ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Umarli wracają do baz

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :590.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Umarli wracają do baz.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 41 stron)

Ryszard Wójcik UMARLI WRACAJĄ DO BAZ Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1968 r. Okładkę projektował: Mieczysław Wiśniewski Redaktor: Ireneusz Łapiński Redaktor techniczny: Jolanta Michałowska Korektor: Mieczysław Chanowski

W STALOWEJ OBRĘCZY 16 września 1941. Kronsztad. Od świtu w całym porcie wyją syreny alarmowe. Nad grzmotem artylerii przeciwlotniczej piętrzy się ogłuszający łoskot wybuchających bomb. Na niebie, ogołoconym z radzieckich samolotów, kołują jak sępy formacje Junkersów. Są tak pewne łupu i czują się na tyle bezpieczne, że nie zbaczają z kursu nawet pod gradem pocisków. Co chwila nurkują, znacząc trasę swojego lotu wykwitającymi w dole gejzerami ognia i oleistymi kłębami dymu. Płoną składy portowe, to tu, to tam wybuchają wciąż nowe wysepki ognia. Nad widniejącym w dali Leningradem od tygodnia ściele się gęstniejąca zasłona dymów. Tam piekło rozpętało się 8 września; wieczorem tego dnia Niemcy zrzucili na miasto ponad sześć tysięcy bomb zapalających, wzniecając sto kilkadziesiąt pożarów. Tutaj — w Kronsztadzie — piekło dopiero się zacznie. Wprawdzie opasana morzem twierdza wydaje się być bezpieczna, ale tam, na lądzie... Jednostki 42, 55 i 23 armii radzieckiej, a także główne siły floty znalazły się w okrążęniu. Dziś nieprzyjaciel po krwawych walkach złamał opór 8 armii i dotarł w rejonie Strelny do wybrzeży Zatoki Fińskiej. Tam, na morzu, u bram miasta, okręty floty prowadzą nierówny pojedynek z okopanymi na lądzie bateriami wroga. Niemieckie działa biją ogniem bezpośrednim po mieście, okładają pociskami baseny portu. Bateriom kronsztadzkich fortów odpowiada ogniem dwunastocalowych luf stojący na kotwicy okręt liniowy Oktiabrskaja Rewolucja i — basem swoich siedmiocalówek — ciężki krążownik Maksym Gorki. Do wczoraj z Morskiego Kanału wspomagał je skutecznie okręt liniowy Marat... Zbliża się epilog wielkiej bitwy na wodach Bałtyku. Bitwy, która trwa już trzeci miesiąc i — jak dotąd — przynosi Niemcom krwawe sukcesy. Intensywne naloty bombowe na Kronsztad to złowroga oznaka pogarszającej się z dnia na dzień sytuacji. Wokół Leningradu zacisnął się już stalowy pierścień blokady. Radziecka Flota Bałtycka, wykrwawiona w nieustannych, uporczywych działaniach obronnych, kąsana przez przeważające siły nieprzyjaciela, powietrzne i morskie, opuściła przed trzema tygodniami najważniejszą po Kronsztadzie bazę morską na Bałtyku — Tallinn. Ewakuacja Tallinna przebiegała w skrajnie niekorzystnych dla jego obrońców warunkach. Oba brzegi Zatoki Fińskiej znalazły się już wtedy w rękach Niemców, tory wodne zostały przez nich zaminowane, w dogodnych do ataku pozycjach zaczaiły się niemieckie okręty podwodne i kutry torpedowe, a na niebie królowała bezkarna Luftwaffe. Radzieckie lotnictwo, przeznaczone do osłony floty, pod naporem niemieckich wojsk, osaczających Leningrad, zmuszone było wycofać się do baz położonych tak daleko na wschód, iż wyruszający z Tallinna konwój znalazł się już poza jego zasięgiem. Było to prawdziwie tragiczne szamotanie się w gęstniejącej z każdą godziną sieci. Należało także ewakuować bronione zaciekle bazy na półwyspie Hanko i fortyfikacje na Wyspach Moonsundzkich. Wobec postępów nieprzyjaciela na lądzie straciły one swą kluczową pozycję, polegającą na szachowaniu wejścia do Zatoki Fińskiej. Gdy wreszcie podjęto spóźnioną decyzję o ewakuacji tych baz — droga powrotna do Leningradu stała się zdradliwą pułapką. Straty były ogromne. Ewakuowano Tallinn, wycofywano się po kolei z Wysp Moonsundzkich, czyniono przygotowania do opuszczenia półwyspu Hanko. Wycofane z ognia jednostki i sprzęt pospiesznie przerzucano do leningradzkiego „kotła”. Tam — na lądzie — w murach miasta i na jego bliskich przedpolach miała się rozegrać rozstrzygająca bitwa frontu północnego. PIĘŚĆ CZY ROZWARTE PALCE Wszystko, co pływało na morzu — okręty, ludzi i sprzęt — podporządkowano jednemu zadaniu: obronie Leningradu. Z pokładów ścigaczy i torpedowców schodzili na ląd marynarze — maszyniści, minerzy, łącznościowcy, okrętowi artylerzyści... Trafiali wprost do okopów, a często, gdy nieprzyjaciel przerywał pierścień obrony, z marszu szli do ataku. Topniały w bitwie i rozpraszały się na niezliczonych pozycjach najlepsze kadry floty. W samym tylko wrześniu dowództwo floty skierowało na ląd ponad trzydzieści tysięcy ludzi — dokładnie połowę stanu. Sztab Frontu argumentował nieustępliwie: aby utrzymać miasto, trzeba zacisnąć wszystkie siły w stalową pięść. Metoda działania „rozwartymi palcami” — obrony wszystkich możliwych odcinków frontu — nie zdała egzaminu. Zbyt wiele kosztowało utrzymywanie do ostatka rozproszonych baz na Bałtyku. Za ich ewakuację płacono później po stokroć wygórowaną cenę. Lądowi sztabowcy gotowi byli teraz do końca wyczerpać ludzkie zasoby floty. Nie było czasu na dyskusje. Nad flotą zawisło widmo kompletnej zagłady. I oto zacumowane u nabrzeży, zakotwiczone w basenach portowych Kronsztadu, wprowadzone do wąskich koryt leningradzkich kanałów i odgałęzień Newy — stoją ze skierowanymi w niebo lufami dział na

poły opustoszałe okręty bałtyckiej armady. Nie stoją bezczynnie. Większość z nich zamieniono w pływające baterie artyleryjskie, inne — mniejsze — spełniają rolę punktów kierujących ogniem artylerii, jeszcze inne utrzymują komunikację na Newie i wodach pobliskich jezior. W krytycznych dniach zacieśniającej się wokół miasta blokady środkami floty udało się przewieźć wielkie zapasy żywności, składowane w fortach Kronsztadu. Zadanie to wykonały transportowce pod nieustannym ostrzałem niemieckiej artylerii, lawirując między bombami i minami, zrzucanymi do Zatoki po nocach przez niemieckie samoloty. Flota nie chciała i nie mogła skapitulować. Zmieniła się tylko jej rola w obronie oblężonego miasta. Teraz, gdy sytuacja zmuszała do zaniechania działań zaczepnych, trzeba było się przystosować do warunków oblężenia. Ukryte w zakamarkach portu jednostki bojowe starannie maskowano, pokłady okrętów pokrywano grubymi stalowymi pancerzami, pomosty i nadbudówki okrywano belami bawełny, przekonano się bowiem, że bawełna stanowi znakomitą osłonę przed odłamkami. Dla oka niemieckiego pilota zamaskowane okręty stanowiły trudne do rozpoznania cele. Na podstawie lotniczych obserwacji Niemcy doszli do pochopnego wniosku, którego nie omieszkali obwieścić całej Europie — że dla radzieckiej floty wojennej na Bałtyku nastały ostatnie dni. Sądzili, że po krwawej ewakuacji Tallinna i ciągłych bombardowaniach Kronsztadu większość radzieckich okrętów została zatopiona, a pozostałe są bądź poważnie uszkodzone, bądź znajdują się w tak szczelnym zamknięciu na redach Kronsztadu i w ujściu Newy, iż nie ma mowy o ich aktywnych działaniach. Jednakże sami widocznie nie bardzo w to wierzyli, skoro postanowili wycofać z Bałtyku dwa liniowe okręty — Tirpitz i Scharnhorst. W ślad za nimi opuściła te wody cała flotylla torpedowców. Dziwne również było i to, iż z jakichś względów poniechali otwartych działań przeciw radzieckim okrętom, mimo iż armii niemieckiej musiało bardzo zależeć na szybkim zagwarantowaniu łączności morskiej z Finlandią. „JEDYNIE OKRĘTY PODWODNE...” Na posiedzeniu Rady Wojennej floty kontradmirał Rall, analizując sytuację radzieckiej marynarki na Bałtyku, powiedział do zebranych oficerów: — Nie mając zagwarantowanej swobodnej komunikacji na morzu, frontowa maszyneria Niemców doznawać będzie na lądzie ustawicznych awarii. Jest to bardzo czuły, newralgiczny punkt tego teatru działań wojennych. — Końcem pałeczki admirał powiódł w stronę wybrzeży Szwecji. Ruch ten nie wymagał żadnych komentarzy. Wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę z wielkiego znaczenia, jakie ma dla Niemców ta droga. Przewozili nią z neutralnej Szwecji najcenniejsze surowce strategiczne w zamian za złom, wywożony z okupowanych terenów. — Ale... — admirał popatrzył znacząco po zebranych — uderzyć w ten punkt mogą jedynie nasze okręty podwodne... Stwierdzenie to było krótkie, lakoniczne. Właściwie nie wymagałoby komentarzy, gdyby nie fakt, iż dla obecnych musiało zabrzmieć jak całkowicie nierealny frazes. Któż mógł bowiem w tych warunkach myśleć poważnie o rozwarciu stalowych szczęk pułapki i o wyjściu do działań na pełne morze? Podobny plan mógł się zrodzić tylko w urojeniach fantasty. 16 września. Niemieckie bombowce polują na Marata. Zbyt wiele zalał sadła za skórę atakującej piechocie, ostrzeliwując z dział przedpola Strelny. Artyleria wroga wymacała go wczoraj w Kanale Morskim. Płytko, nie bardzo było gdzie manewrować — pociski zaczęły kłaść się w celu. Na przystani węglowej trafiony celną salwą dogorywał Pietropawłowsk. Z kolei gejzery wybuchów objęły Maksyma Gorkiego. Torpedowiec Stiereguszczyj również otrzymał kilka trafień... I oto pokiereszowany Marat rzuca kotwicę w Kronsztadzie. Tu artyleria przeciwlotnicza zdaje się stanowić dostateczną osłonę. Ale nie jest tak dobrze... Niebo kotłuje się od wybuchów, równomierny łoskot dział przeciwlotniczych słabnie wobec coraz gęstszych detonacji bomb. Coraz bliżej, coraz bliżej... Nad dachami warsztatów portowych pojawiły się nagle dwa Junkersy, a później cała dziesiątka. Lecą nisko, bardzo nisko, w kierunku Marata. Jeszcze nie dziś, dopiero za kilka dni dokonają swego dzieła. Okręt, trafiony tysiąckilogramową bombą, zachłyśnie się potężnym wybuchem własnych komór amunicyjnych... Teraz Junkersy wykryły inny cel: okręty podwodne! Stoją bezradnie, jak zagonione do saka ryby, wzdłuż wysokich nabrzeży. Ale w ich obłe, długie cielska niełatwo trafić. Kołyszą się od bliskich wybuchów, wyrzucone z dna tony iłu oblepiają pokłady, na których ogłuszeni, czarni od błota marynarze przywarli do plujących ogniem cekaemów. Za chwilę rozpocznie się następny nalot.

Dowódca jednego z tych okrętów czuje się szczególnie bezsilny. Jednostka, którą dowodzi, od pierwszego dnia wojny jest faktycznie stosem pływającego złomu. Bez jednego wystrzału, bez jednej choćby minuty walki... BEZZĘBNY SZCZUPAK Szcz-303 należy do najstarszych okrętów na Bałtyku. Prawdę mówiąc, jeszcze przed wybuchem wojny skierowano go na emeryturę. Miał być okrętem szkoleniowym. Ale i w tej roli nie mógł już pełnić służby. Pływanie na nim wiązało się z coraz większym ryzykiem. Trzeba było przeprowadzić kapitalny remont. Dokonano wielu przeróbek, wymieniono wiele mechanizmów, jednakże gdy doszło wreszcie do pierwszej próby, załoga daleka była od zachwytu. — Spróbuj pływać taką trumną! — mówiono. Kiedyś okręt nosił mniej groźną nazwę — „Jazgarz”, teraz nazwano go bardziej wojowniczo; „Szczupak”. — Cóż z tego — wzdychali marynarze — kiedy ten szczupak słabszy od jazgarza... W chwili wybuchu wojny remont doprowadzony był zaledwie do połowy, a lista wykrywanych wciąż nowych defektów, zamiast maleć, z każdym dniem wydłużała się. Ostatecznie specjaliści orzekli, że okręt może uratować jedynie „normalny” remont na pochylni w stoczni. „Normalny” remont — w warunkach zagrażającego miastu całkowitego okrążenia! Dowódca Szcz-303, Trawkin, nie mógł nawet marzyć o zaplanowanych próbnych manewrach na pełnym morzu — Niemcy obsiali z samolotów minami magnetycznymi wszystkie wyjścia z bazy. Koledzy Trawkina zdążyli przynajmniej do tego momentu zmierzyć się z nieprzyjacielem, niektórzy mieli już na koncie bojowym pewne sukcesy, a ten nieszczęsny „Jazgarz” ani rusz nie chce się zamienić w zwinnego, drapieżnego szczupaka! Artyleria nadbrzeżna z Kronsztadu ponad wodami Zatoki salwą przydusza do ziemi atakującą niemiecką piechotę. Przez lornetkę widać dymy nad płonącym u ujścia Newy Pietropawłowskiem. Okaleczony bombami Marat chowa się pod niepewną osłonę kronsztadzkich baterii przeciwlotniczych. Sytuacja rozwija się bardzo niepomyślnie dla floty. Niektórzy powiadają, że na nic się ona teraz nie przyda — losy bitwy o Leningrad zostaną rozegrane nie tutaj, w zaryglowanych minami i sterroryzowanych z powietrza zatoczkach i basenach portów, ale tam — w okopach u bram miasta. — My się tu opalamy — mówili do siebie z wyrzutem marynarze — a oni tam... Pokazywali przy tym widoczne gołym okiem dymy na lądzie. Wielu zgłasza się na ochotnika do oddziałów szturmowych. Być może już za kilka godzin znajdą się na pierwszej linii ognia, idąc z karabinem do ataku. Nie wiadomo, co stanie się ze „Szczupakiem”, co będzie z całą Flotą Bałtycką. Teraz obowiązuje jeden nakaz: „Wszystko dla frontu, wszystko dla miasta”. Mijają kolejno dni największego napięcia, najkrwawszych, decydujących walk: 21, 22, 23 września... W dniu 23 września zmasowany atak 185 samolotów niemieckich miażdży Marata. Ginie dowódca i wielu marynarzy. Ciężko trafiony zostaje również Maksym Gorki. Ale z pozostałych okrętów co najmniej trzysta dział wspomaga działania własnej piechoty. Nie zabrakło w tym pojedynku także dział historycznej Aurory. Wymontowane z okrętu i umieszczone na Wzgórzach Pułkowskich, wypisały i one swą rubrykę w rachunku tej bitwy. 26 września niemiecki atak został powstrzymany. Linia frontu znieruchomiała. Skrępowany ciasną obręczą okrążenia Leningrad znalazł się na wiele miesięcy w blokadzie. TRUDNIEJ ŻYĆ NIŻ UMIERAĆ Połowa października. W nie opalonym wnętrzu teatru, nad głowami stłoczonych ludzi, gęstnieją obłoczki oddechów. Szatnia nieczynna. Widzowie, przeważnie marynarze, siedzą na sali w czapkach-uszankach i wojskowych płaszczach. Członkowie orkiestry, opatuleni w szaliki i palta, chuchaniem usiłują rozgrzać zmarznięte palce. Za chwilę rozpocznie się kolejne przedstawienie Traviaty. Oto zabrzmiały już pierwsze dźwięki uwertury. Prawie w tej samej chwili gdzieś za ścianą sali, jakby zza kulis, rozlega się dudniący łoskot zenitówek... Siedzący w drugim rzędzie kapitan lejtenant Łoszkariow chwyta za rękę inżyniera Korża: — To szaleństwo! Na scenę wybiega lekkim, tanecznym krokiem Violetta — wesoła, roześmiana, taka jaka bywała w dziesiątkach innych przedstawień, w lekkiej przewiewnej sukience, z obnażonymi ramionami, delikatna,

