ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

UWAGA DYWERSJA

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :506.8 KB
Rozszerzenie:pdf

UWAGA DYWERSJA.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 46 stron)

Okładkę projektowała NATALIA JARCZEWSKA Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962 r. - Wydanie I. Nakład 155 000 egz. Objętość 4,3 ark. wyd. 3,13. ark. druk. Papier druk. mait. VIII ki. 60 g. format 70x100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu 29.1.62 r. Druk. ukończono w lipcu 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 127. Cena zł 5.- H-65.

KAZIMIERZ SŁAWIŃSKI UWAGA DYWERSJA Dwa oblicza Kurta Fiedlera W połowie kwietnia 1939 r. w okolicę Bydgoszczy przybyły z głębi kraju liczne oddziały wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały wśród miejscowej ludności szereg komentarzy i domysłów. Nic dziwnego. Sytuacja polityczna była mocno napięta. Miesiąc temu Hitler połknął resztki Czechosłowacji i błyskawicznie zagarnął Kłajpedę. Prasa sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy wcześniej - jesienią 1938 roku - III Rzesza wysunęła pod adresem Polski żądanie zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła, że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Polski. Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod miastem w okolicy Koronowa, a wysoko w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły się ukazywać pierwsze samoloty z czarnymi krzyżami. Na razie były to samoloty rozpoznawcze, przeważnie szybkie Dorniery Do -215*, rozpoznające i fotografujące, co się dało - miasta, większe osiedla, stacje i węzły kolejowe, mosty. Każdy, kto w tym czasie czytał prasę niemiecką i słuchał berlińskiego radia, zauważył wyraźny zwrot w goebbelsowskiej propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza. Zmieniła się również i postawa mniejszości niemieckiej * Por. tomik "Eskadry niszczycieli" na Pomorzu i w Bydgoszczy. Niemcy nazywali często Bydgoszcz "małym Berlinem". Nie dlatego, że dziewiętnastowieczna, brzydka i ciężka architektura tego miasta rzeczywiście przypominała niektóre dzielnice stolicy znad Sprewy, ale dlatego, że Bydgoszcz była ośrodkiem dyspozycyjnym niemieckiej mniejszości zamieszkałej na Pomorzu i w Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche Partei, tu był Związek Gospodarczy - Niemiecka Pomoc Zachodnia, Centrala Niemieckiego Banku Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych niemieckich organizacji społecznych, kulturalnych i sportowych. Dziewięciotysięczna ludność niemiecka stanowiła zaledwie 7% ogółu mieszkańców Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w Polsce. Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi gospodarczo i rodzinnie z okolicznymi właścicielami dużych majątków ziemskich - stąd ich wpływ na życie gospodarcze Pomorza był dość znaczny. Do wiosny 1939 r. Niemcy pomorscy byli dla Polaków układni i grzeczni, teraz jednak stali się butni i aroganccy. Tym dziwniejsza wydawała się notatka, która ukazała się w jednej z bydgoskich gazet i która donosiła, że znany miejscowy przemysłowiec, pan Kurt Fiesler, ofiarował na FON* kwotę 1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często w nocnych lokalach, szastał pieniędzmi, widywano go nieraz w ekskluzywnym niemieckim klubie wioślarskim "Frithjof" oraz w tzw. niemieckim "Kasynie Cywilnym". Zaliczał się on do osobistych

przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deutsche Vereinigung i jego prawej ręki - młodego, energicznego działacza Gero von Gersdorffa. * Fundusz Obrony Narodowej - zorganizowana przez rząd sanacyjny zbiórka pieniężna na cele obronne. W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie obszerniejsza wzmianka. Jej autor opowiadał, jak to pan Kurt Fiesler, lojalny, niemiecki obywatel Rzeczypospolitej, został podczas pobytu w Rzeszy wezwany do gestapo i tam zbity za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie do Polski - informowały gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera. Fiesler istotnie był posiadaczem luksusowej willi na jednym z przedmieść Bydgoszczy. Na dzień przed ukazaniem się tej drugiej wzmianki Fiesler gościł u siebie dwóch bydgoskich dziennikarzy. Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet chętnie odpowiadał na zadawane pytania. - Tak. Plotki krążące po mieście odpowiadają prawdzie. Istotnie wyjechałem na parę dni do Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono mnie do gestapo, rzekomo dla załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to prawda, że ofiarowałem na FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w swoim czasie bydgoska prasa. - Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy. - Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale polskim obywatelem. Zawsze byłem zdania, że pomiędzy polskim i niemieckim narodem powinny panować dobre stosunki. Podstawy do przyjaznej współpracy stworzył wasz wielki marszałek Józef Piłsudski. Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy, a Niemiec ciągnął dalej: - Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej kontynuował Adolf Hitler. Przyznam się, że byłem gorliwym zwolennikiem Hitlera i NSDAP, bo w pierwszym rzędzie widziałem w programie tej partii szczerą chęć współpracy z Polską. Niestety od paru miesięcy coś się popsuło. Niepoczytalne elementy dążą do pogorszenia stosunków pomiędzy Polską a Rzeszą. Może to być tragiczne dla obu narodów, należących do europejskiej wspólnoty. Rozmawiałem niedawno na ten temat z doktorem Kohnertem. On również jest tego zdania. Dodał nawet, że na nieporozumieniach polsko-niemieckich może zarobić jedynie ktoś trzeci. Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo, przekonało mnie, że nieodpowiedzialne elementy dążą do wojny z Polską. To byłoby straszne. Straciłem cały szacunek dla Hitlera i jego partii. Pierwszą moją czynnością po powrocie do domu było usunięcie portretu Hitlera. Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim, dębowym biurkiem. - I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków? - Panowie - żachnął się Fiesler - wy naprawdę źle oceniacie postawę niemieckiej mniejszości. Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian terytorialnych i jest absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co osobiście nie wierzę, do zbrojnego starcia, to każdy Niemiec, choć będzie to tragiczne, spełni swój obywatelski obowiązek wobec państwa polskiego. Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opuścili wytworną willę Fieslera. Gospodarz pożegnał ich w hallu. Stanął przy oknie, obserwując, jak idą do wyjściowej furtki długą alejką, wysadzaną różami. Gdy odwrócił się, na twarzy jego igrał ironiczny uśmiech.

- Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie. - Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś. Pan Fiesler utrzymywał szerokie stosunki towarzyskie, miał wielu znajomych i współpracowników. Odwiedzali-, go przedstawiciele różnych firm, prokurenci reklamujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na Pomorzu, Śląsku i Wielkopolsce, zachodzili do niego członkowie klubów sportowych, zrzeszeń młodzieżowych, charytatywnych i religijnych... Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też działaczem religijnego stowarzyszenia. Kim więc właściwie był ten pięćdziesięcioletni, postawny mężczyzna, utykający z lekka na lewą nogę? W roku 1914 Johan Goebel wyruszył na front w stopniu oberleutnanta, dowodząc kompanią w jednej z poznańskich dywizji. Większość jego podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w poznańskim nosi nazwisko Kaczmarek, stąd popularnie pułki tę zwano Katschmareksregimenten. Goebel nienawidził Polaków. Nienawiść tę wpajano mu od małego. Po ustabilizowaniu się frontu poznańska dywizja zaległa pod Verdun. Zaczęły się długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze szturmów oberleutnant oberwał w nogę odłamkiem granatu. Umarłby z upływu krwi, gdyby go Katschmareks nie wyciągnęli spod ognia francuskiej piechoty, nie zmniejszyło to bynajmniej jego nienawiści do Polaków;,; W dodatku Goebel czuł się upokorzony, że to właśnie ci pogardzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało się, gdy Goebel - już w stopniu majora - był świadkiem wkraczania do Bydgoszczy polskich oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy. Nie miało to jednak sensu. Zredukowana Reichswehra nie potrzebowała majora Goebla, a jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę. Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimnazjum i wiódł żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie chodził na spacer wzdłuż czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglądał się przez sztachety temu, co się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu się nie zmieniło od 1914 r. Te same znienawidzone "Kaczmarki" ćwiczyły chwyty bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od pruskich feldfebli. Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na ulicę i zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od tego czasu ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle nawiązywać kontakty. Cały szereg znajomych Goebla miało synów odbywających służbę w wojsku, inni znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli pracował w wojskowej instytucji jako robotnik, a nawet pewien major z dowództwa 15 DP okazał się towarzyszem broni z okopów pod Verdun. Goebel spotykał się z tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana Fieslera. Zjawił się tam również w niespełna godzinę po wyjściu dziennikarzy. Gospodarz przyjął go w tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z tego samego pudełka. - Ma pan coś ciekawego, Herr Major? - Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wątpliwości, że przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec. - A co słychać w garnizonie bydgoskim? - Bez zmian. Na razie nie wydano żadnych zarządzeń mobilizacyjnych. Trwają jedynie prace w terenie. - Co pan o tym sądzi? Fiesler nie słuchał tego, co mówi Goebel. Wiedział, że wnioski wyciągną inni, a on ma jedynie zbierać wiadomości. Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność staremu majorowi. Myślami był już gdzie indziej.

Wątpliwości kapitana Niedzielskiego Kapitan dyplomowany Niedzielski został przydzielony do sztabu 15 Dywizji na początku czerwca 1939 r., bezpośrednio po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. Była to jego pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kresowym garnizonie. Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy, inni ludzie, inne otoczenie. A tutaj... Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one w swoisty sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał się Niemcem; a niejeden z kaleczących język licznymi germanizmami - Polakiem. Bywało, że syn działacza polskiego żenił się z córką działacza niemieckiego i wręcz niemożliwe stawało się określenie narodowości nowej rodziny. Polityka polskich władz była tu, jak się szybko zorientował zaniepokojony Niedzielski, dość bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wydawało się to chwilami już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł zrozumieć stanowiska szefa III ekspozytury "dwójki" na Pomorze, majora Żychonia. Niedzielski parokrotnie meldował mu, że niemieccy koloniści żywo interesują się robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i dane personalne zatrzymanych. Major zbywał to machnięciem ręki, jakby chciał powiedzieć: "A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich". Albo sprawa niemieckich dezerterów. Prasa parokrotnie podawała wiadomości o dezercji niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego w Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego z takich dezerterów. Kapitan Niedzielski był obecny przy przesłuchaniu Niemca. Podał on, że nazywa się Molier i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie głód i terror. Wyglądał jak młody byczek i plątał się w zeznaniach. Na pytanie Niedzielskiego, jakie otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle: - Małe. Jego relacja o szczegółach dezercji i przekroczeniu granicy była za to aż nazbyt szczegółowa i przypominała wyuczoną lekcję. Żychoń nie zwracał na to jednak specjalnej uwagi. Ściągnął paru dziennikarzy i urządził wywiad ze strzelcem Molierem, jakby to był znany sportowiec. Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego żołnierza zaopatrzone szumnymi podpisami: "Głód w armii Hitlera". Niedzielski podejrzewał, że ta cała szyta grubymi nićmi akcja jest zaaranżowana przez Niemców dla uśpienia czujności polskiego społeczeństwa. Ale dlaczego pomorska ekspozytura "dwójki" dała się na to złapać? Dlaczego prowadzi się taką naiwną politykę samouspokojenia? Objawów tej polityki było wiele. Po Anschlussie* prasa polska, która zresztą bynajmniej nie rozdzierała szat z powodu utraty przez Austrię niepodległością-rozpisywała się szeroko na temat małej sprawności niemieckiej broni pancernej. Rzekomo wiele czołgów nie dotarło do Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty. W okresie Monachium i zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była wówczas potencjalnym sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych żądań Hitlera pod adresem Polaków, sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać tasiemcowe brednie, przeciwstawiać "bezużytecznej" niemieckiej technice polską brawurę, lancę i szablę... Prymat w tej dziedzinie należało przyznać kpt. dypl. Polesińskiemu. Nie wystarczył mu cykl buńczucznych * Por. w serii "Sensacje XX w.", tomik pt. "Operacja Otto".

