca lotnictwa daje bardzo oględne i nieokreślone odpowiedzi. Z jego mglistych zapewnień i ogólnikowych obietnic niewiele można wyłuskać. Ciągle nie wiadomo, czy brygada może liczyć na uzupełnienie samolotów. Pawlikowski zna dobrze stan lotnictwa myśliwskiego. Wie, że zmobilizowano praktycznie wszystko, co nadawało się do linii, nawet „siódemki”. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że gdzieś mogą być rezerwowe maszyny, że ktoś tam na górze nie odkrył wszystkich kart. W tajemnicy mówi się na przykład o nowoczesnych myśliwcach francuskich i angielskich, które podobno są już w drodze do Polski. Nikt jednak konkretnie nie wie, kiedy te samoloty znajdą się na lotniskach polowych. Słowem, same niewiadome, łamigłówka nie do rozwiązania. Części zamienne to jeszcze pół biedy —można je ściągnąć samochodami z parku technicznego rozwiązanego już 1 pułku lotniczego, ich macierzystej jednostki. Gdyby i tam zabrakło, można zwrócić się bezpośrednio do wytwórni płatowców na Okęciu. Na pewno pomogą. Ale skąd brygada otrzyma samoloty, gdy wykruszy się stan maszyn w eskadrach, co w warunkach wojennych jest zjawiskiem naturalnym? Za dużo zebrało się tych zmartwień, chociaż na razie sytuacja nie rozwija się źle. Pierwsze zadanie — przejście na lotniska polowe — wykonali bez zastrzeżeń. Czyżby to miała być zapowiedź, że i w przyszłości wszystko ułoży się dobrze? Dochodzi szósta trzydzieści. Meldunek z Mławy. Posterunek obserwacyjno- meldunkowy zawiadamia, że duża grupa samolotów kieruje się prawdopodobnie ku Warszawie. — Kapitanie Łaszkiewicz! — Pawlikowski wzywa oficera swego sztabu. — Na rozkaz, panie pułkowniku. — Zarządzam stan pogotowia. — Tak jest. Łaszkiewicz natychmiast siada przy telefonie. Piloci dywizjonów wiedzą, co to znaczy „stan pogotowia”. Odrzucić maskowanie samolotów. Szybko zająć miejsca w kabinach. Uruchomić silniki i doprowadzić je do odpowiedniej temperatury. Sprawdzić jeszcze raz zamki spadochronowej uprzęży, skontrolować przyrządy pokładowe. Na to wszystko może być za późno, gdy padnie, a padnie niezawodnie, naturalny rozkaz następny: start! To już nie jest zwykłe sprawdzenie gotowości alarmowej. To jest gotowość do podjęcia walki, zgodnie z rozkazem realizacja zadania obrony przeciwlotniczej Warszawy. Więc — do maszyn.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 12 Obszerne pole w Zielonce zamienione na te dni w lotnisko — zaczyna żyć. Nad pobliskimi zabudowaniami przewala się grzmot silników, drżą gotowe do lotu myśliwskie górnopłaty. Trwa to kilka minut zaledwie, nie ma nawet czasu pomyśleć dokładnie, co się stało. Mechanicy stanęli u skrzydeł, wsłuchują się w huk silników, wprawne ucho ma stwierdzić, czy samolot jest przygotowany należycie. Od sprawności tych silników zależeć może, czy pilot powróci z walki. O tym tylko myślą. Zżyci, zaprzyjaźnieni z pilotami, mechanicy nie mogą im zrobić zawodu, gdy chodzi o śmierć lub życie. Tymczasem sztab czeka jeszcze na potwierdzenie wiadomości, że ta grupa, o której meldowała Mława, rzeczywiście zmierza ku Warszawie. Zdaje eto egzamin system Wyrwickiego. Meldunki są dość precyzyjne i przejrzyste. Nie ulega wątpliwości, że dłużej już czekać nie wolno. Jest godzina szósta pięćdziesiąt. Pawlikowski zarządza start obu dywizjonów w pełnych składach bojowych. Polowe lotniska w Zielonce i Poniatowie za chwilę opustoszeją. Kapitan Kowalczyk ładuje rakietnicę i zamyka ją z trzaskiem. Lufa wolno wędruje w górę. Oficer widzi dokładnie przyczajone pod lasem samoloty z obracającymi się łopatami śmigieł, już pozbawione maskujących gałęzi, prezentujące w całej okazałości swe zgrabne sylwetki o mocnych, tępo zakończonych łbach. Widzi pilotów w hełmach na głowach, z okularami już nasuniętymi, na oczy. Ogarnia go, nieoczekiwanie dla niego samego, dziwne wzruszenie. Ten strzał, który nastąpi za chwilę, ma w sobie coś uroczystego: rozkazuje startować na wojnę czwartemu dywizjonowi. Naciska spust i obserwuje z roztargnieniem lot czerwonej rakiety aż do momentu, kiedy ona gaśnie, opadając na zieloną łąkę pod lasem. Potem Kowalczyk odwraca wzrok ku samolotom, widzi, jak piloci zwiększają obroty, wychodzą ze swoich stoisk i kołysząc się na nierównościach polowego lotniska, idą na linię startu wykonawczego. Pierwszy rusza ostro, wymiatając za sobą obłok pyłu. Kapitan odprowadza go wzrokiem przez całą długość rozbiegu, jak zwykle uważając, czy pilot nie popełnia jakiegoś błędu. Ale błędu nie ma. „Jedenastka” unosi ogon, toczy się jeszcze chwilę i lekko odchodzi w powietrze. Za nią