ulotna. W taki mróz! Jej dziewczęcy głos wypełnia po chwili salę. Zdumiona widownia zastygła w podziwie. Na drugi dzień dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 rangi Tripolski, przywołuje do siebie inżyniera Korża i oznajmia krótko: — Wykona pan pilne zadanie. Miasto potrzebuje naszej pomocy. Niech pan dobierze sobie dwóch motorzystów, takich co mają więcej siły, i proszę udać się na cmentarz serafimowski. Mają tam jakieś kłopoty z koparką. — Tak jest! — odpowiada krótko Korż, którego głos bynajmniej nie zdradza entuzjazmu. Pod zlodowaciałym pokładem S-7 niełatwo wyszukać dwóch ludzi, którzy mieliby za wiele sił. Tygodnie głodu zrobiły swoje. Wreszcie jednak znaleźli się. Z trudem pokonując potężne zaspy śniegu na drodze do miasta, pytają inżyniera: — Co tam jest do roboty? Jakie to pilne zadanie? — Nawaliła jakaś koparka. Mieliście już z czymś takim do czynienia? — Na okrętach podwodnych koparek nie ma... Korż wolałby przerwać tę rozmowę. Może źle zrozumiał polecenie? Koparka — to jasne, ale co u licha ma z tym wspólnego cmentarz? Kroczą dalej ulicami zasypanego śniegiem miasta. Mijają niekończący się pochód cywilów. Ludzie parami i pojedynczo ciągną za sobą sanie, dziecięce saneczki, zaimprowizowane z kawałków drewna płozy... Jedni wiozą wydobyte z gruzów i pogorzelisk kawałki drzewa, inni jakieś tłumoki. Co pewien czas spod koców i szmat widać zwisającą rękę lub nogę. W pewnej chwili marynarzom udaje się zatrzymać ciężarówkę. Umazany smarem, zły kierowca na uginających się nogach wychodzi z szoferki. — Czego, u diabła, drzecie gęby? Tak się wami pali do towarzystwa? — Ruchem ręki odsunął plandekę okrywającą budę. — No, czego stoicie? Włazić! Obaj motorzyści cofnęli się: platforma wypełniona była trupami. Odtąd nie próbowali zatrzymywać przejeżdżających samochodów. Na zaśnieżonym cmentarzu ludniej było niż na Newskim Prospekcie. To tu właśnie, do ostatniej przystani, docierały saneczki pojedynczych cywilów, tu zostawiały swój niesamowity ładunek wypełnione po brzegi ciężarówki. W miejscu, do którego zaprowadził przybyłych zarządca cmentarza, zobaczyli długi, głęboki rów z opuszczonymi na dno żuchwami potężnej koparki. Drugi kraniec rowu już się wypełnił trupami cywilów i wojskowych. Z ramienia nieruchomego stalowego kolosa zwisały porwane liny... — A więc to jest ta nasza robota! Nasze „pilne zadanie” — powiedział inżynier Korż. Obaj motorzyści bez słowa przystąpili do naprawy lin. AKCJA „ŻN” „Bezzębny Szczupak” (Szcz-303) został w ostatnich dniach października przyholowany na nowe miejsce postoju. Zdemontowany okręt Trawkina, wraz z innymi okrętami, znalazł zaciszny kąt na Newie, tuż u samej burty zakotwiczonej naprzeciw Ermitażu Gwiazdy Polarnej. Było to oczywiście względne „zacisze”; pociski niemieckiej artylerii dolatywały i tutaj, wyrywając z nabrzeża kawały granitu, wzbijając wysokie fontanny na Newie, ale marynarze uważali ten kąt za bezpieczny i... nie mylili się bardzo: ani jeden z zacumowanych tu okrętów nie doznał poważniejszych uszkodzeń, mimo iż Niemcy robili wszystko, aby lokatorom tego „schroniska” spędzać sen z powiek. Nocami ich pojedyncze samoloty zrzucały w górze rzeki dryfujące miny, które spływając z prądem, miały burzyć mosty i zagrażać cumowanym u nabrzeży okrętom. Na rzece dostrzeżono to w porę: przed każdym okrętem, przed każdą pływającą bazą wystawiono posterunki, których zadaniem było niszczenie podejrzanego celu nawodnego. Przeznaczono ponadto dla osłony stare drewniane barki, które spełniały rolę skutecznych tarcz, zagradzając drogę minom. W obszernym salonie Gwiazdy Polarnej — niegdyś, przed rokiem 1917, komfortowego carskiego jachtu — zbierali się teraz na narady dowódcy okrętów podwodnych i dowódcy sąsiadujących baz: Smolnego, Irtysza, Oki, Ageny. Na jednym z takich zebrań flagowy mechanik brygady inżynieryjnej, Bujwolow, w krótkich, zwięzłych słowach naszkicował najbliższą perspektywę uwięzionej w Leningradzie floty. — Towarzysze — powiedział, patrząc zebranymi prosto w oczy. — Na wiosnę okręty podwodne, wyjdą w morze. Taka jest dyrektywa sztabu. Zresztą, któż z was nie pragnie opuścić tego więzienia? Rzeczywiście, któryż dowódca okrętu chciałby tkwić ze swoją załogą bezczynnie, niby ryba złowiona do saka, tuż o krok od morza, po którym kręciły się prawie bezkarnie niemieckie transporty, dowożąc do armii oblegającej Leningrad wojsko i zaopatrzenie pierwszej potrzeby? Żaden z tych ludzi nie wątpił, że

przyjdzie kolej i na jego torpedy... Okręty wmarzły w lód. Wydawały się na Zawsze unieruchomione i bezbronne. A jednak żyły. W stalowych trzewiach zaczajonych rekinów kipiała wytężona, niezmordowana praca. Remontów nie przerywano ani na chwilę. W nielicznych czynnych jeszcze fabrykach robotnicy pracowali po dwanaście godzin — całą dobę na dwie zmiany, Załogi nie opuszczały fabryk, sypiając w halach przy maszynach. Ludzie słaniali się na nogach. Robotnikom wydawano dziennie po 125, a wojskowym po 200 gramów chleba, w dodatku niepełnowartościowego, doprawianego zielskiem i otrębami. Marynarze pracujący na okrętach zacumowanych nie opodal Letniego Sadu zorganizowali brygadę zbieraczy liści. Wygrabione spod śniegu liście klonów, grabów i dębów po odpowiedniej obróbce w fabryce tytoniu imienia Urickiego zaspokajały potrzeby co zagorzalszych palaczy. Pewnego dnia inżynier Andriuk, któremu polecono rozwiązać łamigłówkę, jaką stanowił niewątpliwie problem zaopatrzenia pływających baz w paliwo, zwołał na Irtyszu naradę specjalistów. Powitał ich pytaniem bez ogródek: — Co robić? Paliwo się kończy. Niestety, niełatwo było dać na to odpowiedź. Pływające bazy okrętów podwodnych — duże i na ogół dobrze wyposażone okręty i statki — od czasu zablokowania Zatoki Fińskiej przez Niemców i zamknięcia w kleszczach frontu oblężonego miasta spełniały rolę koszar dla załóg zimujących okrętów, mieściły w sobie warsztaty naprawcze i składy, wypełniały także szereg innych funkcji, nie mniej ważnych i uciążliwych. Okręt-baza Smolnyj, przycumowany obok gmachu Admiralicji (gdzie pomimo nalotów i sięgających tu pocisków artyleryjskich biura floty były cały czas czynne), z niemałym trudem zaopatrywał ten ogromny budynek w prąd elektryczny. Gwiazda Polarna dostarczała pary, energii elektrycznej i wody do podziemi Pałacu Zimowego, gdzie rozlokował się szpital. W Ermitażu pozostały nadal tysiące obrazów, bezcennych dzieł sztuki. Aby ocalić te skarby od zniszczenia, trzeba było w ogromnych salach utrzymywać stałą temperaturę. Mieszkańcy tej dzielnicy, a także żołnierze i marynarze, udający się codziennie z wiadrami do przerębli na rzece, ilekroć przechodzili koło Ermitażu, przystawali u jednego z okien na pierwszym piętrze, skąd zwisał długi kabel elektryczny, biegnący do stojącego w pobliżu okrętu podwodnego. Wszyscy wiedzieli: za tym właśnie oknem mieszka i pracuje dyrektor Ermitażu, akademik I. A. Orbeli. Ten wybitny uczony pozostał w oblężonym mieście, na posterunku obok swych skarbów. Jego wypowiedzi radiowe i artykuły zamieszczane w gazetach podtrzymywały ducha obrońców Leningradu. Irtysz, pod którego pokładem znalazł kwaterę sztab brygady okrętów podwodnych, pełnił ponadto funkcję zapasowej elektrowni Smolnego, dostarczając jednocześnie światła i ciepła do Instytutu Bibliotecznego imienia N. K. Krupskiej, zamienionego na szpital. Tego roku zima zaczęła się niespodziewanie wcześnie. Zanim jeszcze spadł śnieg, chwyciły silne mrozy. W mieście szybko topniały zapasy opału. Przystąpiono do rozbiórki drewnianych domów w Nowej Wsi, palono meblami. Stanęły wodociągi, zamarzła sieć kanalizacji. Nawet w piekarniach zabrakło wody. I znowu wezwano na pomoc marynarzy. Mechanicy-podwodnicy przystąpili do uruchomienia pomp napędzanych silnikami Diesla, a tymczasem ich koledzy nosili do piekarni wodę w wiadrach. — A więc? — powtórzył swe pytanie inżynier Andridk. — Co będziemy robić za dzień, za dwa? Na bazach paliwo się kończy. Towarzysze... Czy są jakieś projekty? Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza. Nikt się nie kwapił do zabrania głosu. Wreszcie odezwał się lejtenant Kulczycki, dowódca Smolnego: — Mówią, że rada miejska zezwoliła na rozbiórkę drewnianych trybun stadionu. Drewno zabrali piekarze... Może nam pozwolą rozebrać drewnianą wyściółkę ulic? — Kulczycki niepewnie rozejrzał się po twarzach obecnych. — Te drewniane kostki, przesycone smołą, mogłyby się palić nie gorzej od koksu. Ale i tym razem nikt się nie odezwał. Drewniane nawierzchnie ulic, wyłożone regularnymi sześciokątnymi klockami, stanowiły dumę Leningradu. Były trwałe i znakomicie głuszyły uliczny liałas. — Ludzie nam za to nie podziękują — rzekł wreszcie zafrasowany Andriuk. — Szkoda nawierzchni... — Na Gwieździe Polarnej mazut już się skończył — wtrącił lejtenant Sewastianow. — Przerobiliśmy kotłownię na paliwo twarde. Ale i węgla już brak. Tyle tylko zostało, żeby kowale mieli trochę pod ręką. Nasi palacze zaczynają po cichu palić asfaltem. Kopci się nie najgorzej, ale dobywać go trudno: kujemy łomami ulice... Lejtenant Pirożny z Irtysza ostrożnie zapytał: — A w ostateczności nie dałoby się palić smarem? Andriuk aż podskoczył na krześle:

— W żadnym wypadku! Odpowiada pan głową za każdy kilogram smaru! Ciekawym, z czym pan wyjdzie w morze na wiosnę, gdy teraz przepuścicie swoje zapasy przez komin? Towarzysze! Musimy znaleźć jakieś rozwiązanie. Musimy znaleźć węgiel! Szukajcie w mieście pod śniegiem, wszędzie, gdzie tylko się da. Jest to w tej chwili nasza najważniejsza operacja bojowa. Nazwiemy ją w skrócie umownie: „ŻN”. Co to znaczy, dowiecie się później. W operacji „ŻN” wzięły udział wszystkie załogi okrętów podwodnych. Węgiel znaleziono. I to nawet więcej, niż się go spodziewano. Sewastianow trafił na wielką hałdę węgla niemal na samej linii ognia, tuż pod Niewską Dubrowką. Cały ten teren ostrzeliwano z niemieckich okopów. Trzeba było podkradać się do hałdy nocami, choć i wtedy rwały się wokół pociski. Ale odtąd węgiel płynął do baz nieprzerwanym potokiem. Marynarze łamali sobie głowę: co znaczy tajemniczy skrót „ŻN”? Andriuk milczał. — Nie próbowaliście odgadnąć sami? — pytał. — Próbowaliśmy. Wychodzi rozmaicie: „życia nauczy”, „żelazne nerwy”... To nam pasuje najlepiej. A może „życiowo niezbędne”?... Andriuk nadal uśmiechał się tajemniczo. — W porządku — powiedział wreszcie. — Znaczy, trafnie dobrałem kryptonim. Nie wiedziałem, że aż tyle znajdziecie rozwiązań. Z DZIENNIKA TRAWKINA Szcz-303, zacumowany do burty Gwiazdy Polarnej, wmarzł głęboko w lód... W przedziałach okrętu, błyszczących zawsze, wypucowanych do czysta, dymią prowizoryczne piecyki-burżujki. Kopeć i sadza mieszają się ze szronem, pokrywającym grubą warstwą stalowe burty i tarcze przyrządów. We wnętrzu okrętów panują arktyczne chłody, mimo to ani na chwilę nie ustaje stukot młotków, zgrzyt metalu, jazgot wiertarek. Ludziom palce przymarzają do żelaza. Bladzi z wyczerpania, głodu i zimna, ledwie trzymają się na nogach. Codzienna racja żywności pozwala zaledwie na utrzymanie nikłej wegetacji organizmu. Chwilami brakuje sił, żeby wspiąć się po trapie na pokład. A jednak marynarze pracują bez wytchnienia. Tutaj, na okręcie, i tam — w oblężonym mieście. 19 listopada 1941 r. Wracałem ze sztabu. W drodze trafiłem na dwa naloty. Pierwszy przesiedziałem pod łukiem mostu na ulicy Piaskowej, drugi zastał mnie akurat pośrodku Litiejnego Mostu. Zenitówki biły jak oszalałe. Nie wiem, jakim cudem uszedłem cały spod gradu odłamków. 21 listopada. Przed chwilą zakończyło się zebranie załogi. Moi ludzie zobowiązali się przeprowadzić remont okrętu, zanim ruszą na rzece wiosenne lody. Wspaniali chłopcy! Wychudły, pozieleniały z zimna motorzysta Lebiediew wycedził przez zęby: „Ech, poczekajcie, dranie! Przyjdzie i na was kolej, spróbujecie jeszcze na sobie naszych torped”. Nienawiść do wroga tkwi w każdym z tych ludzi jak dynamit! 24 listopada. Dwa alarmy: artyleryjski i lotniczy. Jednocześnie polowały na nas Junkersy i macały z daleka działa ciężkiego kalibru. Bomby i pociski padały blisko naszego „Szczupaka”. Załoga nie przerywała pracy. 28 listopada. W tym miesiącu dwukrotnie zniżano racje chleba. O zmierzchu ku Gwieździe Polarnej podeszła moja żona. Jej widok wstrząsnął mną do głębi. Kredowobiała twarz, zapadłe policzki i oczy, z których bezwolnie płynęły łzy. — Wania, co robić? Wybrałam już całą żywność, na kartki na trzy dni naprzód. Dzisiaj dzieci nie mają co jeść. I jutro to samo. Dziewczynki płaczą z głodu... Dzieci... Jedna córeczka ma półtora roku, druga dwa i pół, a najstarsza ukończyła cztery. Jak je ratować? Wyskrobałem trochę okruchów sucharów, trochę masła, kilka kawałków cukru — tyle, ile zdołałem uzbierać, przez trzy tygodnie odejmując od własnych racji. Dla sześciorga nie wystarczy na jedną kolację. Oddałem jeszcze żonie kupon sukna (nie zdążyłem sobie zamówić płaszcza) — może uda się jej wymienić to na chleb. 29 listopada. Wróciłem przed chwilą z kubryka na bazie. Marynarze postawili na zebraniu sprawę mojej rodziny. Rugali mnie za ukrywanie rozpaczliwej sytuacji. Podjęli beze mnie decyzję, że będą się odtąd dzielić ze mną okruchami swoich mizernych porcji. Oczywiście jako dowódca okrętu zakazałem im tego: każdy musi zjadać swoją porcję sam. W podobnej sytuacji znajduje się wielej rodzin. Nasze porcje nie wystarczą dla wszystkich. 10 grudnia. Wczoraj nasze wojska wyzwoliły Tichwin. Na twarzach zebranych w kubryku marynarzy radosne uśmiechy. Może oznacza to przełom? Może nastał koniec blokady?