artykułów w "Polsce Zbrojnej" i wydana w wielotysięcznym nakładzie broszura "Żołnierz polski a niemiecki" - kapitan odbywał tournee po całej Polsce, wygłaszając odczyty na ten temat. Jego zdaniem żołnierz niemiecki nie przedstawiał wielkiej wartości, potrafił się bić tylko w masie i łatwo ulegał panice. Stąd prosty wniosek - niemiecka przewaga w sprzęcie nie jest dla nas groźna. Niedzielskiemu argumentacja taka wydawała się aż nazbyt uproszczona, nazbyt naiwna. Był, co prawda, przekonany, że w razie konfliktu zbrojnego Polska zwycięsko oprze się najazdowi, ale... Wartość polskiego żołnierza jest powszechnie znana - rozmyślał - po co jednak obniżać wartość żołnierza niemieckiego? Dlaczego usiłuje się bagatelizować przeciwnika przed zbrojnym starciem? Czy nie lepiej powiedzieć otwarcie i po męsku: "Będziecie mieli do czynienia z przeciwnikiem silnym, twardym i bezwzględnym. Musicie dać z siebie wszystko, aby wypełnić swój żołnierski obowiązek". Nic nie wskazywało, aby rozpoczęta już w marcu akcja zarządzeń wojskowych miała "rozejść się po kościach". A zarządzenia były wydane po obu stronach granicy. Oddziały 15 DP stały wprawdzie nie zmobilizowane w garnizonie, ale prace w terenie były w toku - budowano schrony, kapano rowy, opracowywano plany ogni. I wszystko to działo się na oczach licznych miejscowych Niemców... W połowie lipca przybył na inspekcję robót terenowych generał Bortnowski, inspektor armii z Torunia, przewidziany na stanowisko dowódcy Armii "Pomorze". W towarzystwie dowódcy dywizji, gen. Przyjałkowskiego, wraz ze ścisłym sztabem kolejno objeżdżali poszczególne pozycje. Z generałem Bortnowskim Niedzielski spotkał się po raz pierwszy. Naturalnie słyszał o nim dużo. Jeszcze w ubiegłym roku gen. Bortnowski dowodził grupą operacyjną "Śląsk", on to przekroczył Olzę i wkroczył na Śląsk Zaolziański, gdy w "nagrodę" za prohitlerowską politykę ministra Becka Niemcy zmusiły Czechosłowację do oddania Rzeczypospolitej tego niepotrzebnego nam terytorium. Przy okazji Bortnowski zyskał laur "zdobywcy" Zaolzia - fotografie jego sprzedawano w kioskach ulicznych, a w "dobrze poinformowanych sferach" przebąkiwano, że jest on przewidziany na następcę Śmigłego. Generał posiadał piękną, męską sylwetkę i ujmujący, bezpośredni sposób bycia. Ośmieliło to młodego kapitana i przy pierwszej nadarzającej się okazji wyłuszczył generałowi swe obiekcje. - Mam liczne meldunki w tej sprawie od dowódców oddziałów - zakończył kapitan swój meldunek. Generał Przyjałkowski potwierdził dane Niedzielskiego, dodając od siebie, że sytuacja ta mocno go niepokoi. - To sprawa Żychonia - zauważył generał Bortnowski - on mnie nie podlega. Musiałbym w tej sprawie interweniować u Szefa Sztabu drogą służbową, to jest przez Generalnego Inspektora. Ale jakież panowie widzą środki zaradcze? Trudno ewakuować z Pomorza całą niemiecką ludność. - Wręcz przeciwnie, panie generale, nie ewakuować, ale zabronić im opuszczać rejony, w których budujemy umocnienia. Niech nie kontaktują się ze swymi ziomkami z Bydgoszczy i innych miast. Niech policja przeprowadza doraźne rewizje, niech kontroluje, czy nie posiadają radiostacji, niech koleje nie sprzedają im biletów, odebrać im karty na pojazdy mechaniczne. - Kapitan jest fantastą - wtrącił szef sztabu Inspektoratu, pułkownik dyplomowany Izdebski. - To jest niemożliwe do wykonania. Zresztą przy każdym oddziale, prowadzącym roboty terenowe, jest oficer informacyjny, w terenie są patrole żandarmerii, kontrolujące ruch na drogach i legitymujące podejrzanych osobników. - I co z tego, panie pułkowniku - wywodził nieco zaperzony Niedzielski - co z tego, że zapisują skrupulatnie numery samochodów i nazwiska kręcących się osobników, jeśli to się kończy tylko na tym?

- Sprawa jest bardzo trudna i delikatna - zabrał znów głos gen. Bortnowski - pomysł kapitana może jest dobry, ale niestety nierealny. Niemcy mieszkający w Polsce są polskimi obywatelami. Tego rodzaju zarządzenie byłoby pogwałceniem konstytucyjnych swobód obywatelskich w czasie, z punktu widzenia prawa, jak najbardziej pokojowym. Z miejsca nastąpiłaby interpelacja w Sejmie lub Senacie. Pan senator Wiesner na pewno by nie przemilczał tej sprawy. Kto zresztą wydałby tego rodzaju zarządzenie? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych - w porozumieniu z emeszetem? Minister Beck nigdy by się na to nie zgodził! Bałby się prowokować Niemców. No cóż, panowie - zakończył niespodziewanie - proszę więc nadal postępować zgodnie z uprzednio ustalonymi założeniami. Ja jeszcze poruszę tę sprawę przy najbliższej bytności w Warszawie, ale nie sądzę, aby to coś zmieniło. Na tym zagadnienie to zostało wyczerpane i obaj generałowie rozpoczęli studiowanie ustawienia poszczególnych cekaemów i pola ostrzałów. Te taktyczne zainteresowania generałów wydały się młodemu sztabowcowi nieco dziwne, tym bardziej dziwne, że usytuowanie dywizji w terenie nasuwało poważne zastrzeżenia, na które z kolei generałowie nie zwracali uwagi. Głównego uderzenia spodziewano się z obszaru Piły - wzdłuż Noteci i Kanału Bydgoskiego. Logicznie więc biorąc, dywizja powinna być silnie oparta o Noteć. Tymczasem przesunięto ją na północ, pakując w powstałą lukę słaby baon Obrony Narodowej. Generał Przyjałkowski wyjaśnił, że decyzja ta była wynikiem informacji, dostarczonych przez wywiad. - W rejonie Piły - oświadczył swym podwładnym dowódca 15 DP - nie stwierdzono żadnych niemieckich ugrupowań, stwierdzono natomiast przygotowania do koncentracji w rejonie Złotowa, należy się więc liczyć z uderzeniem bardziej na północ. Dywizja została jednakże nie tylko przesunięta na północ, ale i rozciągnięta, zajmując nieproporcjonalnie duży odcinek, jej lewe skrzydło opierało się bardzo problematycznie o batalion ON, a prawe było w luźnym styku z sąsiadem z północy. I tu, zdaniem Niedzielskiego, istniało jakieś nieporozumienie. Jeżeli silnego uderzenia niemieckiego spodziewano się na północy, to właśnie prawe skrzydło powinno wiązać się ściśle z sąsiadem. A o sąsiedzie nic - przynajmniej "oficjalnie" - nie było wiadomo. Było co prawda publiczną niemal tajemnicą, że na północy znajduje się 9 DP, ale zadania tej dywizji pozostawały w sztabie 15 DP nie znane. Dopiero gdy przed tygodniem Niedzielski spotkał przypadkiem swego starszego kolegę z Wyższej Szkoły Wojennej, obecnie oficera sztabu 9 DP, gdy umówili się prywatnie na mieście i wymienili swoje wiadomości - okazało się, że dowódca 9 DP również prawie nic nie wiedział o sąsiedzie z południa. Z informacji uzyskanych tą dziwną drogą wynikało, że położenie 9 Dywizji jest jeszcze gorsze. Rozciągnięta na znacznie szerszym froncie niż 15 DP musiała się liczyć z silnym uderzeniem niemieckim w środek lub w lewe skrzydło. Na północ od niej znajdowała się Brygada Kawalerii, z którą również dowódca 9 DP nie miał żadnej łączności. Wszystko to było bardzo dziwne. Niedzielski nie mógł jednak o nic pytać w tej sprawie Inspektora Armii. Musiałby się wtedy przyznać do niezbyt legalnych sposobów uzyskiwania wiadomości... Generał Bortnowski pożegnał dowódcę dywizji i pojechał na północ, do 9 Dywizji. Generał Przyjałkowski z szefem sztabu odjechał łazikiem do Bydgoszczy, a Niedzielski wybrał się autem w rejon batalionu ON. * Kompania saperów dywizyjnych kończyła właśnie ustawianie zapór przeciwpancernych. Duże, niezdarne kozły z szyn kolejowych tworzyły dwie linie zapór, biegnąc w prawo i w

