ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Trzeba przetrwać tę miłość - Macomber Debbie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :538.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Trzeba przetrwać tę miłość - Macomber Debbie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Macomber Debbie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

OD AUTORKI Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny, przyjaciół i przyszłe żony. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie, Stephanle i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii „Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu, wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie mojej trylogii przez Czytelniczki. Kiedy więc Wydawnictwo Harleąuin zaproponowało mi napisanie sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w podróż po Alasce. I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce naszej cywilizacji. A teraz zajmij, Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn, synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło, gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z Południa. Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i podjąć ryzyko miłości. W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja! Debbie

DEBBIE MACOMBER Trzeba przetrwać tę miłość Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krótka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży prawie sto kilometrów na północ od koła podbieguno­ wego, w pobliżu Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej 0'Halloranowie, pokochawszy tę pół­ nocną surową krainę, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu O 'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tę samą drogę przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą młodziutką żonę, Ellen, Angielkę. A przecież, zanim wdział mundur, związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa lata później. Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stał się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia 0'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z prawdziwego zdarzenia. W chwili gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ta kobieta, delikatnie mówiąc, działała mu na nerwy. Christian O'Halloran już od dawna chciał wymówić Ma­ riah Douglas pracę, zaś ostatnio udało mu się nawet skom­ pletować długą listę jej przewinień. Doprawdy, bardzo dłu­ gą. Na swoje nieszczęście miał upartego brata-wspólnika, którego zgoda była tu niezbędna. Zdaniem Sawyera, Ma­ riah bez zarzutu wywiązywała się ze swoich obowiązków. Zdaniem Christiana, Sawyer był ślepcem, przynajmniej w tej jednej kwestii. Ślepcem był też Charles. Obaj starsi bracia, zazwyczaj tak przenikliwi w swoich opiniach i są­ dach o innych ludziach, w przypadku Mariah tracili całą swoją zdolność rozeznania. Gdy przychodziło do oceny tej kobiety, zawodziła ich inteligencja, a nawet zwykła intui­ cja. Zachowywali się, jakby mieli przepaski na oczach. I żeby choć kończyli na obronie Mariah. Oni posuwali się znacznie dalej i oskarżali jego, Christiana, wytykając mu gburowatość, arbitralność i tendencyjność. Mariah najzwyczajniej zwodziła ich, stwarzając wraże­ nie istoty słodkiej i delikatnej. Prostej i bezpretensjonalnej. Pracowitej i obowiązkowej. Ale za tymi miłymi pozorami kryła się prawda dużo już mniej pociągająca. Przede wszy­ stkim Mariah Douglas cierpiała na przypadłość zwaną roz­ targnieniem, co przy jej zawodzie sekretarki było rzeczą

niewybaczalną. Gubiła dokumenty, myliła informacje, upuszczała na podłogę drobne i przewracała całkiem spore rzeczy. Ta niezdatność czy też ofermowatość nasilała się lub słabła w zależności od tego, w jakiej odległości od Mariah znajdował się w danym momencie on, czyli jej szef. Wypływał stąd logiczny wniosek, że wpadki Mariah wiązały się jakoś z jego osobą i raczej tylko z jego osobą. Więc może uwzięła się na niego i chciała mu podokuczać, wiedząc, że i tak Sawyer weźmie ją w obronę. Bo wyklu­ czał, żeby rozmyślnie i z premedytacją sabotowała ich lot­ nicze przedsiębiorstwo. Tak daleko nie zagalopował się jeszcze w swoich podejrzeniach. Zadowalał się stwierdze­ niem, że między nim a Mariah panuje stan zimnej wojny. Kiwnął głową, gdyż określenie to nawet spodobało mu się. Oto siedział za biurkiem w baraku „Synów Północy" w Hard Luck na Alasce i po raz setny, a może tysięczny zadawał sobie pytanie, co w Mariah, pomijając już jej nie- zdarność, nastawiało go do niej krytycznie i niechętnie? Bo na pewno nie jej wygląd. Ta kobieta miała wszystko na swoim miejscu. Średniego wzrostu, zbudowana jak w sam raz, rude włosy o miedzianym odcieniu i brązowe oczy. Spojrzawszy na nią, z pewnością niejeden facet po­ myślał sobie, że jest bardzo ładna. I chyba, do diaska, była bardzo ładna. Jasne, że stojąc na poboczu autostrady nie spowodowałaby kraksy tą swoją urodą. Tylko tyle, że miło było na nią patrzeć. Jej uroda cieszyła męskie oko. Duke Porter, jeden z pilotów, był tego najlepszym przy­ kładem. Gdy patrzył na Mariah, jego oko lśniło niczym Gwiazda Polarna na bezchmurnym niebie. Christian zacisnął szczęki. Przypomniał sobie tamten

dzień, gdy wszedł do biura i zastał tych dwoje w niedwu­ znacznie intymnej sytuacji. Najzwyczajniej się całowali. Jakby nie mogli tego robić poza biurem i poza godzinami pracy. Płacił im za określone usługi, a nie, cholera, za sprawianie sobie przyjemności! Ta jego wściekłość świadczyła o braku konsekwencji i uświadamiał to sobie bardzo dobrze. Gdy bowiem pode­ jmował razem z Sawyerem decyzję o ściągnięciu do Hard Luck pewnej liczby młodych kobiet, miał na uwadze właś­ nie swoich pilotów. To im chciał umilić życie widokiem kobiecej urody, w nadziei, że tym sposobem zatrzyma ich na miejscu. Chłopaki bowiem zaczynali już sarkać i grozić, że przeniosą się do jakiegoś dużego miasta, gdzie nie będą musieli prowadzić życia mnichów. Kilku nawet zamieniło słowa na czyny. Napływ „ochotniczek" miał rozwiązać nabrzmiałe problemy. Tymczasem stworzył nowe. Mariah Douglas była tego najlepszym przykładem. Pierwsza na daleką północ przybyła Abbey Sutherland. Nie minęły dwa tygodnie, jak w statecznego dotąd Sawye­ ra wstąpił demon pasji erotycznej. Po miesiącu on i Abbey, matka dwojga dzieci z poprzedniego małżeństwa, byli już mężem i żoną. Również Charles zaraził się podobnym obłędem, z tym że za sprawą Lanni Caldwell. Jego szczytne ideały kawa- lerstwa rozsypały się jak domek z kart. Wystarczył widok zgrabnych nóżek, pięknej buzi, piersi rysujących się pod sweterkiem. W rezultacie z trzech braci, zaprzysięgłych kawalerów, tylko on, Christian, został jeszcze przy zdro­ wych zmysłach. Ale jeśli miał wytrwać w jakiej takiej psychicznej kon-

dycji, musiał czym prędzej pozbyć się Mariah Douglas. Była jak cierń w pięcie czy katar sienny utrzymujący się przez wszystkie pory roku. Obie strony wywiązały się właśnie z rocznego kontraktu i „Synowie Północy" nie mieli już wobec Mariah żadnych dalszych formalnych zo­ bowiązań. Można było z czystym sumieniem powiedzieć sobie „do widzenia". Między teorią a praktyką istniała jednak przepaść. Na przeszkodzie stał przede wszystkim Sawyer, który nie wy­ obrażał sobie lepszej od Mariah sekretarki, dając tym do­ wód całkowitego braku wyobraźni. Poza tym wciąż wyty­ kał jemu, Christianowi, że to on zatrudnił Mariah. Zdawał się nie pamiętać, że ich obecna sekretarka przybyła tu jakby z drugiego rzutu, gdyż pierwotnie na jej miejscu miała siedzieć Allison Reynolds. Na wspomnienie wysokiej, długonogiej, przepięknej blondynki o śpiewnym imieniu Allison, Christian poczuł skurcz serca. Podbiła go dokładnie w chwili, gdy ukazała się w drzwiach apartamentu hotelu w Seattle, gdzie prze­ prowadzał rekrutację kandydatek z ogłoszenia. Zachowy­ wała daleko idącą rezerwę, więc dosłownie wyłaził ze skó­ ry, by tylko namówić ją do wyjazdu do Hard Luck i pod­ jęcia tam pracy. Owszem, przyjechała, lecz po to tylko, by zebrać hołdy zachwyconych jej pięknością pilotów i wrócić do Seattle pierwszym samolotem. Hard Luck objawiło się jej jako przygnębiająca dziura. Pech chciał, że nie było go wówczas na miejscu. Gdy dotarła doń wiadomość, że Allison wy­ brała lepszy los od pracy sekretarki za kołem podbieguno­ wym, sięgnął, przybity, po pierwszą z brzegu ofertę.

I tak na horyzoncie pojawiła się Mariah Douglas. Był to dzień prawdziwie przeklęty. Kurczę zamiast barwnie upie­ rzonego ptaka. Bo Christian zdążył już niemal zakochać się w Allison. Zafascynowała go w takim samym stopniu, w jakim Abbey zafascynowała Sawyera, a Lanni Charlesa. Z Allison jako sekretarką, rzeczniczką prasową i w ogóle żywą reklamą ich prywatnej linii lotniczej - „Synowie Pół­ nocy" podbiliby całą Alaskę. - Christianie, czy masz chwilę czasu? Chciałabym z to­ bą porozmawiać. - Mariah Douglas zbliżyła się do jego biurka z tak bojaźliwą miną, jakby wył i toczył z ust pianę. Spojrzał na nią z błyskiem irytacji w oczach. - Więc mów. Zagryzła dolną wargę. Wciąż patrzyła na niego, jakby był ludojadem. A przecież uważał się za człowieka kultu­ ralnego i raczej miłego w kontaktach międzyludzkich. - Sawyer poradził mi, żebym mimo wszystko przepro­ wadziła z tobą rozmowę... Westchnął. - Zamieniam się w słuch. - Przepracowałam u was okrągły rok. Nikt bardziej od niego nie był tego świadomy. - Tak, wiem. - Prosiłabym w związku z tym o tydzień urlopu. W Christiana wstąpił nowy duch. Tydzień bez Mariah. Tydzień wolności. Tydzień błogiego spokoju. - Umówiłam się z przyjaciółką w Anchorage - dodała w formie wyjaśnienia, mimo że nikt w tym pokoju niczego takiego od niej nie oczekiwał. - Kiedy?

Im szybciej sobie wyjedzie, tym lepiej. Nadarzała się okazja, że wreszcie będzie mógł przekonać Sawyera o zbędności tej osóbki. A potem razem się zastanowią, ko­ go zatrudnić na jej miejsce. Ma się rozumieć, kandydatka będzie musiała jak najbardziej przypominać Allison i krań­ cowo różnić się od Mariah. - Najlepszy byłby następny tydzień - odparła z nagłym ożywieniem w oczach i na twarzy. - Początek sierpnia to niewątpliwie najlepsza pora na zwiedzanie Alaski. - Niech będzie przyszły tydzień. - Christianowi tak bardzo spodobała się prośba Mariah, że miał ochotę chwy­ cić ją w ramiona i pocałować w oba policzki. Na twarzy Mariah odmalowało się wahanie. - Czy coś jeszcze? - zapytał. - Chciałabym po prostu podziękować ci za wyrażenie zgody. Wiem, że zwali się na ciebie nawał pracy, ja zaś uprzedzam cię o wyjeździe dosłownie za pięć dwunasta. Ale dopiero wczoraj otrzymałam list od Tracy, w którym... - Od Tracy Santiago? Potwierdziła skinieniem głowy. Tracy była adwokatką, którą ojciec Mariah zaangażował w celu sprawdzenia na miejscu w Hard Luck, czy jego córce nie dzieje się jakaś krzywda. Tracy przyleciała, zo­ rientowała się w faktycznym stanie rzeczy, napsuła krwi kilku mężczyznom, szczególnie zaś Duke'owi Porterowi, i zaprzyjaźniła się z Mariah. Teraz miały spędzić ze sobą krótki urlop, traktując Anchorage jako bazę wypadową. - Wyruszam więc w najbliższą sobotę. - Masz moją zgodę. Odruchowo odgarnęła włosy z policzka.

- Raz jeszcze dziękuję. - Z kim lecisz? - Z Dukiem. Obiecał podrzucić mnie do Fairbanks. Duke Porter. Właściwie Christian mógł się tego domy­ ślić. Duke nie przegapiłby okazji spędzenia z Mariah kilku miłych chwil w chmurach. I nawet trudno było mu się dziwić. Jego samotne serce pewnie już od dawna wyrywało się ku urodziwej sekretarce, a na dodatek pannie. Rzecz dziwna, zamiast temu przyklasnąć, Christian poczuł coś w rodzaju wewnętrznego buntu, choć sam nie wiedział, dlaczego nie podoba mu się idea wspólnej podróży Duke'a i Mariah do Fairbanks. - Duke będzie w sobotę zajęty - oświadczył, głowiąc się równocześnie, jaką to robotę wymyślić pilotowi. - Sprawdziłam rozkład lotów. Duke tę sobotę ma wol­ ną. Poza tym obiecał mi... - Więc sprawdź, proszę, raz jeszcze, a potem poproś o przysługę innego pilota - powiedział ze złością. - W porządku - odparła zgodnie, chociaż nie miała zachwyconej miny. Po kwadransie znowu stanęła przy jego biurku. Czy ta kobieta da mu wreszcie spokój? - Co znowu? - Ponownie przejrzałam rozkład i poza Porterem jest tylko jeden pilot, który ma wolne w najbliższą sobotę. - No to sprawa załatwiona. - Gotów był przystać na każdego, byleby za sterami maszyny nie siedział Duke. - Ale... Niecierpliwie machnął ręką. - Dość już wałkowania tego tematu. Mam pilną robotę.

Polecisz sobie do Fairbanks, a tam już złapiesz samolot do Anchorage. - Tak, tylko że tym pilotem, o którym wspomniałam - odchrząknęła - jesteś ty. Opuszczając biuro tego popołudnia po skończonej pra­ cy, Mariah pomyślała, że każda inna na jej miejscu zoba­ czyłaby w Christianie sadystę, okrutnika i w ogóle faceta, z którym nie da się współżyć. Skoro więc w żaden sposób nie mogła zadowolić go jako szefa i pracodawcę, pozosta­ wało jedynie zrezygnować z pracy i powiedzieć mu na odchodnym, żeby się wypchał. Tak właśnie powinna po­ stąpić, jeśli zostały w niej jeszcze jakieś resztki honoru. I zrobiłaby to, gdyby nie była w nim tak straszliwie, tak bez pamięci zakochana. Mariah nie pamiętała już, kiedy dopadło ją to zakocha­ nie. Być może zaraz na samym początku, już w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej w Seattle. Bardzo chciała dostać tę pracę i cala aż dygotała w środku. Nie dysponowała kwalifikacjami, którymi by mogła znokautować konkuren­ tki. Miała za to ogromny zasób dobrych chęci. Spotkanie było krótkie i pozbawione akcentów towa­ rzyskich. Christian zadawał jej rzeczowe pytania, ale my­ ślami przebywał gdzie indziej. Przynajmniej takie odniosła wrażenie. Pożegnała się z nim, przekonana, że dokonał już wyboru, lecz że ona znalazła się wśród tych odrzuconych. Gdy jednak okazało się, że jego wybór padł na nią, i kiedy powiadomiła o tym przyjaciół, nikt nie mógł zro­ zumieć motywów jej wyjazdu do małej mieściny za kołem podbiegunowym. Bo jeśli chciała uniezależnić się od ro-

dziców, to, słyszała z niejednych ust, istniało tysiące cie­ kawszych miejsc na kontynencie od tego Hard Luck. Wątpliwości przyjaciół były niczym w porównaniu z reakcją ojca i matki. Gdy usłyszeli o „Synach Północy" i bandzie pilotów, opanował ich paniczny strach. Patrzyli na nią, jakby chciała zdobyć północne zbocze McKinleya jedynie w sandałach i bawełnianym dresie. Jej argumenty, że chce zakosztować innego życia i zaspokoić swoje pra­ gnienie przygody, w ogóle nie docierały do ich świadomo­ ści. Zachowywali się, jakby już stracili córkę. Natomiast przyjaciele kpili sobie z niej niemiłosiernie. Mariah uśmiechnęła się na wspomnienie komentarza Ro- chelle'a: „Twoje szanse na znalezienie męża są wprost proporcjonalne do zaludnienia tamtych terenów. Zważy­ wszy, że na Alasce jeden statystyczny mieszkaniec przy­ pada na pięć kilometrów kwadratowych, sporo się nacho­ dzisz, zanim natkniesz się na mężczyznę swego życia". Mariah nie wybierała się na Alaskę w celu znalezienia tam męża. Pragnęła rozpocząć życie na swój własny rachu­ nek, z dala od rodziców i ich nadmiernej troski. Chciała podejmować własne decyzje i popełniać własne błędy. No i w końcu znalazła się w miejscu, gdzie nie było ani mamy, zawsze gotowej przynieść jej śniadanie do łóżka, ani cio­ tek, które dysponowały dobrą radą na każdą sytuację. Dwa wydarzenia ukształtowały od samego początku jej pobyt w Hard Luck. Po pierwsze, zakochała się. Bez pa­ mięci. Gorąco i namiętnie. Nad wszystko na świecie. Problem polegał na tym, że Christian O'Halloran nie darzył jej nawet zwykłą sympatią. Przeciwnie, uważał ją za bałaganiarę i fajtłapę, z czym zresztą wcale się nie krył,

ona zaś robiła wszystko, by utwierdzać go w poczuciu słuszności takiej oceny. Oczywiście, nie robiła tego ce­ lowo. Christian działał na nią paraliżująco, krępował ją i onieśmielał i już sama jego obecność sprawiała, że za­ chowywała się beznadziejnie i mówiła głupstwa. Najgor­ sze, że nie potrafiła znaleźć na to recepty. A teraz jeszcze wbił sobie do głowy, że zadurzyła się w Duke'u. Mogła jednym słowem wyjaśnić nieporozumienie, lecz brakowało jej śmiałości i uparcie milczała. Z drugiej jednak strony ten jej szef był chyba ślepy od urodzenia. Drugie przełomowe wydarzenie łączyło się jak najści­ ślej z osobą Tracy Santiago. Ojciec przysłał ją do Hard Luck z misją sprawdzenia, czy czasami pod nazwą „Syno­ wie Północy" nie kryje się dom publiczny, świadczący wia­ dome usługi dla traperów, pilotów i różnych mętów Arkty­ ki. Po prostu zaniepokojonym rodzicom przyszło nagle do głowy, że Mariah została podstępnie zwabiona i schwytana w pułapkę jakichś niecnych praktyk. Pojawienie się Tracy okazało się błogosławionym w skutkach wydarzeniem. Młoda prawniczka weszła co prawda w ostry konflikt z kilkoma mężczyznami, w sumie jednak jej sensacyjny kilkudniowy pobyt zakończył się ofiarowaniem daru przyjaźni. Mariah i Tracy zgodnie stwierdziły, że mimo różnic wynikłych z wykształcenia, temperamentu i poglądów, posiadają siostrzane dusze. Tracy musiała wrócić do Seattle i od tej pory podtrzy­ mywały swą przyjaźń korespondencyjnie i telefonicznie. W tym czasie życie miasteczka toczyło się zwykłym try­ bem. Ktoś umarł. Ktoś zawarł związek małżeński. Przy głównej ulicy stanął piękny hotel. Abbey 0'Halloran ocze-

kiwała dziecka, podobnie Karen Caldwell. Obie miały uro­ dzić zimą, w odstępie kilku tygodni. Zresztą tych miłości i tych ślubów było minionego roku szczególnie dużo. Sa­ wyer i Abbey. Charles i Lanni. Pete Livengood, właściciel jedynego w mieście sklepu, i Dotty Harlow, pielęgniarka. Mitch Harris, miejscowy stróż prawa, i Bethany Ross, no­ wa nauczycielka. Jedne kobiety przybywały i natychmiast wtapiały się w życie miejscowej społeczności, inne po kil­ ku dniach lub tygodniach wykupywały bilety powrotne. Mariah pisała o tym wszystkim w długich listach do Tracy. Nie szczędziła szczegółów i osnuwała swoje relacje mgiełką pogodnej melancholii. W jednej z telefonicznych rozmów Tracy przyznała się jej, że dzięki jej listom zna miasto, jakby w nim mieszkała. Dorzuciła też, że nawet polubiła Hard Luck. Mariah również polubiła to miejsce i mieszkających tu ludzi, tylko ją nie wszyscy lubili. Idąc teraz główną ulicą i prześlizgując się wzrokiem po fasadach i dachach do­ mów, raz jeszcze pomyślała o Christianie O'Halloranie. Na ganek hotelu wyszła Karen Caldwell. Była w czwar­ tym miesiącu ciąży i promieniała szczęściem. Zeszła po schodkach, by zamienić z Mariah kilka słów. - Mariah, słyszałam, że wybierasz się na urlop. Wy­ śmienity pomysł. Trzeba odpocząć po całorocznej harów­ ce. Gdzie się wypuszczasz? I oto Mariah miała okazję po raz kolejny odczuć bez­ mierne zdumienie. W takiej mieścinie, jak Hard Luck, nic nie mogło pozostać w ukryciu, mimo że wszyscy respekto­ wali cudzą prywatność. Wynikało to ze spontanicznego i autentycznego zainteresowania drugim człowiekiem, zaś

rolę centrum informacyjnego pełniła oczywiście restaura­ cja Bena Hamiltona, jedyny lokal tego typu w promieniu setek kilometrów. - Od kogo się dowiedziałaś, że biorę urlop? - zacieka­ wiła się. - Od Matta. Wpadł dzisiaj do Bena i zastał tam Johna Hendersona. To tłumaczyło wszystko. John Henderson był przyjacie­ lem Duke'a Portera, który musiał mu wspomnieć, że w so­ botę odstawia ją do Fairbanks. - Umówiłam się z Tracy Santiago w Anchorage. Mie­ szkam na Alasce już od ponad roku i chyba najwyższy czas, żebym lepiej poznała ten stan. - Oby tylko dopisała wam pogoda. I oby nie oślepiły cię światła wielkiego miasta. Żal byłoby cię stracić. - Nie ma obawy. Tu jest mój dom - odparła Mariah z głębokim i szczerym przekonaniem. Ani myślała wracać do Seattle. Wywiązała się już z ro­ cznej umowy o pracę, lecz zamierzała osiąść w Hard Luck na stałe. Stała się już właścicielką domku myśliwskie­ go, cokolwiek kryłoby się za tą nazwą, oraz dwudziestu akrów ziemi, gdyż takie były warunki kontraktu. Osiągnę­ ła więc wszystko, co chciała osiągnąć na pierwszym eta­ pie samodzielnego życia. Nie zdobyła tylko Christiana O'Hallorana. Ale tego nie uwzględniał podpisany w Seattle kontrakt. Christian wszedł do lokalu Bena i usiadł na stołku przy barze. Gruby Ben położył na blacie wypolerowanym ścier­ ką czystą popielniczkę.