16 grudnia. Od rana marynarze ćwiczą taktykę walki na lądzie. Ze szczególną pasją trenują bój na bagnety. Akurat w czasie krótkiej przerwy radio podało wiadomość: nasi dali Niemcom łupnia pod Moskwą! 18 grudnia. Nasi zajęli Kalinin! Droga od Tichwina do Wołchowa nareszcie wolna! Może już wkrótce uda się wywieźć na tyły moją rodzinę. Byle tylko szybciej to nastąpiło! 19 grudnia. Transport miejski w bezruchu. Osłabieni z głodu robotnicy muszą teraz dochodzić do swych fabryk pieszo, czasem z drugiego krańca miasta. Wielu z nich ginie po drodze z głodu, chłodu i od niemieckich pocisków. A jednak ludzie ci codziennie na nowo podejmują pracę, remontują czołgi i okręty, produkują pociski i miny. Prawdziwi bohaterowie. 20 grudnia. Trwają nieustanne ostrzały artyleryjskie i bombardowania. Wiele domów uległo zniszczeniu. Całe dzielnice pozostają bez wody i światła. Paliwo się skończyło. Nie opodal Gwiazdy Polarnej marynarze wykuli w grubym lodzie przeręblę. Cywile schodzą na lód z wiadrami, czerpią wodę i na saneczkach wywożą. Nierzadko jest to ich ostatnia wyprawa — nieruchome ciała pozostają długo na lodzie. 25 grudnia. Jakże niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia! Przed chwilą wpadł do kabiny politruk z sąsiedniego okrętu. „Zwiększyli — krzyczy — zwiększyli!” Cały promienieje radością. I rzeczywiście: racje chleba od dnia dzisiejszego zostały zwiększone. Robotnicy dostali po 350, a osoby na utrzymaniu po 200 gramów chleba. 26 grudnia. Przez jezioro Ładoga otwarto regularną komunikację z resztą kraju. Kolumny samochodów przywożą teraz do miasta mąkę, cukier, masło, mięso, tytoń, medykamenty. Samochody jadą nieprzerwanym sznurem, nie zważając na bliskie sąsiedztwo wroga, bez względu na bombardowania. Tą samą drogą (rzeczywiście „droga życia”) wywozi się chorych i rannych, kobiety i dzieci. 6 stycznia 1942 r. Iljin świętuje dziś swój wielki sukces. W południe zameldował u mnie w kajucie: „Rufowe i dziobowe stery zanurzenia działają normalnie!” Jest to rzeczywiście wielki sukces. Sternicy i elektrycy zmagali się z tymi kapryśnymi mechanizmami przez wiele tygodni. 25 stycznia. Byłem przez kilka godzin w domu. Okna zabite dyktą, ściany poczerniały od dymu z żelaznego piecyka. Żona, wychudła, z pociemniałą twarzą, ledwie porusza się po mieszkaniu. Córeczki z szarymi twarzami dystrofików, okręcone w szmaty i koce, siedzą jedna obok drugiej na łóżku i jedzą zupę ze stolarskiego kleju. A za ścianami niedaleko słychać wybuchy pocisków. 11 lutego. Dni coraz dłuższe. Już niedaleko wiosna. Znowu zwiększono porcje żywności. Od dzisiaj wydają nam po 800, a robotnikom po 500 gramów chleba. 17 lutego. Cały dzień trwało seminarium dla dowódców okrętów. Na makietach i specjalnych przyborach ćwiczyliśmy strzelanie torped do celu. Przyjemne uczucie: według wykreślonego przeze mnie schematu wszystkie torpedy dosięgły celu. 23 lutego. Dzień Armii Czerwonej. Nastrój znakomity: wykonaliśmy zobowiązanie — remont okrętu został zakończony. 24 lutego. Telegram od żony: Przybyliśmy do Uljanowska. W drodze umarła matka. Odmroziłam sobie obie stopy, grozi mi amputacja. Czekam na twoją zgodę. Dzieci zdrowe. Całują. Lida. Oblałem się zimnym potem, czytając te słowa. Pobiegłem natychmiast do naszego lekarza, pułkownika Tichona Aleksiejewicza Kuźmina. Jest to znakomity lekarz i towarzysz! Wysłuchał mnie uważnie, a następnie w mojej obecności podyktował telegram do Lidy — całą instrukcję, co i jak należy robić. Nogi ratować za wszelką cenę! 23 marca. List od żony: zdrowie powraca, zaczyna powoli chodzić (kochany Tichon Aleksiejewicz — to jego zasługa!). Dzieci wyglądają lepiej. 12 kwietnia. Znowu Niemcy wymacują pociskami naszą bazę. Wybuchy są tak bliskie, że cały nasz „Szczupak” kołysze się i drży. Wsłuchujemy się z napięciem w każdy zbliżający się gwizd. Tylko tego brakowało, aby po tylu miesiącach pracy jakiś zabłąkany pocisk unicestwił cały wysiłek. Żona pisze: nogi całe i zdrowe. 16 kwietnia. W mieście ruszyły tramwaje. Ich dalekie dzwonki brzmią dla nas jak najpiękniejsza muzyka. Lód na Newie pociemniał, skruszył się i pofałdował. Lada dzień zacznie płynąć kra, a w ślad za krą wyjdą w morze nasze okręty! KAJDANY PĘKAJĄ — Lody ruszyły! Umazani smarami, wycieńczeni motorzyści po kolei wynurzają się z ciemnych wnętrz. Na okrętach, przyczajonych u newskich nabrzeży, na pokładach okrętów-baz widać wiele nieruchomych sylwetek. Nawet

ostry, wilgotny podmuch wiosennego wiatru nie jest w stanie wpędzić tych ludzi pod pokłady. Jeszcze chwilę, jeszcze choć minutę chcieliby sycić oczy widokiem, na który czekali tyle miesięcy. Newa ruszyła! Bure zwały kry suną z łoskotem ku morzu jak potężna armada. Na grzbietach lodowych brył, unoszonych wartkim prądem, ślady zimowej gehenny: przymarzłe do lodu trupy, szczątki roztrzaskanych samochodów, resztki barek... Lodowe okowy, które więziły przez zimę unieruchomione okręty, prąc niepowstrzymanie naprzód, ku Zatoce, oczyszczają z dryfujących min tory wodne. Co jakiś czas, poprzez odległy łoskot, kanonady, dochodzi aż do pokładu Gwiazdy Polarnej charakterystyczny odgłos detonującej miny. Załogi okrętów ukrytych na Newie nie mają za wiele czasu na wysłuchiwanie tych pirotechnicznych koncertów: przez całą dobę kipi tu wytężona praca. Na pokładzie S-7 ludzie biegają jak w ukropie. Odbywa się tam właśnie jedna z tych „chirurgicznych” operacji, gdy ciężko chorego pacjenta — okręt podwodny — przywraca się życiu jedynie na skutek zastosowania prawdziwie znachorskich zabiegów. — Uwaga, Piskunow! — stojący na pokładzie starszyna Golenko krzyczy w dół do ubranego w skafander nurka. Ten go i tak nie słyszy. Usiadł na krawędzi wykutej przerębli i spełza w bulgocący czarny otwór. Golenko rozwija gumowy wąż i ostrożnie zwalnia linkę sygnałową. Miczman Jurkiewicz przykucnął nie opodal ze słuchawkami na głowie i mikrofonem w ręce. Po chwili Piskunow zniknął pod lodem. Teraz tylko Jurkiewicz wie, co się dzieje z nurkiem. Słyszy w słuchawkach jego ochrypły głos: — Śruba... tak, widzę ją nareszcie! A niech to diabli! — Co widzisz? Gadaj! — denerwuje się Jurkiewicz i spogląda do tyłu, na wszelki wypadek, bo cała ta operacja została zaprojektowana głównie przez niego, w tajemnicy przed „naczalstwem”. Okręt jest już prawie gotów do podjęcia walki, tylko ta śruba... Uległa awarii jeszcze na jesieni. Licho wie, jakie to uszkodzenie. Czekać na remont w doku? Nikt nawet o tym nie marzy: w Leningradzie nie ma doków. A więc kapitulacja? — Śruba... — chrypi spod lodu Piskunow — na szmelc! Brak jednego pióra, dwa skręcone. Klops! Nagle słychać przerażony głos Golenki: — O rany! Kra! — Nie wrzeszcz! — piekli się Jurkiewicz. — Nurek mi ogłuchnie. Ale i on już widzi, co się święci. — Piskunow! Wyłaź! I to już! — mówi do mikrofonu siląc się na spokój. Ale nerwy nie wytrzymują, więc krzyczy ile sił: — Wyłaź, do jasnej cholery! Nikt cię nie ciągnie, to kawał lodu zaczepił o rurę gumową. Ostrożnie! Uważaj na lód... Na rzece niespokojne wiry skierowały nagle na okręt całe zwały lodu. Niesione prądem kry, piętrząc się jedna na drugą, z trzaskiem i łomotem dotarły aż do burty i nagle wykuta przeręblą zaczęła się kurczyć i maleć w oczach. Jeszcze chwila i... w wąskiej szczelinie ukazał się hełm nurka, a zaraz potem on sam. Ciągnięty przez kolegów z całych sił na linie do góry, wypełzł na lód. W samą porę! Okręt zatrząsł się pod naporem, aż zazgrzytały grube stalowe cumy. Na drugi dzień Piskunow znowu zaryzykuje. I w końcu połamana śruba zostanie zdjęta pod wodą, wydobyta i — z braku laku — umiejętne ręce inżyniera Kulczyckiego przyspawają jej nowe pióra, a marynarze — ręcznie, pilnikami — przez wiele dni nadawać jej będą pożądany profil, aż dokładnie zbalansowana, wyważona i odpolerowana wróci na dawne miejsce i sprawnie popchnie okręt ku ujściu Newy. Zanim to jednak nastąpi... — Towarzyszu dowódco! — sternik Krutkowski z takim impetem skoczył do włazu, że o mały włos nie przewrócił dowódcy okrętu, Trawkina, którego w pierwszej chwili nie poznał. — Diakow... „Malutka” wychodzi! — i zanim zdążył cokolwiek z sensem wyjaśnić, już był z powrotem na górze. Rzeczywiście: Trawkin, który w ślad za Krutkowskim wdrapał się na pomost, zobaczył na rzece, w odległości kilkuset metrów, idącą na pełnych obrotach znajomą sylwetkę M-97. Czyżby jej dowódca, Diakow, miał być tym pierwszym wybrańcem losu? M-97 nazywana potocznie „Malutką” (nazwę tę zawdzięczała — podobnie jak wszystkie okręty tego typu — głównie swym niewielkim rozmiarom) należała do najmniejszych okrętów we flocie. Może w sztabie zdecydowano się na wypuszczenie pierwszego zwiadowcy? Gdy okręt mijał Szcz-303, Trawkin z zawiścią pomachał ręką Diakowowi. Nie wiedział jeszcze, że i on za kilka dni pójdzie tym samym kursem aż do... Ochtieńskiego Mostu, skąd na odcinku rzeki do Litiejnego Mostu rozpościerało się tzw. „Morze Ochtieńskie”. Newa miała w tym miejscu bieg bardzo nierówny, przypominający z góry krzywiznę haka, i nurt bardzo ostry, ale głębokość wody sięgała do osiemnastu

metrów i właśnie ta okoliczność skłoniła sztab floty do wyznaczenia na tym odcinku poligonu dla okrętów podwodnych. Gdy tylko spłynęła kra, rozpoczęto intensywny trening. Okręty wyznaczone do pierwszej grupy bojowej — Szcz-304 (dowodzony przez J. P. Afanasjewa), Szcz-317 (kapitan lejtenant N. M. Mochow), Szcz-320 (kapitan 3 rangi J. M. Wiszniewski), Szcz-406 (kapitan lejtenant E. N. Osipow), S-7 (kapitan lejtenant S. P. Lisin) i Szcz-303 (kapitan 3 rangi Iwan Trawkin) — zaczęły kolejno, według ustalonej listy, wychodzić na „poligon”. W historii Floty Bałtyckiej był to wypadek bez precedensu: wszystkie wymienione (a potem i pozostałe) okręty podwodne musiały wykonać normalny program ćwiczeń bojowych na... rzece. I to na dodatek w warunkach skrajnie niekorzystnych, w nurtach rzeki o silnym prądzie i na małych głębokościach. Każdy nieostrożny manewr groził uderzeniem o dno, a to z reguły prowadziło do poważnej awarii. — Kapitanie trzeciej rangi, to nie jest zabawa dla naszej babci* — zwrócił się oficer, mechanik Iljin, do Trawkina. — Stare pudło ma swój charakterek, diabli wiedzą, czy ten „szczupak” zechce pływać w korytku. Nie dałbym głowy, że nasze diesle idą, jak trzeba, a stery zanurzenia... — Towarzyszu Iljin, wasza głowa będzie jeszcze potrzebna na polach minowych w rejonie Gotlandii. A teraz każcie podgrzać silniki... — Tak jest! Podgrzać silniki! — Iljin przesadnie służbiście trzasnął obcasami i jednym susem zniknął we włazie. Zdjęto stalowe cumy. Okręt, uwolniony z kajdan, rozdygotany podniecającą pulsacją silników, oddalił się w kłębach spalin od nabrzeża. KOLCE „MORSKIEGO JEŻA” Pierwsze dni maja 1942 roku. Budynek sztabu floty. Gabinet dowódcy Floty Bałtyckiej, wiceadmirała Tribuca. — Proszę, kontynuujcie, kapitanie drugiej rangi, słuchamy — wiceadmirał zwrócił się zachęcająco do Jegorowa. Wziął notes, ołówek, ale w ostatniej chwili coś sobie musiał przypomnieć, bo wydobył z szuflady biurka gęsto zadrukowaną kartkę papieru i rzekł do Jegorowa: — Przepraszam was, odczytam jeszcze ostatni komunikat berlińskiego radia. Jest to dokument, z którego wynika, że nasze okręty podwodne, wszystkie co do jednego, zostały w ostatnich miesiącach pogrzebane na dnie Zatoki Fińskiej. — Tribuc pokazał odwróconą kartkę z zakreślonym czerwoną linią tekstem. — W wyniku uporczywych działań ciężkich bombowców Luftwaffe — czytał — ostatnie z trzydziestu sowieckich U-Bootów, które Rosjanie tchórzliwie ukryli w zakamarkach Newy, bądź uległy kompletnemu zniszczeniu, bądź przez wiele miesięcy będą musiały leczyć rany, jeśli na taką kurację pozwoli im nasze lotnictwo i artyleria, a także coraz wyraźniej niepomyślny dla Sowietów rozwój wydarzeń na froncie... Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych Władimir Aleksiejcwicz Tripolski z miną niepoprawnego sztubaka gwizdnął z podziwem: — Gratulacje dla nieboszczyków! — uszczypnął się w policzek. — Już nas przenieśli na tamten świat! Właśnie przed chwilą Tripolski złożył admirałowi raport z przebiegu remontu okrętów podwodnych. Z raportu wynikało: dziesięć okrętów, całkowicie gotowych do opuszczenia bazy, odbywa intensywne ćwiczenia na „Morzu Ochtieńskim”, trenując ze szczególnym uporem manewr szybkiego zanurzenia. Siedem dalszych po niewielkim remoncie w doku może również wkrótce wejść do akcji... Kapitan 2 rangi Jegorow, który cały czas tkwił przy zawieszonej na ścianie mapie, odezwał się tonem bynajmniej nie wesołym: — Zwykłe propagandowe sztuczki. Niemcy sami nie wierzą w nie. Czujemy to na własnej skórze. Od tygodnia ich artyleria z rejonu Strelny i Peterhofu koncentruje swój ogień w kwadratach postoju naszych baz. Po zmasowanych całodziennych atakach lotnictwa, które doprowadziły w końcu do poważnego uszkodzenia krążownika Kirow, hitlerowcy zmienili taktykę i w przewidywaniu akcji naszych okrętów zaczęli nocami zrzucać z samolotów miny na główny tor wodny — Kanał Morski. Są to miny najnowszych typów, głównie denne magnetyczne i akustyczne, obliczone na działanie pola magnetycznego, wytwarzanego przez okręt, a także reagujące na określona częstotliwość dźwięku pracujących śrub. Nasi obserwatorzy zdołali w ciągu zaledwie tygodnia wykryć ponad sto pięćdziesiąt takich zrzutów... * „Babcią” nazywali marynarze wysłużoną Szcz-303.