lewo od szosy? Na przedpolu przewidywano założenie min. Cały ten system miał zatrzymać niemieckie czołgi, idące na Bydgoszcz. Na szosie stał patrol żandarmerii kontrolując przejeżdżające pojazdy. Gdy kapitan przyglądał się barczystym postaciom saperów, ustawiających kozły, szosą przejechał właśnie czarny samochód marki Hansa. Żandarm przepuścił wóz nie zatrzymując go. Niedzielskiego to zastanowiło. - Dlaczego nie zatrzymujecie tego samochodu? - zapytał żandarma. - Samochód należy do bydgoskiego przemysłowca, Fieslera. Znam go. - Czy on jest Niemcem? - Tak jest, panie kapitanie. Ale to porządny Niemiec. Wiosną ofiarował na FON 1000 zł. Potem, gdy był w Niemczech, tak w gestapo dali mu za to w dupę, że jak wrócił, to od razu wyrzucił z domu portret Hitlera. - Byliście przy tym, kapralu? - Przy czym? Jak wyrzucał portret? - Nie. Jak mu dawali w dupę. - Skądże, panie kapitanie. To się przecież działo w Niemczech. Ale pisali o tym w gazetach. Niedzielski pomyślał, że jednak policjanci, żandarmi i dwójkarze mają jedną wspólną cechę: będą podejrzewali brata, swata, szwagra, znajomego o wszystko, ale za to bez mrugnięcia okiem uwierzą w każdą wiadomość podaną w prasie prorządowej... - Fiesler często tu jeździ - ciągnął dalej nie pytany żandarm. - Produkuje on między innymi maszyny rolnicze i teraz, w czasie żniw, sprawdza, jak te maszyny działają w polu. - Aha - mruknął kapitan, przyglądając się ginącej za zakrętem Hansie. Szpiedzy przy robocie Gdyby kpt. Niedzielski pojechał za samochodem "porządnego Niemca", zyskałby jeszcze jedno potwierdzenie swych obaw i niepokojów. Czarna Hansa zatrzymała się tuż za skrajem lasu. Czyżby defekt? Nie, silnik pracował, wszystko było w porządku. Wszystko było w porządku i w najbliższej okolicy na pewno nie było, w promieniu kilku kilometrów, żadnej maszyny rolniczej produkcji pana Fieslera. Nie znalazłby się tam też nikt, kto mógłby przeszkodzić rozmowie, jaką szanowany przemysłowiec toczył z młodzieńcem trzymającym rower. Rezultat tej konferencji musiał być pomyślny, Fiesler poklepał bowiem młodzieńca po ramieniu, schował do kieszeni wręczone notatki i zająwszy znów miejsce za kierownicą ruszył w stronę miasta. Po piętnastu minutach czarna limuzyna wjechała na przedmieście. Po obu stronach długiej ulicy stały domki w ogródkach, rozciągały się ogrody i sady. Stopniowo przeszło to w zwartą miejską zabudowę. Nie dojeżdżając do śródmieścia Fiesler skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się przed zamkniętą bramą fabryczną. Wysiadł z samochodu, przeszedł przez portiernię. Fabryka pracowała normalnie. Fiesler zatrzymał się na dziedzińcu, chwilę z zadowoleniem przysłuchiwał się dobiegającym go odgłosom, po czym skinął na przechodzącego obok otyłego blondyna. - Nadeszło coś? - zapytał półszeptem. - Jawohl. Trzy samochody. Przywieźli kilka młocarń. Do remontu. Fabrykant nie zapytał, co jeszcze przywieźli. Przez Pomorze przechodziły szosy z Rzeszy do Prus Wschodnich i do Gdańska. Latem 1939 r. ruch tranzytowy na szosach nieproporcjonalnie wzrósł. Duże, ładowne niemieckie ciężarówki nieustannie krążyły w jedną i drugą stronę, wioząc skrzynie z owocami, żywność, domowe przedmioty, bagaże.

Samochody przejeżdżały przez pomorskie wsie i miasteczka pełne niemieckich kolonistów, czasem coś nawalało w silnikach, czasem zmęczeni drogą kierowcy zatrzymywali się w lesie, odchodząc na stronę... Na granicy celnicy kontrolowali zawartość ciężarówek, plombując je na czas przejazdu przez terytorium Rzeczypospolitej. Ale... - Część towaru schowałem w magazynie - objaśniał grubas - a część wysłałem do Röhra. Fiesler kiwnął z aprobatą głową. W gabinecie czekała na niego teczka z pismami. Przerzucał je niedbale. Ktoś reklamował, że nawala mu niedawno zakupiona żniwiarka. Deutsche Volksbank upominał się o jakąś ratę kredytu. Kilka faktur, czek i to wszystko. Herr Fiesler nie miał czasu na zagłębianie się w tajniki finansowe swej firmy. Od tego zresztą zatrudniał buchalterów. Sam miał na głowie ważniejsze sprawy. Opuścił zabudowania fabryczne i pojechał swoją Hansa na ul. Dworcową. Tu zatrzymał się przed sklepem: JOHAN RÖHR - SPRZEDAŻ I NAPRAWA ROWERÓW. W sklepie było pusto - przywitała go niezbyt grzecznie czterdziesto paroletnia kobieta. Nie odpowiedziała na Gut Morgen Fieslera, mruknęła tylko. - Stary jest w warsztacie: Fiesler był tu widocznie częstym gościem, gdyż nie przejmując się tym przyjęciem i nie pytając o nic, wszedł za ladę, minął mały składzik i wyszedł na podwórze. Starszawy mężczyzna grzebał właśnie przy rozbebeszonym rowerze. - Gut Morgen, Herr Fiesler - powitał wchodzącego, wycierając o szmatę brudne ręce. - Otrzymał pan transport? - Tak. Schowałem tam gdzie zawsze. - Sehr gut. Będę dziś potrzebował Adolfa około ósmej. - Jawohl. Fiesler wrócił do swej willi późnym popołudniem i zabrał się z miejsca do pracy. Lokajowi zapowiedział, aby nikogo nie przyjmował, do ósmej jest bowiem zajęty. Parę minut przed wyznaczoną godziną w gabinecie Fieslera zjawił się młody Röhr - dziewiętnastoletni, piegowaty dryblas. Jego niskie czoło i bezmyślny wyraz oczu nie zapowiadały wybitnej inteligencji. - Adolf, pojedziesz jutro jak zwykle. - Jawohl. Fiesler starannie zakleił kopertę. Wewnątrz znajdowało się parę zapisanych kartek. Treść ich była obojętna. Ktoś pisał o rodzinie, o znajomych, ktoś kogoś odwiedzał i ktoś gdzieś wyjeżdżał, czy też przyjeżdżał. Oprócz tego w skład zawartości koperty wchodził nieduży, odręcznie wykonany szkic topograficzny. Studiując go można było stwierdzić, że przedstawia on okolice Osowej Góry, tyle że nazwy oznaczonych punktów są zupełnie fantastyczne. Za to widniejąca na szkicu czerwona przerywana linia ze stosunkowo dużą precyzją oddawała przebieg linii obronnych baonu Obrony Narodowej. Adolf schował do kieszeni kopertę, a Fiesler klepnąwszy go po ramieniu stwierdził: - Będą z ciebie jeszcze ludzie. Unsere Partei może być dumna z takich jak ty. Młody Röhr poczerwieniał z zachwytu jak burak, wyprężył się, stuknął obcasami i z impetem wyrzucił w górę prawą dłoń. - Heil Hitler! - szczeknął ogłuszająco. - Heil Hitler - odpowiedział przemysłowiec. W rzeczywistości uważał Adolfa za skończonego matoła pracującego na pół automatycznie, pod dyktando. Był jednak pewien, że w przypadku wsypy da się prędzej porąbać w kawałki, niż powie, że to znany "lojalny" przemysłowiec bydgoski wręczył mu ten list. A szkic? To po prostu projekt wycieczki na najbliższą niedzielę. - Wielkiej Rzeszy potrzebni są tacy - mruknął do siebie po wyjściu młodego Röhra. - Zresztą - pomyślał po chwili - w NSDAP masy członków nie powinny myśleć, a jedynie wykonywać

rozkazy. Za wszystkich myśli on, führer, wydający rozkazy gauleiterom, ci z kolei wydają rozkazy kreisleiterom itd Jak najlepiej wykonać otrzymany rozkaz - tylko taki może być temat rozmyślań prawdziwego Niemca. * Zawarty w 1919 r. traktat wersalski stworzył różne dziwolągi. Jednym z takich dziwolągów było tzw. "Wolne Miasto Gdańsk" - podlegające Lidze Narodów. Miasto gospodarczo wchodzące w skład Polski, reprezentowane za granicą przez Polskę, a jednocześnie pretendujące do roli suwerennego państwa. Innym dziwactwem traktatu wersalskiego i późniejszych plebiscytów na spornych ziemiach - przede wszystkim na Śląsku, była wydłużona, bezsensownie dzieląca zwarte ekonomicznie i etnograficznie, rdzennie polskie tereny, granica polsko-niemiecka. Wąska kicha przyznanej Polsce części Pomorza, zwana złośliwie przez Niemców "polskim korytarzem" stwarzała nader niekorzystny układ komunikacyjny reszty kraju z jedynym polskim portem - Gdynią, a na wypadek wojny stwarzała dla Polski wyjątkowo niebezpieczną sytuację strategiczną. Hitlerowcy ze swej strony ustawicznie atakowali te tak skądinąd korzystne dla nich postanowienia wersalskie argumentami o rzekomym staroniemieckim charakterze Wielkopolski i Pomorza oraz żądaniami przyznania im "przestrzeni życiowej". Ulubionym chwytem goebbelsowskiej propagandy było także szerokie kolportowanie wiadomości o czynionych im przez Polskę trudnościach komunikacyjnych pomiędzy Rzeszą i "Ost- preussen". Rzeczywistość wyglądała inaczej. Polskie szosy były zawsze otwarte dla niemieckich samochodów podążających do Prus lub Gdańska, a niezależnie od tego po polskich liniach kolejowych kursowały liczne pociągi tranzytowe. Korzystały one z. paru szlaków, z których najważniejszymi były: Chojnice-Tczew-Malbork i Berlin-Poznań-Toruń-Iława. Tranzytowe pociągi chodziły przeważnie pustawe, jedynie w drugiej połowie sierpnia ciągnęły co roku liczne rzesze turystów zdążających z Rzeszy na uroczystości związane z obchodem rocznicy bitwy pod Tannenbergiem. Wielotysięczne tłumy, gromadzone wokół mauzoleum Hindenbuirga, hucznie i buńczucznie manifestowały na cześć niemieckiego zwycięstwa nad Słowiańszczyzną, zapominając, że - niemal dokładnie 504 lata przed tym przereklamowanym zresztą sukcesem pruskiego feldmarszałka - na polach pomiędzy Grunwaldem a tymże Tannenbergiem rozegrała się inna, znacznie mniej dla ich tradycji chwalebna bitwa... Od wiosny 1939 r. stwierdzono znaczny wzrost frekwencji w pociągach tranzytowych. W jedną i drugą stronę jeździli najprzeróżniejsi turyści, i to nie tylko w ruchu tranzytowym, ale nieraz zaopatrzeni w polskie wizy wjazdowe wysiadali po drodze, odwiedzając rodziny w Poznaniu, Bydgoszczy, Toruniu... Nie byłoby trudno przejrzeć właściwy charakter tej turystyki", ale władze polskie nie czyniły żadnych kroków dla jej ograniczenia. Turyści więc wysiadali, wsiadali przyglądali się z okien okolicznym krajobrazom, toczyli na stacjach rozmowy ze znajomymi i pociotkami. Dla większej wygody i usprawnienia podróży dwa ostatnie wagony były przeznaczone dla podróżnych polskich, którzy mogli z nich korzystać po wykupieniu zwykłego biletu kolejowego. Taki pospieszny pociąg tranzytowy, składający się z niemieckich wagonów ciągnionych przez polską lokomotywę z mieszaną obsługą polsko-niemiecką, przybywał z Olsztyna do Torunia o ósmej rano, aby po parominutowym postoju ruszyć dalej - przez Inowrocław i Poznań do Berlina. Nazajutrz rano po wizycie Fieslera, młody Röhr z biletem na pociąg pospieszny do Inowrocławia w kieszeni spacerował wolnym krokiem po peronie dworca Toruń Główny. Punktualnie o 8.00 na tor wjechał wolno tranzytowy pociąg. Podróżni zajęli miejsca w

