ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stephanie Bloomfield wniosła ciężką walizkę na
ganek wielkiego domu o białych kolumnach. Poruszała
się cicho, nie chciała budzić sióstr, chociaż przyszło
jej do głowy, że mogą jeszcze być w szpitalu.
Ostatnie dwa dni spędziła w samolotach albo na
stanowiskach odpraw pasażerów różnych zagranicz
nych lotnisk. A może były to trzy dni? Sama już nie
wiedziała.
Jej młodsza siostra, Nora, zdołała się jakoś do
dzwonić do niej do Włoch niespełna tydzień temu
z wiadomością, że ojciec miał atak serca. Połączenie
było kiepskie i miała trudności ze zrozumieniem
Nory, ale nagłość sprawy nie ulegała wątpliwości. Ich
ojciec był ciężko chory i Steffie miała natychmiast
wracać do domu, co, jak się okazało, łatwiej było
powiedzieć, niż zrobić.
Mieszkała na przedmieściu Rzymu i chodziła na
uniwersytet. Brała udział w specjalistycznym programie,
uczyła się włoskiego, studiowała historię i kulturę
Renesansu. Przez trzy lata po całych Włoszech jeździła
bez problemu. A właśnie teraz, kiedy za wszelką cenę
chciała polecieć do domu, lotniska były nieczynne
wskutek strajku transportowców, który sparaliżował
całe Włochy. Bynajmniej nie ułatwiło sprawy to, że
była wtedy w małej, ustronnej wiosce, paręset kilo
metrów od Rzymu, na wakacjach u przyjaciółki.
Podróż do domu zajęła Steffie kilka dni, które
wydały jej się wiecznością. Ostatni tydzień spędziła
w ogromnym napięciu. Z siostrami kontaktowała się
6 STEPHANIE
jak tylko mogła najczęściej i według najświeższych
doniesień Nory ojciec spokojnie przychodził do
siebie. Nietrudno było jednak pochwycić w głosie
Nory nutę przerażenia. Jej młodsza siostra nie
potrafiła kłamać. Chciała, żeby to wypadło jak
najbardziej optymistycznie, ale Steffie dobrze wie
działa, że ojcu się pogorszyło. I wtedy podjęła
najśmielszy w swoim życiu krok. Skontaktowała
się z pewnymi ludźmi o dość wątpliwej reputacji,
sprzedała wszystkie rzeczy osobiste, które przedsta
wiały jakąś wartość i za straszliwie wysoką cenę
zdołała się wydostać z Włoch w kierunku Japonii.
Zatrzymywała się w miejscach, których nigdy nie
spodziewała się zobaczyć. Na pewno nie była to
najprostsza droga do Oregonu, ale w końcu przecież
dotarła do domu. Bóg jeden wie, o ile dłużej trwa
łaby jej podróż, gdyby się nie uciekła do takich
sposobów.
Po całym dniu czekania na lotnisku w Tokio, po
wywalczeniu miejsca w jakimkolwiek samolocie do
Stanów i po wielogodzinnym locie, Steffie w napięciu
czekała na wiadomość o ojcu. W napięciu i wielkim
strachu.
Otworzyła drzwi frontowe i weszła po cichu do
uśpionego domu. Przestawiła już zegarek na czas
lokalny, ale myślami błądziła jeszcze gdzieś pomię
dzy Włochami a Tokio. Tak była wyczerpana, że
nie czuła zmęczenia. I tak zatroskana, że nie czuła
głodu, chociaż nawet nie pamiętała, kiedy jadła po
raz ostatni.
Postawiła niemożliwie ciężką walizkę i stanęła w holu
wdychając zapach drewna, który ją powitał.
Była w domu.
Pokój ojca znajdował się po prawej stronie. Coś ją
tam ciągnęło. Zapaliła światło i patrzyła na pokój,
który jej tak bardzo przypominał ojca. Całą jedną
STEPHANIE 7
ścianę zajmował ciężki kamienny kominek, a pozostałe
dwie wypełniały od góry do dołu półki z książkami.
Spojrzała na fotel. Jego miękka skóra popękała
przez lata używania. Steffie zamknęła oczy. Wdychała
głęboko zapach starej skóry, książek i słodką cierpkość
tytoniu fajkowego. To był pokój jej ojca; ukochanego
ojca, którego nigdy nie brakowało Steffie bardziej niż
w tej chwili.
Niemal namacalnie czuła jego obecność. Śmiech
ojca odbijał się echem od milczących ścian. Steffie
wyobrażała go sobie, jak siedzi przy biurku z wiś
niowego drzewa, obłożony księgami finansowymi,
fajkę oparł o brzydką ceramiczną popielniczkę, którą
dla niego zrobiła, gdy miała jedenaście lat.
Rzuciła okiem na fotografię matki. David Bloom-
field przekazał swym córkom najpiękniejszą rzecz:
miłość do matki. Zmienił się po śmierci Grace. Steffie
zauważyła tę zmianę, zanim wyjechała z Orchard
Valley. Jeszcze po latach wyczuwała to w jego listach.
Szczególnie uderzyły ją te zmiany, gdy zeszłego roku
na wiosnę był u niej we Włoszech. Uszła z niego cała
radość życia, cała, tak dla niego typowa, witalność.
A jego listy z każdym miesiącem stawały się smutniej
sze, coraz mniej było w nich optymizmu, coraz więcej
rezygnacji. Kiedy zabrakło przy nim żony, David
Bloomfield poczuł się tak pusty jak... jak teraz ten
fotel, w którym zwykł czytać przed kominkiem.
Steffie rzuciła okiem na rozłożoną na tapczanie
gazetę. Wyglądało to tak, jakby ojciec miał za chwilę
wejść, usiąść na fotelu i czytać dalej.
Ale nie wejdzie.
Serce ścisnęło jej się z bólu. Może już nigdy nie
sięgnie po jedną ze swoich ulubionych książek, by
z miłością przerzucać kartki, aż znajdzie fragment,
o który mu chodzi. Może nigdy nie zasiądzie przy
kominku z fajką w ręku. Może nigdy nie podniesie na
8 STEPHANIE
nią oczu, gdy Steffie wejdzie do pokoju, nie uśmiech
nie się, kiedy ją zobaczy, ją, Steffie, swoją „Księżnicz
kę".
Nie powinna była poddawać się uczuciom. Roz
bolało ją serce, ale jak zwykle nie zwracała na to
uwagi. Nie była beksą. Uczucia swe trzymała na
wodzy przez trzy długie lata. Od tamtego wieczoru
u Charlesa Tomaselliego, kiedy...
Odsunęła tę myśl ze sprawnością nabytą przez lata.
Charles to bolesne wspomnienie z przeszłości. Cał
kowicie zapomniane, a przynajmniej nie zauważane.
Nie myślała o nim całymi miesiącami i nie będzie
o nim myśleć teraz. Prędzej czy później zetknie się
z nim, wymienią towarzyskie uprzejmości, ale wtedy
uda, że próbuje sobie przypomnieć, kim on właściwie
jest, jakby był przypadkowym znajomym, a nie
człowiekiem, który złamał jej serce. To chyba najlepszy
sposób - uda, że zupełnie zapomniała o ich ostatnim
upokarzającym spotkaniu.
Jeżeli będzie chciał koniecznie odnowić znajomość,
chociaż to mało prawdopodobne, pokaże mu, jaka
jest dorosła, jaka wykształcona i obyta w świecie.
Wtedy niech pożałuje, że obszedł się z nią tak
bezceremonialnie i okrutnie. Nagle usłyszała w holu
jakiś odgłos, więc wyszła z pokoju. Z góry schodziła
właśnie Nora.
- Steffie, o Boże, jesteś w domu! - krzyknęła
obejmując siostrę.
A potem Valerie, najstarsza z nich trzech, krzyknęła
coś na powitanie i zbiegła po schodach; długi
bawełniany szlafrok plątał jej się pod nogami.
- Steffie, jak się cieszę, że już jesteś! - zawołała na
powitanie, obejmując obie siostry. -Kiedy przyjecha
łaś? Czemu nie dałaś znać, żebyśmy wyjechały po
ciebie na lotnisko?
- Ponieważ korzystałam z wolnych miejsc, poza
STEPHANIE 9
listą pasażerów, więc nie wiedziałam, kiedy przylecę.
- Odetchnęła. - Tak się cieszę, że już jestem.
- Ja też - powiedziała Valerie, ujawniając swoje
uczucia w sposób dla niej niezwykły, w wyniku czego
musiała otrzeć łzy z policzków. Zazwyczaj Valerie
była wzorem opanowania. Obecny stan jej nerwów
bardziej niż słowa wskazywał, jak poważnie chory
jest ojciec.
W milczeniu przeszły do kuchni. Valerie postawiła
wodę na herbatę. Zegar cyfrowy kuchenki mikro
falowej wskazywał parę minut po trzeciej. Steffie nie
zdawała sobie sprawy z tego, że już jest tak późno.
Nie pamiętała nawet, kiedy ostatnim razem spała
w łóżku. Chyba cztery dni temu.
- Jak tata? - Było to pytanie, które chciała zadać
od pierwszej chwili. Pytanie, które bała się zadać.
- Po prostu wspaniale - powiedziała Nora, a jej
cichy głos zabrzmiał dziwnie donośnie. - Niewiele
brakowało, a byśmy go straciły. Obie z Valerie
wpadłyśmy w panikę. Wyglądało to bardzo groźnie
i doktor Winston nie mógł czekać z operacją. A jednak
tata z tego wylazł! Ale...
- Ale co? - chciała wiedzieć Steffie. Ucieszyła się,,
że ojciec przeżył kryzys, ale nie rozumiała, dlaczego
siostry nie mówią jej nic więcej. - Mówcie zaraz.
Nie chciała, żeby coś przed nią ukrywano.
- Wygląda na to, że ojciec przeszedł śmierć kliniczną
- powiedziała w końcu Nora.
- To się chyba często zdarza? Zwłaszcza przy tego
rodzaju operacjach? Od lat czytam o ludziach, którzy
po przeżyciu śmierci klinicznej opowiadają, że przez
jakiś ciemny tunel dążyli do światła.
- Ja nie wiem, jak dalece normalne jest to, że się
rozmawia z kimś z tamtego świata - powiedziała
Valerie.
- Tata mówi, że rozmawiał z mamą - wtrąciła Nora.
10 STEPHANIE
- Z mamą? - Steffie poczuła się nieswojo, nie
wiedziała, co na to powiedzieć.
Valerie przeszła boso przez kuchnię, żeby przelać
gotującą wodę z czajnika do dzbanka na herbatę.
Postawiła trzy kubki, trzy łyżki i cukiernicę na tacy;
kiedy herbata naciągnęła, napełniła kubki. Wyraźnie
była zaabsorbowana tym, co robi. Przyniosła tacę
na stół, potem postawiła talerz ciastek, które upiekła
Nora.
- Myślę, że tatę powinien zbadać psychiatra.
- Ależ, Valerie - westchnęła Nora, jakby rozmawiały
o tym nie pierwszy raz - chyba przesadzasz.
- Też byś przesadzała, gdyby tata opowiadał ci to,
co mnie. - Valerie mieszała herbatę, nie patrząc na
siostry.
Nora westchnęła raz jeszcze.
- Tata naprawdę wierzy, że rozmawiał z mamą,
ale jeżeli jest mu dzięki temu lepiej, to chyba nie
powinnyśmy mu dać odczuć, że wątpimy w to.
- A co mama mu powiedziała? - spytała Steffie,
zaintrygowana tą sprawą. Nałożyła sobie kilka
owsianych ciasteczek.
- To właśnie najbardziej mnie niepokoi. - Valerie
podniosła głos, wyraźnie poruszona. - Są to jakieś
idiotyczne wiadomości, że wszystkie mamy wyjść
za mąż.
- No, to już dno - Steffie nie ukrywała rozbawienia;
ostatecznie były w wieku, w którym wychodzi się za
mąż. To, że będą miały mężów, wydawało się dość
prawdopodobne.