druga, trzecia, czwarta... Kowalczyk nie przestaje obserwować startów, mimo że nagle jego uwagą pochłania dokuczliwa myśl, że być może nie wszyscy wrócą z tego lotu. Nigdy dotychczas nie doznawał takich uczuć, gdy koledzy z dywizjonu opuszczali lotnisko. Teraz jest jednak wojna, niemiecka wyprawa z każdą minutą zbliża się ku Warszawie. Dywizjon Kowalczyka leci oto zagrodzić jej drogę. Otwiera rakietnicę i wyrzuca tekturową łuskę. Ile jeszcze razy dziś, jutro, pojutrze trzeba będzie strzelać te czerwone rakiety? Ile razy trzeba będzie myśleć o tym, że po kolejnym starcie wprost w objęcia tryskającego ogniem nieba może nie wrócić ten lub ów, po prostu serdeczny kolega, z którym tyle razy zasiadał do

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 13 brydża, sprzeczał się o jakieś drobiazgi lub namiętnie dyskutował o rzeczach ważnych, że właśnie on zginął śmiercią walecznych na wojnie i już nigdy Kowalczyk nie zobaczy jego twarzy ani uśmiechniętej, ani zatroskanej. Nagle zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo kocha tych morowych chłopaków i jak bardzo by pragnął, aby wszyscy powrócili. Nie ma co się jednak łudzić. Nie dziś to jutro muszą nastąpić te tragiczne, lotnicze pożegnania. Ostatnie maszyny wychodzą na start. Kowalczyk patrzy na opustoszałe stoiska, na mechaników, którzy pozostali pod lasem, i stwierdza, że wielu z nich salutuje. Nie ma czasu zastanawiać się nad tym, co się dzieje w sercach tych prostych, pracowitych ludzi. Trzeba odejść do swoich zajęć bojowych. Odwraca się jeszcze i spostrzega, jak jeden z mechaników żegna odlatujących dyskretnym znakiem krzyża. Więc Kowalczyk zwraca się twarzą w stronę, w której za białoszarymi cumulusami znikły ostatnie samoloty, i sam podnosi palce do daszka. W chwilę potem ten gest wydaje mu się śmieszny i niepotrzebny. Należy wierzyć w zwycięstwo, tak jak wierzą w nie piloci, którzy właśnie wystartowali. Czyż gdyby nie wierzyli w nie, poszliby w ten bój tak żywiołowo, tak elegancko, dbając o „czystość” startu tak samo, jak zawsze dbali w długim okresie pokojowego szkolenia? Wracajcie, chłopcy, zdrowi i cali. Wracajcie ze zwycięstwem. PIERWSZE STRZAŁY Porucznik Gabszewicz zwiększył obroty i sterem kierunkowym utrzymuje w ryzach rwący do przodu samolot. Musi uważać. Cały IV dywizjon wystartował przed nim i pozostawił nad polowym lotniskiem wolno opadający tuman kurzu. Kątem oka kontroluje porucznik start swoich prowadzonych — podchorąży Boguś i kapral Niewiara trzymają się wspaniale szyku. Tak powinno się startować na paradę lotniczą z okazji narodowego święta. W głowie Gabszewicza rojowisko myśli. Krzyżują się ze sobą, biegną niezależnie od siebie, chociaż właściwie wszystkie dotyczą tego samego. Tego startu właśnie. Więc najpierw, że ten kurz nie sprzyja silnikom. Cholerne lotnisko, ale na to nie ma rady, przynajmniej na razie. Dziś, jutro, może nawet pojutrze trzeba będzie tu jeszcze pozostać; żeby tylko cylindrów nie zarżnąć, gdyż i tak samolotów nie ma zbyt wiele. A swoją drogą trzeba będzie postawić „poważny” koniak Sawiczowi, chociaż właściwie, za co ma ten koniak stawiać? Na pewno gdyby od niego zależało, wykręciłby się jakoś od tego wyjazdu do Warszawy i wtedy Gabszewicz musiałby pozostać na ziemi, wszak nie było dla niego samolotu. Przyznać też trzeba, że ten Boguś i Niewiara to chłopaki na medal. A

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 14 może nie wiedzieli o tym, że ich dowódca ppor. pil. Tadeusz Sawicz wyjechał do Warszawy? Zresztą, wszystko jedno. Wiedzieli, czy nie wiedzieli, ale byli w kabinach, gdy zdecydował się zająć bezczynnie stojący samolot dowódcy klucza. Wyglądało nawet na to, że ucieszyli się. Czyżby stracili nadzieję na start, tak jak mechanik „jaskółki” nr 4, zaraz, jak on się nazywa? Chyba Kulesza, oczywiście, na pewno Kulesza. Ładny symbol wybrała sobie 114 eskadra. „Jaskółki zwiastują wiosnę”. Przeszło mu przez myśl, że to dobra wróżba. Zaczynać wojnę na samolocie z jaskółką na burcie. Więc nie Sawicz, lecz Gabszewicz siedzi oto w kabinie i prowadzi klucz na wojnę. Dziwnie to brzmi: na wojnę. Spiętrzone cumulusy na niebie, Gabszewicz stwierdza nawykiem pilota, że jest termika wznoszenia i próbuje z tego faktu wysunąć prognozę pogody na dni następne, przecież w każdej chwili zza któregoś z tych białoszarych obłoków wyjść mogą naprzeciw samoloty niemieckie, ta wyprawa bombowa, która leci na pewno z myśliwską osłoną. I trzeba będzie strzelać. Oni także będą strzelać. Dziwne: najmniej myśli o technice pilotowania. Prawa