wagonach. Adolf wszedł do przedostatniego wagonu, kierując się do przedziału oznaczonego literą "G". Pod oknem siedział samotny mężczyzna. Po krótkim postoju pociąg ruszył w dalszą drogę. Adolf wyjął paczkę papierosów i pogmerał w kieszeni. - Przepraszam, czy posiada pan może zapałki? - zapytał po niemiecku towarzysza podróży. - Zapałek nie mam. Posiadam zapalniczkę. Proszę. - Jaka piękna zapalniczka. Czy to wiedeńska? - Nie, berlińska. Obaj roześmieli się. - Nie potrzebujemy nawet wychodzić na korytarz. Jesteśmy sami. Ma pan coś dla mnie? - zapytał podróżny. - Tak. Röhr wyciągnął z tylnej kieszeni spodni kopertę, otrzymaną wczoraj od Fieslera, i wręczył ją mężczyźnie. - Dziękuję. Ja też mam coś dla pana. Zdjął z półki na bagaż neseser, otworzył przewracając pomiędzy drobiazgami. Przed dziewiątą pociąg zatrzymał się w Inowrocławiu. Adolf opuścił wagon i nie oglądając się na mężczyznę stojącego w oknie skierował się w stronę wyjścia. * Fiesler słuchał uważnie relacji Goebla. - Stwierdzone transporty wojskowe zidentyfikowałem jako należące do 27 Dywizji Piechoty z Włodzimierza. Nie wiem jeszcze, czy przybyła cała dywizja, czy też tylko jej część. Na razie stwierdziłem 50 pp, 23 pp i 2 dywizjony 27 palu. Jednostki te minąwszy Bydgoszcz zostały wyładowane w korytarzu pomorskim. W rejonie na zachód od stanowisk 9 Dywizji i Pomorskiej Brygady Kawalerii. Ponadto stwierdziłem, że przybywają w rejon Bydgoszczy oddziały 13 DP z Równego. Fiesler musiał w myśli przyznać, że Goebel świetnie zna polską armię. Wie, gdzie stacjonuje jaka dywizja i jakie jednostki wchodzą w jej skład. Zręcznie identyfikuje jednostki i potrafi szybko wyciągać istotne wnioski z mało na pozór znaczących faktów. Wciągając przed paru laty majora do wywiadu, Fiesler nawet nie przypuszczał, że potrafi on oddać tak wielkie przysługi. - I co pan o tym sądzi, majorze? Tym razem jednak uważnie słuchał odpowiedzi starego na to, zwykle tylko grzecznościowe, pytanie. Teraz to się mogło przydać jemu osobiście. Od pewnego czasu czuł się wysadzony z siodła... Od lat temu "lojalnemu obywatelowi Rzeczypospolitej" śniła się rola polskiego Heinleina. Od lat prowadził na Pomorzu robotę wywiadowczą, robił wszystko, co tylko nakazywał Berlin, dostarczał cennych wiadomości. Na wiosnę tego roku dano mu dodatkowe zadanie - pracę przy organizacji zbrojnego wystąpienia piątej kolumny. Fiesler z narażeniem własnej osoby magazynował broń i amunicję, łożył fundusze na tajne wojskowe szkolenie młodzieży niemieckiej, przechowywał nadsyłanych z Rzeszy instruktorów. Wiedział, że pierwsze skrzypce w tej orkiestrze powinien grać zasadniczo Gero von Gersdorff. Ten ostatni został jednak na wiosnę "spalony" wskutek własnej nieostrożności. W sprawę wmieszała się placówka SD z Królewca* i centrala Abwehry w Berlinie. Władze polskie wprawdzie nie aresztowały Gersdorffa, niemniej był on na pewno pod ścisłą obserwacją i nie mógł nic działać. Jego więc miejsce zajął Fiesler. Za namową berlińskiej Abwehry zdecydował się nawet na ten cały cyrk z FON i z usunięciem - wbrew sercu - portretu fiihrera. Głupi Polacy połknęli haczyk, ba, nawet niektórzy Niemcy w to uwierzyli. Nie dalej jak wczoraj otrzymał

list od jakiegoś bauera z poznańskiego. Oburzony rodak oznajmił Fieslerowi, że nie będzie już kupował maszyn rolniczych produkowanych przez zdrajcę. - Dureń! - wściekał się przemysłowiec. - Jeszcze mnie popamięta! Herr Fiesler liczył, że narodowosocjalistyczna Rzesza stokrotnie mu wynagrodzi wszystkie przykrości, wszystkie obawy, że - gdy wreszcie zostaną wyniszczeni diese verfluchte Polacken - on, wierny führerowi Fiesler, będzie obsypany zaszczytami, uzyska zasłużone wysokie stanowisko. Tymczasem parę dni temu zjawił się u niego wyższy oficer SS, podał się jako wysłannik Rudolfa von Alvenslebena - adiutanta Himmlera. Fiesler poznał Alvenslebena w ubiegłym roku, w październiku, gdy ten w okresie największego zbliżenia sanacyjnego rządu polskiego z Niemcami bawił w majątku von Kriesa pod Toruniem. Wizyta miała wprawdzie * Obecnie Kaliningrad. charakter prywatny, nie przeszkadzało to jednak w odbyciu szeregu rozmów z działaczami niemieckiej mniejszości narodowej w Polsce, a nawet przeprowadzeniu inspekcji tajnych oddziałów Selbstschutzu pod Ostromeckiem. Fiesler został wówczas osobiście przedstawiony adiutantowi Himmlera i odbył z nim długą rozmowę. Gdy zjawił się wysłannik z Berlina, Fiesler przypuszczał, że przynosi mu oficjalną nominację na jakieś przyszłe stanowisko. Tymczasem ten młody oficer SS przybył, aby mu rozkazywać. Fiesler przeżył gorzkie rozczarowanie, przekonał się, że takich jak on fieslerów jest wielu. Był jednak zdyscyplinowanym członkiem NSDAP i nie śmiał wystąpić przeciwko woli wodza. Drażniło go jedynie, że ten młody esesman, nie znający miejscowych stosunków, nie znający Polaków i języka polskiego, dyktuje jemu, doświadczonemu było nie było "fachowcowi" od tych spraw, co ma robić. Słuchając wywodów Goebla Fiesler pojął, że może poprawić swoją nadszarpniętą pozycję. - Ugrupowanie Polaków jest ryzykowne. Powiedziałbym: niepotrzebnie ryzykowne. Proszę spojrzeć na mapę! Dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii zostały wepchnięte w wąski korytarz Pomorza. Po co? Nie wiem. Przypuszczam, że nasze uderzenie wyjdzie na lewe skrzydło tego ugrupowania. Nie wątpię, że będzie ono tak silne, iż przebije słabe ugrupowanie polskie. Major słusznie rozumował, wiedział, że Sztab Generalny Wehrmachtu opanowany jest przez starych sztabowców, mających za sobą szkołę Clausewitza, Molt-kego i Schliefena, i w całej pełni wyznaje żelazne prawo ekonomii sił. Na pewno nie rozdzieli sił, jak to zrobili Polacy. - Mieć pruski Sztab Generalny i pułki Kaczmarków! - pomyślał major, głośno naturalnie tego nie powiedział, lecz ciągnął dalej: - ... wówczas zostaną otoczone na północy polskie dwie dywizje i ta ich Pomorska Brygada Kawalerii. Proszę popatrzeć na mapę... Chude palce majora przesunęły się po barwnej mapie, rozłożonej na biurku Fieslera. - Wszystkie drogi z tego obszaru biegną na Świecie w tym też kierunku nastąpi odwrót. Jeżeli uda się nam szybko osiągnąć Wisłę i zamknąć przejścia na południe, Polacy w rejonie Świecia będą starali przedostać się na wschodni brzeg Wisły. W Świeciu jednak, jak pan wie, nie ma stałego mostu, nie stwierdziłem również, aby czyniono przygotowania w kierunku budowy mostu pontonowego, czy jakiejś innej przeprawy. Fiesler dalej nie słuchał. Pojął, o co chodzi. Istotnie nie było mostu, znajdował się tam jedynie tak zwany wahadłowy prom. Prom ten był za pomocą długiej linki zakotwiczony na środku rzeki. Zależnie od ustawienia sterów, prom pchany prądem rzeki przepływał z jednego brzegu na drugi. Fiesler nieraz jeździł do Chełmna swoją Hansa i właśnie tym promem przeprawiał się na drugi brzeg, podziwiając dowcipne i proste jego rozwiązanie. Jeżeli przetnie się linkę, prom popłynie do Gdańska. To proste.