— Czy to znaczy, że miny uniemożliwią przemarsz okrętów do Kronsztadu? — zapytał, wyraźnie zaniepokojony, jeden z dowódców okrętów. Wiceadmirał podniósł się zza biurka i podszedł do mapy. Jegorow, spełniając jego prośbę, podał mu linijkę. — Towarzysze! Nieprzyjaciel z całą pewnością wie o naszych przygotowaniach do wyjścia. Nie jestem nawet pewien, czy w niemiecko-fińskim sztabie nie przeceniają naszych możliwości. A i nam nie wolno nie doceniać ryzyka i niebezpieczeństwa. Trzeba umieć trzeźwo patrzeć prawdzie w oczy. A jaka jest ta prawda? — Tribuc na ilę odwrócił się od mapy i popatrzył na zebranych. Czyż musiał im wiele tłumaczyć? Zaznana mapie grubą niebieską krechą linie hitlerowskich wojsk biegły wzdłuż południowych brzegów Zatoki Fińskiej aż do Kiernowa, a następninie od Peterhofu do Uricka. Wybrzeże północne było okupowane aż do starej granicy z Finlandią; lewy brzeg Newy, nieco na wschód od przedmieść Leningradu, aż do Szlisselburga, znajdował się w rękach Niemców. Praktycznie biorąc, zablokowana flota radziecka nie dysponowała ani jedną bazą, do której nie mogłaby sięgnąć artyleria niemiecka. Wróg mógł w każdej chwili rzucić na dowolny okręt lawinę pocisków, wszystkie wyjścia z miasta znajdowały się pod krzyżowym artyleryjskim ostrzałem, a co gorsza w tym wlaśnie rejonie Niemcy zdołali gęsto zaminować główno tory wodne. — Towarzyszu admirale — odezwał się znowu Tripolski, którego nie opuszczał optymizm. — Nasze kutry i trałowce bronują niemal codziennie tory wodne aż do wysepek Lewansaari i Seiskara. Do Gotlandii tylko krok... Chłopaki postawią zasłony dymne i pójdą... — Tak — wiceadmirał niecierpliwym gestem i przerwał Tripolskiemu — to prawda, ale... Jest właśnie kilka „ale”, które trzeba mieć na uwadze i każdej próbie forsowania Zatoki. Nasze rozpoznanie lotnicze doniosło, że Niemcy wystawili sieci, o, tutaj — Tribuc linijką przeciął w kilku miejscach tory wodne w zwężeniach Zatoki. — A ponadto wiemy już z całą pewnością, że rozległe pola minowe istnieją między wyspą Nargen oraz Porkkala-Udd i nie ulega wątpliwości, żn przejścia koło Gotlandii są również gęsto zaminowane. Szczególnie niepokojąco wygląda ożywioną krzątanina dwóch minowców: Rolanda i Kaisera. Wczoraj przeciwnik wprowadził do akcji trzy flotylle trałowców. Jego samoloty sieją minami wokół Kronsztadu. Wiemy, raczej z oznak zewnętrznych i pewnych poszlak, że Niemcy i Finowie, w obawie przed zagrożeniem własnych konwojów, zdołali przygotować dla nas jeszcze kilka innych „niespodzianek”. W lutym odbyło się tajne posiedzenie w niemiecko-fińskim sztabie floty, m którym obecni byli Doenitz i Raeder. Flota zażądała od przemysłu dostawy półtora tysiąca kilometrów stalowej liny, oczywiście w celu całkowitego zagrodzenia Zatoki siecią. Na razie przemysł nie jest w stanie wykonać tego zamówienia. Ale czy to znaczy, że pozostawili nam Zatokę otworem? Na pewno coś przygotowali! Wiceadmirał ponownie zwrócił się do Jegorowa, który za jego plecami przerywaną linią nanosił na mapę Zatoki Fińskiej przypuszczalne granice pól minowych: — Udzielam wam głosu, Włodzimierzu Aleksiejewiczu! Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, kapitan 2 rangi Włodzimierz Aleksiejewicz Jegorow, był wybitnie zdolnym i doświadczonym oficerem marynarki. Z jego zdaniem liczono się w sztabie i wiceadmirał Tribuc często korzystał z jego rad. Tym razem, w obliczu bliskiego już terminu podjęcia na nowo działań bojowych, od jego opinii w znacznym stopniu zależał wybór jednego z planowanych wariantów akcji. — Towarzysze! — Jegorow odwrócił się twarzą do zebranych. — Wiosenny spływ lodów był naszym sprzymierzeńcem. Kra, sztormy i wichury zniszczyły pokaźną część min, ale nadal miny stanowią główne niebezpieczeństwo. Niemcy, bojąc się panicznie naszych okrętów, prowadzą swe transporty wzdłuż przybrzeżnych płycizn i szkierów. Kto ich stamtąd może przegonić? Dopóki ląd znajduje się w ich rękach, nie ma takiej siły oprócz naszych samolotów. A więc radziłbym wszystkim taktykę wyczekiwania: po wyjściu w rejs siedzieć cicho, czatować na szlakach ich konwojów tak długo, aż sami wejdą pod celownik... — Jegorow zamilkł na chwilę, a potem skierował się wprost do wiceadmirała: — Jeśli już pytacie o moje zdanie w kwestii zasadniczej: metody dowodzenia z brzegu... No, cóż? Moim zdaniem, w warunkach bałtyckich okręty podwodne nie mogą być dowodzone z lądu. Musimy zaniechać taktyki dowodzenia grupowymi atakami okrętów — w obecnej sytuacji oznaczałoby to samobójstwo! Trzeba każdemu dowódcy dać wolną rękę — niech próbuje sam rozwiązywać zadania, które nałoży na niego sytuacja. Maksymalna inicjatywa i samodzielność! W niektórych wypadkach — połączone działanie dwóch, trzech okrętów pozostających w kontakcie z okrętem dowodzenia. Okręt dowodzący utrzymuje łączność z samolotem rozpoznawczym i z lądem. Innego wyjścia nie widzę! Któryś z oficerów, wpatrując się w ogromną mapę Zatoki, przypominającą zawikłany labirynt niebieskich linii i kresek, nie powstrzymał mimowolnego westchnienia: -— Ryzykowna to będzie zabawa!

„SZCZUPAKI” WYCHODZĄ NA ŻER 25 maja 1942 roku. — Uwaga! Afanasjew wychodzi!... — ten okrzyk wywołał na pokład Gwiazdy Polarnej cały tłum. Nikt nie zważał na przepisy alarmowe. Ludzie — uczepieni lin, pochyleni ku rzece — machali czapkami, powiewali chustkami, krzyczeli... — Afanasjew, trzymaj, się! — Afanasjew, daj im bobu! — Za Leningrad! — Za Moskwę! — Wracajcie zdrowi! Na Szcz-304, idącym w położeniu nawodnym w kierunku Kanału Morskiego, nikt tych okrzyków nie słyszał. Zagłuszał je łoskot diesli. Nad rzeką unosił się jękliwy warkot ścigaczy, które wznosząc grzywy piany, zamiatały skrzętnie wodne torowisko po obydwu burtach okrętu. Okręt Afanasjewa, wyznaczony jako pierwszy na bojowy rejs w Zatoce Fińskiej, trzymał kurs na Kronsztad. Szedł dokładnie przetrałowanym szlakiem, otoczony przez ścigacze i trałowce. Zanim jednak wszedł do Zatoki, już nad Kanałem Morskim zagwizdały pociski ciężkich dział, bijących z Peterhofu. Wysokie fontanny wody wzbiły się w pobliżu Szcz- 304, ale w tej samej chwili myszkujące wokół ścigacze zaczęły rozsnuwać gęsty, burożółty welon dymu, który skutecznie nakrył Afanasjewa. Tylko jeden pocisk padł niebezpiecznie blisko; eksplodując w odległości zaledwie trzech metrów od kadłuba okrętu, zniszczył kompas i antenę. — No, dzięki Bogu, doszli cało! — powiedział Kabo, wchodząc w kilka godzin później do oficerskiej mesy na Gwieździe Polarnej. Zastał tam w komplecie dowódców wszystkich Szcz, wśród nich także Iwana Trawkina. Ten chwycił roześmianego przyjaciela w objęcia, jakby witał w jego osobie całego i zdrowego kapitana 3 rangi Afanasjewa, z którym jeszcze dzisiaj rano wypili „strzemiennego”. — A kiedyż to my, Izaaku, wyjdziemy na polowanie? — zapytał Trawkin. 13 czerwca 1942 roku. Osipow, dowódca Szcz-406, z pomostu swego okrętu podaje komendę: — Cumy dziobowe rzuć! Przy cumach dziobowych na pirsie — Kabo i Jaroszewicz, przy rufowych — Trawkin i Goldberg. — Cumy rufowe rzuć! Trawkin, stojąc na nabrzeżu, woła ochrypłym z emocji głosem: — Eugeniuszu Jakowlewiczu! — i unosi wygięty zadzierżyście kciuk. Jeszcze nie wie, że teraz kolej na niego. I WRESZCIE 21 czerwca — południe. „Babcia” wychodzi w morze. Kapitan 3 rangi Trawkin w sztabie floty odbiera rozkaz: Szcz-303 wychodzi w bojowy rejs. Zajmuje pozycję w wyznaczonym sektorze Bałtyku i rozpoczyna działania na szlakach nieprzyjacielskich konwojów. — Wiesz, Izaaku — zwraca się Trawkin do Kabo — mówiąc szczerze, odczuwam lęk. Nie boję się o siebie, ufam moim ludziom, ale... jak się spisze moja „Babcia”? To stary gruchot. Służyłem na niej jeszcze jako szturman. Każdy okręt, jak człowiek, ma swój charakter, swoje kaprysy. Tamtego starego „Szczupaka” znałem jak własną kieszeń. Kto wie, jakie wady i zalety pokaże ten odmłodzony... Kabo w milczeniu uścisnął dłoń przyjaciela. Popatrzyli sobie w oczy. Obaj nie byli pewni swych okrętów. Mieli za sobą jedynie próbę „Morza Ochtieńskiego” — kilka próbnych rejsów na krótkim odcinku, pomiędzy jednym a drugim mostem na Newie... 21 czerwca. Biała leningradzka noc — natchnienie poetów i pisarzy. Przekleństwo oblężonego miasta. Plaga zablokowanej w Leningradzie floty. Idącego w położeniu nawodnym Szcz-303 widać z dala na spokojnej tafli wody. Przejrzysta poświata białej nocy odsłania przed niemieckimi obserwatorami łatwy cel. I znowu — jak to już było wielokrotnie —

odzywa się ta sama złowieszcza muzyka. Biją działa z Peterhofu. Huraganowy ogień narasta, ogarnia coraz ciaśniej okręt, na którym wszyscy zajęli swe miejsca w oczekiwaniu trafienia. Przygotowano odpowiedni sprzęt, marynarze — gotowi do akcji — oczekują rozkazu. Nie ma zbędnej krzątaniny. Równo pulsują diesle, popychając Szcz-303 — nareszcie! — ku morzu. Załoga przeżywa swój bojowy chrzest. Ludzie przykuli spojrzenie do wskazówek przyrządów, zamienili się w słuch, ale każdy wie, że jego wyraz twarzy, jego gesty są obserwowane przez innych, że jest to pierwszy egzamin odwagi i zimnych nerwów, a więc — spasować nie wolno. Ścigacze wykonują dokładnie swoją robotę. Zasłona dymu otula coraz szczelniej okręt Trawkina. Jednocześnie z okrętów-baz na Newie zagrały w odpowiedzi najcięższe działa. Wtórowały im basom baterie nadbrzeżne. Ta „perswazja” odnosi natychmiastowy skutek: głuche detonacje za burtą Szcz-303 stają się coraz rzadsze. Przyduszone celnym ogniem milkną hitlerowskie baterie. 22 czerwca nad ranem. Kronsztad. Cały, bez jednego zadrapania, Szcz-303 zalega u długiego pirsu w bazie. Czeka go kilka dni postoju. Dowództwo floty z niepokojem wyczekuje na powrót Afanasjewa. Jakie wieści przywiezie ze sobą z tego pierwszego rejsu? Poprzednik Afalnasjewa, Diakow, mimo iż jego M-97 osiągnął w ostatnich dniach maja wody przybrzeżne Gotlandii i nie zauważony po dwunastu dniach wrócił do Kronsztadu — nie zauważył na drodze długości 310 mil niczego interesującego. A jednak... M-97 co najmniej siedmiokrotnie musiał przekroczyć pola minowe! Zawiniły zbyt prymitywne hydrofony. Rezultat tego rejsu praktycznie równał się więc zeru. TOPIELCY PROSZĄ DO TOWARZYSTWA 1 lipca. Kronsztad. Dowodzony przez Afanasjewa Szcz-304 powraca do bazy. — Od pierwszych godzin po wyjściu w morze przedzieraliśmy się przez pola minowe jak przez chaszcze tarniny — mówi dowódca okrętu. — Minliny szorowały o burty to z lewej, to z prawe strony. Grała nam na nerwach ta muzyka! Wkrótce potem wytropiły nas kutry i zaczęły miotać bomby. Nie taki wilk straszny! Kadłub wytrzymał. Zdążyłem nawet nadać meldunek radiowy do bazy. Piętnastego czerwca zauważyłem w peryskopie duży statek, ale... bez eskorty! Nie mogłem się mylić, był to statek niemiecki. Poszedłem kursem na zbliżenie. Dopiero teraz zauważyłem idące przodem dwa trałowce. Bardzo ostrożnie, dosłownie na kilka sekund podnosiliśmy peryskop, zbliżając się do punktu odpalenia torped. Byle nas nie zauważyli! Przed każdym podniesieniem peryskopu przysiadałem w kucki i gdy tylko wynurzyła się ze studzienki głowica z okularem, rozkładałem rączki peryskopu i przylepiony do wziernika unosiłem się wraz z okularem do góry, aż pojawiła się powierzchnia morza. Krótkie machnięcie ręką („Peryskop stop!”), szybki obrót peryskopu i po kilku sekundach „Peryskop w dół!” Tych kilka sekund musiało starczyć na ustalenie kąta kursowego i odległości do celu. — Atak przebiegał pomyślnie — kontynuował swą relację Afanasjew. — Odpaliliśmy torpedy z dwu wyrzutni dziobowych. Po siedemdziesięciu pięciu sekundach eksplozja! Jedna torpeda ugodziła w statek. Niemcom nawet nie przyszło do głowy, że to atak okrętu podwodnego. Widocznie sądzili, że transport wyleciał na zabłąkanej minie, bo oba trałowce przez dłuższy czas trałowały w tym sektorze... Na drugi dzień atakowaliśmy inny transportowiec. Ale Niemcy zdążyli zauważyć ślady wystrzelonych torped i zaczęli się oddalać. Zdecydowałem: zaatakujemy z pozycji nawodnej, ale już w chwilę po ukazaniu się kiosku nad wodą otworzyli do nas ogień z dwu dział. Szybko daliśmy nura... 18 czerwca Afanasjew cały dzień umykał przed pogonią, tropiony przez zespół ścigaczy, obrzucany nieustannie bombami głębinowymi. Zdecydował się na opuszczenie sektora. Wrócił niemal na to samo miejsce, gdzie zatonął storpedowany przez niego transportowiec. I nagle... — Wykryły nas — opowiadał później — dwa torpedowce. Zaczęły się sypać bomby. Bliski wybuch podrzucił nami jak piłką. Byliśmy na głębokości około czterdziestu metrów, gdy pełną parą wyrżnęliśmy dziobem w... zatopiony przez nas transportowiec! Potopieni hitlerowcy zapraszali nas do towarzystwa... Uderzenie było tak silne, że wszyscy zwalili się z nóg. Ja wyrżnąłem głową o jakiś kant, pociemniało mi w oczach, ale zerwałem się na równe nogi. „Sprawdzić szczelność w przedziałach!” — rozkaz podany z centrali podziałał na ludzi otrzeźwiająco. Wszyscy rzucili się do wyznaczonych stanowisk. Jeśli tam, w centrali, dowódca wydaje rozkazy, to znaczy, że okręt jeszcze walczy. W żadnym z przedziałów nie było większych uszkodzeń, tylko w pierwszym na dziobie zameldowano, że wyskoczyło kilka nitów w kadłubie