ręka na drążku sterowym, lewa na dźwigni gazu, mapa z lewej strony złożona i wetknięta między burtę samolotu a fotel — nie jest potrzebna. Kierunek 11-C, więc na północny wschód. Busola tańczy lekko i wskazuje ten nakazany kurs. Chodzi tylko o to, aby szybko uzyskać wysokość. Gabszewicz spogląda na ziemię pokrytą błękitnymi smugami mgły, zauważa, że prowadzeni pięknie trzymają się szyku. Porucznik szybko odnajduje swoje miejsce w ugrupowaniu „rój”, już dogonił dywizjon, lecą teraz razem. Jest tego trochę — stwierdza w myśli. Oliwkowe „jedenastki” i „siódemki” rozmieściły się na różnych wysokościach i wszystkie zdążają w kierunku 11-C. Próbuje liczyć, no tak, jest i trzeci dywizjon w komplecie. A więc na start poszła cała brygada z wyjątkiem klucza łącznikowego, który na swych RWD-3 nie nadaje się do prowadzenia walki powietrznej. Ta myśl, że są w komplecie, znakomicie poprawia samopoczucie; robi mu się przyjemnie i swojsko. W ogóle Gabszewicz nie zastanawia się nawet nad niebezpieczeństwem, tylko nad tym, czy niemiecka wyprawa jest duża? Dwadzieścia? Trzydzieści bombowców? Nie powiedziano ile, chociaż na Nowogrodzkiej powinni wiedzieć. A jeżeli nie na Nowogrodzkiej, gdzie spotykają się wszystkie połączenia telefoniczne, to w centralnej składnicy meldunkowej. Bardzo dziwne, że nie powiedziano, ile tych bombowców leci w stronę Warszawy. Trzeba będzie policzyć — myśli Gabszewicz.; Ostatecznie warto wiedzieć, w jakim stosunku sił zaczną pierwszy dzień wojny. Czy wróg od razu będzie miał przewagę liczbową. Spojrzał odruchowo na zegarek. Dochodziła godzina siódma. Brygada szła w kierunku Zegrza. Cicho było w eterze. Komendy układające brygadę w

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 15 ugrupowanie „rój” już przebrzmiały, dywizjony oto szczycić się mogły dyscypliną, z której były znane w całym polskim lotnictwie. Gabszewicz ciągnął swój samolot w górę rozglądając się ciągle po niebie. Musiało to kiedyś nastąpić, lecz Gabszewicz zdziwił się nagle zauważywszy, że około pięćset metrów wyżej, z przeciwnym kursem, wypłynęła piątka samolotów. Heinkle? Oczywiście Heinkle. Jakież inne samoloty mają w tak charakterystyczny sposób oszkloną kabinę? Dolnopłaty z zaokrąglonymi nieco konsolkami skrzydeł, ze statecznikiem pionowym spotykającym się z kadłubem pod kątem niemal prostym, z dwoma silnikami w opływowych gondolach. Przez chwilę przyglądał im się uważnie, zafascynowany niezwykłym widokiem. A one rosły w oczach, ciągle pozostając wyżej i nie zmieniając szyku. Nagle jakby przypomniał sobie, w jakim celu wystartował z Poniatowa. — „Sowy”! — rzucił w radio. — Widzę „sowy”, pięć „sów” z kursem sto dziewięćdziesiąt, pięćset wyżej! I nie czekając na żadne pokwitowanie, ściągnął drążek sterowy na siebie. W górę! Można atakować z dołu. Pilot pamięta o odmierzeniu potrzebnej poprawki, patrzy w celownik, wybrany Niemiec zbliża się, rośnie, lecz Gabszewicz czuje, że jego samolot staje się jakiś leniwy, niesterowny. Zbyt ostro idę w górę — myśli. — Ale zdążę, chyba zdążę... Nie ma czasu patrzeć na prędkościomierz, którego strzałka opada nieubłaganie ku coraz mniejszym wartościom. Trzeba naciskać, spusty kaemów. Mkną ku sylwetce Heinkla dwie smugi pocisków. Chyba niecelnie — stwierdza Gabszewicz, lecz nie można już obliczyć poprawki, samolot wali się na skrzydło, pilot widzi, jak ziemia zaczyna wirować pod nim. Zatrzymać ten ruch obrotowy! Umysł rejestrują przyczyny nagłej zmiany położenia — to jest korkociąg, a w korkociągu szybko traci się wysokość. Wyprowadzić. Jak najszybciej wyprowadzić, gdyż ten klucz Heinkli odejdzie na południe, zanim P-11 zdoła ponownie osiągnąć pułap potrzebny, do ataku. Więc — drążek sterowy od siebie, prawa noga do oporu. Obrót ustał, samolot pędzi teraz do ziemi w locie nurkowym, pilot pozwala mu się uspokoić i znów drążek na siebie. Rozgląda się, szuka tego, klucza bombowców i w pewnej chwili spostrzega Statecznik, charakterystyczny statecznik ze znakiem swastyki. Na kadłubie — czarny krzyż i jakieś litery. Zbyt daleko jednak, aby otworzyć ogień. Trzeba ciągnąć w górę, jak najszybciej. Znów Heinkel rośnie w oczach, znów drążek na siebie i — znów korkociąg. Latam jak noga! — złości się Gabszewicz na siebie samego. Podnosi głowę. Dobrze, że to zapamiętał. Trzeba podnieść głowę, aby wyprowadzić z korkociągu na dokładnie żądany kurs, którym Heinkle idą ku Warszawie. Jeżeli widzą te moje korki — myśli Gabszewicz o załogach Heinkli — to pękną ze śmiechu! Myśliwiec, psiakrew...