- Pańskie wywody są ciekawe. Bardzo ciekawe. Niewątpliwie nasz Sztab Generalny ma podobny pogląd na te sprawy. Dziękuję, Herr Gosbel. Chciał odesłać majora do domu swym wozem, ale przypomniało mu się, że Hansa została zarekwirowana w związku z ogłoszoną mobilizacją. Odprowadził więc gościa do furtki wyjściowej, wylewnie go żegnając. Jutro wybuchnie wojna Odprawa u dowódcy Armii "Pomorze" zakończyła się w godzinach popołudniowych. Brali w niej udział dowódcy dywizji i brygad kawalerii z szefami i oficerami sztabów, a ponadto cały sztab Armii. Generał Bortnowski był wyraźnie zdenerwowany. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Jeden z oficerów sztabu Armii powiedział Niedzielskiemu, że generał dziś rano wrócił z Warszawy. Wczoraj był na długiej rozmowie u Rydza-Śmigłego. Zdaniem marszałka wojny nie będzie. Niemcy po prostu bluffują, chcą nas nastraszyć i załamać. Beck również twierdzi z całą stanowczością, że Niemcy w ostatniej chwili ustąpią. Niedzielski słuchał tej relacji z niepokojem. Fakty mówiły co innego. Polscy wywiadowcy z niemieckiego Pomorza meldowali o koncentracji wojska wzdłuż prawie całej granicy. Stwierdzono obecność siedmiu dywizji, w tym dwóch pancernych. Dane te potwierdzali także pracownicy straży granicznej, których do tego niepokoiły mnożące się wypadki prowokacji i naruszania granicy. Niemieckie samoloty rozpoznawcze jak najbezczelniej krążyły nad Pomorzem. Niemcy w Polsce zachowywali się coraz butniej, coraz jawniej mówili, że już niedługo oni będą panami tego kraju. Młodzież niemiecka grupami po 30-50 osób udawała się na wycieczki do lasów. Jednocześnie nie malał ruch "turystów" z Niemiec. Krążyli oni po całym Pomorzu, wszystkim się interesując. Szef pomorskiej "dwójki", major Żychoń, bezradnie rozkładał ręce. Generał mówił o przygotowaniach wojskowych, jakby celowo unikając słowa "wojna". Szybko uporał się ze szczegółowymi wytycznymi i zaczął z kolei mówić o sprawach ogólnych - o międzynarodowym położeniu Polski. Miało ono być - zdaniem Bortnowskiego - bardzo dobre, kto jednak wiedział, co generał w rzeczywistości myślał?... - Francja i Anglia - wywodził w każdym razie dowódca Armii "Pomorze" - gwarantują nienaruszalność naszych granic. Mocarstwa są gotowe zbrojnie poprzeć swe stanowisko. Stawiają jednak zasadniczy warunek: Polska nie może rozpocząć wojny. Każdy żołnierz, każdy dowódca powinien o tym pamiętać. Nie dać się sprowokować! Nie strzelać do niemieckich samolotów, nie strzelać do Niemców wywołujących incydenty graniczne... Oficerowie sztabu 15 DP wracali do Bydgoszczy w nastroju raczej pesymistycznym. Brak było wyraźnych decyzji, wszystko się chwiało. - Kto wyraźnie określi, co jest prowokacją, a co atakiem? - zastanawiali się. Bydgoszcz od paru dni przedstawiała niecodzienny widok. Do koszar ciągnęły całe procesje rezerwistów, powołanych w czasie "żółtej mobilizacji". Opustoszały fabryki i zakłady. Z wybrzeża ciągnęły przepełnione pociągi z wracającymi pospiesznie letnikami. W drugą stronę podążały transporty wojskowe. W mieście obowiązywało zaciemnienie. Zniknęły taksówki i prywatne samochody, zarekwirowane przez komisje wojskowe. Nazajutrz ogłoszono mobilizację powszechną, za parę godzin pod naciskiem Anglii i Francji odwołano ją. Nazajutrz znów ogłoszono. Podobno Niemcy zajmowali już podstawy wyjściowe do natarcia. * Wysłannik Rudolfa von Alvenslebena traktował swoich słuchaczy jak kapral rekrutów. Spacerując energicznym krokiem po jadalni przemawiał krótkimi, urywanymi szczekliwie zdaniami:

- Meine Herren. Zbliża się wielki i historyczny dzień. Dla całego świata i naszego narodu. Jutro niemieckie siły zbrojne zaczynają akcję przeciwko Polsce. Nadszedł czas, aby z mapy Europy zniknęło na zawsze to sezonowe państwo. Do tego wielkiego dnia od dawna przygotowywali się Niemcy na całym świecie. I wy też. Rzesza Niemiecka przysyłała wam pomoc w formie bronie amunicji, instruktorów i pieniędzy. Nadszedł czas, abyście spłacili dług i wykazali swą wierność dla niemieckiej ojczyzny i jej wodza: Adolfa Hitlera. Zatrzymał się na środku pokoju, przyglądając się zebranym. Eks-major Goebel, Fiesler i drugi przemysłowiec - dr Kohnert, Gero von Gersdorff - ukrywający się od paru dni przed szukającą go polską policją, Gordon - właściciel majątku ziemskiego Laskowice i inni. - Spodziewamy się - mówił dalej esesman - że za parę dni Bydgoszcz będzie zajęta. Wy musicie w tym jednak pomóc. Nie idzie tu o pomoc czysto wojskową, nasi dzielni żołnierze sami poradziliby sobie z tym polskim wojskiem. Idzie o stronę polityczną. Polacy twierdzą, że Bydgoszcz jest miastem czysto polskim, a my udowodnimy przed całym światem, że jest właśnie czysto niemieckim. Udowodnimy czynem. Gdy front zacznie trzeszczeć i polskie oddziały zaczną się wycofywać, damy hasło do zbrojnego powstania. Instrukcje otrzymaliście. Wiecie, co należy robić. Nie atakować polskich oddziałów dużymi grupami, nie wdawać się w walkę. Atakować pojedynczo lub po dwóch - trzech, strzelać z dachów, zza domów, z ogrodów. W jazie kontrakcji ze strony polskiej nie wdawać się w walkę. Znikać, rozpraszać się w terenie. I zaczynać od początku. Wróg nie może orientować się, ilu nas jest i skąd atakujemy. Rozsiewać defetystyczne wiadomości, terroryzować ludność cywilną, jednym słowem prowadzić dywersję i jeszcze raz dywersję. Instrukcje zresztą w tej sprawie znacie. Akcja ta będzie ściśle związana z działaniem naszych wojsk - rozkazy będą wychodziły z OKW. Przy dobrej współpracy może to doprowadzić nie tylko do sukcesów politycznych, ale i militarnych. Czy są jakieś pytania? - Herr Sturmbannführer - zaczął Fiesler - ja właśnie w sprawie tych sukcesów militarnych. Studiując z panem majorem Goeblem dyslokację oddziałów polskich doszliśmy do wniosku, że dywizje zgrupowane w północnej części korytarza w przypadku odcięcia od południa, będą się cofały na Świecie, szukając tam przepraw. - I co dalej? - W Świeciu nie ma stałego mostu, jest tylko prom wahadłowy... - Wiem, do czego pan dąży. O tym pomyślało już OKW. W odpowiedniej chwili prom popłynie do Gdańska. Mało, jeszcze coś wam wyjaśnię. Polacy w rejonie Świecia nie poczynili żadnych przygotowań dla zabezpieczenia wyprawy. Stwierdziliśmy natomiast, że do Solca przybyła z Modlina kompania ciężkich pontonów. Niewątpliwie ma ona ingerować w przypadku katastrofy pod Świeciem. Kompania ta nie może dotrzeć do Świecia. A nie dopłynie wtedy, gdy most pod Fordonem wyleci w powietrze i zatarasuje nurt rzeki. Stwierdziliśmy, że Polacy nieostrożnie zaczęli minować most. On musi w odpowiednim czasie zostać zniszczony. Zanim jednak dokonamy tej akcji, odbędzie się próba. I to dziś w nocy. Grupa niemieckiej młodzieży z Łęgnowa dokona próby wysadzenia mostu kolejowego w Brdyujściu. Major Goebel słuchał wywodów młodego esesmana nieco zdziwiony. Nie bardzo pojmował, o co chodzi. Fiesler wtajemniczał go jedynie w sprawy wywiadu, i to było dla niego zrozumiałe. Każdy Niemiec w Polsce szpiegiem Wehrmachtu - to była dewiza Goebla. Po co jednak była potrzebna dywersja? Czy ten młokos liczy, że polskie oddziały wojskowe rozsypią się w popłochu, otrzymawszy parę strzałów z krzaków lub zza domu? Bzdura. Czy sianie terroru wśród ludności cywilnej ma jakikolwiek sens? Toż polskie władze wojskowe będą niewątpliwie reagowały. Zabrał więc głos. - Niejasny jest dla mnie cel dywersji. Polacy niewątpliwie będą reagowali. A to pociągnie za sobą śmierć wielu Niemców. Czy to się opłaci?

- Opłaci się. Właśnie o to idzie, żeby Polacy reagowali. Później się z nimi policzymy. Niech się pan o to nie obawia. To już nie prowokacja! W nocy z 31.VIII na 1.IX kapitan Niedzielski pełnił dyżur w sztabie dywizji. Dowódca dywizji wraz z szefem sztabu wyjechali do domu krótko przed dwunastą. W obszernej szkole przy ul. Kordeckiego, gdzie się j przeniosło dowództwo dywizji, było pusto; poza paru oficerami i dyżurnymi telefonistami w dowództwie nikogo nie było. W salach szkolnych, z których usunięto] ławki, unosił się charakterystyczny szkolny zapach - pyłochronu zmieszanego z czymś nieokreślonym. Na ścianach wisiały portrety Mościckiego i Śmigłego. Sytuacja była napięta do maksimum. Meldunki z pogranicza podawały, że Niemcy podciągają swe oddziały tuż nad granicę. Od godziny zero, zero - zarządzono alarm. Kapitan spojrzał na zegarek. Dochodziła 1.30. Od półtorej godziny oddziały 15 Dywizji są już na stanowiskach. Niemcy w każdej chwili mogą wtargnąć na polskie terytorium. Generał Przyjałkowski zapowiedział, że o szóstej będzie znów w sztabie. Gdyby jednak nadszedł jakiś alarmujący meldunek, kapitan ma go natychmiast! budzić. Telefony jednak milczały. Widocznie ani posterunki straży granicznej, ani wysunięte elementy nic nie stwierdziły. Kapitan wyszedł przed budynek. Nad idealnie zaciemnionym miastem panowała cisza. Niebo było czarne gwiaździste. - Cisza przed burzą - pomyślał Niedzielski. Ogłoszone wczoraj żądania Hitlera pod adresem Polski rozwiały ostatnie złudzenia. Nie było już mowy o pokojowym zakończeniu "wojny nerwów", tak jak i nie było mowy o ograniczeniu konfliktu wyłącznie do sprawy Gdańska. Nie było wątpliwości, że wysunięte żądania stanowiła ultimatum, po którym nastąpi wypowiedzenie wojny. Zdaniem sztabowców z dowództwa Armii sytuacja powinna się wyklarować w ciągu 24 godzin. Albo - albo! Wieczorne meldunki z pogranicza mówiły, że powinno to się wyjaśnić wcześniej - kto wie, czy już w tej chwili niemieccy czołgiści nie uruchamiają silników. Wczoraj nadszedł również rozkaz z Naczelnego Dowództwa rozwiązujący Korpus Interwencyjny. 13 DP, rozlokowana dotąd w rejonie Bydgoszczy, rozpoczęła już załadunek na transporty kolejowe. Jej miejsce - jako odwód Armii - miała zająć 27 DP, na razie wepchana głęboko w kichę pomorskiego "korytarza". - Panie kapitanie - usłyszał Niedzielski głos podoficera dyżurnego - telefon z Komendy Wojskowej stacji Bydgoszcz-Wschód. Kapitan wszedł do budynku. Komendant wojskowy - jakiś podporucznik rezerwy - meldował, że 20 minut temu dokonano napadu na most kolejowy w Brdyujściu. - Kto napadł? - dopytywał się Niedzielski. - Nie wiem. Niestwierdzeni osobnicy znienacka napadli na dwóch strażników kolejowych pilnujących mostu, zamordowali ich nożami. Jeden ze strażników zdążył wystrzelić z karabinu, alarmując kompanię piechoty 13 DP ładującą się w Łęgnowie. Piechurzy pobiegli w stronę mostu - meldują, że widzieli kręcących się po moście cywilów. Oddali parę strzałów wzywając ich do zatrzymania się. Ci jednakże uciekli zabierając ze sobą broń obu zamordowanych strażników. - Jakie wydał pan zarządzenia? - Wysłałem wzmocnioną drużynę z kompanii kolejowej. - Dobrze, proszę zarządzić alarm kompanii i zwiększyć czujność.