naciskotrwałym i powstało pęknięcie, przez które uderzył silny strumień wody. Ludzie zamknięci w tym przedziale mieli pełną świadomość sytuacji: albo zatamują dopływ wody, albo zginą. Oficer mechanik Kramarenko za moją zgodą w ostatniej chwili przedostał się do przedziału i zaryglował za sobą stalowe drzwi, żeby woda nie przedostała się do innych przedziałów... Torpedysta Rumiancew i Litwiniuk daremnie próbowali dotrzeć do szczeliny. Twardy jak żelazo strumień wody zbijał ich z nóg, ale oni za każdym razem od nowa pełzli ku złowrogiej szparze: Teraz było ich trzech... Ociężały, bezwładny okręt leżał na dnie, naokoło z piekielnym łoskotem detonowały bomby. Za stalowymi drzwiami pierwszego przedziału panowała cisza. Minuty dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie Kramarenko przez rurę głosową zameldował, że dziura została zaklinowana drewnianymi czopami. Wtedy spojrzałam na zegarek: minęło zaledwie cztery minuty... W nocy Szcz-304 wynurzył się na powierzchnię i po otrzymaniu drogą radiową rozkazu powrotu do bazy ruszył marszem podwodnym przez zagrody minowe do Kronsztadu. UMARLI PO RAZ PIERWSZY 4 lipca 1942 roku, godzina 22.00. Kronsztad. W jasnej poświacie białej nocy okręt Trawkina opuszcza bazę. Najbliższy cel rejsu: wysepka Lavansaari — ostatni przyczółek radzieckiej floty na Bałtyku. Stamtąd wychodzą w morze okręty podwodne na wykonanie bojowych zadań. O dziwo, przemarsz do Lavansaari odbywa się bez przygód! 5 lipca. Zielony masyw Lavansaari i jej bezpieczna reda, omywana białymi bryzgami fal, pozostają „tam, na górze”, za rufą „Szczupaka”, który po wyjściu na morze natychmiast zanurza się w wody Zatoki. Równo, usypiająco pracują silniki elektryczne. Załoga w napięciu wsłuchuje się w ich głos, dopatrując się w jego miarowości symptomów bezpieczeństwa i dobrych nadziei. Hydroakustyk — jedyny człowiek na okręcie, który na podstawie szmerów, pisków i zgrzytów wypełniających słuchawki potrafi „zobaczyć”, co dzieje się za obrębem podwójnego kadłuba — ma na razie spokojną twarz i na szczęście z jego kabiny nie dochodzi żaden meldunek. Okręt, posłuszny sterom, podąża kursem wyznaczonym na płaszczyźnie mapy, zbliżając się nieuchronnie do tajemniczej linii, którą zakreślił na niej własnoręcznie dowódca Szcz-304, Afanasjew — pierwszy człowiek, który przed Trawkinem przepłynął tędy i na przekór przechwałkom goebbelsowskiej propagandy pokazał hitlerowcom, że „pogrzebana w Leningradzie flota” żyje i gotowa jest zadawać ciosy. Afanasjew, rysując tę grubą krechę, powiedział do Trawkina: — Uważaj, Wania, tutaj zaczyna się piekło. Przebijesz się, wiedz, żeś u samego Belzebuba na patelni siedział... Dziób okrętu — może już teraz, może za kilka minut — przetnie granicę pierwszej zapory minowej... — Uwaga! Z lewej burty tarcie o kadłub! Po głosie, który rozległ się w rurze głosowej, matowym w tej chwili i ochrypłym, Trawkin poznał natychmiast Iwanowa, gospodarza dziobowych aparatów torpedowych. I oto już słychać ten złowieszczy odgłos w centrali. Jak gdyby czyjaś ogromna łapa obmacywała kadłub okrętu i chrobotała kościstymi palcami po jego poszyciu. Nadeszło to, czego z takim niepokojem oczekiwano: bezbronna, zdana jedynie na los szczęścia, na „głupi” przypadek, załoga w ostatecznym nerwowym napięciu nasłuchuje tarcia minliny o burtę. Śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad okrętem. Minlina — stalowa lina utrzymująca na kotwicy minę — dotknęła kadłuba okrętu w pobliżu dziobowych sterów zanurzenia. Okręt powoli szoruje burtą o linę. Już słychać jej zgrzyt w okolicy kiosku, już jest za kioskiem... Twarze pokryły się zimnym potem, zdaje się, że trudno oddychać. Wszystkie spojrzenia przesuwają się ku rufie: byle tylko lina nie zaczepiła o rufowe stery zanurzenia, byle tylko ominęła śruby... — Lewy silnik stop! Ster w lewo! Lewa śruba zastopowana. Ster wyraźnie odchyla okręt w lewo. Wreszcie zgrzyt ustaje. Bosman, uderzając łyżką w aluminiowy kociołek, „oddzwania” alarm. Radiotelegrafista Szyrobokow wysunął głowę z kabiny i przesadnie basując, krzyczy: — Spocznij! Na twarzach odprężenie. Śmiech brzmi nerwowo, głośno. W gwałtownej gestykulacji, w podnieconych głosach rozładowuje się napięcie minionych chwil grozy. — Spisał się nasz „Szczupak”!

— Dzielny „Szczupaczek”! Marynarze pieszczotliwie, przyprawiając pochwalne epitety słonym marynarskim „matem” — żeby nie brzmiało zbyt ckliwie — poklepują z zabawną czułością stalowe szwy i nity okrętu. Jeszcze wiele razy będą nasłuchiwali tego mrożącego krew zgrzytu za burtą, jeszcze przeżyją niejedną minutę grozy na polach minowych i pod bombami głębinowymi, ale to już nie będzie takie upokarzające, straszne jak za pierwszym razem, w pierwszym dniu rejsu. Tego samego dnia wieczorem. Gotlandia za rufą. Zagroda minowa sforsowana. Na mapie przecinają kurs „Szczupaka” jeszcze dwie podobne krechy, naszkicowane ręką Afanasjewa. Jakie kryją się za nimi niespodzianki? Na trawersie latarni Waindlo Trawkin podnosi peryskop. W okularze majaczą dwie wyraźne sylwetki trałowców. Na taką „drobnicę” szkoda torped. Może nawinie się jakaś większa sztuka? Ale wieczór i noc mijają bez wydarzeń. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Trzeba umieć czekać — jak powiedział Jegorow. Jego rada, przeniesiona z zacisznego gabinetu wiceadmirała do stanowiska dowódcy u peryskopu, wydaje się być teraz szczególnie istotna. Diabli wiedzą, jakie pułapki przygotował nieprzyjaciel. Przecież Niemcy nie czekali bezczynnie, aż torpedy radzieckich okrętów podwodnych przekonają ich o rzeczywistym zagrożeniu! Druga doba rejsu. Ciemna noc. Wyraźnie widoczne, z beztrosko zapalonymi światłami, mijają Szcz-303 z obydwu burt niemieckie ścigacze, kutry torpedowe i okręty eskorty. Wynurzony podwodny okręt ładuje akumulatory niemal pod bokiem wrogiej flotylli. Jest prawie niewidoczny na tle sfalowanej powierzchni morza. Kilka okrętów przechodzi tak blisko, że Trawkin obawia się, iż tam, na pokładzie, mogą usłyszeć głośny stukot diesli albo łoskot fali, rozbryzgującej pianę o oszalowanie kioku. Ale co robić? Baterie muszą być naładowane, przedziały przewentylowane — jutro trzeba będzie forsować następną zagrodę minową. Akumulatory i powietrze! Czym byłby bez nich okręt podwodny? Stosem bezużytecznego żelastwa. Silniki elektryczne „Szczupaka” przy bardzo oszczędnym zużyciu energii nagromadzonej w akumulatorach i przy małej szybkości marszu pod wodą mogą pracować nawet siedemdziesiąt godzin bez przerwy, natomiast w szybkim marszu zapasów tych wystarczy tylko na godzinę — półtorej. Oprócz tego baterie akumulatorów dostarczają prądu do oświetlenia i ogrzania okrętu, napędzają pompy i wiele innych urządzeń. Ładowanie może się odbywać jedynie na powierzchni. Powietrze... Sprężarki uzupełnią jego zapas w butlach, dmuchawy wietrzą przedziały. Powietrzem szasuje* się zbiorniki balastowe, sprężonym powietrzem poruszane są rozliczne urządzenia pokładowe, no i oczywiście — torpedy... Tego powietrza, które okręt zaczerpnie do wnętrza w czasie ładowania akumulatorów, wystarczy ludziom do oddychania najwyżej na piętnaście — dwadzieścia godzin. Urządzenia regeneracyjne uruchamiane bywają dopiero w ostateczności. A więc — na jutro okręt musi nabrać w stalowe płuca dostateczny zapas najcenniejszego dla podwodników surowca: powietrza. 11 lipca, późnym wieczorem. Poświata księżycowa zdradziecko odsłania okręt na spokojnych falach Zatoki. W takim świetle woda zachowuje błękitny odcień i każdy ciemniejszy punkt widoczny jest z daleka. Oficerską wachtę pełni Kalinin. Okręt idzi w położeniu nawodnym. Odbywa się ładowanie baterii. Teraz wszystko zależy od dobrego nasłuchu i od oczu Kalinina. — Uwaga, samoloty! Wszyscy na dół! Kalinin jednym susem znalazł się na dole. Elektrycy i motorzyści przerwali ładowanie akumulatorów, zastopowali diesle. Natychmiast zaryglowano włazy. A więc przydadzą się teraz uporczywe, nie kończące się ćwiczenia na zablokowanej Newie! Dwa nisko nad Zatoką lecące samoloty wrog z wysokości stu pięćdziesięciu metrów otworzył ogień z broni pokładowej. Doskonale spisał się kadłub „Babuni”. Pociski nie zdołały przedziurawić stalowej blachy. Ich bliski grzechot usłyszał Trawkin tuż nad uchem, dosłownie w sekundę po zaryglowaniu włazu, gdy głową dotykał jeszcze pokrywy, po której przeszła długa seria. — Ech, Iwanie Wasiljewiczu, mieliście szczęście! — zawołał uradowany Kalinin. — Wy również! — roześmiał się Trawkin i tej samej chwili obydwaj padli sobie w objęcia rzuceni na ścianę gwałtownym skokiem okrętu. W pobliżu gruchnęły dwie bomby — prezent od hitlerowskich pilotów. * Szasowanie — opróżnianie z wody zbiorników balastowych na okręcie podwodnym za pomocą sprężonego powietrza.

Zgasło światło, przestały działać ełektryczne urządzenia sterowe. Okręt, schodzący coraz głębiej pod wodę, trzymano teraz na ręcznym sterze. Ale obydwaj elektrycy — Grimajło i Sawieljew — szybko usunęli skutki awarii. Światło zabłysło znowu. Następnego dnia ze sztabu floty niemiecko-fińskiej przekazano przez radio komunikat: Wczoraj przed północą nasze myśliwce, odbywające loty patrolowe nad wodami w rejonie Gotlandii, wytropiły sowiecki okręt podwodny typu Szcz. Niespodziewany atak myśliwców zakończył się sukcesem: sowiecki U-Boot, trafiony dwiema bombami, poszedł na dno. Tak skończyła się jeszcze jedna, nieudana próba sforsowania naszej blokady, która w stalowych kleszczach trzyma dogorywające resztki sowieckiej floty... W Leningradzie i Kronsztadzie odebrano również ten komunikat. Próbowano o umówionej godzinie nawiązać kontakt radiowy ze Szcz-303, ale Trawkin nie odpowiadał. — Co znaczy ta cisza? — łamano sobie głowę w bazach. — Czyżby radio niemieckie ostatecznie pokwitowało tragiczny finał wyprawy? A więc... Szcz-303 leży na dnie? Na jednoznaczną odpowiedź było za wcześnie. Radiotelegrafiści uporczywie wywoływali kodem: — Odezwijcie się! TORPEDA W CELU Tymczasem „umarli” kontynuowali swój rejs. Kapitan 3 rangi Trawkin nie wiedział nic o „sukcesie” Niemców, których łupem stał się jakoby i jego okręt. Szcz-303 „zmartwychwstał” jeszcze przed północą tego samego dnia. Godzina 23.45. „Szczupak” łagodnie kołysze się na fali. Teraz wachtę oficerską pełni Tołmaczow. Z jego ust pada ostrzegawcze: — Uwaga! Konwój na kursie! Odległość pięć mil! Rzeczywiście: w oddali zarysowały się wyraźnie sylwetki kilku idących statków, a na ich tle — mniejsze okręty eskorty. W położeniu nawodnym iść dalej nie sposób. Zbyt jasno. Pada komenda dowódcy. — Zanurzenie! Na głębokości peryskopowej poszedł „Szczupak” na zbliżenie. Dwa razy podnoszono peryskop. Daremnie. W gęstniejącym mroku nic nie było widać. Po godzinie Trawkin decyduje się na wynurzenie. Z pomostu przez lornetkę dostrzega transportowiec w eskorcie trzech małych okrętów. Odległość nie większa niż trzy mile. Na tę wiadomość wybiega na pomost dowódca dywizjonu, kapitan 2 rangi Goldberg. Wyszedł w ten rejs własnej woli — tak długo prosił admirała, aż ten zezwolił. Golberga — mimo stalowych nerwów — wprost roznosi temperament. Wyrywa Trawkinowi z ręki lornetkę. — Wania! — wykrzykuje po chwili. — Ścierwa walą wprost na linię strzału! A więc nareszcie! Znienawidzony wróg, który dotąd tylko atakował, ścigał i nękał, pakuje się prosto pod torpedy. Nareszcie rewanż! Goldberg ma rację: konwój znajduje się już prawie na miarze salwy i w odległości dostatecznie bliskiej. Okręt w położeniu nawodnym na pełnych obrotach silników zbliża się do celu. Zastępca szybko uprawdza namiary, diesle idą całą mocą, obsługa aparatów torpedowych wyczekuje komendy u przekaźników. Za chwilę dwa długie stalowe cygara podążą w kierunku konwoju. A potem... Potem nastąpi zanurzenie, pogoń ścigaczy, wyczekiwanie na cios celnej bomby głębinowej. Na wojnie nie bierze się łupów bezkarnie... Okręt w każdej chwili może być zauważony. Nerwy napięte do ostateczności. — Aparat torpedowy numer jeden, pal! W ślad za pierwszą opuściła okręt następna torpeda. Jedna sekunda, druga, trzecia... Nagły jaskrawy wybuch, płomieniem sięgający nieba, wyrzucił w powietrze całą górę wody. Transportowiec o pojemności siedmiu tysięcy BRT przełamał się w pół i poszedł na dno. „Szczupak” zadał wrogowi skuteczny cios. — Alarm zanurzenia! Z dołu odpowiedź: — Siłownia gotowa! — Zanurzenie alarmowe! Szcz-303 w samą porę chowa się pod wodę. Na ścigacze długo czekać nie trzeba... Zataczają nad okrętem koła, słychać narastający jazgot śrub, a w chwilę potem charakterystyczne bulgotanie wody. Bomby głębinowe nurkują na cel. Te chwile są pełne największego napięcia. Wybuch! Niewidzialna pięść uderza w uszy. Znowu! Detonacje coraz bliższe, coraz częstsze, aż w końcu słychać jeden wielki grzmot, kotłujący