- Ale on mówi, że wie, za kogo powychodzimy
- powiedziała Nora i uśmiechnęła się zagadkowo,
jakby jej się to spodobało.
- On się tak od dwóch dni dziwnie uśmiecha
-jęknęła Valerie, opierając czoło na rękach. -Mówi
o domu pełnym wnuków. Które my mu damy... i to
STEPHANIE 11
w ciągu kilku najbliższych lat. Gdyby to nie było
takie głupie, tobym wyła.
- A czy mówił, za kogo ja mam wyjść? - spytała
Steffie z zaciekawieniem.
Valerie podniosła głowę, żeby na nią spojrzeć,
a Nora zachichotała.
- To właśnie tak denerwuje Valerie - powiedziała.
- Jeszcze żadnej z nas tego nie powiedział, w każdym
razie nie wyraźnie.
- Zachowuje się tak, jakby znał tę cudowną
tajemnicę, ale postanowił zatrzymać ją dla siebie
i tylko od czasu do czasu cośkolwiek napomknie.
Mówię wam, że zwariuję.
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziała Nora.
Ktoś inny uważałby to za obłudę, ale Steffie znała
swoją młodszą siostrę i wiedziała, że o żadnej obłudzie
nie ma mowy. - Tata znów się uśmiecha. Interesuje
się przyszłością, a nawet jeżeli zrobił się na naszym
punkcie trochę... zarozumiały, to naprawdę mi to nie
przeszkadza. Po prostu cieszę się, że żyje.
Valerie skinęła głową.
- Ostatecznie mnie to jego gadanie też tak bardzo
nie przeszkadza.
- Dziś po raz pierwszy żadna z nas nie została na
noc w szpitalu - wyjaśniła Nora, uśmiechając się
łagodnie. - Doktor Winston twierdzi, że nie potrzeba.
Już nie.
- Nie daj się temu facetowi nabrać - szepnęła
Valerie półgłosem. -Może on i wygląda jak przeciętny
prowincjonalny lekarz, ale to człowiek ze stali.
Stephanie pomyślała z nagłym zaciekawieniem, że
skoro Valerie coś takiego mówi, to pewnie tak jest.
Zabrzmiało to, jakby jej siostra spotkała wreszcie
kogoś o silnym charakterze, takiego jak ona sama.
Więc albo Valerie się zmieniła, albo... - ale czy to
możliwe? - ma słabość do doktora Winstona.
12 STEPHANIE
- Innymi słowy - Steffie powiedziała to bardzo
szybko - najgorsze już minęło. Tata wyszedł z kryzysu
i chyba się mu poprawia.
- Właśnie - Nora przytaknęła z zapałem. - Wszys
tko będzie dobrze.
- Niezupełnie - sprzeciwiła się Valerie. - Za parę
tygodni tata będzie zdrów jak rydz, a my trzy
zaczniemy sobie rwać włosy z głowy, słuchając tego
wszystkiego o małżeństwach, mężach i wnukach!
Steffie otworzyła oczy, do pokoju przez otwarte
okno wlewało się słońce. W domu było cicho, ale
z dworu dochodziły jakieś odgłosy. W dali wesoło
ćwierkały ptaki, a wiosenny wietrzyk poruszał dzwon
kiem na ganku kuchennym i lekko falował zasłonami
w pokoju. Słyszała ludzi pracujących w sadzie i domyś
liła się, że spryskują jabłonie.
Po tylu dniach spędzonych w podróży Steffie
ogarnęło uczucie swojskości. Otuliła się nim jak ciepłym
szalem. Kryzys minął. Ojciec będzie zdrowy, cały
świat stał się jaśniejszy, milszy, szczęśliwszy.
Pomału wstała z łóżka, wyjęła z walizki spodnie
i lekki sweter. Ubrała się i zeszła na dół.
W kuchni na stole znalazła kartkę, z której wynikało,
że Valerie i Nora są w szpitalu. Miały zamiar zrobić
ojcu niespodziankę z przyjazdu Steffie, mogła więc
pojechać do szpitala, kiedy będzie gotowa. Nie musiała
się spieszyć. Już teraz nie.
Wzięła banana z patery na owoce i zjadła, a potem
włączyła podgrzewanie kawy w kuchence mikrofalowej.
Szybko wślizgnęła się do pokoju ojca i złapała gazetę,
żeby ją wziąć do szpitala.
Gazeta zainteresowała ją tylko z jednej przyczyny.
Charles Tomaselli. Spojrzała na pierwszą stronę.
„Sygnał Orchard Valley". Przez chwilę wzrokiem
przebiegała tytuły.
STEPHANIE 13
Wzbierały w niej fale różnych uczuć. Najpierw
obawa. Dałaby wszystko, żeby się z nim nie spotkać.
Potem gniew. Upokorzył ją. Wyśmiał. Nigdy mu tego
nie daruje. Nigdy. Wspomnienie upokorzenia piekło
ją jeszcze po latach. Chciała go znienawidzić, ale nie
mogła. Nie kocha go. Ma to już za sobą. Skończyło
się. Wyleczył ją skutecznie z miłości. Nie, nie kochała
go, ale nie mogła się zmusić, by go znienawidzić.
Poradzi sobie. Musi. Poza tym on na pewno też
będzie chciał jej unikać, podobnie jak ona jego.
Zdecydowała się. Z gazetą pod pachą złapała
kluczyki do samochodu, które Nora przezornie
zostawiła na stole w kuchni. Z kubkiem parującej
kawy w ręku doszła do samochodu.
Przyjechała do szpitala i zatrzymała się. Nagle
ogarnął ją wielki smutek. Ostatni raz była tu, kiedy
umarła ich matka. Serce przestało Steffie bić na
chwilę, gdy o tym pomyślała. Musiała się pozbierać.
Dopiero po kilku minutach wyszła z samochodu
i poszła do windy.
Kiedy znalazła się w poczekalni, zobaczyła Norę,
która rozmawiała z jedną z pielęgniarek. Valerie
siedziała i czytała. Było coś wyjątkowego w tym, że
jej siostra siedziała spokojnie.
- Steffie! - zwróciła się do niej Nora. - Wyspałaś się?
- Tak, świetnie odpoczęłam. - Co prawda, po takiej
podróży potrzebowała więcej niż jednej krótkiej nocy.
- Zrobiłaś sobie śniadanie?
- Tak, siostrzyczko, zrobiłam. Czy mogę iść już do
taty, czy jeszcze masz mi coś do powiedzenia? - Objęła
ramieniem wąską talię siostry. Czuła się taka szczęśliwa.
Cudownie jest wrócić do domu, cudownie być wśród
• najbliższych.
- Jesteś - powiedziała Valerie, podchodząc do
sióstr. - Tata mnie pytał, kiedy miałyśmy od ciebie
wiadomość. Powiedziałam, że dzisiaj rano.
14 STEPHANIE
- Jutro mają go zabrać z oddziału intensywnej
terapii - oznajmiła Nora z radością. - Wtedy będziemy
mogły być z nim wszystkie razem. Teraz może
przebywać u niego tylko jedna osoba.
- Nora, chcesz, żebym zaprowadziła twoją siostrę
do ojca? - zwróciła się ku nim tęga pielęgniarka.
- O, bardzo proszę - powiedziała szybko Steffie,
zanim Nora zdążyła się odezwać.
Pielęgniarka poprowadziła ją korytarzem o prze
szklonych ścianach. Używano tu chyba wszelkich
aparatów medycznych, jakie sobie można wyobrazić,
ale Steffie nie zwracała na nie uwagi, tak była
zaabsorbowana tym, że ma zobaczyć ojca. Pielęgniarka
zatrzymała się przed jednym z boksów i gestem
wskazała Stephanie, żeby weszła. Siedział na łóżku.
Uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce.
- Steffie - rzekł słabym głosem - chodź do mnie,
Księżniczko.
Zauważyła, że jest podłączony do różnych mo
nitorów.
Wsunęła się w jego objęcia, uważając, by być jak
najdalej od przewodów i rurek, zdumiona, jak słabo
ją uściskał. Była przyzwyczajona, że ją dosłownie
miażdżył w ramionach. Obie siostry twierdziły, że
ojciec dobrze wygląda, że znów błyszczą mu oczy, ale
tak nie było.
Wstrząsnęła nią jego bladość i wychudzenie. Jeżeli
teraz jest z nim dużo lepiej, to jak musiał wyglądać
przed tygodniem?
- Tak się cieszę, że jesteś - powiedział ojciec
głosem łamiącym się ze wzruszenia. - Tęskniłem do
ciebie, Księżniczko.
- Ja do ciebie też - powiedziała Steffie ocierając łzę.
- Wróciłaś na stałe do domu?
Nie wiedziała, co powiedzieć. Dom znaczył dla niej
wiele, więcej, niż myślała, ale pokochała i Włochy.
STEPHANIE 15
Mimo to patrząc na sady pomyślała tego ranka, że
bardzo jej brakowało Orchard Valley.
Wyjechała głęboko zraniona; wracała silna i pewna
siebie. Pobyt we Włoszech pozwolił jej odzyskać
równowagę. Nie widziała już teraz żadnych powodów,
by wyjeżdżać. Gotowa była zostać.
Właśnie zastanawiała się, co ze sobą dalej zrobić,
kiedy nadeszła wiadomość o chorobie ojca. Wykłady
już się wprawdzie skończyły, ale Włochy bardzo ją
pociągały. Mogłaby trochę podróżować, trochę jeszcze
postudiować, może sama zacząć uczyć. Mogłaby na
przykład pojechać do Bostonu albo do Nowego
Jorku. Albo też wrócić do Orchard Valley. Sama nie
wiedziała, czego chce.
- Zostanę w domu, jak długo będziesz mnie
potrzebował.
- Zostaniesz - potwierdził ojciec z niezmąconą
ufnością. - O tak, zostaniesz.
- Skąd ta pewność?
Uśmiechnął się tajemniczo, zniżając głos do szeptu.
- Twoja mama mi powiedziała.
- Mama? - Steffie pomyślała, że jednak obawy
Valerie były w pełni uzasadnione.
- No tak. Pewnie, jak twoja siostra, będziesz
chciała, żebym poszedł do jakiegoś nowomodnego
lekarza z leżanką w gabinecie. Naprawdę rozmawia
łem z twoją mamą. Przesyła ci najczulsze pozdro
wienia.
Steffie nie wiedziała, co na to powiedzieć. Czy
prosić, żeby coś od niej przekazał matce?
- A co mama... ci mówiła? - spytała.
- Powiedziała mi sporo różnych rzeczy, ale głównie
to, że mam jeszcze kilka lat przed sobą. Obiecała, że
będą to lata szczęśliwe... - Ojciec przerwał i roześmiał
się cichutko. - Mama zawsze wiedziała, że mam
słabość do malutkich dzieci. A w naszej rodzinie
16 STEPHANIE
będzie cała masa dzieci, które się urodzą w ciągu
najbliższych paru lat.
- Malutkich dzieci?
- Równy tuzin. - Na policzkach ojca ukazały się
rumieńce. - Wyobrażasz sobie? Moje dziewczynki
dwanaście razy zrobią mnie dziadkiem.
- No, no.
- Wiem, że to brzmi, jakbym zwariował, ale...
- Tatusiu, jeżeli z tego powodu czujesz się szczęś
liwszy, to myśl sobie, co chcesz.
- To nie są tylko moje myśli. To są fakty, takie jak
to, że tu jestem. Zresztą, mniejsza o to. Muszę ci się
dobrze przyjrzeć. Moja ślicznotka - powiedział,
uśmiechając się z dumą. - Jesteś jeszcze ładniejsza niż
za dawnych czasów.
Steffie promieniała z radości. Bardzo dobrze wie
działa, że nie jest żadną pięknością, ale nie miała
powodu wstydzić się swego wyglądu. Ciemne, długie
do połowy pleców włosy upinała z tyłu grzebieniami
w sposób, który podkreślał jej wydatne kości policz
kowe i wyraziste rysy twarzy. Oczy miała piwne.
Ledwie zaczęła opowiadać ojcu o swoich przygodach
z ubiegłego tygodnia, kiedy weszła ta sama pielęg
niarka, która ją tu wprowadziła, gotowa zabrać ją
stąd i odprowadzić do poczekalni.
Steffie chciała się bronić. Była u ojca zaledwie pięć
minut! Dała jednak spokój - nie będzie przecież
denerwować ojca. Pocałowała go w policzek i obiecała,
że wkrótce wróci.
Czekała na nią Valerie, Nory nie było.
- No i co? - spytała Valerie i spojrzała na nią znad
czasopisma. - Mówił ci coś o rozmowie z mamą?
Steffie skinęła głową, w głębi duszy trochę roz
bawiona.
- Chyba jest bardzo przejęty perspektywą wnuków.
Bardzo bym nie chciała, żeby się zawiódł. A ty?
STEPHANIE 17
- Hmm? - szepnęła niewyraźnie Valerie.
- Ty jesteś najstarsza, więc powinnaś zacząć pierw
sza - zażartowała; bawił ją wyraz twarzy siostry.
- Ale co zacząć? - spytała Valerie.
- Rodzić tacie wnuki. W twoim ostatnim liście
dużo było o Rowdym Cassidy. Możesz przecież mierzyć
wysoko... Dlaczego nie miałabyś wyjść za multi-
milionera, nawet jeżeli to twój szef?
- Rowdy - powtórzyła Valerie tak, jakby jeszcze
nigdy nie słyszała tego imienia. - Jasne, Rowdy.
Oczywiście, jeszcze zawsze jest Rowdy. Dlaczego
o nim nie pomyślałam? -I wróciła do czytania pisma.
Steffie potrząsnęła głową. Podeszła do automatu,
nalała sobie filiżankę kawy i usiadła obok siostry.
Wzięła gazetę, którą przywiozła ze sobą i zaczęła
czytać wszystkie artykuły po kolei. Cieszyła się, że
poznaje nazwiska; widocznie niewiele zmieniło się
podczas jej nieobecności.
Przewróciła kartkę i wzrok jej automatycznie
przyciągnęła czarno-biała fotografia Charlesa Toma-
sellegc. Na jedną szaloną chwilę serce jej zamarło.
Wyglądał jak dawniej. Kuszący jak grzech. Mężczyzna
nie ma prawa być taki piękny. Ciemne włosy,
błyszczące czarne oczy. Najbardziej jednak zaniepo
koiła Steffie jej własna reakcja na to zdjęcie. Tak być
nie może. Powinna wyzbyć się wszelkiego uczuciowego
zaangażowania. Patrzeć na to zdjęcie i nic nie czuć.
A tymczasem miotały nią niezrozumiałe emocje, tak
silne, że ledwo mogła oddychać.
Postanowiła zainteresować się czym innym i zaczęła
czytać artykuł. Była to najwyraźniej kolejna publikacja
z serii artykułów na temat niezdrowych i niebezpiecz
nych warunków, w jakich żyją i pracują robotnicy
sezonowi zatrudniani w okolicznych sadach.
Po dwóch ustępach Steffie przestała czytać. Natrafiła
na nazwisko ojca i nazwę ich sadu. Widocznie Charles
18 STEPHANIE
nie zbadał sprawy dokładnie! Wiedziała, jak bardzo
rodzice starali się ulżyć robotnikom sezonowym. Matka
założyła gabinet lekarski. W przeciwieństwie do
niektórych innych właścicieli sadów, ojciec zbudował
dla nich przyzwoite pomieszczenia i zwracał uwagę
na to, żeby byli dobrze karmieni i dobrze wyna
gradzani.
Steffie zaczęła czytać dalej, ale wściekłość i gniew
przesłoniły jej wzrok. Wstała z boleśnie ściśniętym
żołądkiem.
- Valerie - zapytała - co robił tata, gdy dostał
ataku serca?
- Myślałam, że Nora ci mówiła, siedział na ganku.
A dlaczego pytasz?
- Pewnie czytał gazetę, co?
- Nie wiem na pewno, ale myślę, że nie.
- Tak, czytał! - stwierdziła Steffie i poszła do
windy. Nacisnęła przycisk kipiąc z gniewu. Wszystko
na to wskazywało. Znalazła tę gazetę otwartą w ga
binecie ojca. Przeczytał ten artykuł w „Sygnale Orchard
Valley", a potem wstrząśnięty i przybity wyszedł na
ganek.
- Steffie, co z tobą?
- Czytałaś to? - spytała Steffie, rzucając gazetę
siostrze. - Widziałaś, co napisał Tomaselli o naszym
ojcu?
- Nie, nie czytałam, ale...
- Spójrz tylko na datę - powiedziała, odwracając
stronę.
- No i? - spytała Valerie, która ciągle jeszcze nie
wiedziała, o co chodzi.
- Czy to przypadkiem nie jest ten dzień, w którym
tata miał atak?
- Tak, ale...
- Też by cię wyprowadziło z równowagi, gdybyś
przez całe życie pracowała nad poprawieniem warun-
STEPHANIE 19
ków życia robotników sezonowych, a potem twoje
starania zostały wyśmiane wobec wszystkich!
- Steffie - powiedziała Valerie, delikatnie chwytając
siostrę za ramię - ja w to nie wierzę. Charles jest
przyjacielem taty. Telefonował wiele razy, pytając
o jego zdrowie. Nawet był tutaj w dniu operacji.
- Może miał wyrzuty sumienia.
Wydawało jej się zupełnie oczywiste, że Charles
wiedział, co spowodował. Ojciec miał atak serca tego
dnia, w którym ukazał się artykuł. A więc Charles
musiał wiedzieć, sam do tego doszedł. I dlatego
interesował się stanem ojca. Była tego pewna.
By jednak zadośćuczynić temu, co zrobił, trzeba
czegoś więcej niż tylko paru słów żalu. Gdy Steffie
doszła do wniosku, że to na pewno przez Charlesa,
postanowiła iść do Joan Lind. Joan jest może stara
jak świat, ale jest cholernie dobrym adwokatem,
a Steffie postanowiła wytoczyć Tomaselliemu spra
wę sądową.
Przyjechała winda i Steffie szybko wsiadła.
- Dokąd jedziesz?! - krzyknęła za nią Valerie,
zanim zamknęły się drzwi.
- Dać nauczkę Tomaselliemu!
- Nauczkę? Myślisz, że potrafisz go czegoś nauczyć?
Drzwi zasłoniły Valerie, ale słowa siostry dobiegły
głośno i wyraźnie.
Zanim Steffie przyjechała na Main Street i znalazła
parking, była już chora z gniewu i z bólu. Policzki jej
pałały, a żołądek coraz bardziej bolał.
Charles jej nie lubił i odegrał się na ojcu. Ale ona,
Steffie, nie pozwoli, aby uszło mu to bezkarnie.
Weszła do redakcji i zawahała się. Była tam recepcja
i drewniana bariera, która odgradzała część dostępną
dla publiczności od części przeznaczonej do pracy,
gdzie stały komputery, teleksy i dzwoniły telefony.
20 STEPHANIE
Dwa rzędy biurek, które zajmowali reporterzy i inni
pracownicy redakcji, dzieliły salę na dwie części,
tworząc w środku przejście do biurka redaktora
naczelnego.
Natychmiast zobaczyła Charlesa. Jako redaktor
naczelny „Sygnału" zajmował całą tylną część sali.
Rozmawiał przez telefon, ale ich oczy natychmiast
się spotkały. Kiedyś chyba by zemdlała, gdyby
spojrzał na nią tak jak teraz - z uwielbieniem, ze
zdumieniem, z odrobiną radości. Te czasy jednak
dawno minęły.
Nie speszona, ruszyła ostentacyjnie środkiem sali
do jego biurka. Charles musiał zorientować się, że nie
była to wizyta towarzyska.
- Później zadzwonię do ciebie, Brent... - Gwałtownie
odłożył słuchawkę.
- No, no, czyżby to Stephanie Bloomfield? Czemu
zawdzięczam tę miłą wizytę?
Jego swoboda wprawiła Steffie we wściekłość.
Walnęła gazetą o biurko.
- Czy naprawdę myślisz, że ujdzie ci to na sucho?
- spytała, sama zdumiona spokojem, z jakim to
powiedziała.
Charles wpatrywał się w jej oczy.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Napisałeś to, tak czy nie?
- O którym artykule mówisz? Pisuję dużo.
- Ten o warunkach życia robotników sezonowych.
Pytam cię: kto jest właścicielem największego sadu
w okolicy? W pierwszym ustępie są same insynuacje,
ale zaraz potem przechodzisz do rzeczy i wymieniasz
nazwisko mojego ojca!
- Stephanie...
- Jeszcze nie skończyłam! - krzyknęła. W gruncie
rzeczy dopiero teraz zaczynała. - Myślałeś, że żadna
z nas nie zauważy?
STEPHANIE 21
- Czego nie zauważy? - Skrzyżował ręce na
piersiach, jakby go znudziła ta tyrada.
- Tego samego dnia, kiedy ukazał się ten artykuł
- powiedziała odzyskując równowagę - mój ojciec
miał atak serca. Tego samego dnia...
- Stephanie...
- Nie nazywaj mnie tak! - Ze zdumieniem stwier
dziła, że po twarzy płyną jej łzy. - Wszyscy mówią na
mnie Steffie. - Starła łzy, wściekła, że okazała słabość,
i to wobec niego. - Nie wiem, jak możesz z tym żyć.
- Jeżeli chcesz wiedzieć, to nie mam z tym żadnego
problemu.
- Pewnie, że ktoś taki jak ty nie ma tego rodzaju
problemów - odezwała się cicho, z potępieniem
w głosie. - Joan Lind przyśle ci pozew.
- Joan Lind w zeszłym roku przeszła na emeryturę.
- To wezmę kogoś innego - powiedziała Steffie
i obróciła się na pięcie. Przeszła wyniośle przez cafe
biuro i trzasnęła drzwiczkami barierki.
Ze zdumieniem stwierdziła, że oskarżenie Charlesa
ani trochę nie pomniejszyło jej bólu.
Wyjechała z parkingu ostro, aż opony zapiszczały.
Nagle poczuła się głupio. Nie chciała robić takiej
sceny. Ani nie zachwyciło jej, że we wstecznym lusterku
ujrzała wybiegającego za nią Charlesa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Urażona do żywego Steffie pojechała prosto do
domu. W takim stanie ducha nie mogła wracać do
szpitala. Nie zmusiłaby się do uprzejmych rozmów
z siostrami czy z lekarzem. Nie teraz, kiedy tak
rozpaczliwie usiłowała pozbyć się tej palącej świadomo
ści zdrady.
To, co zrobił Charles, zraniło ją głęboko. Różnili
się w wielu sprawach, ale Steflie nigdy nie przypusz
czała, że świadomie wyrządzi krzywdę jej rodzinie.
Okazało się, że Charles był i mściwy, i pamiętliwy,
a to bolało bardziej, niż wszystko co powiedział,
kiedy widzieli się po raz ostatni. Tego strasznego
dnia, kiedy dosłownie ją wyśmiał.
Wstrząsnęło nią odkrycie, że Charles ciągle ma
jeszcze nad nią taką władzę, że tkwi w jej sercu
równie silnie jak przed trzema laty. Okres, który
spędziła poza domem, czas, który przeznaczyła na
wyleczenie ran, jakby w ogóle nie istniał. Była równie
nieodporna na niego teraz, jak dawniej.
Charles fascynował ją od chwili, gdy się spotkali po
raz pierwszy. Na początku miała nadzieję, że odwzaje
mni jej uczucie. Uczęszczała na uniwersytet w Portland,
dojeżdżając codziennie siedemdziesiąt kilometrów
w jedną stronę. Matka umarła kilka miesięcy wcześniej,
więc Steffie zdecydowała, że nie będzie mieszkała
w akademiku, jak przedtem planowała.
W tym okresie żałoby i smutku potrzebny był jej
kontakt ze swojskim, znanym otoczeniem. Martwiła
się też o ojca, który poruszał się jak we mgle.
STEPHANIE 23
Valerie mieszkała już wtedy w Teksasie i kiedy
matka była chora, to chociaż od czasu do czasu
wpadała do domu, ale po jej śmierci już nie mogła
sobie pozwolić na zbyt częste wizyty.
Nora też uczęszczała na uniwersytet, gdzie zor
ganizowano kurs pielęgniarstwa. Steffie potrafiła dwa
razy dziennie odbyć samotną godzinną jazdę po to
tylko, by częściej widywać się z Charlesem.
Dzisiaj to wspomnienie miało smak upokorzenia.
Preteksty do spotkań były zawstydzająco przejrzyste.
Z jej oczu wyzierało tak oczywiste uwielbienie, że
ciągle robiła z siebie głupią.
Policzki ją paliły, gdy przypominała sobie czasy,
kiedy chodziła za nim jak piesek. Jak studiowała
każde słowo, każdy wiersz, który napisał. Jak wielbiła
go z daleka, aż miłość buchnęła w jej sercu płomieniem,
którego nic nie mogło ugasić.
Gniew Steffie ostygł, kiedy przejechała piętnaście
kilometrów z Orchard Valley do rodzinnego domu.
Wzdragała się jednak przed wejściem - potrzebna jej
była jakaś praca fizyczna, która by przyniosła zapom
nienie.
Stajnie były poza domem. Valerie i Nora nigdy nie
pasjonowały się jazdą konną, ale Steffie, największy
zuch w rodzinie, bardzo to lubiła. Poczucie swobody
i siły pomagały jej jako młodej dziewczynie odnaleźć
własną osobowość. Najszczęśliwsze wspomnienia
z dzieciństwa wiązały się z jazdą konną u boku ojca.
Z listów Nory wiedziała, że ojciec ostatnio mało
jeździł i że zajęcia z końmi pozostawił pracownikom.
W stajni było sześć stanowisk, z tego cztery puste,
z tyłu znajdowała się siodlarnia. Gdy weszła, Fury
i Princess podniosły łby. Princess była łagodną klaczą,
którą ojciec kupił jej parę lat temu; Fury, wielki, kary
wałach ojca, znany z temperamentu, walił w ziemię
kopytem, kiedy podeszła bliżej.
24 STEPHANIE
- Jak się masz, olbrzymie - zagadnęła głaszcząc
delikatny pysk konia. - Pamiętam i o tobie, Princess
-zwróciła się do kobyły stojącej po przeciwnej stronie
stajni. - Ale na razie muszę ostro poćwiczyć.
Przypomniała się Fury'emu, a potem przyniosła
z siodlami siodło i trenzlę. Założyła koniowi na łeb
ogłowie, otworzyła drzwi i wyprowadziła wałacha,
który rwał się do biegu jak ona do jazdy. Niecierpliwie
przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą, kiedy
podciągała popręg i dopasowywała strzemiona.
Steffie właśnie wkładała nogę w strzemię, gdy
zauważyła zajeżdżający przed dom mały, czerwony,
sportowy samochód. Od razu poznała, że to Charles.
Nie miała zamiaru rozmawiać z mężczyzną, który
był nielojalny. Nawet nie chciała go widzieć. Najpierw
zamierzała porozmawiać z siostrami, a potem zwrócić
się do adwokata. Charles musi zapłacić za to, co
zrobił ojcu, a już ona postara się, żeby cena była
wysoka. Nawet jeżeli zachował gorzkie wspomnienie,
to nie było powodu, żeby mścił się na rodzinie.
Chwyciła za kulę i wciągnęła się na siodło. Od
czasu wyjazdu z domu nie używała kowbojskiego
siodła i przez chwilę musiała się przyzwyczaić. Fury
przeszedł w chód boczny, gdy sadowiła się w siodle,
lekko pochylona do przodu.
- No, już dobrze, mały - uspokoiła go cichym
głosem, który zaprzeczał jej pragnieniu ucieczki przed
Charlesem.
Zignorowała klakson i, chociaż to było dziecinne,
odczuła pewną przyjemność z odwrócenia się do
niego plecami. Trąciła konia piętą i z wyniośle
zadartym podbródkiem pokłusowała przed siebie.
Odjechała niedaleko, gdy zdała sobie sprawę, że
Charles jedzie za nią. Fury nie potrzebował zachęty,
żeby przejść z kłusa w galop. Wprawdzie Steffie była
doświadczonym jezdźcem, ale nie spodziewała się, że
STEPHANIE 25
koń nagle przyśpieszy. Fury popędził, jakby się za
nim paliło.
Ściągnęła wodze, próbując usadowić się w siodle,
ale nie mogła wpaść w rytm galopu, obijała się tylko
i podskakiwała.
Jeździła i we Włoszech, ale nie tak często, jakby
chciała, i zawsze w siodle angielskim. Nie tylko
wyszła z wprawy, ale po prostu nie miała dość siły,
aby opanować konia tak potężnego jak Fury - i to
teraz, kiedy od dłuższego czasu nie był ruszany.
Powinna o tym pomyśleć. Dzięki Bogu, że znał
okolicę. Galopował polną drogą wysadzaną jabłoniami,
wzniecając tumany kurzu, wskutek czego Steffie nie
wiedziała, czy Charles jedzie za nią, czy nie.
Dopiero gdy Fury ostro skręcił w lewo na pełen
wertepów kawał gruntu, Steffie zobaczyła Charlesa
za sobą. Starała się ściągnąć wodze, ale wałach miał
własny pogląd w tej sprawie. Próbowała przemówić
do konia, lecz włosy zasłaniały jej twarz i smagały
policzki, przez co nic nie widziała. Tłukąc się w siodle,
nie mogła wydusić z siebie ani jednego zrozumiałego
słowa.
Miała o wiele większy kłopot, niż przejmowanie się
Charlesem: traciła resztki panowania nad koniem.
A na tym nierównym gruncie bała się o jego bez
pieczeństwo, nie mówiąc już o własnym.
Steffie dobrze pamiętała teren i wiedziała, że pędzą
w stronę urwiska nad doliną. Był to najodleglejszy
kraniec ich posiadłości, miejsce, gdzie udawała się
zawsze, gdy chciała być sama.
Jedyną jej pociechą była świadomość, że Charles
jej tam nie dopadnie. Będzie musiał zawrócić. Albo
zaczekać. A jeżeli będzie czekał, to tym gorzej dla
niego, bo ona po prostu wróci inną drogą.
Gdy zbliżali się do urwiska, Fury przeszedł w wol
niejszy galop. Steffie ściągnęła wodze, zatrzymała
26 STEPHANIE
konia i zsunęła się z siodła, siłą woli utrzymując się
na drżących nogach. Wytarła koniowi szyję z potu
garścią długiej suchej trawy, a potem podprowadziła
do strumyka. Trzymając luźno wodze pozwoliła mu
pić czystą, chłodną wodę. I wtedy zobaczyła obłok
kurzu. Najpierw pomyślała, że to trąba powietrzna,
ale widok czerwonego sportowego samochodu zmroził
jej krew w żyłach.
Przecież to niemożliwe. Teren był nierówny i ka
mienisty. Charles musiał zwariować, ryzykując znisz
czeniem podwozia. Wyskoczył z wozu jak sprężyna.
Aż drgnęła na widok jego gniewnej twarzy.
- Co u wszystkich diabłów sobie myślisz! - wrzasnął,
jakby w ogóle miał prawo pytać.
Steffie nie odezwała się, dalej wycierając konia.
- Mogłaś się zabić, idiotko. I mogłaś zabić tego
cholernego konia.
Chciała mu odpowiedzieć, że nie jest żadną idiotką,
ale nie zamierzała wdawać się w utarczki słowne.
Sama wiedziała, że nie powinna była brać konia, nad
którym nie panowała i który był nadal własnością jej
ojca. Ale Charles zdradził! Więcej niż zdradził.
Następnym razem, pomyślała ze złością, będzie z nim
rozmawiać przez adwokata.
Przez chwilę wyglądało na to, że chce ją złapać za
rękę. Usłyszała, jak warknął coś w rodzaju: „trzeba
by doprowadzić ją do przytomności". Podniósł ręce,
ale na moment zamknął oczy i odstąpił od niej.
- Nic się nie zmieniłaś! - wrzasnął, przeciągnął
ręką po włosach i poszedł w stronę samochodu.
Steffie nadal się nie odzywała, chociaż musiała aż
zagryźć język, żeby mu się nie odszczeknąć. Zrobił
krzywdę całej rodzinie Bloomfieldów, nie mówiąc już
o niej samej. Nie było o czym gadać.
Gwałtownie otworzył szeroko drzwi samochodu.
Steffie aż przymrużyła oczy ze zdumienia, że odjeżdża.
STEPHANIE 27
Nie wiedziała, co chciał zrobić, ale zdziwiło, ją, że się
tak nagle poddał.
Nie chciała, żeby uważał, że się nim interesuje. Nie
zwracała więc na niego uwagi. Przywiązała wodze
Fury'ugo do niskiej gałęzi i odeszła. Nogi jej drżały
tak bardzo, że siadła na jakimś głazie. Przed nią
roztaczał się widok na dolinę, przypominającą szma
ragd w swej zielonej soczystości.
Usłyszała za sobą kroki Charlesa i zorientowała
się, że jednak nie odjechał.
- Czytaj! - wrzasnął i trzepnął ją w udo tą samą
gazetą, którą mu dała. - Przeczytaj ten artykuł do
końca!
Steffie wzięła głęboki oddech, zacisnęła zęby i od
wróciła głowę, żeby na niego nie patrzeć.
- Dobrze, jesteś uparta. To nic nowego. Ale jeżeli
nie chcesz przeczytać tego artykułu, to ja to zrobię za
ciebie. - Rozłożył gazetę.
Steffie nie chciała tego słuchać, ale nie mogła
przecież jak dziecko zatkać sobie uszu. Skuliła się
cała, gdy swoim silnym głosem zaczął czytać pierwszy
ustęp. Słuchając po raz drugi uznała, że brzmi to
jeszcze bardziej wrogo w stosunku do jej ojca niż
przedtem. Było to tak, jakby Charles swoimi fał
szywymi oskarżeniami niweczył osiągnięcia Davida
Bloomfielda.
Gdy doszedł do miejsca, gdzie Steffie przestała
czytać, gdzie zostało wymienione nazwisko ojca, gniew
rozgorzał w niej na nowo. Pod wpływem ogarniającej
ją emocji zamknęła oczy.
Charles czytał, a ona czekała na ten fragment,
w którym powinien nastąpić bezpośredni atak na
ojca. Ale nic takiego nie usłyszała. Charles ciągnął
dalej i nagle zdała sobie sprawę, że się pomyliła.
Strasznie się pomyliła. Charles czytał, cytując bezpo
średnio Davida Bloomfielda, który mówił o zmianach,
28 STEPHANIE
jakie wprowadził w ciągu wielu lat, by ulżyć doli
robotników sezonowych.
W pierwszej chwili Steffie pomyślała, że czegoś nie
rozumie. Nie była pewna, czy może Charlesowi wierzyć.
Może zmyślał, zamiast czytać. Z wściekłością wyrwała
mu gazetę.
W mgnieniu oka znalazła ustęp, który właśnie
czytał. Nie zmyślał! Wyraźnie, czarno na białym,
cytował jej ojca, a potem były dwa akapity, w których
omawiał wieloletnie działania firmy SADY BLOOM-
FIELDA.
Poczuła skurcz żołądka. Uczucie to pogłębiło się,
gdy skończyła czytać artykuł. Jej ojciec był kilkakrotnie
cytowany z sympatią i aprobatą, a jego sad stawiany
za wzór do naśladowania.
Steffie kilkakrotnie głęboko odetchnęła. Musiała
się uspokoić, zanim spojrzy na Charlesa. Znów się
przed nim wygłupiła. Skuliła się zawstydzona i zła
na siebie. O Boże, jaka była głupia. Jaka strasznie
głupia.