- Tak jest. Kapitan odłożył słuchawkę. Nie było wątpliwości, że napad nie był dokonany przez męty społeczne w celach rabunkowych. To mogła być robota "turystów" z Niemiec albo miejscowych hitlerowców z Łęgnowa. Tak, tak - raczej tych ostatnich. Czyżby to miał być początek? Dywersja zsynchronizowana z uderzeniem z zewnątrz? A może to jednak tylko prowokacja? Zatelefonował do Komendy Miasta, do koszar piechoty, artylerii i komendy Policji Państwowej. Zewsząd, otrzymał meldunki, że w mieście panuje spokój. Nikt się nie kręci. Cicho i spokojnie. Nieco uspokojony rozłożył się na kanapce. Po ogłoszeniu mobilizacji zastosowano w stosunku do Niemców pewne sankcje, zamknięto Cywilne Kasyno, aresztowano paru działaczy, kilku, uciekło. Nie rozwiązywało to jednak sprawy. Oficjalnie Niemcy wprawdzie przycichli, ale buta w dalszym ciągu patrzyła im z oczu. Przed czwartą znów zaterkotał telefon. Tym razem odezwała się placówka straży granicznej pod Więcborkiem. Dowódca placówki meldował, że słyszy za granicą odgłosy nawołujących się Niemców i szum motorów. - No cóż - mruknął do siebie Niedzielski - za godzinę wszystko już chyba będzie jasne... Dochodziła piąta. Wstał mglisty poranek. Znów odezwał się ten sam telefon. Tym razem dowódca meldował, że jest silnie ostrzeliwany. Niemcy przekraczają granicę. W połowie zdania łączność urwała się. Po drugiej stronie linii panowała cisza. Kapitan zdecydował się zawiadomić generała. Zanim jednak dowódca dywizji zdążył przyjechać do sztabu, odezwał się urząd pocztowy małej nadgranicznej miejscowości koło Sępolna. Pracowniczka urzędu meldowała, że przez wieś przejeżdżają niemieckie czołgi. - Dużo ich przejechało? - dopytywał się kapitan. - Dużo. Bardzo dużo - powtarzała dziewczyna drżącym głosem. W kilka minut później generał Przyjałkowski łączył się z Dowództwem Armii w Toruniu. Tam już wiedziano o ruchu czołgów na Sępolno. - To już chyba nie prowokacja? - Nie. Tym bardziej - chrobotał w słuchawce głos szefa sztabu Armii - że przed chwilą nadszedł meldunek o zaatakowaniu Chojnic przez pociąg pancerny i bombardowaniu Tczewa. Wszystkie oddziały w polu zostały powiadomione o wkroczeniu niemieckich sił zbrojnych na polskie terytorium. Starcia toczyły się wzdłuż całej granicy. Sztab dywizji pracował pełną parą. Zbierano nadchodzące meldunki, wysyłano je wyżej, wydawano pierwsze rozkazy bojowe. Generała Przyjałkowskiego najbardziej interesował kierunek zachodni z Piły, lecz na razie nie nadchodziły stamtąd żadne meldunki. Dysponując plutonem lotnictwa obserwacyjnego, postanowił wysłać samolot w rejon Piły. Dowódca eskadry był jednakże w kłopocie. Jeszcze w okresie mobilizacji otrzymał na jednej z odpraw u Dowódcy Lotnictwa Armii dużą zalakowaną kopertę z napisem: OTWORZYĆ NA SPECJALNY ROZKAZ DOWÓDCY LOTNICTWA ARMII. Kapitan wiedział, o co chodzi. Gdy na wiosnę rozpoczęła się akcja rozpoznawcza niemieckich samolotów, nasi myśliwcy usiłowali je przyłapać. Bezskutecznie zresztą, gdyż niemieckie samoloty rozpoznawcze latały na pułapie nieosiągalnym dla polskich przestarzałych petek. W czasie pogoni jeden z myśliwców zaczepił o granicę w rejonie Grudziądza. Niemcy złożyli w MSZ PZL P-11- polski samolot myśliwski, skonstruowany w r. 1933. Prędkość maksymalna 390 km/godz. Nominalnie osiągał pułap 11 000 m, w praktyce – mniejszy protest, oświadczając naturalnie, iż żaden niemiecki samolot nie naruszył polskiego terytorium. Wydano wówczas bardzo ostre restrykcje. Nie wolno więc było strzelać do niemieckich samolotów bez

ostrzeżenia, nie wolno było zbliżać się do granicy na odległość mniejszą niż 10 km. Zarządzenia te miały być odwołane w chwili wybuchu wojny. Koperta zawierała nowe instrukcje oraz pierwsze zadania bojowe. Instrukcja zaczynała się od zdania "Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami...", a tego nikt jeszcze oficjalnie nie stwierdzał, mimo że już od godziny toczyły się działania wojenne. Dowódca eskadry mógł więc wykonać rozkaz dowódcy dywizji dopiero po otrzymaniu polecenia otwarcia koperty, co nastąpiło około godz. 7. Natychmiast wystartowały dwa samoloty obserwacyjne, jeden w rejon Piły, a drugi w okolicę Więcborka i Sępolna. Po godzinie obie załogi cało powróciły na polowe lotnisko w Bielicach. Z kierunku Piły nie stwierdzono żadnych posuwających się niemieckich oddziałów, meldunek był negatywny. Dowódca dywizji znów odetchnął. Drugi samolot stwierdził ruch oddziałów niemieckich na północo-zachodzie. Na Sępolno szła silna kolumna pancerna, której długości i składu nie udało się stwierdzić ze względu na silną opl. Słabsze elementy rozpoznawcze posuwały się w kierunku na Więcbork- Mrocza-Nakło. A więc z tego było już widoczne, że pierwsze uderzenie niemieckie, jak to dość trafnie rozszyfrował wywiad, będzie na lewe skrzydło 9 DP lub styk 9 i 15 DP. Około godziny 10 rozległ się głos syren alarmowych. Bydgoszcz miała przeżyć pierwszy nalot niemieckiego lotnictwa. Samoloty nadlatywały z zachodu na wysokim pułapie, około 5000 metrów. Polska artyleria przeciwlotnicza, dysponująca lekkimi działkami 47 mm o pułapie ca 4500 m, milczała. 27 bombowców z groźnym pomrukiem nadlatywało nad śródmieście. Sypnęły się bomby na stację kolejową i koszary piechoty. Posypały się szyby i nad miastem wykwitły czarne grzyby dymów. Wszystko trwało bardzo krótko - niemiecka wyprawa bombowa sunęła dalej na wschód. Ten pierwszy nalot nie spowodował większych szkód. Mimo że nie strzelała polska artyleria przeciwlotnicza, a na niebie nie pokazał się ani jeden własny myśliwiec, nastrój wśród ludności był dobry. Wiadomość o wybuchu wojny przyjęto spokojnie i z powagą. Jak przykrą wiadomość, na którą czeka się od dawna, ale która jest nieunikniona. Słupy ogłoszeniowe i mury domów były zalepione afiszami i ogłoszeniami. Obok pompatycznych afiszy propagandowych, zapewniających, że jesteśmy "silni, zwarci i gotowi", znajdowały się ogłoszenia władz miejskich i państwowych, podające zarządzenia na wypadek wojny. Tłumy ludzi gromadziły się przed ulicznymi głośnikami i redakcjami czasopism, oczekując na wieści z frontu i ze świata. Oczekiwano wystąpienia Francji i Anglii. Wbrew przewidywaniom przed sklepami nie było kolejek, nie rzucano się tłumnie na wykupywanie żywności i innych artykułów powszechnego użytku. Koło południa pojawiły się w mieście pierwsze wozy z uciekinierami z linii frontu. Opowiadano, że w miejscowościach położonych na przedpolach doszło do wystąpień Niemców przeciwko polskiej ludności. Władze administracyjne i policja podobno się za wcześnie ewakuowały. Rozsiewano wieści o napadach Niemców na polskie sklepy oraz urzędy. Na przedpolu jednakże 15 DP nic specjalnego nie działo się. Wysunięte do przodu elementy osłonowe wycofywały się na zasadnicze linie obronne, utrzymując luźny kontakt bojowy z rozpoznawczymi jednostkami niemieckimi. Dowódcę dywizji i szefa sztabu niepokoił jedynie meldunek o stwierdzonej pod Sępolnem kolumnie pancernej. Od paru godzin nie było o niej wieści. Lotnicze rozpoznanie armii nie stwierdziło jej. Przypuszczano, iż weszła w Bory Tucholskie.