głębię do samego dna. Mijają godziny. Okręty eskortowe miotają się jak szalone, ciągle w tym samym sektorze, rzucają bomby, to milkną nagle i niespodziewana cisza zaczyna dławić przytajonych na okręcie ludzi świdrującym niepokojem. Tam, na górze, wiele par uszu przywarło do słuchawek. Urządzenia nasłuchowe łowią każdy szmer pod wierzchnią morza. „Szczupak” waruje cicho na dnie. Wykluczone, by się wychylić na powierzchnię. Uchylać się przed bombami nie ma sił — zbyt mało energii elektrycznej w bateriach. Ludzie wiedzą: trzeba oszczędzać tlen. Jak najmniej ruchów. Najlepiej leżeć spokojnie lub spać. Powietrze staje się coraz cięższe, trudno oddychać. Gęsty oleisty pot pokrywa pobladłe twarze. Jak długo potrwa to czekanie? Na górze przeklęta martwa cisza. Morze spokojne jak lustro. Kutry, których przybyło teraz więcej, i ścigacze mają ułatwione zadanie. Nie zaprzestają poszukiwań. Nasłuch melduje, że do grupy dołączyły trałowce. Zdaje się, że wloką po dnie kabel elektryczny. — Głębokość w tym miejscu niewielka — mówi Goldberg. — Namacają nas! — Już namacali — odpowiada Trawkin. Potwierdzeniem tych słów jest coraz bliższa seria wybuchów. -— Musimy ruszyć z miejsca, bo inaczej... — Dowódca nie kończy zdania. Krzyczy do rury głosowej: — Cała wstecz! Okręt odrywa się od dna i zaczyna wypełzać z niebezpiecznego sektora. W przedziałach panuje cisza. Tylko operator nasłuchu ustawicznie melduje o manewrach okrętów- tropicieli. Od jego wrażliwości słuchowej, od szybkiej orientacji zależy teraz bardzo wiele. Te czułe uszy okrętu podwodnego spełniają rolę jego oczu. Ciągle sypią się bomby. Trałowce i ścigacze to gubią ślad, to znowu wykrywają go na nowo. Bomby padają coraz bliżej. Jak uratować okręt? Jest tylko jedno wyjście, ale... PUŁAPKA-WYBAWICIELKA — Dowódco! — woła oficer nawigacyjny. — Leziemy na miny! To pułapka! — Tak trzymać! — krzyczy sternikowi Trawkin. — Tak trzymać! Okręt, jak gdyby popychany coraz silniejszą falą wybuchów, zbliża się niebezpiecznie do granicy pola minowego. Teraz zaczyna się pojedynek nerwów: kto kogo przetrzyma. Czy Niemcy odważą się podprowadzić swe okręty do zastawionej pułapki minowej, czy nie? Za rufą wybuchy słabną, oddalają się. To nie one się oddalają, to okręt Trawkina zbliża się do bariery śmierci, a prześladowcy zastopowali silniki. Wreszcie nastaje zupełna cisza. I choć załoga doskonale wie, jaka jest sytuacja, widać, ludzie wolą to piekło od tamtego... — Z prawej burty minlina! — Prawy silnik, stop! I znowu to samo znajome chrobotanie kościstej łapy — jakby sama kostucha dobijała się do włazów. Znowu długie, najdłuższe chyba w życiu tych ludzi minuty i sekundy wyczekiwania: czy zaczepi o śrubę, czy o ster? A może zahaczy o antenę? Przeszła! Ale cóż tam znowu? Jękliwy zgrzyt z lewej burty i na nowo ten sam taniec; lewy silnik stop, prawy stop, ster w lewo, ster w prawo... Tak mijają trzy godziny. Wreszcie pole minowe skończyło się. W ostatniej chwili gdzieś bardzo blisko wybuchła mina antenowa. Od silnego wstrząsu pękł bak akumulatora, na szczęście niezbyt groźnie. Operator nasłuchu, Mironienko, melduje: — Za rufą słyszę równomierne bulgotanie. Zdaje się, że holujemy za sobą sieć sygnałową! Sieć sygnałowa! Tego jeszcze brakowało! Wlokąc za sobą doskonale widoczne na powierzchni pływaki, a może nawet świece dymne, okręt wyraźnie znaczy ślad swego pochodu! -— Zanurzenie! „Szczupak” nurkuje jeszcze głębiej. Tylko w ten sposób można zatopić pływaki. Lec na dnie i czekać. Czekać aż do nocy. A wtedy... Na szczęście noc jest ciemna. Pada deszcz, niskie chmury wloką się niemal nad samym wzburzonym morzem. Widoczność słaba. Wymarzona pogoda dla podwodników. — Powietrze! Jak szampan! — wzdycha z rokoszą Goldberg i nadyma płuca niby miechy. Stoi na pomoście obok Trawkina i nadstawia twarz pod ostre, siekące rózgami strugi deszczu.

Ludzie w przedziałach już się znaleźli w strumieniu świeżego powietrza, które tłoczą do wnętrza okrętu wentylatory i dmuchawy. Nikt nie wie, jak długo pozostaną na powierzchni; w każdej chwili może się coś zdarzyć. Lepiej głęboko oddychać. Jaka szkoda, że nie można tego zrobić na zapas! — A więc jednak Mironienko miał rację. Popatrz! — Trawkin wychyla się przez poręcz pomostu i pokazuje Goldbergowi jakiś niewyraźny przedmiot, wlokący się u dziobu okrętu. — Sieć! „Szczupak”, uciekając przed pogonią, gdzieś na granicy pola minowego zahaczył o sieć sygnałową. Tego rodzaju „zabawki” porozstawiali Niemcy u wejścia do każdego portu, na torach wodnych, w każdym węższym przejściu. Diabelnie niebezpieczna sprawa! Wprawdzie tego rodzaju sieci nie zdołają uwięzić okrętu podwodnego, ale są zaopatrzone w przemyślne boje sygnałowe, które automatycznie zapalają się i wydzielają kłęby gęstego dymu. Jest to sygnał do ataku dla pełniących dozór kutrów i ścigaczy. Na dodatek sieć może się namotać na śruby, no a wtedy... — Krutkowski! Głowa sternika pojawia się w otworze włazu, u nóg dowódcy. Obydwaj z Goldbergiem patrzą w dół na tego dzielnego marynarza. Chwila jest bardzo emocjonująca. Wiedzą o tym wszyscy trzej. Sternik za chwilę wejdzie na zalewany sztormową falą dziób okrętu i wykona niebezpieczne zadanie. Jeśli nie zmyje go fala, jeśli nawet uda mu się odczepić zdradziecką sieć — jeszcze to nie oznacza, że wróci bezpiecznie. W każdej chwili Niemcy mogą wykryć okręt, a wtedy... Krutkowski pozostanie w morzu, a okręt pójdzie dalej. Takie jest prawo wojny. Po chwili sternik, zaopatrzony w niezbędne narzędzia, udaje się na dziób. Okręt, kołysany falą o sile sześciu stopni, mocno przechyla się z burty na burtę, wznosi się dziobem do góry i głęboko opada. — Krutkowski! Odezwij się! — nawołuje Goldberg. Niespodziewanie Krutkowski, mokry, ale cały i zdrów, pojawia się na pomoście. Wręcza Goldbergowi oślizły strzęp sieci. — Zuch! — woła tenże i rubasznie poklepuje sternika. — Obejdzie się nasza „Babcia” bez woalki — żartuje Trawkin. — Nie czas, „Babciu”, na paradne spacery! SZACH KRÓLOWEJ Jak zabić czas, kiedy okręt idzie spokojnie? Gdy nad głową nie latają niemieckie samoloty, gdy nie słychać drążącego uszy warkotu śrub patrolujących okrętów wroga, wtedy załoga Szcz-303 zamienia się w klub szachistów. Ta gra absorbuje wszystkich. Marynarze sami, chyba podświadomie, szukają w niej odprężenia po chwilach nerwowego napięcia i grozy. Najbardziej pasjonujące są pojedynki odbywają się między bosmanem Raszkowieckim i dowódcą działu sygnałowego, Aleksiejewem. Wszyscy wiedzą, że chodzi tu o poważną stawkę: o nieoficjalny tytuł mistrza szachów. Ale gra toczy się przez wiele dni dosyć zmiennie. W pewnej chwili zaczynała się już rysować przewaga Aleksiejewa, ale wtedy właśnie nastąpił pierwszy atak torpedowy, pościg, bomby... Zostawione w mesie szachy rozleciały się po podłodze. Zaczęła się prawdziwa gra o życie na polu minowym. Teraz okręt płynie w zanurzeniu. Akumulatory naładowane, powietrze pachnie jeszcze słonym podmuchem sztormu, silniki pracują normalnie. Dowódca wreszcie poszedł się przespać. Można pozbierać szachy i ustawić figury na nowo w szyku bojowym. Wianek głów opasał zawodników. Kibice szeptem porozumiewają się między sobą, nie ma mowy o jakimkolwiek podpowiadaniu: najsurowiej zakazane! Aleksiejew skupiony, metodyczny, przechodzi do ataku. Bosman wybiera ulubiony wariant skupienia całych sił na skrzydle wokół króla, a sam ukradkiem, po dokonaniu roszady, gotuje desant królówką na tyły przeciwnika... — Szach królowej! — obwieszcza niespodziewanie milczący dotąd Aleksiejew. Wszystko dokonało się tak nagle, że nikt nie zdążył się nawet uczepić jakiegokolwiek oparcia. Okręt, jakby pchnięty od dołu mocarnym ramieniem, wzniósł się ze zgrzytem do góry, zadzierając wysoko dziób... Coś przerażająco głośno tarło o stępkę. Z chaosu zgrzytów, rumoru i tupotu nóg wyłonił się niespodziewany głos Trawkina: — Cała wstecz! Magiczne działanie tego głosu jest niezawodne. Jeśli rozlega się w najbardziej tragicznej chwili, znaczy: okręt żyje i walczy dalej! — Peryskop! Dowódca przywiera twarzą do wizjera okularu. Okręt szedł cały czas na głębokości peryskopowej. I oto w okularze... Nieprawdopodobne! W świetle szarzejącego świtu widać wyraźnie bliski, odległy o kilkanaście

metrów brzeg, z miotającymi się po nim sylwetkami żołnierzy w mundurach o barwie feldgrau. Dziób okrętu wynurzył się z wody tuż u samego brzegu wyspy. A wyspa... Ależ tak! To Osmussaar. Niemcy rozlokowali tu obóz jeńców wojennych. Cóż za ironia: pchać się samemu za druty! Po kilku sekundach rozdygotany „Szczupak” daje nura do tyłu, powoli spełzając z pochyłego dna. W samą porę, gdyż tam, na brzegu, załogi dział zaczynają obracać lufy ku morzu. Za późno! — Szczęściarz z tego bosmana! — żartują marynarze. — Jemu to nawet Niemcy pomagają! I przerwana partia szachów zaczyna się na nowo. „SZCZUPAK” POLUJE W „TRZCINACH” 17 czerwca. Oficer wachtowy podnosi ostrożnie peryskop. Melduje, że na horyzoncie widać ciemną plamę. Dla załogi jest to zapowiedź alarmu bojowego. Książki i szachy idą w kąt. Już może za chwilę zacznie się polowanie i pościg: „Albo oni nas, albo my ich!” Mija kilka minut. W okularze rośnie coraz wyraźniejsza sylwetka dużego transportowca o pojemności — na oko — do czterech tysięcy BRT. Ale dlaczego statek idzie bez konwoju? — On się nie rusza! Rzeczywiście: statek nieruchomo stoi na wodzie. Pora jednak schować peryskop; dłuższa obserwacja może zdradzić okręt. Trawkin podnosi peryskop, jak zwykle w takich chwilach, tylko na dwie trzy sekundy. Podaje zastępcy współrzędne celu. Jeszcze tylko dwa, trzy podniesienia peryskopu i atak! — Peryskop do góry! Z ust dowódcy wyrywa się nie kontrolowany potok najsoczystszych słów. Statek — teraz widać to wyraźnie — siedzi na mieliźnie. Jest opuszczony i najprawdopodobniej pusty. — Do diabła! — Marynarze są przygnębieni.— Pochowali się przed nami fryce! W bazie powiedziano Trawkinowi, że najłatwiej byłoby przydybać pewny łup w rejonie Ute. Tam, na płytkich wodach, pośród szkierów, formują Niemcy swoje transporty, tam można zastać stojące na kotwicach okręty i statki. — Zapolujemy w trzcinach — doradza Kalinin i już zadowolony zaciera swoje ogromne łapska. — Pora się zrewanżować za ten spacerek po minach! Szkiery — skaliste wysepki, gęsto rozsiane wzdłuż całego fińskiego wybrzeża, z płytkimi przetokami omywającymi nierówne kamieniste dno — stanowią ulubioną kryjówkę dla niemieckich statków. Obładowane surowcami transportowce snują się ostrożnie wzdłuż brzegów, niby tłuste karpie w przybrzeżnych szuwarach. Niedarmo marynarze ze Szcz-303 nazwali te miejsca „trzciną”. Polować tu niełatwo. Okręt, który się na to zdecyduje, bierze na siebie ogromne ryzyko nadziania się na podwodne rafy i głazy, a w razie tropienia go przez kutry i ścigacze traci szanse swobodnego manewru i sam może łatwo z napastnika stać się ofiarą. — Spróbujemy — mówi Trawkin. Pomrukując z cicha pod nosem, zaczyna wodzić palcem po mapie. Teraz już we dwóch z oficerem nawigacyjnym spekulują: — Jak my tędy, to oni... — Jak my ich tutaj, to oni nas... A tymczasem „Szczupak” bierze kurs na Ute. 19 czerwca. Przez peryskop widać wyraźnie biały grzebień fal, kotłujących się u wybrzeża zielonej wysepki. Widać także sterczące z zieleni na wzgórzu żądła armatnich luf. Zatokę zamykają od strony morza małe wysepki. Okoliczność niezbyt przyjemna. Pod stępką głębia coraz mniejsza. Echosonda wykazuje już tylko siedem metrów. W pewnej chwili Kalinin odwraca peryskop i widzi transportowce idące z eskortą prosto na „Szczupaka”. Trzeba czym prędzej rejterować — na tej wąskiej płyciźnie spotkanie może się skończyć staranowaniem okrętu. Na pełnych obrotach próbuje Trawkin wyprowadzić Szcz-303 na pozycję strzału. Niestety! Konwój idzie tak szybko, że już nie sposób nadrobić straconego czasu. Co robić? „Czekać, cierpliwie czekać” — radzili doświadczeni dowódcy okrętów. „Cierpliwość podwodnika i żelazne nerwy to wysoko oprocentowany kapitał” — lubił mawiać kontradmirał Rall. A więc — cierpliwe czatowanie.