Wiedziała, że gdy wróci, znowu spotka się z Char-
lesem. Miała nadzieję, że tym razem dostrzeże w niej
-z daleka oczywiście - osobę dojrzałą i wykształconą.
Chciała, by widział w niej kobietę obytą i kulturalną,
a nie ckliwie zakochanego podlotka, którym była
trzy lata temu wyjeżdżając z Orchard Valley.
Wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Podejdzie
parę kroków, z miłym uśmiechem na twarzy, i grzecznie
wyciągnie rękę. Coś tam nawet bąknie, że jest jej
bardzo miło go spotkać, i doda, że niestety, ale nie
może sobie przypomnieć jego nazwiska. Charles
Jakiśtam, prawda?
Zamiast tego, powiedziała:
- Muszę cię chyba przeprosić. - Głos jej się łamał,
mimo prób opanowania wzburzenia.
- Masz cholerną rację, że chyba musisz mnie
DEBBIE MACOMBER Stephanie
ROZDZIAŁ PIERWSZY Stephanie Bloomfield wniosła ciężką walizkę na ganek wielkiego domu o białych kolumnach. Poruszała się cicho, nie chciała budzić sióstr, chociaż przyszło jej do głowy, że mogą jeszcze być w szpitalu. Ostatnie dwa dni spędziła w samolotach albo na stanowiskach odpraw pasażerów różnych zagranicz nych lotnisk. A może były to trzy dni? Sama już nie wiedziała. Jej młodsza siostra, Nora, zdołała się jakoś do dzwonić do niej do Włoch niespełna tydzień temu z wiadomością, że ojciec miał atak serca. Połączenie było kiepskie i miała trudności ze zrozumieniem Nory, ale nagłość sprawy nie ulegała wątpliwości. Ich ojciec był ciężko chory i Steffie miała natychmiast wracać do domu, co, jak się okazało, łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Mieszkała na przedmieściu Rzymu i chodziła na uniwersytet. Brała udział w specjalistycznym programie, uczyła się włoskiego, studiowała historię i kulturę Renesansu. Przez trzy lata po całych Włoszech jeździła bez problemu. A właśnie teraz, kiedy za wszelką cenę chciała polecieć do domu, lotniska były nieczynne wskutek strajku transportowców, który sparaliżował całe Włochy. Bynajmniej nie ułatwiło sprawy to, że była wtedy w małej, ustronnej wiosce, paręset kilo metrów od Rzymu, na wakacjach u przyjaciółki. Podróż do domu zajęła Steffie kilka dni, które wydały jej się wiecznością. Ostatni tydzień spędziła w ogromnym napięciu. Z siostrami kontaktowała się
6 STEPHANIE jak tylko mogła najczęściej i według najświeższych doniesień Nory ojciec spokojnie przychodził do siebie. Nietrudno było jednak pochwycić w głosie Nory nutę przerażenia. Jej młodsza siostra nie potrafiła kłamać. Chciała, żeby to wypadło jak najbardziej optymistycznie, ale Steffie dobrze wie działa, że ojcu się pogorszyło. I wtedy podjęła najśmielszy w swoim życiu krok. Skontaktowała się z pewnymi ludźmi o dość wątpliwej reputacji, sprzedała wszystkie rzeczy osobiste, które przedsta wiały jakąś wartość i za straszliwie wysoką cenę zdołała się wydostać z Włoch w kierunku Japonii. Zatrzymywała się w miejscach, których nigdy nie spodziewała się zobaczyć. Na pewno nie była to najprostsza droga do Oregonu, ale w końcu przecież dotarła do domu. Bóg jeden wie, o ile dłużej trwa łaby jej podróż, gdyby się nie uciekła do takich sposobów. Po całym dniu czekania na lotnisku w Tokio, po wywalczeniu miejsca w jakimkolwiek samolocie do Stanów i po wielogodzinnym locie, Steffie w napięciu czekała na wiadomość o ojcu. W napięciu i wielkim strachu. Otworzyła drzwi frontowe i weszła po cichu do uśpionego domu. Przestawiła już zegarek na czas lokalny, ale myślami błądziła jeszcze gdzieś pomię dzy Włochami a Tokio. Tak była wyczerpana, że nie czuła zmęczenia. I tak zatroskana, że nie czuła głodu, chociaż nawet nie pamiętała, kiedy jadła po raz ostatni. Postawiła niemożliwie ciężką walizkę i stanęła w holu wdychając zapach drewna, który ją powitał. Była w domu. Pokój ojca znajdował się po prawej stronie. Coś ją tam ciągnęło. Zapaliła światło i patrzyła na pokój, który jej tak bardzo przypominał ojca. Całą jedną
STEPHANIE 7 ścianę zajmował ciężki kamienny kominek, a pozostałe dwie wypełniały od góry do dołu półki z książkami. Spojrzała na fotel. Jego miękka skóra popękała przez lata używania. Steffie zamknęła oczy. Wdychała głęboko zapach starej skóry, książek i słodką cierpkość tytoniu fajkowego. To był pokój jej ojca; ukochanego ojca, którego nigdy nie brakowało Steffie bardziej niż w tej chwili. Niemal namacalnie czuła jego obecność. Śmiech ojca odbijał się echem od milczących ścian. Steffie wyobrażała go sobie, jak siedzi przy biurku z wiś niowego drzewa, obłożony księgami finansowymi, fajkę oparł o brzydką ceramiczną popielniczkę, którą dla niego zrobiła, gdy miała jedenaście lat. Rzuciła okiem na fotografię matki. David Bloom- field przekazał swym córkom najpiękniejszą rzecz: miłość do matki. Zmienił się po śmierci Grace. Steffie zauważyła tę zmianę, zanim wyjechała z Orchard Valley. Jeszcze po latach wyczuwała to w jego listach. Szczególnie uderzyły ją te zmiany, gdy zeszłego roku na wiosnę był u niej we Włoszech. Uszła z niego cała radość życia, cała, tak dla niego typowa, witalność. A jego listy z każdym miesiącem stawały się smutniej sze, coraz mniej było w nich optymizmu, coraz więcej rezygnacji. Kiedy zabrakło przy nim żony, David Bloomfield poczuł się tak pusty jak... jak teraz ten fotel, w którym zwykł czytać przed kominkiem. Steffie rzuciła okiem na rozłożoną na tapczanie gazetę. Wyglądało to tak, jakby ojciec miał za chwilę wejść, usiąść na fotelu i czytać dalej. Ale nie wejdzie. Serce ścisnęło jej się z bólu. Może już nigdy nie sięgnie po jedną ze swoich ulubionych książek, by z miłością przerzucać kartki, aż znajdzie fragment, o który mu chodzi. Może nigdy nie zasiądzie przy kominku z fajką w ręku. Może nigdy nie podniesie na
8 STEPHANIE nią oczu, gdy Steffie wejdzie do pokoju, nie uśmiech nie się, kiedy ją zobaczy, ją, Steffie, swoją „Księżnicz kę". Nie powinna była poddawać się uczuciom. Roz bolało ją serce, ale jak zwykle nie zwracała na to uwagi. Nie była beksą. Uczucia swe trzymała na wodzy przez trzy długie lata. Od tamtego wieczoru u Charlesa Tomaselliego, kiedy... Odsunęła tę myśl ze sprawnością nabytą przez lata. Charles to bolesne wspomnienie z przeszłości. Cał kowicie zapomniane, a przynajmniej nie zauważane. Nie myślała o nim całymi miesiącami i nie będzie o nim myśleć teraz. Prędzej czy później zetknie się z nim, wymienią towarzyskie uprzejmości, ale wtedy uda, że próbuje sobie przypomnieć, kim on właściwie jest, jakby był przypadkowym znajomym, a nie człowiekiem, który złamał jej serce. To chyba najlepszy sposób - uda, że zupełnie zapomniała o ich ostatnim upokarzającym spotkaniu. Jeżeli będzie chciał koniecznie odnowić znajomość, chociaż to mało prawdopodobne, pokaże mu, jaka jest dorosła, jaka wykształcona i obyta w świecie. Wtedy niech pożałuje, że obszedł się z nią tak bezceremonialnie i okrutnie. Nagle usłyszała w holu jakiś odgłos, więc wyszła z pokoju. Z góry schodziła właśnie Nora. - Steffie, o Boże, jesteś w domu! - krzyknęła obejmując siostrę. A potem Valerie, najstarsza z nich trzech, krzyknęła coś na powitanie i zbiegła po schodach; długi bawełniany szlafrok plątał jej się pod nogami. - Steffie, jak się cieszę, że już jesteś! - zawołała na powitanie, obejmując obie siostry. -Kiedy przyjecha łaś? Czemu nie dałaś znać, żebyśmy wyjechały po ciebie na lotnisko? - Ponieważ korzystałam z wolnych miejsc, poza
STEPHANIE 9 listą pasażerów, więc nie wiedziałam, kiedy przylecę. - Odetchnęła. - Tak się cieszę, że już jestem. - Ja też - powiedziała Valerie, ujawniając swoje uczucia w sposób dla niej niezwykły, w wyniku czego musiała otrzeć łzy z policzków. Zazwyczaj Valerie była wzorem opanowania. Obecny stan jej nerwów bardziej niż słowa wskazywał, jak poważnie chory jest ojciec. W milczeniu przeszły do kuchni. Valerie postawiła wodę na herbatę. Zegar cyfrowy kuchenki mikro falowej wskazywał parę minut po trzeciej. Steffie nie zdawała sobie sprawy z tego, że już jest tak późno. Nie pamiętała nawet, kiedy ostatnim razem spała w łóżku. Chyba cztery dni temu. - Jak tata? - Było to pytanie, które chciała zadać od pierwszej chwili. Pytanie, które bała się zadać. - Po prostu wspaniale - powiedziała Nora, a jej cichy głos zabrzmiał dziwnie donośnie. - Niewiele brakowało, a byśmy go straciły. Obie z Valerie wpadłyśmy w panikę. Wyglądało to bardzo groźnie i doktor Winston nie mógł czekać z operacją. A jednak tata z tego wylazł! Ale... - Ale co? - chciała wiedzieć Steffie. Ucieszyła się,, że ojciec przeżył kryzys, ale nie rozumiała, dlaczego siostry nie mówią jej nic więcej. - Mówcie zaraz. Nie chciała, żeby coś przed nią ukrywano. - Wygląda na to, że ojciec przeszedł śmierć kliniczną - powiedziała w końcu Nora. - To się chyba często zdarza? Zwłaszcza przy tego rodzaju operacjach? Od lat czytam o ludziach, którzy po przeżyciu śmierci klinicznej opowiadają, że przez jakiś ciemny tunel dążyli do światła. - Ja nie wiem, jak dalece normalne jest to, że się rozmawia z kimś z tamtego świata - powiedziała Valerie. - Tata mówi, że rozmawiał z mamą - wtrąciła Nora.