Piąta kolumna przygotowuje uderzenie Na jednej z kamienic bocznej ulicy wisiała tabliczka: DR MARIA GOEBEL - CHOROBY WEWNĘTRZNE. Dr Goebel zajmowała na pierwszym piętrze obszerne sześciopokojowe mieszkanie z dwoma wyjściami - frontowym i kuchennym. Spore podwórze kamienicy kończyło się ogródkiem będącym własnością pani doktor, ogródek przylegał do ogrodu posesji z sąsiedniej ulicy, był nawet połączony z nim furtką. Właścicielem tej sąsiedniej posesji był dyrektor niemieckiego gimnazjum. Na swoje potrzeby zawodowe dr Goebel zajmowała trzy pokoje. W jednym była poczekalnia, w drugim gabinet przyjęć, a w trzecim gabinet rentgenowski, pełen tak tajemniczych dla pacjentów aparatów i urządzeń. Doktor Goebel na ogół lubiano i szanowano. Każdemu chętnie służyła radą i pomocą, nie pobierała zbyt wysokich honorariów i chętnie prowadziła z chorymi długie rozmowy na przeróżne tematy. Mówiła płynnie po polsku i uważano ją za Polkę z pochodzenia. Zapominano nawet, że jej mąż był kiedyś zawodowym pruskim oficerem. Fiesler wszedł na I piętro i zadzwonił. Drzwi otworzyła pokojówka. Mimo że była godzina przyjęć, poczekalnia świeciła pustką. Ludzie mieli inne kłopoty i nie myśleli o dolegliwościach. Oficjalna wiadomość o wybuchu wojny nie wzbudziła w Fieslerze entuzjazmu. Jego marzenia o wielkiej karierze już rozwiały się niczym poranna mgła. Wczorajsza popołudniowa odprawa u sturmbannführera w niczym nie poprawiła jego sytuacji. Jego cenne spostrzeżenia o przeprawie pod Chełmnem na nic się nie zdały. O tym pomyśleli już inni. A jego rola ograniczyła się właściwie do funkcji magazyniera. Przez długie lata prowadził wywiad na terenie Pomorza, a teraz pewnie ten nadęty esesman zapisze to na swoje konto. Przez ostatnie miesiące magazynował skrzętnie broń i amunicję nadsyłaną nielegalnymi drogami z Rzeszy. W nocy, zgodnie z poleceniem, broń przy pomocy Röhra i innych rozprowadził w teren i czuł, że na tym jego rola się skończyła. Najwyżej jeszcze postrzela zza węgła do Polaków, rozpuści nieco plotek i na tym koniec. To ma być odpowiednia rola dla niego - Fieslera? To potrafi byle głupek - nie przymierzając jak ten młody Röhr. Jak tak dalej pójdzie i wojna przeciągnie się, to gotowi go po zajęciu Bydgoszczy ubrać w mundur i wysłać na front, aby ginął za vaterland i Hitlera. Nie. Na to stanowczo nie miał chęci. Jemu się uśmiechały godności, zaszczyty i majątki po Polakach, których się stąd wyrzuci. W jadalni zastał sturmbannführera, Goebla i jakiegoś nie znanego osobnika. Domyślił się, że to jeden z instruktorów przysłanych z Rzeszy - jeden z tych, którzy, zgodnie z zapowiedzią sturmbannführera, mieli objąć kierownictwo akcji zbrojnej w Bydgoszczy. Sturmbannführer promieniał. Niemieckie siły zbrojne wzdłuż całej prawie granicy wtargnęły do Polski. Luftwaffe już się pastwi nad otwartymi miastami. Ten podniosły nastrój zepsuł mu jednak poranny meldunek o nieudanym napadzie na most w Brdyujściu. Dowódcę grupki, młodego Niemca z Łęgnowa, usiłował bronić major Goebel. - Na wojnie różnie bywa - tłumaczył. - Raz się odnosi zwycięstwa, a innym razem porażkę. - Tak mogło być w armii kaisera - wrzasnął sturmbannführer. - Narodowi socjaliści odnoszą tylko zwycięstwa! Goebel wzruszył ramionami. Temu żółtodzióbowi przewróciło się w głowie, jeśli chce być mądrzejszy od Clausewitza i Schliefena. - Wszystko wykonałem zgodnie z rozkazem - tłumaczył się niefortunny dowódca - o 2.30 zaatakowaliśmy most z obu stron jednocześnie. Jednakże jeden z tych polskich wartowników

widocznie usłyszał coś, może przeczuł, i zdjął karabin. Zadźgałem go osobiście, Herr Sturmbannführer, ale w agonii zdążył jeszcze nacisnąć spust. Myślałem, że nikt nie zwróci uwagi na pojedynczy strzał. Pionierzy - ci dwaj, których przysłał nam pan sturmbannführer - zaczęli zakładać ładunki, a tu tymczasem od strony Łęgnowa nadbiegli polscy żołnierze. Z daleka zaczęli już strzelać, a że było ich znacznie więcej, kazałem wycofać się. - To wszystko są głupie tłumaczenia. Befehl ist Befehl. A rozkaz był wyraźny: wysadzić most. Wyście go nie wykonali. Będziecie za to ukarani! - Jawohl. - Nie będziemy już powtarzać próby wysadzenia mostu w Łęgnowie. Zabierzemy się od razu do mostu w Fordonie. I to szybko. Tu do rozmowy wmieszał się trzeci, milczący dotąd mężczyzna. - Przypominam panu, Herr Sturmbannführer, że Bydgoszcz leży w pasie działania III Korpusu piechoty, którego dowódcę generała Haase, ja tu reprezentuję! Możecie uprawiać małą dywersję, strzelać do Polaków, rozsiewać defetystyczne wiadomości i tak dalej. Natomiast nie wolno wam zaczynać żadnych działań mających znaczenie operacyjne. Most w Fordonie wyleci w powietrze na rozkaz dowódcy korpusu. Gdy będzie odpowiednia sytuacja na froncie. Nie wcześniej, Herr Sturmbannführer Goebel przyglądał się mówiącemu z szacunkiem, wyczuwał w nim doświadczonego oficera sztabowego. To jasne, że most nie może być wysadzony zbyt wcześnie. Polacy mogliby usunąć z nurtu zniszczone przęsła i przerzucić pod Świecie ciężkie pontony, które właśnie nie mogą tam dotrzeć. Rozmowa ta miała miejsce na pół godziny przed przybyciem Fieslera. Fiesler nie znał więc jej treści. Od sturmbannführera dowiedział się jedynie, że dziś w nocy w rejonie Bydgoszczy zostaną dokonane liczne zrzuty spadochroniarzy niemieckich. Należy część ich wprowadzić do miasta i poukrywać u miejscowych Niemców, część zostawić w terenie. W nocy będzie można również zacząć działania dywersyjne na znaczną skalę. - Czy broń została już rozprowadzona? - zapytał sturmbannführer Fieslera. - Tak jest. Z wyjątkiem rezerw. - Gdzie one się znajdują? - U mnie i u Röhra. - Czy to pewne miejsce? - Nie ma nic pewnego. Policja węszy, gdzie się da. - Na razie dziękuję. Wieczorem wydam dalsze rozkazy. Po wyjściu Fieslera w pokoju zapanowała cisza. - Dochodzi godz. 13 - zauważył Goebel. Trzej mężczyźni wstali i przeszli do gabinetu rentgenowskiego. Było tu ciemno. Major zapalił słabą żarówkę. W jej nikłym świetle otworzył jeden z aparatów. Pogrzebał w środku i wyciągnął słuchawki. * 1 września 1939 r. - pierwszy dzień wojny - dobiegał końca. Dotychczasowy przebieg działań był dla 15 Dywizji na ogół pomyślny. Rozpoznanie naziemne i lotnicze nie stwierdziło na przedpolu groźniejszych sił niemieckich. Oddziały utrzymywały z nieprzyjacielem luźny kontakt bojowy, odpierając parę wypadów. Wzięto jeńców z 50 DP i Brygady "Netze", a więc - zgodnie z danymi wywiadu - z III Korpusu piechoty gen. art. Haase. Na 9 DP nacierała niemiecka broń pancerna, rozbijając batalion 34 pułku. 27 DP rozpoczęła ruch odwrotowy na południe. W Bydgoszczy panował spokój, rosła jedynie fala uciekinierów z terenów objętych działaniami wojennymi. Lotnictwo niemieckie w godzinach popołudniowych ograniczyło się wyłącznie do rozpoznania. Własne lotnictwo myśliwskie zestrzeliło jednego Dorniera.

W godzinach wieczornych ogłoszono komunikat ze Sztabu Generalnego - podawał on między innymi o walkach wzdłuż całej prawie granicy i o silnym działaniu lotnictwa niemieckiego. Na terenie całego kraju zestrzelono - według danych komunikatu - 34 samoloty i zniszczono ponad 100 czołgów nieprzyjaciela. Po dniu pełnym wrażeń dowódcy i oficerowie sztabu 15 Dywizja udali się na spoczynek. Około godz. 23 odezwało się dowództwo Armii. Mjr dypl. Kirchmayer dopytywał się, czy dywizja posiada łączność z Koronowem i Tucholą - nadeszły bowiem niepokojące meldunki z rejonu Świekatowa, że ukazały się tam niemieckie czołgi. Jednocześnie w mieście i okolicy zaczęły dziać się dziwne rzeczy, padały pojedyncze strzały, zapalały się tajemnicze światła. Wybuchło parę pożarów nie spowodowanych, jak to z całą pewnością stwierdzono, przez lotnictwo nieprzyjaciela. Nad miastem krążyły tylko niemieckie samoloty rozpoznawcze. Wszystko to wywoływało podniecenie i nerwowość. Poranek 2 września wstał mglisty. Lotnictwo na razie nie mogło działać. Na przedpolu 15 DP, poza lokalnymi starciami, nic specjalnego nie działo się. Ogólnie przypuszczano, że nieprzyjaciel koncentruje się do silnego natarcia, wykorzystując mglistą zasłonę. Od świtu nadchodziły jednocześnie niepokojące wieści z północy. Niemieckie czołgi osiągnęły linię kolejową z Bydgoszczy do Gdańska. Część 9 Dywizji i cała 27 miały już zamkniętą drogę odwrotu i wszystko wskazywało na to, że będą musiały przebijać się na południe siłą. Tak dowództwo Armii, jak i sztab 15 Dywizji nie miały żadnej łączności z odciętymi oddziałami. Prawe skrzydło dywizji zawisło w próżni. Ponieważ jednocześnie 15 DP była związana od zachodu przez III niemiecki korpus, stwarzało to bardzo poważną sytuację. Narastający niepokój potęgowały dodatkowo wieści nadchodzące z miasta. Wprawdzie w poprzednim dniu policja aresztowała około 300 Niemców z dr. Kohnertem na czele, nie rozwiązywało to jednak sprawy. Nikt nie miał wątpliwości, że nocna strzelanina, pożary i światła były dziełem "lojalnej" niemieckiej ludności. Z paru rejonów meldowano o nocnych zrzutach spadochroniarzy. Gwałtownie zwiększyła się fala uciekinierów; z zachodu i z północy ciągnęły setki i tysiące wozów konnych. Opowiadano o okrucieństwach Niemców, o rozkazie wymordowania Polaków w Bydgoszczy. Osobnicy rozpuszczający te wieści, często w mundurach wojskowych lub kolejowych, znikali zazwyczaj na widok zjawiającej się policji lub wojskowego oddziału. Miejsce spokoju panującego do wczorajszego wieczoru zajęła atmosfera panikarstwa i nerwowości. Przyczynił się do tego również widok cofających się kolumn taborowych 9 i 27 DP. Pierwsi bydgoszczanie zaczęli opuszczać miasto. Panika wzmogła się, gdy po ustąpieniu porannej mgły niemieckie lotnictwo wznowiło naloty. Były one znacznie silniejsze niż poprzedniego dnia i zadały znacznie więcej strat, szczególnie wśród ludności cywilnej. Od rana zaczęła się również ewakuacja nadwyżek mobowych bydgoskiego garnizonu. W mieście miały zostać tylko dwa bataliony: wartowniczy i zapasowy 61 pp. Własne lotnictwo na zachodnim przedpolu 15 DP nie stwierdziło nic groźnego. Wysiłki rozpoznania na północy nie dały rezultatu. Niemiecka opl była tam bardzo silna, a poza tym nieustannie działało lotnictwo myśliwskie. Próby nawiązania łączności z odciętymi oddziałami przy pomocy własnego lotnictwa nie powiodły się. W południe miasto przeżyło najsilniejszy nalot. Luftwaffe bombardowała dworzec i koszary, oszczędzając śródmieście prawdopodobnie ze względu na niemiecką ludność. Po jednym z tych nalotów silna wyprawa bombowa zawróciła na wschód. Po paru minutach rozległa się silna głucha detonacja. - Wyleciał w powietrze most kolej owo-drogowy w Fordonie - zameldował gen. Przyjałkowskiemu wojskowy komendant stacji Bydgoszcz. *