- Kawy czy coś na ząb? - zapytał. Christian spojrzał na zegarek. Było dopiero wpół do piątej, a wcześniej niż o szóstej nie siadał do obiadu. Wzruszył ramionami. Zamówił kawę. - Czy coś cię gryzie, chłopie? - zapytał Ben, stawiając przed nim parujący kubek z aromatycznym napojem. Pytanie to trafiło w sedno. Jasne, że nie przyszedł tu na obżarstwo. Chciał się wyżalić przed przyjacielem. Sawyer wyjechał wczoraj z Abbey i dzieciakami do Fairbanks i Christian czuł, że traci grunt pod nogami. Przepychanki z Mariah plus nawał roboty, to wystarczyło, by zacząć traktować życie jako pasmo udręczeń. Wręcz bał się pomy­ śleć, co może się wydarzyć, jeżeli Sawyer przedłuży sobie pobyt w mieście choćby o jeden dzień. - Każdy ma swojego robala - odparł bardziej filozofi­ cznie, niż było to jego zamiarem. - Więc wyrzuć go z siebie - poradził mu Ben. Christian nagle się zawahał. Wstyd mu było tak po pro­ stu otwierać się przed Benem jak przed spowiednikiem. - Mój robal może sobie poczekać. Nie jest groźny. Ben pochylił się nad kontuarem. Na jego twarzy widniał sceptyczny uśmieszek. - Zgaduję, że ma w tym swój udział Mariah. Christian drgnął i zmrużył oczy. Spoglądał teraz na Bena czujnie i podejrzliwie. - Dlaczego tak sądzisz? Restaurator sapnął, jak gdyby w ten szczególny sposób chciał wyrazić swój pobłażliwy stosunek do spraw tego świata. - Gdy tylko wchodzisz tu z wisielczą miną, zawsze ma

to jakiś związek z Mariah. Ostatecznie, w przeciągu tego roku psioczyłeś na nią przy tym barze może ze sto razy. - Co bynajmniej nie oznacza, że przyniosło mi to jakąś ulgę lub przyczyniło się do naprawienia moich stosunków z tą kobietą. - Mariah nie sposób nie lubić, Chris. Ta dziewczyna ma złote serce. - Dziwne, ale jakoś nie doświadczyłem tego na sobie. Jak nie mogliśmy dojść do porozumienia w pierwszym tygodniu jej pracy, tak nadal nie możemy. - Czy zadałeś już sobie trud poszukania przyczyn? - Wydaje mi się, że tak. - Christian napił się kawy. - Bodajże trzy lata temu natrafiłem w jakimś magazynie na wywiad z pewnym gościem, który przebył pieszo całe Stany Zjednoczone. Zajęło mu to kilka miesięcy. W pew­ nym momencie dziennikarz spytał go, co uważa za naj­ mniej przyjemne w tej marszrucie. - Czy wciąż mówimy o Mariah? - Ben ściągnął brwi. - Wyobraź sobie, że tak. Facet zamyślił się i wówczas ten dziennikarz zaczął mu podsuwać różne odpowiedzi. Może żar pustyni? Albo skalistość i nieprzystępność gór, które musiał forsować? Albo katastrofalne opady, jakie nawiedziły tamtego roku Wschodnie Wybrzeże? - I tamten przytaknął? - W oczach Bena pojawiło się zaciekawienie. - Nie. - Jesteś pewien, że nie odbiegliśmy od zasadniczego tematu? Christian tym razem zignorował pytanie. - Wreszcie po dłuższej chwili padła odpowiedź. Otóż

najbardziej nieprzyjemną i dokuczliwą rzeczą był piasek w jego butach. - Piasek w butach? - Tak. I właśnie na taki piasek ja się uskarżam w moich stosunkach z Mariah. Niby niewinna rzecz, a potrafi czło­ wiekowi obrzydzić życie. Oczywiście, nie pojmuj tego pia­ sku dosłownie. Ten piasek to chroniczny stan podenerwo­ wania, irytacji, niezadowolenia. Być może w Mariah drze­ mie wyśmienita sekretarka, ale ja, jako jej szef, nie zauwa­ żyłem dotąd, aby obudziła się z tej drzemki. Wręcz przeciwnie... - Sawyer przy każdej okazji wychwala Mariah, wręcz wynosi ją pod niebiosa. Christian zacisnął dłonie na kubku. Ileż już razy słyszał z ust Bena ten argument! Właśnie miał wybuchnąć, gdy drzwi otworzyły się i wszedł Duke Porter, nieświadomy, że za chwilę stanie się przedmiotem gniewnego ataku. - Duke, dobrze, że cię widzę. Uprzedzam, że odsta­ wiam Mariah w sobotę do Fairbanks. Duke otworzył usta. - Przecież to ja, Chris, miałem ją podrzucić na samolot do Anchorage. - Wiem, ale zaszły pewne zmiany. Mam dla ciebie waż­ ną robotę. - Cholera, domyślam się, ku czemu zmierzasz, szefie. Żadna tam ważna robota, tylko po prostu ubzdurałeś sobie, że robię do niej słodkie oczy. Christian o mało co nie zakrztusił się pitą właśnie kawą. - Czy Duke mówi prawdę? - zaatakował go Ben.

- Powiem jeszcze - odezwał się pilot - że mam dziew­ czynę w Fairbanks, z którą planowałem się spotkać. - Masz dziewczynę w Fairbanks? - Ben sprawiał wra­ żenie człowieka, który nagle uświadomił sobie, że nie jest bynajmniej wszechwiedzący. - Od kiedy? - Od niedawna. Christianowi fałszywie zabrzmiały w uszach słowa pilota. - A co powiesz o tamtym dniu, kiedy nakryłem ciebie i Mariah, jak się migdaliliście? - Duke i Mariah całowali się? - Ben czuł się jak król, który właśnie się dowiedział, że jego królestwem już od miesiąca włada nieprzyjaciel. - I to w środku dnia! - wybuchnął z furią Christian. Duke zacisnął pięści. - Nie całowałem Mariah. Christian poderwał się ze stołka. Ktoś tu najwyraźniej chciał mu zadać kłam! - Widziałem to na własne oczy! Duke przestąpił z nogi na nogę, po czym spuścił wzrok. - To ona mnie całowała - mruknął.

ROZDZIAŁ DRUGI W sobotę Mariah stawiła się na lotnisku aż całe pół godziny przed wyznaczonym odlotem. Spieszno jej było spotkać się z Tracy i przemienić się w urlopowiczkę po rocznym uwięzieniu za biurkiem w Hard Luck. W górze przewalały się ciemne, skłębione chmury. Dzień był wietrzny, chłodny i ponury. Słoneczna do tej pory pogoda najwyraźniej kończyła się, zaś groźne niebo nie wróżyło najlepiej na najbliższy tydzień. - Gotowa? - Christian minął ją szybkim krokiem, kie­ rując się ku dwuosobowej maszynie, stojącej w zatoce w pobliżu hangarów. Był to lekki sportowy samolot o sła­ bym silniku, najrzadziej używany w przewozach pasaże­ rów i poczty. Mariah dźwignęła z ziemi walizkę i pośpieszyła za swo­ im pracodawcą. - Raz jeszcze dziękuję, Christianie, że zgodziłeś się podrzucić mnie do Fairbanks. - Wciąż nie rozumiała mo­ tywów, jakimi się kierował, wykluczając Duke'a, niemniej zamiana ta sprawiła jej dużą przyjemność. Nic nie odpowiedział lub ona nie usłyszała odpowiedzi, gdyż niosąc ciężką walizkę prędko została w tyle. Spojrzał przez ramię, zatrzymał się i uwolnił ją od bagażu. - Idę o zakład, że nakładłaś do środka kamieni. - Był

to jeden z tych komentarzy, którymi Christian dość często ją raczył w przeciągu minionego roku. Dotarli wreszcie do awionetki, a po chwili siedzieli już na swoich miejscach w kabinie, gotowi do startu. Christian dotknął kilku guzików, po czym uruchomił silnik. Spojrzała z obawą na niebo. W każdej chwili z tych sinogranatowych chmur mogły posypać się na ich samolo­ cik pioruny, a wówczas... Kilka razy głęboko odetchnęła. Nie wolno jej było nawet myśleć o jakimś zagrożeniu. Siedział obok niej doświadczony pilot i musiała zaufać jego umiejętnościom, jak też ocenie sytuacji. Christian połączył się drogą radiową z Fairbanks i wpi- sał do notesu otrzymane informacje na temat pogody. Na­ stępnie zrobił łuk i potoczyli się na pas startowy. - Czy na trasie grozi nam burza? - zapytała, starając się nadać swojemu głosowi w miarę naturalne brzmienie. - Być może uda się nam nad nią przeskoczyć. Tylko nie panikuj. Lękliwi pasażerowie działają mi na nerwy. Obiecuję, że dostarczę cię do Fairbanks na czas. Mariah zacisnęła zęby, starając się znaleźć dla swojego wzroku jakiś punkt zaczepienia. Wybrała komin hotelu Matta Caldwella. Słyszała wzmagający się z każdą sekundą ryk sil­ nika. Komin coraz bardziej się oddalał. Nagle samolotem przestało trząść i już wiedziała, że są w powietrzu. Odczuła ogromną ulgę. Jedno niebezpieczeństwo, to związane z odrywaniem się od ziemi, mieli już za sobą. Błyskawicznie nabierali wysokości. Zanurzyli się w chmury. Świat zniknął, oblała ich mleczna mgła. Przy­ pominało to trochę epizod z koszmarnego snu. Mariah za­ mknęła oczy.

- Czy jest ci niedobrze? - zapytał Christian. - Nie. Skąd ten pomysł? - Zamknęłaś oczy. - Po prostu je zamknęłam. - Dlaczego? - Ponieważ nie chcę patrzeć! Christian zachichotał. Najwyraźniej jej niepokój wpra­ wiał go w wyśmienity humor. - Nieczęsto miewam wypadki, najwyżej raz na rok. Ale skoro już coś przeczuwasz, to niewykluczone, że ten lot okaże się urozmaicony. Sadysta! - pomyślała. Nagle samolotem zaczęło kołysać z boku na bok. - Błagam, nie dręcz mnie - wyszeptała drżącym głosem. - Przecież nie robię tego celowo - mruknął. Otworzy­ wszy oczy, stwierdziła, że na jego poważnej twarzy malu­ je się skupienie. - Chcę wydostać się ponad chmury. Nie przejmuj się, panuję nad sytuacją. Teraz ich awionetką rzuciło w prawo niczym piłką. Zdu­ siła okrzyk. Boże, pomyślała, po co jej w ogóle zachciało się tego urlopu? - Jak samopoczucie? - zapytał po jakimś czasie. - Nie przejmuj się mną, skup się na samolocie. - Jesteś blada jak płótno. - A niechbym była nawet zielona lub w paski. Po pro­ stu nie patrz na mnie. - Rzecz w tym, że gdybyś zemdlała, trudno by mi było równocześnie pilotować maszynę i cucić pasażerkę. - Kiedy stracę przytomność, nie cuć mnie, nie zajmuj się mną. Wyobraź sobie, że lecisz sam.

Samolot znów stał się igraszką podniebnych wichrów. Tym razem ręka jakiegoś powietrznego giganta wypchnęła go w górę. Mariah krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach. - Mariah - powiedział Christian, a w jego głosie za­ brzmiała jakby tkliwa troska - jeszcze kilka minut, a wy­ dostaniemy się z tej nawałnicy. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. Nigdy jeszcze dotąd nie zwracał się do niej w ten spo­ sób. Do tej pory, kiedy wchodzili ze sobą w jakiś bliższy kontakt, mówił do niej niecierpliwie, ostro, czasami nawet gniewnie. Wówczas zadawała sobie pytanie, jaką to zbrod­ nię popełniła, iż postawiono ją w stan oskarżenia. Przed chwilą z prokuratora Christian przemienił się w czułego opiekuna. I uwierzyła mu. Za minutę lub dwie wyrwą się z oka cyklopu i zobaczą nad sobą błękitne niebo. Wszystko będzie dobrze. - Możesz otworzyć oczy. Odjęła dłonie z twarzy i uniosła powieki. Oślepiło ją słońce. Poczuła, że po jej ciele rozlewa się błogi spokój. Miała ochotę śpiewać, śmiać się i opychać słodyczami. Silnik awionetki mruczał jednostajną melodię. - Czy twój kochaś wie, że źle znosisz latanie? - zapytał Christian, przerywając ciszę, jaka zapadła między nimi. - Mój kochaś? - Powinna już wiedzieć, że w obecności Christiana stan błogostanu jest nie do osiągnięcia. - Duke o mało co nie zdemolował restauracji Benowi, kiedy usłyszał ode mnie, że nie będzie mógł odstawić cię do Fairbanks. - Znów zwracał się do niej tym swoim pro­ kuratorskim tonem.

Mariah spojrzała przez okno na powałę chmur, nad którą się unosili. - Bez względu na to, co sobie myślisz, mnie i Duke'a łączy tylko przyjaźń. - O ile pamiętam, on również starał mi się wmówić coś takiego. - W głosie Christiana, prócz sceptycyzmu, dawało się wyczuć niepewność. - Mówił prawdę. - Twierdził, że to ty go pocałowałaś. - Spojrzał na nią, czekając na potwierdzenie lub zaprzeczenie z jej strony. - W pewnym sensie tak. Christian parsknął krótkim śmiechem. - Co oznacza to „w pewnym sensie"? Mariah westchnęła. - Zadzwoniła Tracy. Ona i Duke, jakby tu powiedzieć, nie potrafili dotąd dojść ze sobą do porozumienia. On uważa ją za wściekłą feministkę, ona jego za męskiego szowinistę. Więc Tracy wpadła na pomysł, żebym w jej imieniu pocało­ wała Duke'a, a potem powiedziała mu, od kogo ten pocału­ nek. Zrobiłam to. Zwykły żart. Może trochę zbyt zwariowany. Christian milczał. Trzymał wzrok utkwiony w zegarach pokładowych. - Wierzysz mi? - zapytała. Zależało jej na tym. Mogli różnić się w wielu kwestiach, ale wzajemna szczerość i zaufanie stanowiły podstawę każ­ dego międzyludzkiego stosunku, obojętnie, stosunku pracy czy też bardziej osobistego. - Tak - przyznał niechętnie. - Powinnaś jednak chyba o czymś wiedzieć, na wypadek, gdybyś miała wobec Du­ ke'a jakieś zamiary. Niedawno przyznał, że ma w Fair-