10 STEPHANIE - Z mamą? - Steffie poczuła się nieswojo, nie wiedziała, co na to powiedzieć. Valerie przeszła boso przez kuchnię, żeby przelać gotującą wodę z czajnika do dzbanka na herbatę. Postawiła trzy kubki, trzy łyżki i cukiernicę na tacy; kiedy herbata naciągnęła, napełniła kubki. Wyraźnie była zaabsorbowana tym, co robi. Przyniosła tacę na stół, potem postawiła talerz ciastek, które upiekła Nora. - Myślę, że tatę powinien zbadać psychiatra. - Ależ, Valerie - westchnęła Nora, jakby rozmawiały o tym nie pierwszy raz - chyba przesadzasz. - Też byś przesadzała, gdyby tata opowiadał ci to, co mnie. - Valerie mieszała herbatę, nie patrząc na siostry. Nora westchnęła raz jeszcze. - Tata naprawdę wierzy, że rozmawiał z mamą, ale jeżeli jest mu dzięki temu lepiej, to chyba nie powinnyśmy mu dać odczuć, że wątpimy w to. - A co mama mu powiedziała? - spytała Steffie, zaintrygowana tą sprawą. Nałożyła sobie kilka owsianych ciasteczek. - To właśnie najbardziej mnie niepokoi. - Valerie podniosła głos, wyraźnie poruszona. - Są to jakieś idiotyczne wiadomości, że wszystkie mamy wyjść za mąż. - No, to już dno - Steffie nie ukrywała rozbawienia; ostatecznie były w wieku, w którym wychodzi się za mąż. To, że będą miały mężów, wydawało się dość prawdopodobne. - Ale on mówi, że wie, za kogo powychodzimy - powiedziała Nora i uśmiechnęła się zagadkowo, jakby jej się to spodobało. - On się tak od dwóch dni dziwnie uśmiecha -jęknęła Valerie, opierając czoło na rękach. -Mówi o domu pełnym wnuków. Które my mu damy... i to
STEPHANIE 11 w ciągu kilku najbliższych lat. Gdyby to nie było takie głupie, tobym wyła. - A czy mówił, za kogo ja mam wyjść? - spytała Steffie z zaciekawieniem. Valerie podniosła głowę, żeby na nią spojrzeć, a Nora zachichotała. - To właśnie tak denerwuje Valerie - powiedziała. - Jeszcze żadnej z nas tego nie powiedział, w każdym razie nie wyraźnie. - Zachowuje się tak, jakby znał tę cudowną tajemnicę, ale postanowił zatrzymać ją dla siebie i tylko od czasu do czasu cośkolwiek napomknie. Mówię wam, że zwariuję. - Mnie to nie przeszkadza - powiedziała Nora. Ktoś inny uważałby to za obłudę, ale Steffie znała swoją młodszą siostrę i wiedziała, że o żadnej obłudzie nie ma mowy. - Tata znów się uśmiecha. Interesuje się przyszłością, a nawet jeżeli zrobił się na naszym punkcie trochę... zarozumiały, to naprawdę mi to nie przeszkadza. Po prostu cieszę się, że żyje. Valerie skinęła głową. - Ostatecznie mnie to jego gadanie też tak bardzo nie przeszkadza. - Dziś po raz pierwszy żadna z nas nie została na noc w szpitalu - wyjaśniła Nora, uśmiechając się łagodnie. - Doktor Winston twierdzi, że nie potrzeba. Już nie. - Nie daj się temu facetowi nabrać - szepnęła Valerie półgłosem. -Może on i wygląda jak przeciętny prowincjonalny lekarz, ale to człowiek ze stali. Stephanie pomyślała z nagłym zaciekawieniem, że skoro Valerie coś takiego mówi, to pewnie tak jest. Zabrzmiało to, jakby jej siostra spotkała wreszcie kogoś o silnym charakterze, takiego jak ona sama. Więc albo Valerie się zmieniła, albo... - ale czy to możliwe? - ma słabość do doktora Winstona.
12 STEPHANIE - Innymi słowy - Steffie powiedziała to bardzo szybko - najgorsze już minęło. Tata wyszedł z kryzysu i chyba się mu poprawia. - Właśnie - Nora przytaknęła z zapałem. - Wszys tko będzie dobrze. - Niezupełnie - sprzeciwiła się Valerie. - Za parę tygodni tata będzie zdrów jak rydz, a my trzy zaczniemy sobie rwać włosy z głowy, słuchając tego wszystkiego o małżeństwach, mężach i wnukach! Steffie otworzyła oczy, do pokoju przez otwarte okno wlewało się słońce. W domu było cicho, ale z dworu dochodziły jakieś odgłosy. W dali wesoło ćwierkały ptaki, a wiosenny wietrzyk poruszał dzwon kiem na ganku kuchennym i lekko falował zasłonami w pokoju. Słyszała ludzi pracujących w sadzie i domyś liła się, że spryskują jabłonie. Po tylu dniach spędzonych w podróży Steffie ogarnęło uczucie swojskości. Otuliła się nim jak ciepłym szalem. Kryzys minął. Ojciec będzie zdrowy, cały świat stał się jaśniejszy, milszy, szczęśliwszy. Pomału wstała z łóżka, wyjęła z walizki spodnie i lekki sweter. Ubrała się i zeszła na dół. W kuchni na stole znalazła kartkę, z której wynikało, że Valerie i Nora są w szpitalu. Miały zamiar zrobić ojcu niespodziankę z przyjazdu Steffie, mogła więc pojechać do szpitala, kiedy będzie gotowa. Nie musiała się spieszyć. Już teraz nie. Wzięła banana z patery na owoce i zjadła, a potem włączyła podgrzewanie kawy w kuchence mikrofalowej. Szybko wślizgnęła się do pokoju ojca i złapała gazetę, żeby ją wziąć do szpitala. Gazeta zainteresowała ją tylko z jednej przyczyny. Charles Tomaselli. Spojrzała na pierwszą stronę. „Sygnał Orchard Valley". Przez chwilę wzrokiem przebiegała tytuły.
STEPHANIE 13 Wzbierały w niej fale różnych uczuć. Najpierw obawa. Dałaby wszystko, żeby się z nim nie spotkać. Potem gniew. Upokorzył ją. Wyśmiał. Nigdy mu tego nie daruje. Nigdy. Wspomnienie upokorzenia piekło ją jeszcze po latach. Chciała go znienawidzić, ale nie mogła. Nie kocha go. Ma to już za sobą. Skończyło się. Wyleczył ją skutecznie z miłości. Nie, nie kochała go, ale nie mogła się zmusić, by go znienawidzić. Poradzi sobie. Musi. Poza tym on na pewno też będzie chciał jej unikać, podobnie jak ona jego. Zdecydowała się. Z gazetą pod pachą złapała kluczyki do samochodu, które Nora przezornie zostawiła na stole w kuchni. Z kubkiem parującej kawy w ręku doszła do samochodu. Przyjechała do szpitala i zatrzymała się. Nagle ogarnął ją wielki smutek. Ostatni raz była tu, kiedy umarła ich matka. Serce przestało Steffie bić na chwilę, gdy o tym pomyślała. Musiała się pozbierać. Dopiero po kilku minutach wyszła z samochodu i poszła do windy. Kiedy znalazła się w poczekalni, zobaczyła Norę, która rozmawiała z jedną z pielęgniarek. Valerie siedziała i czytała. Było coś wyjątkowego w tym, że jej siostra siedziała spokojnie. - Steffie! - zwróciła się do niej Nora. - Wyspałaś się? - Tak, świetnie odpoczęłam. - Co prawda, po takiej podróży potrzebowała więcej niż jednej krótkiej nocy. - Zrobiłaś sobie śniadanie? - Tak, siostrzyczko, zrobiłam. Czy mogę iść już do taty, czy jeszcze masz mi coś do powiedzenia? - Objęła ramieniem wąską talię siostry. Czuła się taka szczęśliwa. Cudownie jest wrócić do domu, cudownie być wśród • najbliższych. - Jesteś - powiedziała Valerie, podchodząc do sióstr. - Tata mnie pytał, kiedy miałyśmy od ciebie wiadomość. Powiedziałam, że dzisiaj rano.
14 STEPHANIE - Jutro mają go zabrać z oddziału intensywnej terapii - oznajmiła Nora z radością. - Wtedy będziemy mogły być z nim wszystkie razem. Teraz może przebywać u niego tylko jedna osoba. - Nora, chcesz, żebym zaprowadziła twoją siostrę do ojca? - zwróciła się ku nim tęga pielęgniarka. - O, bardzo proszę - powiedziała szybko Steffie, zanim Nora zdążyła się odezwać. Pielęgniarka poprowadziła ją korytarzem o prze szklonych ścianach. Używano tu chyba wszelkich aparatów medycznych, jakie sobie można wyobrazić, ale Steffie nie zwracała na nie uwagi, tak była zaabsorbowana tym, że ma zobaczyć ojca. Pielęgniarka zatrzymała się przed jednym z boksów i gestem wskazała Stephanie, żeby weszła. Siedział na łóżku. Uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce. - Steffie - rzekł słabym głosem - chodź do mnie, Księżniczko. Zauważyła, że jest podłączony do różnych mo nitorów. Wsunęła się w jego objęcia, uważając, by być jak najdalej od przewodów i rurek, zdumiona, jak słabo ją uściskał. Była przyzwyczajona, że ją dosłownie miażdżył w ramionach. Obie siostry twierdziły, że ojciec dobrze wygląda, że znów błyszczą mu oczy, ale tak nie było. Wstrząsnęła nią jego bladość i wychudzenie. Jeżeli teraz jest z nim dużo lepiej, to jak musiał wyglądać przed tygodniem? - Tak się cieszę, że jesteś - powiedział ojciec głosem łamiącym się ze wzruszenia. - Tęskniłem do ciebie, Księżniczko. - Ja do ciebie też - powiedziała Steffie ocierając łzę. - Wróciłaś na stałe do domu? Nie wiedziała, co powiedzieć. Dom znaczył dla niej wiele, więcej, niż myślała, ale pokochała i Włochy.
STEPHANIE 15 Mimo to patrząc na sady pomyślała tego ranka, że bardzo jej brakowało Orchard Valley. Wyjechała głęboko zraniona; wracała silna i pewna siebie. Pobyt we Włoszech pozwolił jej odzyskać równowagę. Nie widziała już teraz żadnych powodów, by wyjeżdżać. Gotowa była zostać. Właśnie zastanawiała się, co ze sobą dalej zrobić, kiedy nadeszła wiadomość o chorobie ojca. Wykłady już się wprawdzie skończyły, ale Włochy bardzo ją pociągały. Mogłaby trochę podróżować, trochę jeszcze postudiować, może sama zacząć uczyć. Mogłaby na przykład pojechać do Bostonu albo do Nowego Jorku. Albo też wrócić do Orchard Valley. Sama nie wiedziała, czego chce. - Zostanę w domu, jak długo będziesz mnie potrzebował. - Zostaniesz - potwierdził ojciec z niezmąconą ufnością. - O tak, zostaniesz. - Skąd ta pewność? Uśmiechnął się tajemniczo, zniżając głos do szeptu. - Twoja mama mi powiedziała. - Mama? - Steffie pomyślała, że jednak obawy Valerie były w pełni uzasadnione. - No tak. Pewnie, jak twoja siostra, będziesz chciała, żebym poszedł do jakiegoś nowomodnego lekarza z leżanką w gabinecie. Naprawdę rozmawia łem z twoją mamą. Przesyła ci najczulsze pozdro wienia. Steffie nie wiedziała, co na to powiedzieć. Czy prosić, żeby coś od niej przekazał matce? - A co mama... ci mówiła? - spytała. - Powiedziała mi sporo różnych rzeczy, ale głównie to, że mam jeszcze kilka lat przed sobą. Obiecała, że będą to lata szczęśliwe... - Ojciec przerwał i roześmiał się cichutko. - Mama zawsze wiedziała, że mam słabość do malutkich dzieci. A w naszej rodzinie
16 STEPHANIE będzie cała masa dzieci, które się urodzą w ciągu najbliższych paru lat. - Malutkich dzieci? - Równy tuzin. - Na policzkach ojca ukazały się rumieńce. - Wyobrażasz sobie? Moje dziewczynki dwanaście razy zrobią mnie dziadkiem. - No, no. - Wiem, że to brzmi, jakbym zwariował, ale... - Tatusiu, jeżeli z tego powodu czujesz się szczęś liwszy, to myśl sobie, co chcesz. - To nie są tylko moje myśli. To są fakty, takie jak to, że tu jestem. Zresztą, mniejsza o to. Muszę ci się dobrze przyjrzeć. Moja ślicznotka - powiedział, uśmiechając się z dumą. - Jesteś jeszcze ładniejsza niż za dawnych czasów. Steffie promieniała z radości. Bardzo dobrze wie działa, że nie jest żadną pięknością, ale nie miała powodu wstydzić się swego wyglądu. Ciemne, długie do połowy pleców włosy upinała z tyłu grzebieniami w sposób, który podkreślał jej wydatne kości policz kowe i wyraziste rysy twarzy. Oczy miała piwne. Ledwie zaczęła opowiadać ojcu o swoich przygodach z ubiegłego tygodnia, kiedy weszła ta sama pielęg niarka, która ją tu wprowadziła, gotowa zabrać ją stąd i odprowadzić do poczekalni. Steffie chciała się bronić. Była u ojca zaledwie pięć minut! Dała jednak spokój - nie będzie przecież denerwować ojca. Pocałowała go w policzek i obiecała, że wkrótce wróci. Czekała na nią Valerie, Nory nie było. - No i co? - spytała Valerie i spojrzała na nią znad czasopisma. - Mówił ci coś o rozmowie z mamą? Steffie skinęła głową, w głębi duszy trochę roz bawiona. - Chyba jest bardzo przejęty perspektywą wnuków. Bardzo bym nie chciała, żeby się zawiódł. A ty?