20 czerwca. Wieczorem. Nareszcie w peryskopie pojawiły się wyraźne sylwetki statków idących w konwoju. Trzy transportowce i sześć okrętów eskorty. Prawdopodobnie jest to ten sam konwój, o którym wczoraj w nocy powiadomiono Trawkina przez radio. W ładowniach broń i amunicja. Oczywiście celem ataku będzie największy statek: dwanaście tysięcy ton pojemności. Goldberg nie wytrzymuje i choć na chwilę przywiera do okularu peryskopu. — Wania! Są blisko. Nie możesz spudłować! Trawkin zwleka. Podchodzi jeszcze bliżej. W okularze widać już dokładnie okryte brezentem czołgi i działa. Czy kadłub „Szczupaka” wytrzyma po wybuchu własnych torped siłę fali, która dotrze aż tutaj? Do takiego celu rzeczywiście nie wolno spudłować! — Niech to wszyscy diabli! — na minutę przed wystrzeleniem torped w okularze pojawia się okręt eskorty. Wymija obrany przez Trawkina cel, przecinając trasę torped. Szcz-303 nie zdąży po raz drugi wyjść na właściwą pozycję. Co robić? Jest tylko jedno wyjście: obrócić okręt w stronę konwoju tak, aby samemu znaleźć się wcześniej we właściwym namiarze. Wówczas torpedy zdążą przeskoczyć przed dziobem eskortowca i trafią w obrany cel. Komenda: kurs taki a taki, peryskop na sekundę ponownie do góry. Ostatnie sekundy! — Pal! Siady obydwu torped żłobią wodę dokładnie w obranym kierunku. Wkrótce potem ogłuszający bliski wybuch, zaraz po nim — następny. Przed opuszczeniem peryskopu Trawkin zdążył zobaczyć finał ataku: trafiony statek, idący szybko pod wodę. Przed chwilą echosonda wskazywała w tym miejscu dwadzieścia siedem metrów, a mapa... siedemdziesiąt pięć. Fatalny błąd! Nie ma jednak czasu na medytacje. Najwyższy czas uciekać z niebezpiecznego sektora. Kurs — w lewo, ku morzu... Scigacze już „bronują” bombami w pobliżu. Wściekły warkot ich śrub słychać przed dziobem, za rufą, z burty. A tu jak na złość dziwnie ociężały „Szczupak” nie chce żwawo ruszyć z miejsca, stery działają kiepsko, okręt otrzymał trym na dziób i uporczywie kieruje się w dół. Iljin robi, co może, żeby wyrównać jego położenie, ale na razie bezskutecznie. A tam, na górze, po jednej serii bomb następuje druga, okręty — skierowane prawdopodobnie z pobliskiej przystani — dołączyły do pościgu. Hydroakustyk Mironienko potwierdza to przypuszczenie. Nagła cisza. „Szczupak” cofa się w większą głębię. Trawkin zamierza podnieść peryskop, gdy nagle Mironienko melduje o przybliżających się z lewej burty dwóch ścigaczach. Znowu szybkie zanurzenie. Sądząc po warkocie śrub, jeden z tropicieli namierzył ofiarę. Pruje prosto nad głowami ściganych. Na wszystkich twarzach skurcz przerażenia: za chwilę spadną bomby. Ale wybuchy nie następują. Pogoń trwa. Widocznie podsłuch okrętów nawiązał stały kontakt ze Szcz-303 i teraz tropiące jednostki idą dokładnie jego śladem. Okręt manewruje zygzakiem, sterując silnikami, jednak zmylić pościgu nie udaje się. Kutry dokładnie powtarzają każdy manewr. Dlaczego nie atakują? Co się za tym kryje? Niepewność jest gorsza od bomb. — Kiedy się to wreszcie skończy? — sapie szary ze zmęczenia oficer mechanik Iljin. Jego pomocnik Gusiew, blady jak płótno, oparł się o stanowisko manewrowe szasu balastów — lada chwila upadnie. Oficer nawigacyjny, pochylony nad mapą, ociera spocone czoło: — Za pół godziny wyjdziemy ze szkierów. Na otwartym morzu łatwiej zgubić ślad... — Brak mi powietrza — szepcze Gusiew i bezwładnie osuwa się na podłogę. Zjawia się felczer. Nakłada Gusiewowi aparat tlenowy. Cztery potężne detonacje stalowymi pięściami uderzyły w kadłub okrętu. — Zanurzenie sześćdziesiąt metrów! Komenda Trawkina zlewa się z następną salwą wybuchów. Teraz są one jeszcze bliższe. Trawkin przewraca się przez stolik i ląduje u nóg Kalinina. Iljin, oszołomiony, leży pod peryskopem. A Gusiew... ten zrywa maskę i chwyta za manipulator sterów zanurzenia. Okręt, gwałtownie przechylony, opada w głębinę. — Dwa ścigacze idą naszym śladem nie zmieniając szybkości! — melduje Mironienko. — Naokoło dziwnie cicho... Teraz sprawa jest jasna: okręty nieprzyjaciela naprowadziły samoloty na cel. Ale skąd, u licha, znają one tak dokładnie miejsce, gdzie znajduje się okręt? Może pękł od bliskich wybuchów któryś z zewnętrznych zbiorników z ropą i teraz na powierzchni ściele się oleisty zdradziecki ślad? Może uchodzi w którymś miejscu sprężone powietrze, znacząc bąblami kurs „Szczupaka”? Iljin podnosi się z podłogi i biegnie do manometru. Rzeczywiście: jedna z rur doprowadzających powietrze jest uszkodzona. Teraz kłopot ze sterami. Widocznie bliskie wybuchy uszkodziły silniki elektryczne urządzenia sterowego. Trzeba przejść na sterowanie ręczne. Wymaga to dużego wysiłku fizycznego, tym bardziej że

jedna z bomb rozerwała się gdzieś w pobliżu rufy i zaklinowała ster kierunkowy. Poruszanie nim stało się przez to jeszcze bardziej utrudnione. Trzej najsilniejsi marynarze — Pankratow, Krutkowski i Kosych — chwycili z całej siły za koło sterowe, ale bez rezultatu. Dopiero pomoc kucharza Timofiejewa zrobiła swoje: okręt zaczął słuchać steru. Jeszcze raz nad głowami rozlega się warkot ścigaczy. Idą wachlarzem, rzucając bomby. Ale tym razem wygląda to jak zwykłe „bronowanie” na chybił trafił. Mimo że wybuchy nadal są bardzo bliskie, nastrój załogi poprawia się. W zużytym, dławiącym powietrzu każdy energiczny ruch powoduje wyczerpanie, a mimo to wytężona praca nad usuwaniem awarii szybko posuwa się naprzód i wkrótce inżynier Iljin melduje o naprawieniu najważniejszych urządzeń. Niebezpieczeństwo chyba już minęło. Jednak długie milczenie Mironienki, w skupieniu nasłuchującego w słuchawkach zewnętrznych odgłosów z morza, niepokoi Trawkina. — Odchodzą? — pyta z wymownym gestem rąk. — Zbliżają się! — woła Mironienko i już się krzywi w bolesnym grymasie wyczekiwania. Jego uszy są chyba najczulszym instrumentem na pokładzie. Od tych uszu zależy los okrętu. Wszyscy zdążyli się o tym przekonać. Mironienko to swego rodzaju wirtuoz nasłuchu. Potrafi on z dźwięków, szmerów i zgrzytów wypełniających głębię morza wyłowić i rozpoznać w porę każdą podejrzaną oznakę niebezpieczeństwa. Wielu spośród załogi nakładało na uszy słuchawki, nikt jednak nie potrafił się połapać, jak można cokolwiek zrozumieć w tej niesamowitej orkiestrze świstów, westchnień, skrzypień, stukań i głuchych uderzeń. Jeden Mironienko znał wszystkie te „nuty” na pamięć. Odgłos przypominający darcie kartki papieru to fala nabiegająca na bliski piaszczysty brzeg. Dźwięk podobny do tego, jaki powstaje przy darciu grubego kartonu — to fala uderzająca o metalową burtę okrętu. Mironienko słyszy wszystko, a najważniejsze: potrafi w porę uprzedzić o zbliżającym się prześladowcy. — Dwa ścigacze idą wprost na nas! Znowu niebezpiecznie bliski łoskot bomb. Zno wu kilka „tanecznych” uników „Szczupaka” i... cisza. — Ścigacze oddalają się! — Mironienko odrzuca na chwilę słuchawki. Dłońmi pociera uszy, jakby chciał stłumić echo niesamowitego huku eksplozji, który jeszcze przed chwilą torturował membranę błony bębenkowej... 96 ZAPAŁEK Nareszcie świeże powietrze! O północy Szcz-303 wypływa na powierzchnię. Udaje się przewietrzyć przedziały i podładować baterie akumulatorów. Okręt kołysze się na falach w pobliżu kursujących nieustannie patrolów nieprzyjaciela. Dowódca decyduje się na to ryzyko z dwóch względów: załoga jest tak wyczerpana wieloma godzinami walki i ucieczki, że ludzie wprost walą się z nóg. Trzeba uzupełnić tlen w zatrutej wyziewami krwi, mięśnie muszą odpocząć. Nerwy — te długo jeszcze nie uspokoją się. Póki okręt nie wróci do bazy, nie ma co liczyć na pełne odprężenie. Po drugie, może uda się jeszcze przed świtem dokonać oględzin i ewentualnie naprawić zewnętrzne pokrywy aparatów torpedowych? Dziobnica na pewno też jest uszkodzona. Uderzenie o dno chyba nie uszło bezkarnie. W chwili gdy Krutkowski wychodzi na pomost, aby dokonać oględzin, od strony latarni Ristna wyskakują na niskim pułapie dwa samoloty. „Szczupak” musi szybko skryć się pod wodą. 23 czerwca. Wieczorem. Goldberg rozpoznaje przez peryskop niemiecki krążownik Emden, idący w konwoju od strony Dago. Krążownik idzie w eskorcie sześciu minowców. Wyśmienita okazja do ataku! Okręty same naprowadzają się na torpedy. W milczeniu, bez zbytniego pośpiechu, precyzyjnie jak na ćwiczeniach załoga zajmuje stanowiska w alarmie bojowym. Szcz-303 idzie na zbliżenie z celem. Trawkin każe opuścić peryskop tak, aby jego obiektyw znalazł się na poziomie wody, gdyż w gęstniejącym zmierzchu konwój widać coraz słabiej. Dopiero po tym sylwetki okrętów zarysowują się dostatecznie wyraźnie na tle jaśniejszego nieba. Są odległe teraz o dwie mile. Pora wyjść na kurs ataku. Chwile, które nastąpią, zadecydują o powodzeniu ataku. Okręt, sterowany nadal ręcznie, idzie idealnie wzdłuż wyznaczonej linii, która prowadzi do punktu odpalenia torped. Ale dlaczego tak długo brak meldunku z dziobowego przedziału torpedowego? Wreszcie Aleksiej Iwanow, gospodarz aparatów torpedowych, pojawia się, w drzwiach i melduje: — Towarzyszu dowódco! Zewnętrzne pokrywy dziobowych wyrzutni zaklinowane!

Oto skutek uderzenia o skałę! Wspaniała okazja została zmarnowana. Obie wyrzutnie rufowe były już puste. Konwój — majestatyczny i groźny — przecinał właśnie linię strzału. 24 lipca. W nocy. Starszyna radiotelegrafistów Aleksiejew melduje do sztabu brygady okrętów podwodnych o zatopieniu drugiego transportowca i o awarii okrętu. Wkrótce drogą radiową nadchodzi rozkaz ze sztabu: wracać do bazy. 27 lipca. Szcz-303 ponownie forsuje pola minowe. Przez trzy doby załoga nasłuchuje skrzypienia minlin, ocierających się o burty okrętu. A za burtą setki rogatych stalowych kul, wypełnionych potężnymi ładunkami wybuchowymi, uwiązanych do kotwic na różnej głębokości, kołysze się gdzieś blisko w niewiadomej, ślepej głębinie... 31 lipca. Dwa kwadranse w wynurzeniu. Niespodziewany atak kutrów. W świetle wielu rakiet szybkostrzelne działka wzbijają celnym ogniem naokoło kiosku dziesiątki fontann. Okręt, zanurzony na głębokości zaledwie dwudziestu metrów, uchyla się od pierwszej salwy bomb głębinowych. Udaje się zmylić pogoń. Próby naładowania akumulatorów, ponawiane kilkakrotnie tej nocy, kończą się podobnie. Niemcy, zaalarmowani obecnością radzieckiego okrętu podwodnego, dwoją się i troją, by uniemożliwić mu jakąkolwiek akcję. Baterie udaje się naładować dopiero po opuszczeniu niebezpiecznego sektora. Trawkin ustala przez radio miejsce spotkania z okrętami eskorty, które w ciągu dwu dni — 4 i 5 sierpnia — mają oczekiwać na powracający do bazy Szcz-303. 4 sierpnia w nocy „Szczupak” zajmuje wyznaczoną na spotkanie pozycję. W gęstej mgle nic nie widać. Dopiero przez nocną lornetę udaje się wyłowić z pomroki jakieś ledwie widoczne zarysy okrętów. Wydaje się, że stoją nieruchomo. Nagle niebo rozjaśnia się od gwałtownej artyleryjskiej salwy. Z przeciwległego krańca horyzontu równie silny błysk i — salwa! Przy akompaniamencie toczonej walki okręt schodzi pod wodę. Za dnia „Szczupak” leży na dnie. 6 sierpnia w nocy radiotelegrafista odbiera szyfrowaną depeszę: Kutry i trałowce czekają na was w umówionym miejscu. Trawkin w odpowiedniej porze stawia się w oznaczonym kwadracie. Rzeczywiście: z pomostu okrętu widać w mroku sylwetkę trałowca i kilku kutrów. Sygnalista daje znaki latarką. Ale cóż to, do diabła? Zamiast odpowiedzi znowu wylatują w górę rakiety i zaczyna się wściekła strzelanina. Kutry z maksymalną szybkością idą w kierunku Szcz-303. Chcą taranować! Nie ma chwili do stracenia. Szybkie zanurzenie! I znowu — jak poprzednio — uderzenie o dno! Iljin przedmuchuje zbiornik szybkiego zanurzenia. Wstrząsany bliskimi detonacjami bomb okręt podwodny odrywa się z wysiłkiem od dna i zaczyna pełznąć w stronę większych głębin. Z dziobowego przedziału torpedowego alarmujacy meldunek: przeciek! W poszyciu kadłuba wyleciał nit. Z wielkim trudem otwór zatkano. — Nad nami trzy kutry! — krzyczy ostrzegaczo Mironienko. — Ostatnie jego słowa głuszy huk bomb. Okręt dygoce, podwodna siła detonacji kołysze go z burty na burtę, jakby dwaj tytani rozgarniali łapami wodę. Ludzie, oderwani od uchwytów, padają na podłogę, toczą się, uderzając jeden o drugiego. Tylko Mironienko tkwi nadal na swoim miejscu, krzywiąc się z bólu, gdy huk detonacji w słuchawkach hydrofonu jest zbyt silny. Trawkin udaje się do przedziału dziobowego. Tam sytuacja jest najgroźniejsza. Ludzie szukają w twarzy dowódcy nadziei. On sam wie o tym aż nadto dobrze: nie wolno mu zdradzić niepokoju czy choćby cienia strachu. Aż do ostatka... Okręt zaczerpnął zbyt wiele wody. Jeśli zaczepy o ilaste dno, wzbije kłąb płynnego błota, które unosząc się na powierzchni morza, zdradzi jego pozycję. Starszyna Bojcow robi, co może, aby uruchomić silnik pompy odwadniającej. W ostatniej chwili pompa rusza. Oby teraz gęściej jazgotały śruby kutrów, oby bomby sypały się bez przerwy! Zgiełk pracy silników i detonacje chłoną odgłos pracującej pompy i nasłuch niemiecki nie zlokalizuje ściganego okrętu. Na szczęście tamtych na górze nie trzeba o to prosić sypią się bomby jak groch... Woda ze zbiornika regulacyjnego ustępuje. Ale sytuacja jest wciąż niedobra. Kto wie, która bomba dosięgnie celu?