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 16 Noga do oporu. Wciska orczyk steru kierunkowego i P-11 zatrzymuje się w ćwierćobrccie. Drążek od siebie. Teraz nie będę taki głupi. Rozpędzić samolot, zwiększyć prędkość do maksymalnej możliwej i wyrwać ostro w górę. Trzeba mieć tej prędkości największy zapas. Dopiero teraz stwierdził, że dwaj prowadzeni odeszli od niego. Nie wytrzymali zmieniającej się gwałtownie prędkości i pozostali gdzieś w dole, gdy on szedł do tych swoich nieudanych ataków. No, ci mi dadzą po wylądowaniu! „Gabszewicz wymyślił nową figurę bojową” — będą mówili z przekąsem, a on, niestety, musi milczeć i wstydzić się. Pcha lewą dłonią dźwignię obrotów, lecz ona jest już przesunięta do oporu. Koniec mocy. Nic więcej nie wydusi ze swego pięćsetsześćdziesięćiokonnego silnika Bristol „Mercury”, któremu1 dawno minął okres technicznej świetności. Spracowany weteran wyciągnie najwyżej 350 kilometrów na godzinę, chociaż na prędkościomierzu figuruje liczba znacznie większa. Tak czy inaczej, stanowczo za mało, by bez wysiłku dobrać się do szarych grzbietów Heinkli. Z jaką prędkością idzie to bydlę? — zastanawia się Gabszewicz. Przypomina sobie tajny album sylwetek samolotów Luftwaffe. Strona dwunasta, trzy rzuty He- 111 w czarnej barwie, krótka charakterystyka i punkt dla myśliwca najważniejszy — prędkość. O, psiakrew! Maksymalna równo 400 km./godz., przelotowa o pięćdziesiąt mniej. Ale przecież ta wyprawa sunie z bombami, z pełnym zapasem paliwa. Nawet dwa silniki mogą zaprotestować, gdy pilot zacznie się nad nimi znęcać. Więc jest chyba jakaś szansa, że mimo różnicy prędkości dojdzie do grupy wysuniętej ciągłe przed jego „jedenastką”. Spojrzał w dół, aby zorientować się, gdzie jest. Nie ulega wątpliwości: uciekają na północ, nad zabudowania wsi Nieporęt. Teraz trzeba sterować spokojnie. Gabszewicz spostrzega, że właśnie dołącza do niego jakiś P-11. Tak jest. To kapral Niewiara. Dobrze. Razem pójdą teraz do ataku. Zbyt wolno zbliża się do grupy Heinkli, która nie rozluźniwszy nawet szyku ciągnie ku celowi swojej wyprawy. Ale przecież się zbliża. Jeszcze chwila i będzie mógł otworzyć ogień, chociaż jest nieco niżej od bombowców. Teraz tylko celownik. T dokładnie sterować, zęby znów nie wygłupić się z tym korkociągiem. W siatce celownika rośnie Heinkel, rośnie coraz bardziej. Gabszewicz naciska spust i widzi smugi własnych pocisków. Umieścił je precyzyjnie w sylwetce bombowca. Niemiec jednak także otworzył ogień. Z dolnego stanowiska strzeleckiego pędzą ku niemu świetliki pocisków, słyszy, jak biją w skrzydło, lecz nie zważa na nie. Zbliża się i tnie swoimi seriami, widzi, jak przy uderzeniach jego pociski rozbłyskują i gasną. Dużo jest tych ogników, dziwne, że Heinkel ciągle jeszcze leci i strzela. Pewnie tak samo na skrzydłach P-11 rozpalają się podobne ogniki, bo słychać wyraźnie ich grzechot.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 17 Dobrze, że jeszcze jest amunicja. Więc to tylko sekundy! Jakże złudne jest poczucie czasu. A jeżeli jest amunicja, to trzeba tego Heinkla kończyć. Wygląda jednak, że to bestia jest nie do pokonania. Przecież wszystkie serie są celne, on zaś leci i leci. Gabszewicz czuje, jak wzbiera w nim pasja. Jeszcze raz wciska spust i... nareszcie! Z lewego silnika Heinkla buchnął gwałtownie, jak przez otwarty zawór, gęsty kłąb czarnego dymu. — Tym razem dostał na fest! — krzyczy Gabszewicz. I rzeczywiście. Dym zabarwia się pomarańczowcczerwonym kolorem tak, to jest płomień. Dopiero teraz bombowiec zmienia kurs. Kładzie się na skrzydło, pewnie chce wracać na własne lotnisko. Zbyt jest jednak daleko. Już nie ujdzie. Jeszcze porucznik spostrzega, jak otwierają się pod Heinklem luki bombowe i ciemne kreseczki bomb lecą w dół. Patrzy, na co spadną. Pod nimi łąki, rzadkie wsie, opodal srebrzy się Wisła i Bugo-Narew. Modlin. Widać kłębiące się wybuchy na łąkach, ludziom nie wyrządzą krzywdy. Heinkel zniża się coraz bardziej, 'przed nim jakieś drzewa. Gabszewicz odprowadza go, zbliża się doń i stwierdza, że strzelec przestał strzelać. Oparty głową o burtę tkwi w bezruchu, lufa karabinu maszynowego jest podniesiona i milcząca. P-11 leci za Heinklem, jak on schodzi coraz niżej. Gabszewicz widzi, że oto przed bombowcem otwiera się las. Więc ku. tej polanie zmierza ciężko postrzelony Niemiec. Nie. Nie doleci. Zawadza skrzydłem o drzewa i potężny słup ognia i dymu wybucha przed polskim myśliwcem. Można poderwać maszynę. Gabszewicz rozgląda się i dopiero teraz spostrzega, że Niewiara jest tuż obok. Macha skrzydłami, jakby chciał powiedzieć: „Wszystko w porządku, panie poruczniku”. Idą obaj w ciasny wiraż. Gabszewicz wyciąga mapę i w miejscu upadku Heinkla kreśli ołówkiem czarny krzyżyk. To wystarczy do meldunku. Był to zaledwie pojedynek. Wygrany wprawdzie, lecz przecież nie tylko ten Heinkel szedł ku Warszawie. Sam widział pięciu. Ponieważ Niewiara jest przy nim, więc chyba nic nie strącił. Gdzie podziała się pozostała czwórka? Trzeba! szybko iść w stronę Warszawy, próbować dojść grupę jeszcze przed miastem, zanim Niemcy zdążą zrzucić ładunek bomb. Bezcelowe usiłowania. Tamci są już daleko, nie zdąży. Gabszewicz nie ma też amunicji. Trzeba wracać na lotnisko. Nie jest to trudne, nawet mapa niepotrzebna. Wystarczy lecieć wzdłuż toru kolejowego Modlin—Warszawa, do Legionowa. Poniatów leży obok. Lecąc teraz po prostej, mając tor pod prawym skrzydłem, najbliższą drogą do domu, porucznik stwierdza, że zwycięstwo, jego pierwsze zwycięstwo w tej wojnie, nie cieszy go tak, jak sam sobie to wyobrażał wcześniej. Nawet niepokoi go. Nie powinien był tracić opanowania, które jest bądź co bądź jedną z

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 18 podstawowych cech myśliwca. Gdy spostrzegł płomień na. silniku Heinkla, mógł już zestawić swą ofiarę własnemu jej losowi i zająć się następnym z pozostałej czwórki. Powinien był tak uczynić, ale. zagalopował się. Teraz dopiero przypomina sobie, że nie był przecież sam w tej walce. Gdy atakował swojego Heinkla, widział „jaskółkę” podchorążego Bogusia idącą również do ataku. Że też wówczas nie zwrócił na to większej uwagi! Teraz wydaje mu się to dziwne. Intryguje go pytanie: co zdziałał Boguś? Okaże się to wkrótce, na ziemi. Widać już lotnisko. Gabszewicz idzie w obszerny krąg, ogląda się jeszcze wokół, czy nie ma przypadkiem w powietrzu jakiegoś niemieckiego zwiadowcy, zmniejsza obroty i spływa w dół. Kołuje do swojej bramki, zatrzymuje silnik i wyskakuje z kabiny. Mechanik wybiega naprzeciw, coś krzyczy z daleka. Uszy pełne są jeszcze huku silnika, pilot podchodzi do niego. — Co takiego, Kulesza? — Kierunek szesnaście. Trzeba zapuszczać. Jasne. Wojna nie kończy się jednym lotem. Znów trzeba iść w powietrze. — Fanie poruczniku, Struczak już ładuje amunicję. Pomogę panu. — Dziękuję, Kulesza. Silnik znów wchodzi na obroty. Jeszcze jeden start parą. Nie ma czasu zastanawiać się, dlaczego nie startuje Niewiara, lecz ktoś ze 113 eskadry. Wskazuje na to puchacz, symbol tej eskadry namalowany na kadłubie. Obojętne, kto to jest, byłe się dobrze trzymał szyku, byle wspierał w walce, która znów może nastąpić za chwilę. Kierunek — szesnaście. Gabszewicz idzie w wyznaczony rejon w stronę Zielonki, a więc na południowy wschód. Jakiś dymiący Heinkel przecina mu drogę, lecz siedzą mu na ogonie dwie polskie „jedenastki”, Nie ma więc tu nic do roboty. Kwadrans porucznik patroluje niebo w wyznaczonym sektorze. Jest cisza i pustka.. Czyżby wystartował zbyt późno? Być może jakaś grupa bombowców rejon ten już minęła, zanim Struczak zdążył uzupełnić mu amunicję? Raczej nie. Poranny start udowodnił, że system naprowadzania działa dobrze. Poprzedni lot powinien był już nauczyć — myśli Gabszewicz — że przeciwnik pojawia się niespodziewanie. Wyskoczy zza byle jakiej chmurki, więc oczy trzeba mieć szeroko otwarte. Podciąga nieco wyżej swój samolot, „puchacz” idzie za nim jak cień, razem chodzą esami po nakazanym rejonie. Jest! Z prawej strony, lecz dość daleko, przemyka nieco niżej duży dwusilnikowy samolot. Gwałtowne kopnięcie orczyka, drążek, w lewo. Cel pojedynczy, ten ujść

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 19 nie powinien. Gabszewicz przygląda się ciemnej sylwetce w maskującym kamuflażu. Wydłużony kadłub z oszklonym nosem i wypukłym garbem kabiny, podwójny statecznik, krótkie skrzydła zakończone żółtymi pasami. Czort wie, co to znaczy? Wątpliwości nie ma, to Dornier-17, może jeden z tych, które w lecie hulały na polskim niebie. Prędkość przelotowa 350, ale drań na pewno zachował zapas mocy. Gabszewicz wie, że zmusi tego Dorniera do walki wówczas, gdy dojdzie doń niepostrzeżony, albo gdy załoga bombowca będzie sobie tego życzyła. Pełny gaz nic nie pomoże. Niemiec ma lepsze silniki. Jeśli wrzepi obroty do maksymalnych, natychmiast odskoczy, jakby go kto z procy wystrzelił. Ale cel jest — trzeba próbować. Lecz Dornier spostrzega polską parę myśliwców. Strzelec otwiera z daleka chaotyczny, nerwowy ogień, pilot idzie w lot nurkowy i odchodzi na północ. Gabszewicz stwierdza, że odległość .zamiast maleć wyraźnie się zwiększa. Bezcelowa jest ta pogoń. Trzeba wracać do swojego patrolu. Teraz czas płynie szybko. Zupełnie inaczej płynie czas, gdy wypatruje się pomiędzy cumulusami nieprzyjaciela, a zupełnie inaczej, gdy się z nim walczy. Już ponad godzinę jest w powietrzu. Jeszcze trochę i wyczerpie się zapas paliwa. Trzeba wracać. Radość panuje w dywizjonach. Mimo technicznej przewagi wroga można walczyć. Można zwyciężać. Poziom wyszkolenia, ofiarność i odwaga robią swoje. Wiadomość o kapitalnym znaczeniu przebiega przez eskadry jak iskra elektryczna: formacja niemieckich bombowców nie dotarła do Warszawy! Inaczej ocenia się sytuację z kabiny pojedynczego myśliwca zawieszonego .nad ziemią, inaczej ze stanowiska dowodzenia brygady. Tu składane są w całość, w jasny, wyrazisty obraz wszystkie zwycięstwa i porażki. Więc porucznik Gabszewicz pierwszy nawiązał kontakt wzrokowy i ogniowy z nieprzyjacielem. Pierwszy zestrzelił Heinkla. Ten fakt ma w brygadzie ogromne znaczenie, podnosi ducha bojowego załóg. Podkreśla więc ten fakt pułkownik Pawlikowski, stwierdzając, że jest to wydarzenie historyczne; nazywa oficjalnie sukces Gabszewicza pierwszym zwycięstwem powietrznym w wojnie. Nie wie, że się myli, że dopiero po dwóch latach, gdy losy wojny rzucą i jego, i setki innych polskich pilotów co dalekiej Wielkiej Brytanii, gdzie o wiele skuteczniej będą bronili honoru biało-czerwonej szachownicy — wrócą w gronie wrześniowych weteranów do pytania, kto właściwie był pierwszym zwycięzcą? Czy porucznik Aleksander Gabszewicz, czy podporucznik Władysław Gnyś z krakowskiego dyonu myśliwskiego, który zestrzelił bombowca Ju-87, czy wreszcie podporucznik Stanisław Skalski z dyonu toruńskiego z zaliczonym na pewno razem z załogą wziętą do niewoli rozpoznawczym Henschlem Hs-126? Wszyscy trzej stoczyli zwycięskie walki w tym samym mniej więcej czasie, z odchyleniem rzędu minut, w różnych rejonach Polski. Wszystkim należą się więc jednakowe słowa uznania.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 20 Ale 1 września 1939 roku bezpośrednio po rozbiciu niemieckiej wyprawy bombowej pułkownik Pawlikowski mówi tylko o Gabszewiczu i jego stawia za wzór innymi pilotom. I słusznie, że tak właśnie mówi, bo on jako pierwszy otwiera listę zwycięstw brygady.2 Sztab ma pełne ręce roboty. Trzeba na zimno ocenić poranny bój, wyciągnąć wnioski, przygotować dokumenty. Wniosków jest mnóstwo, ale jeden uzyskuje rangę najwyższą: brygada musi atakować tak właśnie, jak dziś rano. Z taką siłą i z taką zaciekłością. Mocny cios polskich myśliwców rozłupał niemiecką wyprawę. Silną wyprawę. Niebagatelny ładunek znajdował się w komorach bombowych osiemdziesięciu He-111, i Do-17. Cały ten ładunek, z groźną nadzieją podwieszony gdzieś na kilku lotniskach w Prusach Wschodnich, spadł na pola i łąki podwarszawskie w wielkim czworoboku między Warszawą, Zegrzem, Jabłonną i Radzyminem. Bezładnie wyrzucane bomby nie wyrządziła żadnych szkód. A więc zdał egzamin system powiadamiania i naprowadzania tak szczegółowo przygotowany przez sztab brygady. Zdali również egzamin piloci pozostający w walce około pięćdziesięciu minut, w walce zaciętej, złożonej z pojedynczych spotkań i wymiany ognia. A faktem jest, że przeciwko setce niemieckich samolotów, bombowców i myśliwców z bezpośredniej osłony, wystartowało pięć polskich eskadr po dziesięć maszyn każda. Udzieliła im pomocy nie zaplanowanej z góry 152 eskadra myśliwska z armii „Modlin”. Zdała egzamin artyleria przeciwlotnicza, znakomite Boforsy i starachowickie siedemdziesiątkipiątki, najnowsze dzieło polskich konstruktorów. Niewielkie miała wprawdzie sukcesy, ale swym ogniem z wewnętrznego pierścienia OPL stolicy ułatwiła walkę polskim myśliwcom, wskazując im cele na podejściach do miasta. To są bez wątpienia pozytywy i tak trzeba działać w przyszłości. Duchem zaczepnym, wolą walki i poziomem opanowania pilotażu Niemcy nie dorównują polskim myśliwcom. Pułkownik Pawlikowski, jakkolwiek zadowolony z porannej bitwy, stara się być powściągliwy w wypowiadaniu sądów i tylko Wyrwicki zgadza się z dowódcą, że nie wszystko przebiegało tak, jak należy. Obaj oczywiście doskonale pojmują uczucia pilotów, którzy po raz pierwszy w życiu stanęli oko w oko z nieprzyjacielem. — Nie zaszkodziłoby mieć więcej zimnej krwi — mówi Pawlikowski do swego szefa sztabu. — Trzeba tę uwagę przekazać dywizjonom. — Słusznie — zgadza się Wyrwicki. — Do momentu nawiązania kontaktu wzrokowego z nieprzyjacielem naprowadzanie z ziemi przebiega sprawnie. 2 Zwycięstwo ppłk Aleksandra Gabszewicza z dnia 01.09.1939 zaliczone zostało jako wspólne z kpr. Niewiarą ze 114 esk.myśl., czyli 1/2-0-0 He-111. (przyp. blondi)

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 21 Pracujemy na czterech długościach fal, co umożliwia kierowanie czterema eskadrami jednocześnie. Piloci słyszą nas i słyszą się wzajemnie... — Ale tylko do tego momentu panuje dyscyplina radiowa. Po zidentyfikowaniu nieprzyjaciela, jak sam pan stwierdził, zaczyna się chaos. Nie ma komend, nie ma rozkazów, są natomiast nakładające się okrzyki, strzępy zdań, pojedyncze słowa. Rozumiem skutki rozładowania napięcia, rozumiem wstrząs z powodu porażki i uniesienie po zwycięstwie. Pilot musi jednak panować nad sobą, jeśli chce swą wolę narzucić przeciwnikowi. W przeciwnym razie sam padnie jego łupem... Ma rację pułkownik. Można i trzeba usunąć ten brak. Przypomnieć należy pilotom, że to jest bitwa, a nie sportowy mityng. Nerwy muszą trzymać w garści. Nie wolno utrudniać dowodzenia tak wielkim wysiłkiem zorganizowanego. I tak przecież brygada jest w gorszym położeniu niż napastnik. Warto pamiętać, że w 111 eskadrze na dwanaście samolotów tylko osiem posiada radio, a w 112 i 114 — tylko sześć na dziesięć i dwanaście, w 113 — pięć, a 123 eskadra, wyposażona w mocno już zużyte myśliwce P-7, w ogóle nie ma ani jednego odbiornika. Niemcy zaś wszystkie swoje samoloty bojowe wyposażyli w niezawodne środki łączności o dużym zasięgu. Stanowi to także jeden z ważnych elementów przewagi nieprzyjaciela. Nie znaczy to oczywiście, że Niemcy działali dokładniej. Nie popisali się ani dyscypliną radiową, ani odwagą, ani umiejętnościami. Trudno, jednak zaprzeczyć, że pod względem technicznym, jakością i ilością sprzętu, górują nad Polakami. Luftwaffe zademonstrowała siłę i tej prawdy już w pierwszym dniu wojny nie można podważyć niczym. I tu budzą się pierwsze niezbyt optymistyczne refleksje. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się na lotniskach. Sukces w powietrzu opłacony został już odczuwalnymi stratami. Gdyby teraz trzeba było znów poderwać brygadę, jej eskadry nie mogłyby wystartować w swych pełnych składach. Rzecz charakterystyczna: bezpowrotnie straconych maszyn — tych, które wróg zniszczył w walce — jest zaledwie kilka. Uszkodzonych natomiast — mnóstwo. Niemcy nie żałowali amunicji, tłukli długimi seriami. Szczególnie ucierpieli ci, którzy odważnie nawiązali walkę z myśliwcami osłony bezpośredniej, Messerschmittami 110, uzbrojonymi nie tylko w karabiny maszynowe, lecz także 20 mm szybkostrzelne działka. Półmetrowej nieomal średnicy otwory w kadłubach, o krawędziach rozprutych i pogiętych, najdobitniej świadczą o sile eksplozji pocisków i różnicy jakości uzbrojenia. Odczuły to na sobie 114 i część 111 eskadry. Mechanicy dwoją się i troją. Wiedzą dobrze, o jaką stawkę idzie gra. Tankowanie paliwem, tlenem, ładowanie amunicji pochłania dużo czasu. Znacznie więcej pracy trzeba włożyć jednak! w klepanie kadłubów, lutowanie, usuwanie przestrzelin. Wiele samolotów jest niesamowicie poharatanych, aż wierzyć się nie chce, że piloci zdołali dociągnąć' na nich do lotniska. Szczery podziw wzbudzają

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 22 „jedenastki”, które spisują się tak dzielnie i tak niezawodnie poddają woli człowieka. Mowy nie ma, aby ślady bitwy można było usunąć w ciągu minut czy nawet godzin. Mechanicy już wiedzą, że do zmroku nie odejdą od swych maszyn. Gdyby choć brygada dzisiaj nie musiała startować po raz drugi, ale to jest raczej wykluczone. Niemcy nie pogodzą się z porażką, nie zrezygnują z powtórnej próby sforsowania polskiej obrony i przedostania się nad Warszawę. Pozostaje tylko pytanie: kiedy? System dozorowania działa sprawnie. Major Wyrwicki ciągle odbiera meldunki o pojedynczych samolotach i małych grupach, przekraczających w wielu punktach granice państwa. Granice? Nie, linię ognia, która zwija się, pęka, przemieszcza z każdą godziną w głąb Polski z zachodu, północy i południa. W dywizjonach tymczasem panuje nastrój niezwykłego podniecenia. W Zielonce i Poniatowie piloci zebrali się przy namiotach dowódców. Dyskutują, dzielą się spostrzeżeniami, wymieniają pierwsze doświadczenia. Rozmowy są chaotyczne, przerywane raz po raz jakąś najświeższą nowiną, ale stopniowo wyłania się z nich obraz bitwy. Więc wniosek główny: przewaga Niemców w prędkości i uzbrojeniu. Wiedzieli, że tak będzie, jednak dopiero teraz, po spotkaniu z wrogiem twarzą w twarz, po oględzinach przestrzelin i wyrwanych kawałach blachy, żeber i podłużnie odzywa się na dnie duszy piekąca gorycz i zazdrość. Psiakrew, dlaczego tylko oni? Dlaczego brygada, której powierzono najbardziej zaszczytne zadanie — obronę stolicy, nie ma takich samolotów i takiego uzbrojenia? Dlaczego przez tyle lat uczyniono tak mało, by zastąpić wysłużone „jedenastki” nowocześniejszymi myśliwcami? Jakże żałośnie wyglądają w tych zmaganiach „siódemki”! Powszechny respekt wzbudza zwłaszcza Messerschmitt 110, dwusilnikowy ciężki pościgowiec. „Duże to, niezgrabne — piekli się jeden z pilotów — ale cholernie szybkie i wali z działek jak młotem. Zatkało mnie, gdy zobaczyłem przed sobą ten pysk z zębami rekina”. Są też pomyłki, a jakże. Wielu pilotów wzięło w pierwszej chwili niemieckie Heinkle za polskie Łosie i dopiero czarne krzyże, a także ogień strzelców, upewnił ich, z kim mają do czynienia. O tym ogniu mówi się różnie, że mimo wszystko jest niezbyt celny, chaotyczny, ale przecież groźny, o czym świadczą ich potrzaskane samoloty. Najgorszy jest pierwszy moment, gdy formacja trzyma się jeszcze w szyku i osłania wzajemnie. Rozbić ten szyk — to zadanie podstawowe. O wiele łatwiej dobrać się później do pojedynczych kluczy lub samotnych bombowców. Piloci zdołali tego dokonać, przeszli jak błyskawica przez strefę ognia, zmusili Niemców do wyrzucenia ładunku przed celem. Krótko mówiąc, wbrew wszystkim przeciwnościom, zadanie wykonali. Czyżby więc nie było powodów do zmartwienia? Na to pytanie odpowie przyszłość. Na razie trzeba się zadowolić porannym sukcesem. Wróg dostał niezłą nauczkę. A że straty są i po naszej stronie? Cóż, wojna.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki 23 Tak jest. Są straty. Nie wrócił kapitan Olszewski. Jeszcze nie wiadomo: być może żyje, lecz lądował gdzieś przymusowo. Nadzieja jest jednak nikła. 123 eskadra nie ma już dowódcy. Nie wrócił ze sto czternastej starszy szeregowiec Olewiński. Pierwsi polegli. Gwar milknie, gdy wspominają o tej stracie. Jest chwila zadumy nad śmiercią kolegów, która oto staje się sprawą głęboko osobistą. To samo może spotkać każdego z nich, chociaż trudno w to uwierzyć, trudno jest wyobrazić ^sobie własną śmierć, trzeba się jakoś otrząsnąć ż tych niedobrych myśli, powrócić znów do życia, do walki, do tego zapału, który przecież mimo wszystko nie opuszcza nikogo. — Oni latali na P-7 — mówi słabym głosem kapral Horn. Rzeczywiście. Spoglądają na Horna, jakby odkrył przed nimi jakąś tajemnicę. Lecz co się dzieje z tym człowiekiem? Staje się blady, coraz bledszy i wali się wreszcie na trawę. Podskoczył lekarz dywizjonowy, pochylili się koledzy. — Karetka! Szybko! Horn jest ranny. Jak on wytrzymał? Pocisk siedzi w plecach, a pilot wylądował prawidłowo, zakołował do swojej bramki, wysiadł z kabiny, jeszcze tyle czasu rozmawiał o różnych sprawach, ale nie o swoim cierpieniu, zanim zemdlał. Niewiarygodne! A jednak prawdziwe. Jest to kolejna strata. Strata, której nie liczył dotychczas czwarty dywizjon. A w trzecim? Tam nie ma strat. Tylko podporucznik Palusiński jest ranny. Jest w szpitalu, już uczynili dziennikarze wrzawę wokół jego osoby jako pierwszego rannego lotnika Warszawy. Zegarek uratował mu lewą dłoń, odłamki zdruzgotały go, lecz kość została lekko tylko skaleczona, gdyby nie inne jeszcze rany i duży upływ krwi, mógłby dalej walczyć. Tymczasem składa relację w, szpitalu z przebiegu swej walki. Wystartował w składzie 111 eskadry i w rejonie Wyszkowa spotkał dwanaście Heinkli. Przewaga Niemców była kolosalna, lecz Palusiński bez wahania poszedł do ataku, jedną z pierwszych serii zestrzelił Heinkla, powrócił do walki; nie postąpił tak jak Gabszewicz, zbyt wielu miał przed sobą Niemców. Drugiego uszkodził, gdy to się stało. Nagie stwierdził, że nie widzi przed sobą nic. Ciemno. Nie zauważył tej serii, która pogrążyła świat w ciemnościach, przestał panować nad maszyną, ale świadomości nie stracił. Waląc się w korkociągu do ziemi, myślał usilnie, co się stać mogło, że nagle ogarnęła go ciemność. Okulary! Oczywiście okulary. Usiłował podnieść je lewą ręką, z prawej nie wypuszczając drążka sterowego; wiedział, że ziemia się zbliża, całym ciałem odczuwał korkociąg, nie widząc obracającego się horyzontu, lecz okazało się, iż

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/15 Medard Krzycki ręki podnieść nie może. Jestem ranny — uświadomił sobie i w tym momencie poczuł dziwne ciepło pulsujące w lewym przedramieniu. Puścił drążek i prawą ręką podniósł okulary. Relacja ppor. Jerzego Palusińskiego opublikowana 4 września przez dziennik „Express Poranny” 24