STEPHANIE 17 - Hmm? - szepnęła niewyraźnie Valerie. - Ty jesteś najstarsza, więc powinnaś zacząć pierw sza - zażartowała; bawił ją wyraz twarzy siostry. - Ale co zacząć? - spytała Valerie. - Rodzić tacie wnuki. W twoim ostatnim liście dużo było o Rowdym Cassidy. Możesz przecież mierzyć wysoko... Dlaczego nie miałabyś wyjść za multi- milionera, nawet jeżeli to twój szef? - Rowdy - powtórzyła Valerie tak, jakby jeszcze nigdy nie słyszała tego imienia. - Jasne, Rowdy. Oczywiście, jeszcze zawsze jest Rowdy. Dlaczego o nim nie pomyślałam? -I wróciła do czytania pisma. Steffie potrząsnęła głową. Podeszła do automatu, nalała sobie filiżankę kawy i usiadła obok siostry. Wzięła gazetę, którą przywiozła ze sobą i zaczęła czytać wszystkie artykuły po kolei. Cieszyła się, że poznaje nazwiska; widocznie niewiele zmieniło się podczas jej nieobecności. Przewróciła kartkę i wzrok jej automatycznie przyciągnęła czarno-biała fotografia Charlesa Toma- sellegc. Na jedną szaloną chwilę serce jej zamarło. Wyglądał jak dawniej. Kuszący jak grzech. Mężczyzna nie ma prawa być taki piękny. Ciemne włosy, błyszczące czarne oczy. Najbardziej jednak zaniepo koiła Steffie jej własna reakcja na to zdjęcie. Tak być nie może. Powinna wyzbyć się wszelkiego uczuciowego zaangażowania. Patrzeć na to zdjęcie i nic nie czuć. A tymczasem miotały nią niezrozumiałe emocje, tak silne, że ledwo mogła oddychać. Postanowiła zainteresować się czym innym i zaczęła czytać artykuł. Była to najwyraźniej kolejna publikacja z serii artykułów na temat niezdrowych i niebezpiecz nych warunków, w jakich żyją i pracują robotnicy sezonowi zatrudniani w okolicznych sadach. Po dwóch ustępach Steffie przestała czytać. Natrafiła na nazwisko ojca i nazwę ich sadu. Widocznie Charles
18 STEPHANIE nie zbadał sprawy dokładnie! Wiedziała, jak bardzo rodzice starali się ulżyć robotnikom sezonowym. Matka założyła gabinet lekarski. W przeciwieństwie do niektórych innych właścicieli sadów, ojciec zbudował dla nich przyzwoite pomieszczenia i zwracał uwagę na to, żeby byli dobrze karmieni i dobrze wyna gradzani. Steffie zaczęła czytać dalej, ale wściekłość i gniew przesłoniły jej wzrok. Wstała z boleśnie ściśniętym żołądkiem. - Valerie - zapytała - co robił tata, gdy dostał ataku serca? - Myślałam, że Nora ci mówiła, siedział na ganku. A dlaczego pytasz? - Pewnie czytał gazetę, co? - Nie wiem na pewno, ale myślę, że nie. - Tak, czytał! - stwierdziła Steffie i poszła do windy. Nacisnęła przycisk kipiąc z gniewu. Wszystko na to wskazywało. Znalazła tę gazetę otwartą w ga binecie ojca. Przeczytał ten artykuł w „Sygnale Orchard Valley", a potem wstrząśnięty i przybity wyszedł na ganek. - Steffie, co z tobą? - Czytałaś to? - spytała Steffie, rzucając gazetę siostrze. - Widziałaś, co napisał Tomaselli o naszym ojcu? - Nie, nie czytałam, ale... - Spójrz tylko na datę - powiedziała, odwracając stronę. - No i? - spytała Valerie, która ciągle jeszcze nie wiedziała, o co chodzi. - Czy to przypadkiem nie jest ten dzień, w którym tata miał atak? - Tak, ale... - Też by cię wyprowadziło z równowagi, gdybyś przez całe życie pracowała nad poprawieniem warun-
STEPHANIE 19 ków życia robotników sezonowych, a potem twoje starania zostały wyśmiane wobec wszystkich! - Steffie - powiedziała Valerie, delikatnie chwytając siostrę za ramię - ja w to nie wierzę. Charles jest przyjacielem taty. Telefonował wiele razy, pytając o jego zdrowie. Nawet był tutaj w dniu operacji. - Może miał wyrzuty sumienia. Wydawało jej się zupełnie oczywiste, że Charles wiedział, co spowodował. Ojciec miał atak serca tego dnia, w którym ukazał się artykuł. A więc Charles musiał wiedzieć, sam do tego doszedł. I dlatego interesował się stanem ojca. Była tego pewna. By jednak zadośćuczynić temu, co zrobił, trzeba czegoś więcej niż tylko paru słów żalu. Gdy Steffie doszła do wniosku, że to na pewno przez Charlesa, postanowiła iść do Joan Lind. Joan jest może stara jak świat, ale jest cholernie dobrym adwokatem, a Steffie postanowiła wytoczyć Tomaselliemu spra wę sądową. Przyjechała winda i Steffie szybko wsiadła. - Dokąd jedziesz?! - krzyknęła za nią Valerie, zanim zamknęły się drzwi. - Dać nauczkę Tomaselliemu! - Nauczkę? Myślisz, że potrafisz go czegoś nauczyć? Drzwi zasłoniły Valerie, ale słowa siostry dobiegły głośno i wyraźnie. Zanim Steffie przyjechała na Main Street i znalazła parking, była już chora z gniewu i z bólu. Policzki jej pałały, a żołądek coraz bardziej bolał. Charles jej nie lubił i odegrał się na ojcu. Ale ona, Steffie, nie pozwoli, aby uszło mu to bezkarnie. Weszła do redakcji i zawahała się. Była tam recepcja i drewniana bariera, która odgradzała część dostępną dla publiczności od części przeznaczonej do pracy, gdzie stały komputery, teleksy i dzwoniły telefony.
20 STEPHANIE Dwa rzędy biurek, które zajmowali reporterzy i inni pracownicy redakcji, dzieliły salę na dwie części, tworząc w środku przejście do biurka redaktora naczelnego. Natychmiast zobaczyła Charlesa. Jako redaktor naczelny „Sygnału" zajmował całą tylną część sali. Rozmawiał przez telefon, ale ich oczy natychmiast się spotkały. Kiedyś chyba by zemdlała, gdyby spojrzał na nią tak jak teraz - z uwielbieniem, ze zdumieniem, z odrobiną radości. Te czasy jednak dawno minęły. Nie speszona, ruszyła ostentacyjnie środkiem sali do jego biurka. Charles musiał zorientować się, że nie była to wizyta towarzyska. - Później zadzwonię do ciebie, Brent... - Gwałtownie odłożył słuchawkę. - No, no, czyżby to Stephanie Bloomfield? Czemu zawdzięczam tę miłą wizytę? Jego swoboda wprawiła Steffie we wściekłość. Walnęła gazetą o biurko. - Czy naprawdę myślisz, że ujdzie ci to na sucho? - spytała, sama zdumiona spokojem, z jakim to powiedziała. Charles wpatrywał się w jej oczy. - Nie wiem, o czym mówisz. - Napisałeś to, tak czy nie? - O którym artykule mówisz? Pisuję dużo. - Ten o warunkach życia robotników sezonowych. Pytam cię: kto jest właścicielem największego sadu w okolicy? W pierwszym ustępie są same insynuacje, ale zaraz potem przechodzisz do rzeczy i wymieniasz nazwisko mojego ojca! - Stephanie... - Jeszcze nie skończyłam! - krzyknęła. W gruncie rzeczy dopiero teraz zaczynała. - Myślałeś, że żadna z nas nie zauważy?
STEPHANIE 21 - Czego nie zauważy? - Skrzyżował ręce na piersiach, jakby go znudziła ta tyrada. - Tego samego dnia, kiedy ukazał się ten artykuł - powiedziała odzyskując równowagę - mój ojciec miał atak serca. Tego samego dnia... - Stephanie... - Nie nazywaj mnie tak! - Ze zdumieniem stwier dziła, że po twarzy płyną jej łzy. - Wszyscy mówią na mnie Steffie. - Starła łzy, wściekła, że okazała słabość, i to wobec niego. - Nie wiem, jak możesz z tym żyć. - Jeżeli chcesz wiedzieć, to nie mam z tym żadnego problemu. - Pewnie, że ktoś taki jak ty nie ma tego rodzaju problemów - odezwała się cicho, z potępieniem w głosie. - Joan Lind przyśle ci pozew. - Joan Lind w zeszłym roku przeszła na emeryturę. - To wezmę kogoś innego - powiedziała Steffie i obróciła się na pięcie. Przeszła wyniośle przez cafe biuro i trzasnęła drzwiczkami barierki. Ze zdumieniem stwierdziła, że oskarżenie Charlesa ani trochę nie pomniejszyło jej bólu. Wyjechała z parkingu ostro, aż opony zapiszczały. Nagle poczuła się głupio. Nie chciała robić takiej sceny. Ani nie zachwyciło jej, że we wstecznym lusterku ujrzała wybiegającego za nią Charlesa.
ROZDZIAŁ DRUGI Urażona do żywego Steffie pojechała prosto do domu. W takim stanie ducha nie mogła wracać do szpitala. Nie zmusiłaby się do uprzejmych rozmów z siostrami czy z lekarzem. Nie teraz, kiedy tak rozpaczliwie usiłowała pozbyć się tej palącej świadomo ści zdrady. To, co zrobił Charles, zraniło ją głęboko. Różnili się w wielu sprawach, ale Steflie nigdy nie przypusz czała, że świadomie wyrządzi krzywdę jej rodzinie. Okazało się, że Charles był i mściwy, i pamiętliwy, a to bolało bardziej, niż wszystko co powiedział, kiedy widzieli się po raz ostatni. Tego strasznego dnia, kiedy dosłownie ją wyśmiał. Wstrząsnęło nią odkrycie, że Charles ciągle ma jeszcze nad nią taką władzę, że tkwi w jej sercu równie silnie jak przed trzema laty. Okres, który spędziła poza domem, czas, który przeznaczyła na wyleczenie ran, jakby w ogóle nie istniał. Była równie nieodporna na niego teraz, jak dawniej. Charles fascynował ją od chwili, gdy się spotkali po raz pierwszy. Na początku miała nadzieję, że odwzaje mni jej uczucie. Uczęszczała na uniwersytet w Portland, dojeżdżając codziennie siedemdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Matka umarła kilka miesięcy wcześniej, więc Steffie zdecydowała, że nie będzie mieszkała w akademiku, jak przedtem planowała. W tym okresie żałoby i smutku potrzebny był jej kontakt ze swojskim, znanym otoczeniem. Martwiła się też o ojca, który poruszał się jak we mgle.
STEPHANIE 23 Valerie mieszkała już wtedy w Teksasie i kiedy matka była chora, to chociaż od czasu do czasu wpadała do domu, ale po jej śmierci już nie mogła sobie pozwolić na zbyt częste wizyty. Nora też uczęszczała na uniwersytet, gdzie zor ganizowano kurs pielęgniarstwa. Steffie potrafiła dwa razy dziennie odbyć samotną godzinną jazdę po to tylko, by częściej widywać się z Charlesem. Dzisiaj to wspomnienie miało smak upokorzenia. Preteksty do spotkań były zawstydzająco przejrzyste. Z jej oczu wyzierało tak oczywiste uwielbienie, że ciągle robiła z siebie głupią. Policzki ją paliły, gdy przypominała sobie czasy, kiedy chodziła za nim jak piesek. Jak studiowała każde słowo, każdy wiersz, który napisał. Jak wielbiła go z daleka, aż miłość buchnęła w jej sercu płomieniem, którego nic nie mogło ugasić. Gniew Steffie ostygł, kiedy przejechała piętnaście kilometrów z Orchard Valley do rodzinnego domu. Wzdragała się jednak przed wejściem - potrzebna jej była jakaś praca fizyczna, która by przyniosła zapom nienie. Stajnie były poza domem. Valerie i Nora nigdy nie pasjonowały się jazdą konną, ale Steffie, największy zuch w rodzinie, bardzo to lubiła. Poczucie swobody i siły pomagały jej jako młodej dziewczynie odnaleźć własną osobowość. Najszczęśliwsze wspomnienia z dzieciństwa wiązały się z jazdą konną u boku ojca. Z listów Nory wiedziała, że ojciec ostatnio mało jeździł i że zajęcia z końmi pozostawił pracownikom. W stajni było sześć stanowisk, z tego cztery puste, z tyłu znajdowała się siodlarnia. Gdy weszła, Fury i Princess podniosły łby. Princess była łagodną klaczą, którą ojciec kupił jej parę lat temu; Fury, wielki, kary wałach ojca, znany z temperamentu, walił w ziemię kopytem, kiedy podeszła bliżej.
24 STEPHANIE - Jak się masz, olbrzymie - zagadnęła głaszcząc delikatny pysk konia. - Pamiętam i o tobie, Princess -zwróciła się do kobyły stojącej po przeciwnej stronie stajni. - Ale na razie muszę ostro poćwiczyć. Przypomniała się Fury'emu, a potem przyniosła z siodlami siodło i trenzlę. Założyła koniowi na łeb ogłowie, otworzyła drzwi i wyprowadziła wałacha, który rwał się do biegu jak ona do jazdy. Niecierpliwie przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą, kiedy podciągała popręg i dopasowywała strzemiona. Steffie właśnie wkładała nogę w strzemię, gdy zauważyła zajeżdżający przed dom mały, czerwony, sportowy samochód. Od razu poznała, że to Charles. Nie miała zamiaru rozmawiać z mężczyzną, który był nielojalny. Nawet nie chciała go widzieć. Najpierw zamierzała porozmawiać z siostrami, a potem zwrócić się do adwokata. Charles musi zapłacić za to, co zrobił ojcu, a już ona postara się, żeby cena była wysoka. Nawet jeżeli zachował gorzkie wspomnienie, to nie było powodu, żeby mścił się na rodzinie. Chwyciła za kulę i wciągnęła się na siodło. Od czasu wyjazdu z domu nie używała kowbojskiego siodła i przez chwilę musiała się przyzwyczaić. Fury przeszedł w chód boczny, gdy sadowiła się w siodle, lekko pochylona do przodu. - No, już dobrze, mały - uspokoiła go cichym głosem, który zaprzeczał jej pragnieniu ucieczki przed Charlesem. Zignorowała klakson i, chociaż to było dziecinne, odczuła pewną przyjemność z odwrócenia się do niego plecami. Trąciła konia piętą i z wyniośle zadartym podbródkiem pokłusowała przed siebie. Odjechała niedaleko, gdy zdała sobie sprawę, że Charles jedzie za nią. Fury nie potrzebował zachęty, żeby przejść z kłusa w galop. Wprawdzie Steffie była doświadczonym jezdźcem, ale nie spodziewała się, że
STEPHANIE 25 koń nagle przyśpieszy. Fury popędził, jakby się za nim paliło. Ściągnęła wodze, próbując usadowić się w siodle, ale nie mogła wpaść w rytm galopu, obijała się tylko i podskakiwała. Jeździła i we Włoszech, ale nie tak często, jakby chciała, i zawsze w siodle angielskim. Nie tylko wyszła z wprawy, ale po prostu nie miała dość siły, aby opanować konia tak potężnego jak Fury - i to teraz, kiedy od dłuższego czasu nie był ruszany. Powinna o tym pomyśleć. Dzięki Bogu, że znał okolicę. Galopował polną drogą wysadzaną jabłoniami, wzniecając tumany kurzu, wskutek czego Steffie nie wiedziała, czy Charles jedzie za nią, czy nie. Dopiero gdy Fury ostro skręcił w lewo na pełen wertepów kawał gruntu, Steffie zobaczyła Charlesa za sobą. Starała się ściągnąć wodze, ale wałach miał własny pogląd w tej sprawie. Próbowała przemówić do konia, lecz włosy zasłaniały jej twarz i smagały policzki, przez co nic nie widziała. Tłukąc się w siodle, nie mogła wydusić z siebie ani jednego zrozumiałego słowa. Miała o wiele większy kłopot, niż przejmowanie się Charlesem: traciła resztki panowania nad koniem. A na tym nierównym gruncie bała się o jego bez pieczeństwo, nie mówiąc już o własnym. Steffie dobrze pamiętała teren i wiedziała, że pędzą w stronę urwiska nad doliną. Był to najodleglejszy kraniec ich posiadłości, miejsce, gdzie udawała się zawsze, gdy chciała być sama. Jedyną jej pociechą była świadomość, że Charles jej tam nie dopadnie. Będzie musiał zawrócić. Albo zaczekać. A jeżeli będzie czekał, to tym gorzej dla niego, bo ona po prostu wróci inną drogą. Gdy zbliżali się do urwiska, Fury przeszedł w wol niejszy galop. Steffie ściągnęła wodze, zatrzymała
26 STEPHANIE konia i zsunęła się z siodła, siłą woli utrzymując się na drżących nogach. Wytarła koniowi szyję z potu garścią długiej suchej trawy, a potem podprowadziła do strumyka. Trzymając luźno wodze pozwoliła mu pić czystą, chłodną wodę. I wtedy zobaczyła obłok kurzu. Najpierw pomyślała, że to trąba powietrzna, ale widok czerwonego sportowego samochodu zmroził jej krew w żyłach. Przecież to niemożliwe. Teren był nierówny i ka mienisty. Charles musiał zwariować, ryzykując znisz czeniem podwozia. Wyskoczył z wozu jak sprężyna. Aż drgnęła na widok jego gniewnej twarzy. - Co u wszystkich diabłów sobie myślisz! - wrzasnął, jakby w ogóle miał prawo pytać. Steffie nie odezwała się, dalej wycierając konia. - Mogłaś się zabić, idiotko. I mogłaś zabić tego cholernego konia. Chciała mu odpowiedzieć, że nie jest żadną idiotką, ale nie zamierzała wdawać się w utarczki słowne. Sama wiedziała, że nie powinna była brać konia, nad którym nie panowała i który był nadal własnością jej ojca. Ale Charles zdradził! Więcej niż zdradził. Następnym razem, pomyślała ze złością, będzie z nim rozmawiać przez adwokata. Przez chwilę wyglądało na to, że chce ją złapać za rękę. Usłyszała, jak warknął coś w rodzaju: „trzeba by doprowadzić ją do przytomności". Podniósł ręce, ale na moment zamknął oczy i odstąpił od niej. - Nic się nie zmieniłaś! - wrzasnął, przeciągnął ręką po włosach i poszedł w stronę samochodu. Steffie nadal się nie odzywała, chociaż musiała aż zagryźć język, żeby mu się nie odszczeknąć. Zrobił krzywdę całej rodzinie Bloomfieldów, nie mówiąc już o niej samej. Nie było o czym gadać. Gwałtownie otworzył szeroko drzwi samochodu. Steffie aż przymrużyła oczy ze zdumienia, że odjeżdża.
STEPHANIE 27 Nie wiedziała, co chciał zrobić, ale zdziwiło, ją, że się tak nagle poddał. Nie chciała, żeby uważał, że się nim interesuje. Nie zwracała więc na niego uwagi. Przywiązała wodze Fury'ugo do niskiej gałęzi i odeszła. Nogi jej drżały tak bardzo, że siadła na jakimś głazie. Przed nią roztaczał się widok na dolinę, przypominającą szma ragd w swej zielonej soczystości. Usłyszała za sobą kroki Charlesa i zorientowała się, że jednak nie odjechał. - Czytaj! - wrzasnął i trzepnął ją w udo tą samą gazetą, którą mu dała. - Przeczytaj ten artykuł do końca! Steffie wzięła głęboki oddech, zacisnęła zęby i od wróciła głowę, żeby na niego nie patrzeć. - Dobrze, jesteś uparta. To nic nowego. Ale jeżeli nie chcesz przeczytać tego artykułu, to ja to zrobię za ciebie. - Rozłożył gazetę. Steffie nie chciała tego słuchać, ale nie mogła przecież jak dziecko zatkać sobie uszu. Skuliła się cała, gdy swoim silnym głosem zaczął czytać pierwszy ustęp. Słuchając po raz drugi uznała, że brzmi to jeszcze bardziej wrogo w stosunku do jej ojca niż przedtem. Było to tak, jakby Charles swoimi fał szywymi oskarżeniami niweczył osiągnięcia Davida Bloomfielda. Gdy doszedł do miejsca, gdzie Steffie przestała czytać, gdzie zostało wymienione nazwisko ojca, gniew rozgorzał w niej na nowo. Pod wpływem ogarniającej ją emocji zamknęła oczy. Charles czytał, a ona czekała na ten fragment, w którym powinien nastąpić bezpośredni atak na ojca. Ale nic takiego nie usłyszała. Charles ciągnął dalej i nagle zdała sobie sprawę, że się pomyliła. Strasznie się pomyliła. Charles czytał, cytując bezpo średnio Davida Bloomfielda, który mówił o zmianach,
28 STEPHANIE jakie wprowadził w ciągu wielu lat, by ulżyć doli robotników sezonowych. W pierwszej chwili Steffie pomyślała, że czegoś nie rozumie. Nie była pewna, czy może Charlesowi wierzyć. Może zmyślał, zamiast czytać. Z wściekłością wyrwała mu gazetę. W mgnieniu oka znalazła ustęp, który właśnie czytał. Nie zmyślał! Wyraźnie, czarno na białym, cytował jej ojca, a potem były dwa akapity, w których omawiał wieloletnie działania firmy SADY BLOOM- FIELDA. Poczuła skurcz żołądka. Uczucie to pogłębiło się, gdy skończyła czytać artykuł. Jej ojciec był kilkakrotnie cytowany z sympatią i aprobatą, a jego sad stawiany za wzór do naśladowania. Steffie kilkakrotnie głęboko odetchnęła. Musiała się uspokoić, zanim spojrzy na Charlesa. Znów się przed nim wygłupiła. Skuliła się zawstydzona i zła na siebie. O Boże, jaka była głupia. Jaka strasznie głupia. Wiedziała, że gdy wróci, znowu spotka się z Char- lesem. Miała nadzieję, że tym razem dostrzeże w niej -z daleka oczywiście - osobę dojrzałą i wykształconą. Chciała, by widział w niej kobietę obytą i kulturalną, a nie ckliwie zakochanego podlotka, którym była trzy lata temu wyjeżdżając z Orchard Valley. Wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Podejdzie parę kroków, z miłym uśmiechem na twarzy, i grzecznie wyciągnie rękę. Coś tam nawet bąknie, że jest jej bardzo miło go spotkać, i doda, że niestety, ale nie może sobie przypomnieć jego nazwiska. Charles Jakiśtam, prawda? Zamiast tego, powiedziała: - Muszę cię chyba przeprosić. - Głos jej się łamał, mimo prób opanowania wzburzenia. - Masz cholerną rację, że chyba musisz mnie