Ludzie z obsługi akumulatorów zaczynają gwałtownie kasłać. Wnętrze przedziału wypełnia się odorem chloru, który wydobywa się z pomieszczeń baterii. Wtargnęła tam słona woda morska i zmieszała się z elektrolitem wypełniającym baki akumulatorów. Od bliskiej detonacji bomby powstało krótkie spięcie. Marynarze gołymi rękami gaszą płonące kable. Dowódca dywizjonu kapitan 2 rangi Goldberg panuje nad sytuacją. Niezmiennie spokojnym głosem wydaje polecenia: — Zmniejszyć zanurzenie! Dociskaj, dociskaj, bracie, zawory, bo zaryjemy nosem i raki będą nas szczypać! I mimo woli, choć sytuacja jest poważna, marynarze uśmiechają się, a rzeczywistość wydaje się mniej straszna. — Ech, jaka szkoda, że nie możemy wypłynąć! — wzdycha kok. — Fryce nagłuszyli całe pudy świeżej rybki, byłaby dobra ucha*. Palce lizać! — Dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt... sześć! — Radiotelegrafista Szirobokow przekłada z jednej kieszeni do drugiej zapałki: jeden wybuch bomby — jedna zapałka. — Dociągnie do setki czy nie? — medytuje głośno Krutkowski. Przegrał tym razem zakład: Niemcy zrzucili 96 bomb. DWA PROSIĘTA DLA TRAWKINA Noc z 6 na 7 sierpnia minęła na forsowaniu ostatniej za Gotlandia zagrody minowej. Nad ranem w okularze peryskopu zobaczył Trawkin zielone wzgórza wysepki Lavansaari i wszedł na znajomą redę, którą opuścił przed miesiącem w równie pogodnych i cichych godzinach przed świtem.. Miesiąc. Tylko miesiąc! A ile przez ten czas było minut długich jak wieczność! W bazie powiedziano mu, że okręty wychodziły dwukrotnie na spotkanie ze Szcz-303, ale w obydwu wypadkach radzieckie kutry i trałowce napotykały przeważające siły nieprzyjaciela i po krótkiej wymianie strzałów zmuszone były wycofać się z wyznaczonego sektora. Tak więc praktyka naocznie dowiodła, jak bardzo ryzykowne i niebezpieczne było wyznaczanie rendez-vous w strefie wód zajętych przez wroga. Sztab chyba wyciągnie z tego właściwe wnioski. 10 sierpnia. Wczesny, ranek. Kutry torpedowe i ścigacze, wznosząc grzywy piany, rozsnuwają wokół Szcz-303 welony burego dymu. Okręt w pozycji nawodnej idzie całą naprzód ku majaczącym w oddali fortom Kronsztadu. Zapowiada się piękny dzień. W blasku wschodzącego słońca wybuchające wokół okrętu Trawiona gejzery wody wyglądają świątecznie i niewinnie, niby pirotechniczne popisy na sztucznym basenie wesołego miasteczka. Po wielu dniach podwodnych bombardowań głuchy odgłos dalekonośnych dział, które z zajętych przez Niemców wybrzeży Zatoki blokują ogniem kronsztadzkie tory wodne, wydaje się Trawkinowi niegroźnym pomrukiem letniej burzy... Śladem Szcz-303 podąża dziś do bazy drugi zwycięski „Szczupak” — Szcz-406, dowodzony przez kapitana 3 rangi Osipowa. Podobno Osipow miał więcej szczęścia: udało mu się zatopić aż pięć niemieckich transportowców! Obaj dowódcy, stojąc na pomostach swych okrętów, widzą się nawzajem, machają z daleka rękami, ale ich słów — krzepkich marynarskich słów — nie słychać. Zbyt natrętnie hałasują armaty! Na pirsie w równych szeregach, wyciągnięci jak struny, stoją marynarze. Wśród nich załogi okrętów, które witano przed kilku dniami równie uroczyście. Mosiężne trąby błyszczą z daleka. Orkiestra oczekuje sygnału admirała. Na pokładzie Szcz-303 zmęczeni, bladzi, ale pełni radości i dumy stoją ci, w których powrót już nie wierzono. Że nie było to zwątpienie nieuzasadnione, świadczy choćby rdzawy, podrapany kadłub Szcz-303, przebity odłamkiem kiosk, posiekana pociskami pokrywa włazu, liczne wklęsłości w grubej pokrywie stali i skręcona dziwacznie stewa dziobowa... — Orkiestra, marsza! — admirał Tribuc skinął ręką. W tej samej chwili po opuszczonym trapie schodzi ogolony, blady Trawkin. Salutuje i składa krótki raport. Admirał nie słucha do końca, chwyta kapitana 3 rangi w objęcia i po marynarsku całuje z rozmachem w policzki. Coś do siebie mówią, śmieją się, za ich plecami ktoś niesie kwiaty, rozbrzmiewa gwar wesołych głosów i — głośne, spłoszone — wzbija się nawet ponad orkiestrę... kwiczenie dwóch prosiąt. * „Ucha” — rosyjska nazwa popularnej zupy z ryb.

— Prosięta dla załogi Szcz-303! Różowiutkie, przewiązane wstążkami, wręczone zostają dowódcy okrętu. Prosiąt jest dwoje — tyle, ile zwycięskich ataków ma na swym koncie załoga. Potem dumna cyfra „2” wpisana zostanie w pięciokąt czerwonej gwiazdy, namalowanej na poszyciu kiosku. I jeszcze wojenna zapłata za to, na co nie ma ceny: za bohaterstwo i poświęcenie. Pięć Orderów Lenina, pięć Orderów Czerwonego Sztandaru, a dla wszystkich pozostałych — Ordery Czerwonej Gwiazdy. — Orkiestra, walca! Tego nie trzeba było powtarzać. Gdy tylko oczy dobiegły ostatniej linijki listu, który przedarł się od rodziny przez obręcz frontu, gdy tylko wyściskano znajomych, marynarze ruszyli w tan. Zapanowała powszechna radość. Bo udało się wrócić cało, bo torpedy nie chybiły celu, bo można było znowu oddychać, ile się chce, świeżym powietrzem. UMARLI POWRACAJĄ 25 sierpnia 1942 roku. Pałac Smolny. Na posiedzenie Rady Wojennej Leningradzkiego Frontu wezwano „czterech najdzielniejszych floty”, dowódców okrętów podwodnych: Wiszniewskiego, Osipowa, Lisina i Trawkina. Przybyłych powitał serdecznie członek Biura Politycznego KC WKP(b) i członek Rady Wojennej, Andrzej Aleksandrowicz Żdanow. Obecny był także admirał Tribuc i pozostali członkowie sztabu obrony miasta. Żdanow z uwagą wysłuchał meldunku dowódców okrętów podwodnych o przebiegu bojowych rejsów. Każdemu z osobna uścisnął rękę, gratulując odniesionych sukcesów, a następnie zwracając się do nich powiedział: — A myśmy tu już każdego z was pochowali na dnie, towarzysze! Niemcy trąbili nam przez cały czas nad uchem, że nadszedł koniec naszej floty. W ostatnich komunikatach chwalą się, że zlikwidowali trzydzieści naszych okrętów podwodnych, czyli... — Każdego z was posłali na dno kilka razy! — dokończył Tribuc, dumny z sukcesu swoich marynarzy. Był to przy tym podwójny sukces. Zablokowana u ujścia Newy i już raz przez hitlerowską propagandę „doszczętnie zniszczona” radziecka flota podwodna od maja do sierpnia 1942 r., w najcięższym dla oblężonego miasta okresie, zdołała zatopić ponad dwadzieścia nieprzyjacielskich transportowców, które wiozły uzbrojenie i wojsko pod mury Leningradu. Ponadto skuteczne działania radzieckich podwodników na wojennym teatrze morskim Bałtyku postawiły w stan gotowości wszystkie siły niemieckiej obrony przeciw okrętom podwodnym, zakłóciły marsze konwojów i osłabiły morale sił działających na morzu. — Sezon myśliwski jeszcze trwa, życzę powodzenia! — Żdanow wstał i każdemu z dowódców podał na pożegnanie rękę. — Ze szczegółowym planem najbliższych rejsów — dodał — zostaniecie, towarzysze, zapoznani za kilka dni. „GDZIE SĄ CI LUDZIE?...” Jeden z ostatnich dni sierpnia. Leningrad. Sztab floty. W gabinecie admirała Tribuca gęsto od dymu. Zakaz palenia, surowo przestrzegany na pokładzie okrętu podwodnego, tutaj nie obowiązuje. Dowódcy — ubrani w białe tropiki, ogoleni, bez bokobrodów i bród, które zdobiły ich twarze jeszcze kilka dni temu — przypominają raczej sportsmenów z jachtklubu, którzy za chwilę rozegrają partyjkę tenisa lub bilardu. Wrażenie to potęguje jeszcze bardziej obecność rozległych stołów-makiet, wzdłuż których ułożono kolorowe figurki markujące okręty podwodne, kutry torpedowe i statki. Pokaźna grupa zebranych skupiła się wokół zawieszonych na ścianie tablic, do których przyklejono wycinki szwedzkich i niemieckich gazet. Niektóre akapity, podkreślone czerwonym ołówkiem i odczytywane na głos, powodują wesołą reakcję. Oryginalną „wystawę” przygotowano na specjalne polecenie admirała, który przepada wprost za tego rodzaju „okazami”, a tym razem chciał sprawić niespodziankę swym gościom. — Patrzcie! Co oni tu piszą: Zagadkowe okręty podwodne u wybrzeży Finlandii... Zaraz, zaraz... Co ci Szwedzi wymyślili?... W północnej strefie Bałtyku pojawiają się ostatnio nie rozpoznane okręty podwodne, o których w niemieckich komunikatach mówi się jako o „angielskich U-Bootach”. Domniemane „angielskie U-Booty”, które jakimś cudem przedarły się aż tak daleko na północ, atakowały już kilka konwojów... I dalej: Trzeba by stanąć na głowie, aby móc sobie wyobrazić, że w zablokowanym mieście, które zjadło już wszystkie zapasy paliwa i surowców, w warunkach surowej rosyjskiej zimy, udało się Sowietom

wyremontować całkowicie i przygotować do tak poważnego rejsu choćby jeden lub dwa okręty, a jeśli nawet w to uwierzymy, to zapytajmy: gdzie są ci ludzie, którzy by wykonali takie zadanie?... Dźwięk szkolnego dzwonka, którym oficer dyżurny przypomniał o rozpoczęciu narady, uciął gwar. Instruktor ze sztabu brygady okrętów podwodnych podszedł do stołu, ujął delikatnie w palce makietę- okręcik i rozsnuwając przywiązaną do niej kolorową nitkę, rzekł do Małanczenki: — Najpierw wy, kapitanie lejtenancie, wyjdziecie ze swoją S-13. Spróbujemy na tym przykładzie rozważyć jeden z wariantów forsowania nowych zagród minowych, ustawionych ostatnio przez Niemców. O, tutaj... — okręcik, wlokąc za sobą kolorową nitkę, powędrował w ślad za ręką oficera aż do Zatoki Botnickiej — tu nawiąże pan pierwszy kontakt radiowy z bazą. Afanasjew, stojący obok Trawkina, uważnym spojrzeniem podążał za wlokącym nitkę modelikiem okrętu: — Gdybyż to szło tak gładko tam, na morzu! — mruknął. — Na morzu jest dwadzieścia siedem zagród minowych — odparł Trawkin. I nie dodał ani słowa więcej. Kapitan lejtenant Małanczenko w ciągu zaledwie trzech dni przeprowadził swój S-13 aż do północnych wybrzeży Hoglandu. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu na drodze do Zatoki Botnickiej tylko jeden raz trafił pod bomby niemieckich kutrów i już piątego dnia mógł wysłać drogą radiową meldunek do bazy. W południowej części Zatoki „wpadł” dosłownie na duży statek, wyładowany — jak się okazało — amunicją. W miejscu, gdzie spoczął na dnie ów transportowiec, przez dłuższy czas wzbijały się z wody gejzery ognia. Tej samej nocy, 12 września, celna torpeda Małanczenki rozdziera na pół drugi statek. Trzecią ofiarą S-13 była wielka barka, wyładowana drewnem. Małanczenko zdecydował się na atak z położenia nawodnego i zatopił barkę ogniem swych dział. Sukcesy S-13 nie na żarty przeraziły Niemców. Natychmiast zaczęli oni przegradzać cieśninę, do której nie przywiązywali przedtem żadnego znaczenia. Postawili tam aż pięć zagród minowych i ściągnęli wiele mniejszych jednostek z Zatoki Fińskiej. 15 października, w czasie ładowania akumulatorów, okręt został zaatakowany i schodząc pod bombami na dno, uderzył mocno o skałę. Oba silniki elektryczne odmówiły posłuszeństwa. Pękł także wał steru kierunkowego. Z ogromnym trudem udało się ustawić ster na zero i wreszcie, po wielu godzinach przebywania na dnie, Małanczenko skierował okręt z powrotem do bazy. Na redzie Lavansaari S-13 pojawił się dosłownie na ostatnich obrotach silnika. Wyczerpane akumulatory nie mogły nawet rozświetlić żarówek. Okręt szedł w zanurzeniu. W tym czasie S-9 w Zatoce Botnickiej zaatakował torpedami niemiecki konwój i zatopił statek o pojemności dwanaście tysięcy ton. Następnego dnia dowódca S-9 zaatakował z położenia nawodnego duży zbiornikowiec. Pogoń trwała czterdzieści minut. Celna salwa z dział nakryła statek. Na skutek nie trzeba było długo czekać: załoga spuściła szalupy, a wielkie pudło wyleciało w powietrze. Niewiele brakowało, a kolejna próba ataku skończyłaby się tragicznie. W czasie szybkiego zanurzenia pod pokrywę włazu kiosku zaczęła przenikać woda, zalewając centralę. Znajdujący się w kiosku dowódca okrętu i trzej oficerowie zdołali jednak zaryglować pokrywę dolnego włazu. Uratowali okręt przed zagładą, ale sami skazali się na śmierć: woda wypełniała kiosk i już tylko u góry, pod sufitem, pozostawała niewielka poduszka powietrzna. Okręt opadał w dół, aż na głębokości pięćdziesięciu dwóch metrów uderzył o dno. Słona woda przedostała się do pomieszczenia akumulatorów i zaczął się stamtąd wydobywać gryzący chlor. Sytuacja z każdą sekundą stawała się coraz bardziej tragiczna. Załoga zdołała jednak wyszasować zbiorniki balastowe, okręt wypłynął na powierzchnię. Nieprzytomnego dowódcę i trzech oficerów wydobyto z kiosku i po wielu zabiegach uratowano. Awarię spowodował odłamek wspornika anteny, który dostał się pod pokrywę włazu do kiosku. S-9 wróciła do bazy. D-2 wpadła do sieci na północ od Gotlandii. Po czterech godzinach szamotania się w pułapce uszkodzona wypłynęła na powierzchnię. Mimo kilku awarii zdołała jeszcze przed powrotem do bazy torpedować Deutschland — prom przewożący niemieckie pociągi. TRZYMAĆ KCIUKI ZA TRAWKINA Szcz-303 znowu gotowy do wyjścia w morze. Naczelny inżynier warsztatów remontowych Wołosatow, oprowadza Trawkina po przedziałach i z dumą oświadcza: