ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 153 364
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 850

Sparks Kerrelyn - Love At Stake 08 - Moje wielkie wampirze wesele (oficj.)

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Sparks Kerrelyn - Love At Stake 08 - Moje wielkie wampirze wesele (oficj.).pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 197 osób, 148 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 349 stron)

Sparks Kerrelyn Love At Stake 08 Moje wielkie wampirze wesele Różnice kulturowe? To nic wobec uczucia. Zakochanych nie poróżni nawet to, że jedno pije do kolacji greckie wino, a drugie syntetyczną krew… Psycholożka FBI Olivia Sotiris szukała chłodnej morskiej bryzy, piasku pod stopami i przerwy od wariackiego i czasami aż nazbyt niebezpiecznego życia. Ale kiedy uciekła na małą grecką wyspę, znalazła tylko wścibskie babcie, które usiłują wydać ją za mąż. Czy nie widzą, że nie interesuje jej żaden facet – z wyjątkiem Robby’ego MacKaya? Robby też potrzebuje ochłonąć, bo może myśleć tylko o jednym: o zemście na tych, którzy trzymali go w niewoli. Ale poznaje Olivię, piękność z burzą czarnych włosów i kuszącym uśmiechem. Nie wie jeszcze, że będzie musiał ratować jej życie – i dać jej ten pierwszy raz, którego ona nigdy nie zapomni…

Rozdział 1 Robby MacKay, zbliżając się do miejsca spotkania w Central Parku, miał mordercze myśli. Spokojny krajobraz nie był w stanie rozproszyć jego wściekłości. Światło księżyca migotało na nieruchomej tafli jeziora i połyskiwało na aluminiowych kadłubach łódek leżących rzędem na brzegu. Stojąca nieopodal szopa na łodzie była pusta i cicha. Robby zwrócił na to uwagę tylko dlatego, że spodziewał się zasadzki. On i jego towarzysze zatrzymali się przy schodach prowadzących w dół, w głąb niewielkiego, mrocznego wąwozu. Na jego dnie znajdował się tunel, w którym czekał Malkontent. Gdyby wszystko poszło po myśli Robby'ego, to można by powiedzieć, że czekał na własną śmierć. Ruszył schodami z Zoltanem i Phineasem. Angus MacKay i jego żona Emma popędzili za wzgórze z wampirzą prędkością, by sprawdzić drugi koniec tunelu. - Mówiłem ci... przyjdź sam - szepnął głos z rosyjskim akcentem z czarnego wnętrza tunelu. Phineas zatrzymał się na podeście w połowie schodów, trzymając dłoń na rękojeści miecza. - Od miesięcy próbujesz mnie zabić, Stan. To oczywiste, że przyprowadziłem ze sobą paru wrednych i wściekłych gości. Jeden fałszywy ruch, a postarają się, żebyś wyglądał jak boeuf Stroganow.

Robby, który od niemal trzystu lat żywił się wyłącznie krwią, nie bardzo wiedział, jak wygląda boeuf Stroganow, ale fakt, że został nazwany wrednym i wściekłym gościem, sprawił mu ponurą satysfakcję. Niestety w tej chwili był raczej niezdarnym słabeuszem. Przy każdym kroku miał wrażenie, że zapada się w mokry, ruchomy piach. Gips i bandaże już wczoraj w nocy zostały usunięte z jego stóp i dłoni, więc dzisiaj obwieścił, że jest gotów do akcji. To był jednak blef, który mógł się udać tylko pod warunkiem, że nie spadnie ze schodów. Tymczasem inny wredny i wściekły gość, Zoltan Czak-var, śmignął w dół po schodach z nadnaturalną prędkością i ustawił się pod ceglaną ścianą na prawo od wejścia do tunelu. Podczas wcześniejszej rozmowy telefonicznej Rosjanin zaklinał się, że na spotkanie z Phineasem przyjdzie sam. Robby i jego przyjaciele podejrzewali pułapkę, ale pytanie brzmiało: gdzie? Malkontenci musieli sobie zdawać sprawę, że Phineas przyjdzie do Central Parku z grupą wampirów. Czy planowali zaatakować w parku, czy może mieli nadzieję, że wampiry zostawią swoją bazę w Romatech Industries bez zabezpieczenia, ze zmniejszoną ochroną? Tak czy inaczej, wampiry wiedziały, że nie mają innego wyjścia, jak podzielić się, by chronić i Phineasa, i Romatech. Robby prosił o pozwolenie, by mógł dołączyć do grupy udającej się do Central Parku, zakładając, że dzięki temu będzie miał większą szansę zabić Malkontenta. Wprawdzie jeden Malkontent to oczywiście za mało, ale zawsze jakiś początek. Zszedł w dół schodami i ustawił się na lewo od wejścia. - Jo, Stan - zawołał Phineas do Rosjanina. - Płacisz czynsz za ten tunel czy jak? - Wyciągnął miecz i dodał „gangsterskim" głosem: - Chodź, przywitaj się z moim małym przyjacielem.

Rosyjski wampir, ubrany w czarne bojówki i czarną bluzę zapinaną na suwak, powoli wyszedł z tunelu. Kaptur, który miał na głowie, rzucał cień na jego twarz, ale kiedy nerwowo rozglądał się dookoła, widać było błyski w jego lodowatych, błękitnych oczach. Drgnął, kiedy Zoltan wydobył miecz i ostrze zalśniło w blasku księżyca zaledwie kilka centymetrów od ramienia Rosjanina. Robby natychmiast zrobił to samo; sięgnął za głowę, by dobyć claymor z pochwy na plecach. Kiedy palce mu się omsknęły, chwycił rękojeść oburącz, żeby nie upuścić broni i nie wyszczerbić własnej grubej czaszki. A niech to. Powinien był wziąć lżejszy miecz. Opuścił claymor, opierając czubek o ziemię. Rosjanin uniósł ręce w geście poddania. - Nie przyszedłem tu walczyć. Nie mam broni. - I jest sam. - Emma wyłoniła się z tunelu, wbiegła po schodach i zatrzymała się na podeście obok Phineasa. -Tunel jest czysty. Angus również wyszedł z tunelu i schował claymor do pochwy na plecach. Obszukał Rosjanina od tyłu i zaszedł go od przodu, by obszukać go jeszcze raz. Zerwał kaptur z jego głowy i, cofnąwszy się o krok, spojrzał na niego gniewnie. - Stanisław Serpukhov. Co ty kombinujesz? Robby zesztywniał, spojrzawszy na nastroszone, utlenione włosy Rosjanina. Widział go już kiedyś. Jego świeżo zagojone palce drgnęły i zacisnęły się kurczowo na rękojeści miecza. - Byłeś tam. Byłeś w jaskini. Stanisław obrócił się, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma. - Ty? - Cofnął się i potknął o pierwszy stopień schodów. - Ty żyjesz? Wspomnienia przemknęły przez umysł Robby'ego. Obrazy oprawców, ich wykrzywionych, triumfujących

twarzy. Smród jego własnego palonego ciała. Trzask pękających kości. - Ty cholerny sukinsynu. Byłeś tam. - Oburącz uniósł miecz. - Robby, przestań! - rozkazał Angus. - On tam był! - Robby skoczył w stronę Rosjanina, który wbiegł po schodach na podest. - Przestań, powiedziałem. - Angus położył dłoń na piersi Robby'ego, a drugą na jego przedramieniu, zmuszając go, by opuścił broń. Robby spojrzał ze złością na swojego prapradziadka, który wyglądał niewiele starzej od niego. - Żądam satysfakcji. Nie możesz mnie powstrzymać. Angus odpowiedział równie gniewnym spojrzeniem. - A ja liczę na to, że posłuchasz rozkazu. Robby wyrwał ramię z chwytu Angusa i skupił się na Rosjaninie. - Teraz już wiem, kim jesteś i gdzie cię znaleźć. - Nie chcę z tobą zadzierać. - Stanisław przysunął się bliżej do Phineasa. Młody czarnoskóry wampir spojrzał na niego w osłupieniu. - Co ty robisz, facet? Myślisz, że ja cię obronię? Od dawna próbowałeś mnie zabić. - Wcale nie chciałem - burknął Stanisław. - Jędrek powiedział, że muszę cię zabić... Inaczej on zabije mnie. Ale teraz on nie żyje. Wszyscy, którzy słyszeli ten rozkaz, nie żyją. Już nic mnie nie zmusza, żeby cię zabić. Phineas żachnął się drwiąco. - To bardzo szlachetnie z twojej strony. Stan spojrzał nieufnie na Robby'ego. - Nie podobało mi się, co robił ci Casimir...

- Ale stałeś tam i patrzyłeś - warknął Robby. - Pomagałeś przykuć mnie do krzesła srebrnymi łańcuchami. Podobał ci się ten zapach palonego ciała? Stan przechylił głowę na bok. - Niet. Ale coś ci powiem. Jeśli przyłapią mnie tutaj na rozmowie z wrogiem, sprawią mi taką łaźnię, że twoje tortury będą przy tym jak... spacerek po parku. Na pamiątkę trzydziestu srebrników wyrwą ze mnie trzydzieści kawałków ciała, a pierwszy będzie język. - Więc najlepiej zabiję cię od razu i oszczędzę ci cierpień! - Robby skoczył do schodów, ale zatrzymała go wyciągnięta ręka Angusa. - Dość, chłopcze - syknął cicho Angus. Odwrócił się do Rosjanina. - Zamierzasz zdradzić swojego mistrza? - Jeśli masz na myśli Casimira, to nawet go nie znałem, póki nie przyjechał do Ameryki i nie oznajmił, że jest naszym wodzem. Nie jestem zabójcą. Nigdy nie byłem. Byłem... rolnikiem. Trzymałem się z rosyjskimi wampirami, bo jestem Rosjaninem i moi ziomkowie nauczyli mnie, jak tutaj żyć. - I nauczyli cię zabijać śmiertelników - burknął Robby. - Nigdy nikogo nie zabiłem - upierał się Stan. - Pożywiałem się śmiertelnikami, to prawda. Ale nigdy ich nie zabijałem. - I mamy w to uwierzyć? - prychnął Zoltan. Stan zesztywniał. - I kto to mówi! Zabiłeś mojego najlepszego przyjaciela podczas bitwy w DVN. Kolejnego przyjaciela straciłem w Dakocie Południowej. Zachowujecie się, jakbyście byli... lepsi moralnie, ale kiedy przychodzi do bitwy, to głównie wy zabijacie. Phineas przechylił głowę i się skrzywił. - Ma trochę racji. Zawsze dawaliśmy im po tyłku. Angus wzruszył ramionami.

- To diabły wcielone. Zasługują na śmierć. - Więc mogę go już zabić? - mruknął Robby. Angus zignorował go. - Masz dwie minuty, Stan. Gadaj. - A potem będę mógł go zabić? - spytał Robby trochę głośniej. Angus tylko obrzucił go zniecierpliwionym spojrzeniem. - Przyjechałem do Ameryki siedem lat temu - zaczął Stanisław. - Ja i moi trzej wampiryczni przyjaciele z Moskwy. Chcieliśmy... nowego życia, bez tyranii, bez terroru. Wstąpiliśmy do brooklyńskiego klanu, żeby nauczyć się angielskiego. Mieliśmy nadzieję, że znajdziemy pracę i dorobimy się własnych mieszkań... - Amerykański sen. - Phineas udał, że ociera łzę. - Aż mnie w gardle ściska. Stan spojrzał na niego ponuro. - Ale czekała tu na nas tylko nowa tyrania. Iwan Pe-trowski lubił chwytać śmiertelne kobiety dla pożywienia i dla seksu. Jeśli nie wypełnialiśmy rozkazów, zabijał je. Zabił ich bardzo wiele, zresztą wampirzyce też traktował fatalnie. Ucieszyłem się, kiedy Katia i Galina go zamordowały. - Więc po prostu wpadłeś w złe towarzystwo. - Phineas przewrócił oczami. - Gdzie ja to już słyszałem? - Ja i moi przyjaciele nienawidziliśmy wypełniać rozkazów tych, których nazywacie Malkontentami, ale wiedzieliśmy, że jeśli spróbujemy uciec, zabiją nas. Dwóch przyjaciół straciłem w bitwie. A wczoraj w nocy... - Stan odwrócił twarz, w oczach miał łzy. - Wczoraj zginął mój ostatni przyjaciel. Zabiła go Nadia za to, że był blondynem. Phineas się skrzywił. - Fatalna sprawa. - Czy nie ta Nadia dźgnęła nożem Toni? - spytała Emma Zoltana, który przytaknął ruchem głowy.

- Nadia to obłąkana suka - warknął Stan. - A Casimir postawił ją na czele klanu. - Przerąbane. Więc czego chcesz od nas? - Phineas wskazał niemal białe włosy Staną. - Farby firmy EOreal? Nie wiem, czy jesteś tyle wart. - Chcę azylu. Jeśli zdołacie mnie ukryć przed Malkontentami, powiem wam wszystko, co wiem. Wampiry milczały chwilę, przetrawiając prośbę Rosjanina. - Nie ufam mu - szepnął Robby. - Nie zrobił nic, kiedy mnie torturowali. - Robby ma trochę racji - powiedział Angus, spoglądając na Rosjanina surowo. - Nie mamy żadnego powodu, żeby ci zaufać. Stan rozejrzał się nerwowo dookoła. - Sprawdziliście okolicę? Teren czysty? - Tak - odparła Emma. - Co możesz nam powiedzieć? Wiesz, gdzie ukrywa się Casimir? Stan oblizał usta. - Porządnie go wystraszyliście. Myślał, że Ośrodek Apollo jest tajny, ale wy o nim wiedzieliście. Myślał też, że obóz w Dakocie Południowej jest bezpieczny, ale wy zaatakowaliście bez ostrzeżenia. Nie rozumiem, skąd wiedzieliście o tym obozie. Robby parsknął. - Próbuje nas wybadać. Ciągle dla nich pracuje. Pozwólcie mi go zabić. - Nie! - Stan uniósł ręce. - Proszę. Widzę, do czego to zmierza. Iwan, Katia, Galina, Jędrek, oni wszyscy nie żyją. W Dakocie Południowej zabiliście ponad sześćdziesięciu Malkontentów. Casimir przegra. Musi przegrać. Jest zły. - Ładna gadka - stwierdził Zoltan. - Gdzie jest Casimir?

- Bał się, że go dopadniecie, jeśli zostanie w Ameryce, więc umknął do Rosji. Jest wściekły i pragnie zemsty. Wróci tutaj. - Kiedy? - spytał Angus. Stan pokręcił głową. - Nie wiem. Stracił wielu ludzi w Dakocie Południowej. A potem sam załatwił ich jeszcze sporo, myśląc, że któryś go zdradził i wydał wam położenie obozu. Zachowuje się jak paranoik. Nikomu nie ufa i duża grupa jego zwolenników uciekła od niego i się ukryła. Jest w fatalnej kondycji i będzie szukał sposobu, by odbudować swoją armię. Robby pochylił się do Angusa. - Powinniśmy go dopaść i wykończyć, póki jest słaby. Angus kiwnął głową i zwrócił się do Rosjanina. - Jesteśmy wdzięczni za te informacje. Oczywiście najpierw będziemy musieli je zweryfikować... - A potem mnie przyjmiecie? - spytał Stan. - Być może, za jakiś czas. - Angus skrzyżował ręce na piersi. - Na razie chcę, żebyś wrócił do brooklyńskiego klanu i dalej przekazywał nam informacje. Stan zbladł. - Chcecie, żebym dla was szpiegował. - Przeciągnął dłonią po swoich białych włosach. - Zdajecie sobie sprawę, jakie to niebezpieczne? Jeśli się dowiedzą... - Nie prosimy cię, żebyś ginął - przerwał mu Angus. - Mów za siebie - mruknął Robby. - Jeśli poczujesz, że grozi ci niebezpieczeństwo - ciągnął Angus - musisz się natychmiast teleportować. Potem zadzwoń do nas i zabierzemy cię w bezpieczne miejsce. Phineas poda ci numer swojej komórki. Naucz się go na pamięć. Co ty na to? Stan wziął głęboki oddech. - Zgoda. Zrobię to.

- Dobrze. - Angus zwrócił się do Phineasa. - Będzie zdawał raporty tobie. Teraz zabierz go i omówicie wszystkie szczegóły. - Tak jest. - Phineas chwycił Staną za ramię. - Lecimy. - Teleportował się, zabierając Rosjanina ze sobą. Robby pokręcił głową. - Powinienem był go zabić. - Nie - powiedział Angus. - Jest dla nas cenniejszy jako szpieg. - Nie możemy mu ufać - argumentował Robby. - Casimir mógł go przysłać jako podwójnego agenta. Powinienem był go zabić. - Robby... - Emma zeszła po schodach, marszcząc brwi. - To całe gadanie o zabijaniu... to do ciebie niepodobne. Wiem, że zrobili ci straszne rzeczy i serce mi pęka, gdy o tym myślę, ale... - Nie chcę twojej litości - warknął Robby. - I nie żałuję tego, co się stało. Do licha, to mi otworzyło oczy. Powinniśmy byli wybić wszystkich Malkontentów wiele lat temu. Najlepiej teleportujmy się natychmiast do Moskwy i zacznijmy ścigać Casimira. - Tak zrobimy. - Angus kiwnął na Zoltana. - Zadzwoń do Michaiła w Moskwie. Dowiedz się, czy są jakieś nowe informacje o Casimirze. - Już się robi. - Zoltan ruszył w górę po schodach, wyciągając komórkę z kieszeni czarnej skórzanej kurtki. - Jeśli w Moskwie jest jeszcze ciemno, teleportujemy się tam natychmiast - rzekł Angus do żony. - Jeśli nie, polecimy przynajmniej do naszego zamku w Szkocji. Emma skinęła głową. - Mam nadzieję, że Stanisław mówił prawdę. - Do diabła, znalezienie Casimira w Rosji będzie praktycznie niemożliwe - burknął Robby. - Ten kraj jest ogromny

i on zna go o wiele lepiej niż my. Myślę, że powinniśmy się rozdzielić... - Robby - przerwa! mu Angus. - Chłopcze, ty nie lecisz. Robby zesztywniał. - Oczywiście, że lecę. Dłonie i stopy już mi się zagoiły... - Nie - odparł ze spokojem Angus. - Widzę, że ledwie się trzymasz, chłopcze. Jesteś powolny i słaby. W Robbym zawrzał gniew. - Do diabła, Angusie. Wyzdrowieję błyskawicznie, przecież wiesz. Do czasu kiedy zlokalizujemy Casimira, będę gotowy... - Powiedziałem, że nie lecisz. Robby ścisnął rękojeść miecza tak mocno, że rozbolały go świeżo zagojone palce. - Nie możesz mi tego zrobić. Mam prawo do zemsty. - Myślisz tylko o tym, chłopcze. Masz obsesję. - I jesteś stanowczo za bardzo wściekły - dodała Emma. - Oczywiście, że jestem wściekły! - wykrzyknął Robby. - Te cholerne dranie torturowały mnie przez dwie noce. - Musisz przetrawić swój gniew - powiedziała łagodnie Emma. Robby żachnął się drwiąco. - Uwierz mi, że gdy pozabijam tych drani, gniew zniknie jak za sprawą czarów. Angus westchnął. - Chłopcze, jesteś jak odbezpieczony granat. Zrób sobie urlop. To rozkaz. Robby spojrzał wściekle na swojego prapradziadka. Jako dyrektor naczelny firmy MacKay, Usługi Ochroniarskie i Detektywistyczne, Angus był jego szefem. I jego stwórcą. Angus przemienił go, ratując od śmierci na polu bitwy pod Culloden, więc Robby czuł z nim niezwykle bliską więź. To właśnie niezachwiane poczucie lojalności dodawało mu sił

w niewoli, podczas tortur. Zdołał znieść ból i nie zdradził rodziny i przyjaciół. Ale miał też mnóstwo zaoszczędzonych pieniędzy. Nie musiał pracować dla MacKay UOiD. Mógł szukać Casimira na własną rękę. - Domyślam się, co ci chodzi po głowie, chłopcze - dodał Angus pobłażliwie. - Nawet o tym nie myśl. Jest w tobie za dużo gniewu, żebyś mógł działać samodzielnie. I jesteś zbyt osłabiony. To zabójcza kombinacja. Dasz się zabić. - Twoja wiara we mnie jest doprawdy wzruszająca. - Robby. - Emma dotknęła jego ramienia. - My w ciebie wierzymy. Potrzebujesz tylko trochę czasu, żeby dojść do siebie. Nie prosimy o nic więcej. Robby jęknął w duchu. Nie chciał im tego przyznawać, ale mieli rację. Może tydzień wakacji nie byłby taki zły. Mógłby pochodzić na siłownię, odzyskać sprawność, a potem ruszyć za Casimirem i zabić go. - No dobrze. Może... zastanowię się nad tym. - Świetnie. - Emma się uśmiechnęła. - Znam doskonałe miejsce dla ciebie. Mistrz Klanu Zachodniego Wybrzeża zaprosił cię na pobyt w ich wakacyjnym ośrodku w Palm Springs. Toluksusowe sanatorium i spa dla wampirów. Robby zamrugał. - S... spa? - Tak. Mają tam najnowsze, najlepsze wyposażenie. Jacuzzi, które będą doskonałe dla twoich dłoni i stóp. Świetnie przeszkolonych fizjoterapeutów. Podgrzewany basen olimpijskich wymiarów. Ogromną salę gimnastyczną... - A szermierka i sztuki walki? - spytał Robby. Przydałoby mu się trochę ćwiczeń z mieczem. - Hm, szczerze mówiąc, stawiają raczej na system Pi-latesa i jogę. - Kiedy Robby prychnął, uniosła dłoń, żeby przerwać jego protesty. - Posłuchaj. To są doskonałe ćwiczenia na elastyczność i równowagę. Teraz tego potrzebujesz.

- I spodziewasz się, że zabiję Casirnira dzięki temu, że nauczę się utrzymywać jakąś pozycję jogi przez trzydzieści sekund? Emma zmarszczyła brwi. - A ty znowu z tym zabijaniem. Twoja obsesja jest chorobliwa, Robby. Masz szczęście, że w ogóle jeszcze żyjesz. Musisz na nowo otworzyć swoje zmysły. Joga pomoże ci się zrelaksować i odnaleźć istotę własnego bytu. - Nie wydaje mi się, żebym ją kiedykolwiek zgubił. -Dotknął własnego brzucha. - Jeśli nie chcesz ćwiczyć jogi, w porządku - wypaliła z irytacją Emma. - Oglądałam ich broszurę i mają tam wiele innych sposobów, żeby pomóc ci odzyskać wewnętrzny spokój. Na przykład masaż hydrotermiczny w Grocie Tropikalnego Ukojenia albo odmładzające zawijania z olejkami aromatycznymi. Kiedy ostatnio robiłeś sobie peeling? Robby spojrzał na Angusa. - Ona mówi po angielsku? Angus parsknął. - Okaż trochę szacunku starszym, chłopcze. - Żartujesz? Jestem kilkaset lat starszy od niej. - Prawda. - Usta Emmy drgnęły. - Ale kiedy wyszłam za Angusa, zostałam twoją praprababką. - Prapramacochą - poprawił ją Robby, unosząc brew. -W dodatku złą prapramacochą. Roześmiała się. - Może istotnie złą, bo chciałabym, żebyś został w spa co najmniej trzy miesiące. - Co? - Robby popatrzył na nią i na Angusa, własnym uszom nie wierząc. - Chyba nie mówisz poważnie. Jeśli przez trzy miesiące nie będę ćwiczył szermierki, przestanę się nadawać do służby. - Mają też doskonałego wampirycznego psychologa...

- Nie! - przerwał jej Robby. Teraz wiedział, dlaczego wciskali mu to cholerne spa. - Nie pójdę do psychologa. - Chłopcze - zaczął Angus. - Cierpisz na zespół stresu poura... - Doskonale wiem, co wycierpiałem. Nie potrzebuję się wyżalać terapeucie. To jest kompletna strata czasu. - Absolutnie nie miał zamiaru rozmawiać o tym, co go spotkało. Na litość boską, dlaczego miałby opisywać wszystkie te bolesne, upokarzające szczegóły? To byłoby przeżywanie tortur od nowa. Nie, o wiele lepiej zostawić cały ten koszmar za sobą. I zabić drani. Emma wzięła głęboki oddech. - Gdybyśmy wydali ci rozkaz... - Odszedłbym ze służby - przerwał jej Robby. Mógł ścigać Casirnira na własną rękę. Angus spojrzał na żonę ze współczuciem. - Wiedziałem, że nie zgodzi się na to eleganckie spa, ale przynajmniej spróbowałaś. - Skierował wzrok na Rob-by'ego. - Nie chcemy, żebyś odszedł, chłopcze. Chcemy tylko, żebyś wyzdrowiał na ciele i na duchu. - Nie jestem wariatem - warknął Robby. - Nie, ale jesteś wściekły jak diabli i to sprawia, że jesteś zbyt niestabilny, by prawidłowo wykonywać zadania. Ryzykowałbyś nie tylko własne życie, ale i życie każdego, kto by z tobą współpracował. A niech to. Robby zgrzytnął czubkiem miecza o ceglaną ścieżkę. Angus dobrze wiedział, jak do niego dotrzeć. Nie mógł narażać na ryzyko swoich przyjaciół. - Może zgodzę się na krótki urlop. Ale nic więcej. - Dobrze. - Angus kiwnął głową. - Możesz skorzystać z naszego zamku w Szkocji albo z domu Jeana-Luca w Paryżu. - To już znam na pamięć - wymamrotał Robby. Przez dziesięć lat był szefem ochrony Jeana-Luca w Paryżu.

- Jack powiedział, że możesz też zatrzymać się w jego palazzo w Wenecji - ciągnął Angus. - A więc wszyscy chcą się mnie pozbyć? - burknął Robby. - Wszyscy chcemy, żebyś doszedł do siebie - Emma nie dawała za wygraną. - Roman zaoferował ci swoją willę w Toskanii albo nowy dom na Patmos. - Patmos? - Tam jeszcze nie był. - To grecka wyspa - wyjaśnił Angus. - Bardzo ładna, jak słyszałem. - To tam święty Jan miał wizję Apokalipsy - dodała Emma. - No tak, to istotnie pocieszające. - Robby wzruszył ramionami. - Dobra. Niech wam będzie. Posiedzę tam tydzień czy dwa. - Cztery miesiące - oznajmił Angus. Robby otworzył usta. - Co? Spa miało być tylko na trzy miesiące. - W spa był terapeuta - przypomniał mu Angus. -Zakładamy, że sam będziesz potrzebował więcej czasu. Oczywiście możesz zmienić zdanie na temat terapii... - Nie. Do diabła, nie. - Więc cztery miesiące - stwierdził Angus. - Możesz liczyć na zwrot wszystkich kosztów. Otrzymasz także pensję. Lepszej propozycji nie dostaniesz, chłopcze. Emma się uśmiechnęła. - Zobaczymy się na Boże Narodzenie, na pewno będziesz się już czuł o wiele lepiej. Lepiej, jasne. To żadne wakacje. To cholerne wygnanie. Miał siedzieć uwięziony na jakiejś wyspie jak Napoleon. Choć z drugiej strony, Napoleon uciekł z tej pierwszej wyspy. Robby pomyślał, że może zrobić to samo. Dla wampira z umiejętnością teleportacji to łatwizna. I nikt się nigdy nie dowie.

Rozdział 2 Wyspa Patmos, trzy miesiące później... Olivia Sotiris po cichu zamknęła tylne drzwi. Oceniała, że jest około wpół do drugiej nad ranem, ale jej wewnętrzny zegar wciąż był ustawiony na czas środkowoamerykański. Przypłynęła promem do portu Skala dziś po południu. Powitała ją babcia; czekała na nabrzeżu z młodym taksówkarzem, który całkiem przypadkiem był nieżonaty. Kiedy przebyli krótki odcinek drogi do domu pani Sotiris w Grikos, młody Grek wniósł bagaże Olivii do pokoju gościnnego, a następnie pojechali do miejscowej tawerny. W tawernie zgromadziła się cała wioska, żeby pogapić się na amerykańską wnuczkę Eleni Sotiris. Byli tu obecni wszyscy sensowni kawalerowie na wyspie - przynajmniej zdaniem Eleni. Olivia przez kilka godzin znosiła pobłażliwe karcące uwagi, jakimi łamaną angielszczyzną obsypywali ją starsi mieszkańcy wioski. Jej przestępstwo: przez sześć długich lat nie odwiedzała Yia Yia, swojej biednej babki. Nie miało znaczenia, że widywała się z nią co roku w Boże Narodzenie w Houston, gdzie mieszkała jej rodzina i gdzie babcia spędzała zawsze kilka zimowych miesięcy. Olivia i tak była winna, ponieważ złamała serce swojej biednej, starej, owdowiałej babci. Tymczasem wspomniana babcia podskakiwała na parkiecie w korowodzie młodych mężczyzn, radośnie pokrzykując „Opa!" i tłukąc talerze, więc Olivia uznała, że chyba nie musi mieć wyrzutów sumienia. Wypiła sporo wina w nadziei, że to pomoże jej zasnąć, ale teraz, od dwóch godzin przewracała się z boku na bok.

I nadal kwestionowała powód swojego przyjazdu. Jej przełożony nalegał, żeby wzięła urlop, ale wciąż powracała uparta myśl, że ucieczka od problemu nigdy niczego nie rozwiązuje. Powinna była jeszcze raz stawić czoło potworowi. Powinna była mu powiedzieć, że zabawa skończona. Koniec z chorą manipulacją. A jeśli tą ucieczką dowiodła, że on dalej pociąga za sznurki? Chłodna bryza od morza wionęła w górę skalistego klifu, docierając na patiu domu babci. Olivia szczelniej otuliła się białym kocem, który zarzuciła na zieloną bawełnianą piżamę. Postanowiła przestać o nim myśleć. Tutaj jej nie znajdzie. Wciągnęła w płuca rześkie, słone powietrze. Wokół panowała cudowna cisza, słychać było tylko plusk fal obmywających plażę i szelest wiatru w tamaryszkach. Tak spokojnie. W pewnej chwili stwierdziła, że je bose stopy zlodowaciały na terakotowej posadzce. Przeszła przez patio. Wyglądało dokładnie tak, jak zapamiętała. Podczas ostatniej wizyty, latem po ukończeniu liceum, jej ojciec zbudował altanę ocieniającą niewielką część patio po lewej stronie. Winorośle rozrosły się, ich pędy wiły się jak węże po drewnianej ramie. W głębokim cieniu altany Olivia ledwie dostrzegała znajomy stół i cztery krzesła. Reszta zacisznego podwóreczka otwierała się na niebo, na którym świecił półksiężyc, rzucając blask na bielone ściany domu Yia Yia i niewysoki murek okalający patio. Z prawej strony pod murem stały trzy duże gliniane donice z drzewkami cytrynowymi, obsiane kępkami zielonej pietruszki i mięty. W najdalszym rogu patio donica z czerwonymi pelargoniami strzegła kamiennych schodków, prowadzących na plażę. Obok pelargonii Olivia zauważyła teleskop, który jej ojciec podarował babci w zeszłym roku pod choinkę. Do-

skonały prezent, pomyślała, zerkając w niebo. Tyle gwiazd. W miastach w Ameryce nigdy nie świeciły tak jasno. Dotarłszy do dalszej części patia, oparła się łokciami o murek i spojrzała w dół, na plażę. Światło księżyca migotało na czarnej tafli morza i odbijało się od białego piasku. - Nie możesz spać, dziecko? Olivia odwróciła się gwałtownie. - Yia Yia, nie chciałam cię obudzić. - Bardzo marnie sypiam ostatnimi... - Babcia zmrużyła oczy. - Jesteś boso? Zanim Olivia zdążyła wyjaśnić, że zapomniała spakować kapcie, babcia podreptała do domu, mrucząc pod nosem coś o skorpionach. Po krótkiej chwili wróciła z jaskrawo-czerwonymi botkami. - Mają rozmiar uniwersalny, czyli są na mnie za duze. -Upuściła je na posadzkę przy stopach Olivii. - Twój brat, Nicholas, dał mi je na Gwiazdkę. Co on sobie wyobrażał? Kobieta w moim wieku w czerwonych butach? Olivia uśmiechnęła się; położyła koc na murze i oparła się o niego, żeby wciągnąć kapcie w formie kozaków. Jej brat pewnie myślał to, co wszyscy: Eleni Sotiris nie zachowywała się jak osoba w jej wieku, chyba że dzięki temu mogła coś uzyskać. Jej włosy, wprawdzie już siwe, wciąż były długie i gęste. W tej chwili zwisały przez ramię, splecione w długi warkocz. Wciąż była pełna energii, czynna, miała bystry wzrok i jeszcze bystrzejszy umysł. Eleni mocniej związała pasek niebieskiego, frotowego szlafroka. - Powiedz mi, co cię gryzie, dziecko. - Nic mi nie jest. To tylko zmiana czasu i... - Olivia urwała, czując buchającą od babki falę gniewu. - Przepraszam. Przywykłam mówić ludziom, że wszystko jest w porządku, kiedy wcale tak nie jest. Eleni westchnęła.

- Rozumiem, ale powinnaś wiedzieć, że mnie nie okła-miesz. Olivia skinęła głową, czując ulgę, że gniew Eleni minął tak szybko. Wiedziała wszystko o dziwnym darze swojej babki, bo była jedyną wnuczką, która go odziedziczyła. Obie potrafiły rozpoznać, kiedy ktoś kłamał. I wyczuć emocje ludzi. - Znam cię całe życie, ale nigdy nie widziałam cię tak... rozstrojonej - ciągnęła Eleni. - Byłaś szczęśliwa i czułaś ulgę, kiedy przyjechałaś, potem irytowałaś się na mnie na przyjęciu. Olivia się skrzywiła. - Przepraszam. Eleni zbyła te przeprosiny machnięciem ręki. - Nieważne. Od tego jest rodzina. Ale dręczy cię jeszcze coś. Coś... mrocznego. I ukrytego. Olivia jęknęła w duchu. Rzeczywiście, to było ukryte. Tłumiła to w sobie od miesięcy. - Prawdę mówiąc, jest pewien problem, ale... nie chcę o nim rozmawiać. - Zdjęła koc z muru i okryła nim ramiona. - To cię przeraża - szepnęła Eleni. Do oczu Olivii napłynęły łzy. On ją przerażał. Babcia objęła ją ramieniem i przyciągnęła do siebie. - Nie bój się, dziecko. Teraz jesteś bezpieczna. Uściskała babcię i zacisnęła powieki, próbując siłą woli powstrzymać łzy. Yia Yia zawsze była dla niej oparciem, powiernicą. Kiedy Olivia jako młoda dziewczyna z trudem przywykała do swoich empatycznych zdolności, tylko babcia ją rozumiała. Eleni poklepała ją po plecach. - Kto cię tak przeraża? Mężczyzna? Olivia skinęła głową. - Czy ten drań źle cię potraktował? Mogłabym napuścić na niego twoich braci, żeby mu dali nauczkę.

Olivia roześmiała się. Jej chuderlawi młodsi bracia nie nastraszyliby nawet chihuahuy. Jak zawsze, babcia potrafiła rozproszyć jej smutek. - Zostaw to mnie. Znajdę ci porządnego mężczyznę. -Eleni odsunęła się i przekrzywiła głowę. - Spodobał ci się któryś z poznanych dzisiaj chłopaków? Olivia jęknęła. - Nie szukam męża. - Oczywiście, że szukasz. Ile ty masz lat, dwadzieścia cztery? Ja w twoim wieku miałam już troje dzieci. Olivia się skrzywiła. - A ja mam pracę. I dyplom magisterski. - I jestem z ciebie dumna. Ale nie ma nic ważniejszego od rodziny. Co myślisz o Spiro? - A który to? - Ten bardzo przystojny. Tańczył po mojej prawej. Olivia sięgnęła myślą wstecz, ale nie mogła sobie przypomnieć żadnego mężczyzny, który by się wyróżniał. Wszyscy zlewali się w wielką plamę testosteronu. - Nie pamiętam. -Todobry chłopak. Co tydzień chodzi z matką do kościoła. Ma bardzo ładne ciało. Każdego ranka robi pompki w samych gatkach. I nie jest za bardzo owłosiony. Olivia przekrzywiła głowę. - A skąd to wiesz? Eleni wskazała teleskop. Olivia aż się zachłysnęła, dopiero teraz zauważając, że teleskop wcale nie jest skierowany w niebo. Podbiegła i spojrzała przez okular. Jej oczom ukazała się bielona ściana z dużym oknem. - Yia Yia, co ty wyprawiasz? Eleni wzruszyła ramionami. - Jestem stara, ale nie martwa. Spiro to piękny młodzieniec. I dobrze się opiekuje swoimi kozami. Powinnaś się z nim umówić.

Olivia zmarszczyła nos. - Na litość boską, a co ja miałabym robić z pastuchem kóz? - Na przykład dzieci... Olivia parsknęła. - Nie mogę wyjść za mąż. Nie mogę nawet chodzić na randki. To zawsze źle się kończy. Orientuję się, kiedy facet kłamie, a na nieszczęście tak jest bez przerwy. - Po prostu musimy ci znaleźć uczciwego mężczyznę. - Obawiam się, że tacy wymarli razem z dinozaurami. - Olivia odwróciła teleskop od domu Spiro. - A jak ty poznałaś dziadka? - Nie poznałam go. Moi rodzice zaaranżowali małżeństwo. Olivia się skrzywiła. - Ile miałaś lat? - Szesnaście. Urodziłam się na Kos. - Eleni wskazała ręką na południe, gdzie znajdowała się ta wyspa. - Dziadka poznałam tu, na Patmos, na naszym przyjęciu zaręczynowym. Od razu powiedziałam Hectorowi, że nie może mnie okłamywać, bo będę o tym wiedziała. I zamienię jego życie w piekło. Olivia zamrugała. - I to go nie odstraszyło? - Jej chłopak z liceum uciekł gdzie pieprz rośnie, kiedy się dowiedział, że chodzi z żywym wykrywaczem kłamstw. - Hector był zaskoczony, ale powiedział, że oboje powinniśmy być uczciwi, bo jeśli ja skłamię, on też uprzykrzy mi życie. - Eleni się roześmiała. - A potem stwierdził, że jestem najodważniejszą i najpiękniejszą kobietą, jaką poznał w życiu. I wiedziałam, że mówi prawdę. - Och. - Olivii ścisnęło się serce. - To słodkie. - Sześć miesięcy po ślubie wyznał, że mnie kocha, i to też była prawda. - Oczy Eleni zalśniły od łez.

- I nigdy nie skłamał? - spytała Olivia. - Raz. Kiedy twój ojciec był mały, spadł z drzewa i złamał rękę. Hector nie chciał, żebym się martwiła, więc uspakajał mnie, że naszemu synkowi nic nie będzie. Ale kłamał. Był śmiertelnie przerażony. Tak samo jak i ja. - To nie było wielkie kłamstwo. Próbował cię pocieszyć. Eleni pokiwała głową. - Nie wszystkie kłamstwa są złe. Zły jest tylko zamiar oszukania kogoś. Twój dziadek był dobrym człowiekiem, niech odpoczywa w pokoju. - Przeżegnała się zgodnie z greckokatolickim obrządkiem, dotykając najpierw prawego ramienia. Olivia też się przeżegnała; była to odruch zakorzeniony od dzieciństwa. Eleni zamrugała kilkakrotnie, by powstrzymać łzy, i wyprostowała chude ramiona. - Zaparzę ci rumianek. Łatwiej zaśniesz. - Szybko poszła do domu. Olivia oparła łokcie na murze i zapatrzyła się na plażę w dole. Podmuch wiatru zwiał jej pasmo włosów na twarz, więc odsunęła go z oczu. Włosy miała spięte z tyłu głowy dużą, zębatą klamrą, ale jak zwykle parę niesfornych kosmyków zdołało się wymknąć. Wzięła głęboki oddech, rozkoszując się samotnością. Bywały chwile, jak na przykład podczas przyjęcia, kiedy nieustanne bombardowanie cudzymi emocjami stawało się trudne do zniesienia. Czuła się wtedy tak, jakby tonęła, jej własne uczucia ginęły pod zalewem uczuć otaczających ją ludzi, aż zaczynała się obawiać, że całkiem się pogrąży. Z biegiem czasu nauczyła się radzić sobie z tym, ale bywały chwile, kiedy musiała uciec od tłumu, który doprowadzał ją do obłędu. Wysoki poziom empatii z całą pewnością pomagał jej w pracy. Niestety, jej wyjątkowe zdolności sprawiły też, że

potwór dostał obsesji na jej punkcie. Nie myśl o nim. Tujesteś bezpieczna. Jakiś ruch daleko po lewej przyciągnął jej wzrok. Odwróciła się w stronę kępy tamaryszków, ale zobaczyła tylko gałęzie chwiejące się na wietrze. Nie było tam nic dziwnego. Nagle zobaczyła go. Samotną postać wyłaniającą się z gęstego cienia pośród drzew. Trenował jogging - biegł wzdłuż plaży. O tej porze? Dotarł do wolnej, piaszczystej przestrzeni, gdzie jasno świecił księżyc, i Olivia zapomniała, jak się oddycha. Miał piękne ciało, domyślała się, że jego twarz jest równie urodziwa, co jednak z powodu dzielącej ich odległości trudno było stwierdzić. Ubrany w ciemne, sportowe szorty i gładką, białą koszulkę, biegł plażą szybko i bez wysiłku. Jego skóra wydawała się blada, ale to mogła być sprawka księżycowego światła. Kiedy się zbliżył, Olivia musiała głęboko zaczerpnąć powietrza. Był potężnej budowy. Koszulka rozciągała się na szerokich barkach, rękawki ciasno opinały bicepsy. Gdyby tylko mogła lepiej widzieć jego twarz. Zerknęła w stronę teleskopu. Czemu nie? Podbiegła, wycelowała go w mężczyznę i spojrzała w okular. O tak, nie spotkał jej zawód. Jego oczy wydały się jej bystre i inteligentne. Jasne, choć nie potrafiła rozróżnić koloru. Miała nadzieję, że są zielone, bo takie podobały jej się najbardziej. Przez teleskop widziała dobrze jego prosty, mocny nos, szerokie usta i silną szczękę z seksownym cieniem ciemnego zarostu. Jego twarz miała ponury wyraz, co jednak nie sprawiało, że był mniej atrakcyjny. Wręcz przeciwnie. Wzmacniało aurę męskości. Minął dom i Olivia przez kilka minut podziwiała jego ostry profil, a potem skierowała teleskop na resztę ciała. Pierś mężczyzny rozszerzała się przy każdym głębokim oddechu i Olivia przyłapała się na tym, że zaczyna oddychać

w tym samym rytmie. Opuszczając okular niżej, zobaczyła muskularne uda i łydki. Białe buty do biegania uderzały w piasek, zostawiając równiutki szlak. Biegi dalej plażą w stronę skały zwanej Petra, tak więc Olivia mogła obserwować jego kształtne pośladki. - Opa - mruknęła, nie odrywając się od teleskopu. Kiedy trenowała w akademii FBÏ, widywała tłumy wysportowanych mężczyzn, ale ten gość zakasowałby wszystkich. Ich mięśnie były sztucznie uformowane i gruzłowate, podczas gdy biegacz wydawał się całkowicie naturalny, poruszał się z lekkością i gracją, panując nad własnym ciałem. Wciąż skupiona na jego pośladkach, w pewnej chwili zauważyła, że przyczepione do nich nogi już się nie poruszają. Czyżby się zadyszał? Nie wyglądał na zmęczonego. Jego szorty odwróciły się powoli, ukazując podbrzusze. Przełknęła ślinę. Uniosła teleskop na jego pierś. O rety. Ta szeroka klata była teraz skierowana w jej stronę. Przecież chyba nie mógł... Uniosła teleskop do twarzy i zachłysnęła się, spłoszona. Patrzył prosto na nią! Odskoczyła do tyłu, szczelnie otulając się kocem. Jakim sposobem mógł ją zobaczyć? Na patiu panowała ciemność, a mur sięgał jej do pasa. Ale z drugiej strony, ściany domu były pobielane, ona zaś owinięta białym kocem, a księżyc i gwiazdy świeciły jasno. Może faktycznie widział aż tak daleko. Ale chyba nie mógł jej usłyszeć? Wyszeptała tylko jedno słowo. Zrobił krok w jej stronę, wpatrując się w nią przenikliwie. O Boże, przyłapał ją, jak gapiła się na niego przez teleskop! Przycisnęła dłoń do ust, żeby stłumić jęk. Najwyraźniej nawet najcichsze dźwięki niosły się po plaży. Zrobił jeszcze krok w jej stronę i księżyc błysnął na jego włosach. Rude? Na przyjęciu nie poznała żadnych rudzielców. Kim był ten mężczyzna?