Radiostacja, sprytnie ukryta w jednym z rentgenowskich aparatów dr Goebel, działała bez zarzutu. Przedstawiciel gen. Haase skończył nadawanie meldunku, chwilę poczekał na potwierdzenie, po czym zaczął odbierać depeszę z dowództwa III Korpusu. Po chwili wyłączył radioaparat i zabrał się do rozszyfrowywania. W pokoju panowała cisza. - Czy pańskie mieszkanie jest pewne? - Najzupełniej. - Fiesler wspominał o wczorajszym aresztowaniu przez policję szeregu Niemców. Podobno mają być wywiezieni do obozów. Goebel machnął pogardliwie ręką. - To nie było dla nas zaskoczeniem. Od dawna wiedzieliśmy, którzy Niemcy w wypadku wojny będą aresztowani i nie powierzano im żadnych obowiązków. - Pan ma zawsze dobre i pewne wiadomości, Herr Major! - Nie na darmo tyle lat mieszkam w Bydgoszczy i nie darmo moja żona jest tu szanowanym lekarzem. Mamy dużo znajomości. Również i w starostwie, gdzie opracowywane były listy Niemców przewidzianych do aresztowania. Ale co słychać na froncie? Działania rozwijają się planowo. XIV Korpus pancerny zamknął Polakom drogę odwrotu na południe. W tej chwili toczą się zacięte walki z ich 9 i 27 DP. Liczymy jednak, że jeszcze wieczorem nasze dywizje pancerne osiągną Wisłę. A wtedy... W wyobraźni obu Niemców ukazała się wizja otoczonych z trzech stron polskich dywizji, spychanych przez masę pancerną za Wisłę i masakrowanych z góry przez zespoły Stukasów. W korytarzu rozległ się dzwonek. Major drgnął, to był jednak swój - Fiesler. Ubezpieczenie wystawione na ulicy działało. Fiesler przyniósł wiadomość o zniszczeniu mostu w Fordonie. - Na czyj rozkaz? - zapytał twardo oficer ze sztabu III Korpusu. - Na niczyj. Most wyleciał w powietrze w czasie bombardowania Fordonu i przyczółka mostowego. Tak mi przynajmniej meldował jeden z naszych ludzi. - Ach so! Pewnie Polacy założyli do komór ładunki z zapalnikami i nastąpiła detonacja wskutek wybuchu bomby w pobliżu. Czy cały most wyleciał w powietrze? - Tak. Nurt jest zatarasowany stalową konstrukcją. - To świetnie. Do jutra Polacy nie usuną tego. A jutro, najpóźniej pojutrze, ciężkie pontony z Solca powinny być pod Chełmnem, jeżeli mają w czymś pomóc Polakom. Przypuszczam, że nalot na Fordon i most został wykonany nie bez głębszych powodów operacyjnych. Gdzie jest pan sturmbannführer? - Na Szwederowie. Wydaje tam instrukcje na dzisiejszą noc. - Dobrze. Wobec tego ja panom tu coś wyjaśnię. Generał Haase przewiduje jutro rano nasze silne natarcie na pozycje polskiej 15 Dywizji. Należy się spodziewać, że w godzinach południowych nasze wojska przełamią jej linie obronne i zacznie się ruch odwrotowy. Wtedy i my zaczniemy naszą zasadniczą akcję. Plan "zasadniczej akcji" był już dawno ułożony i znany. Bydgoszcz leży na skrzyżowaniu dróg północ-południe i wschód-zachód. Przez miasto biegnie z północy długa arteria komunikacyjna, będąca przedłużeniem szosy gdańskiej. Jasne, że tą arterią będzie się odbywał ruch odwrotowy oddziałów polskich znajdujących się na północ od miasta. Newralgicznym punktem tej arterii są przeprawy na Brdzie. Niemiecki plan wojny przewidywał silne uderzenie pancerne z rejonu Złotowa na wschód i szybkie osią- j gniecie Wisły. W tej sytuacji miała być okrążona część znajdującej się w "korytarzu" Armii "Pomorze". W dalszej fazie bitwy hitlerowskie dowództwo zakładało zniszczenie otoczonych oddziałów oraz wyjście części sił własnych na tyły oddziałów znajdujących się w rejonie Bydgoszczy, a związanych od zachodu. W ten sposób bitwa ta niszczyłaby całkowicie siły polskie

znajdujące się na Pomorzu. Jednakże dowódca IV armii, von Kluge, nie rozporządzał dostatecznymi siłami dla] przeprowadzenia tego manewru. Opierając się więc na starej, szlifenowskiej zasadzie ekonomii sił postanowił nie rozdrabniać się, a działać w dwóch fazach. W pierwszej chciał zniszczyć jednostki polskie otoczone na pół-i nocy i dopiero wtedy - w drugiej fazie - uderzyć na Bydgoszcz. Dawało to jednak wojskom znajdującym siei w rejonie Bydgoszczy swobodę działania. Polacy mogli] wykorzystać czas i albo przegrupować się tworząc bydgoskie przedmoście frontem na północ, albo wycofać na południowy brzeg Brdy. Jedno i drugie nie dawało. Niemcom tego, do czego dążyło OKW - nie otwierało drogi przez Bydgoszcz na południowo-wschód. A kierunek" ten był niesłychanie ważny. Operując z Bydgoszczy siły niemieckie miały rozerwać styk Armii "Poznań" i "Pomorze", wyjść na tyły zasadniczej linii obronnej Armii "Poznań" i na tyły walczącej pod Grudziądzem grupy operacyjnej gen. Bołtucia. Nie rozporządzając dostatecznymi siłami OKW postanowiło do zrealizowania tego planu sięgnąć po inne środki i inne metody, zresztą już wypróbowane w wojnie domowej w Hiszpanii. Gdy na Madryt, broniony przez wojska republikańskie, szły cztery kolumny wojsk rebelianckich, generał Franco wszem i wobec oświadczył, że piąta kolumna jest już w mieście - są to jego zwolennicy, którzy w odpowiednim momencie wystąpią zbrojnie i przyczynią się do szybkiego zdobycia stolicy. Oświadczenie okazało się zwykłą, chełpliwą pogróżką, gdyż walki o Madryt toczyły się przez długie miesiące - pozostało jednak określenie "piąta kolumna" jako synonim dywersji. Rolę piątej kolumny mieli w Bydgoszczy odegrać miejscowi Niemcy, "lojalni" obywatele Rzeczypospolitej. Jasne było, że w przypadku udanego manewru otaczającego, oddziały, którym uda się ujść z okrążenia, będą się usiłowały wycofać na Bydgoszcz. Ruch ten będzie się odbywał na zapleczu 15 Dywizji - również wycofującej się lub też przegrupowującej się. Oddziały wycofujące się po klęsce, przemieszane z masą wozów uciekinierów cywilnych - to potencjalny sprzymierzeniec dywersji. Gdy do tej fali dojdą jeszcze wycofujące się jednostki 15 Dywizji, akcja dywersyjna - jeżeli będzie przeprowadzona energicznie i zdecydowanie - może zdezorganizować i rozproszyć najlepszy bojowy oddział... Założono, że akcja ta nastąpi w mieście. Naturalnie o zorganizowaniu i uzbrojeniu tak silnych oddziałów dywersyjnych, aby mogły się one zmierzyć w otwartej walce z dywizją piechoty, nie było mowy. Założono więc działanie małych oddziałków, a nawet pojedynczych dywersantów, całość jednakże działania dywersyjnego musiała być dość długotrwała - 10, a nawet do 20 godzin. Chodziło więc głównie o to, aby polskie dowództwo wojskowe nie mogło szybko i skutecznie zdławić dywersji. Wywiadowi niemieckiemu było wiadomo, że jedyna siła mogąca stłumić akcję dywersyjną - oddziały 13 DP mającej stanowić odwód D-cy Armii "Pomorze" - została jeszcze w przeddzień wybuchu wojny wycofana z miasta. W garnizonie pozostały jedynie nadwyżki mobowe, które zresztą zaczęto już częściowo ewakuować, tak że ostatecznie dowództwo polskie mogło rzucić przeciwko dywersantom zaledwie 2-3 bataliony. A to już, wobec dużego rozproszenia sił piątej kolumny, nie mogło być dla akcji niemieckiej groźne. Ludność cywilna była według założeń kierownictwa dywersji raczej czynnikiem sprzyjającym. Dwudniowe intensywne bombardowanie miasta, rozsiewane od wybuchu wojny wieści o okrucieństwach niemieckich, o rozkazach wymordowania Polaków, pogróżki w rodzaju "niedługo przyjdzie tu Hitler i zrobi z wami porządek" - to wszystko powinno wytworzyć tak silne I nerwowe napięcie i taką grozę sytuacji, że na wieść o wkraczaniu Niemców do miasta ludzie powinni w panice rzucić się do ucieczki. Już wieczorem 1 września rozpoczęto przygotowania ; do akcji. Broń ręczna i maszynowa oraz amunicja - skrzętnie dostarczane wieloma drogami z Rzeszy i magazynowane w melinach na terenie miasta i powiatu - powędrowały na wyznaczone punkty. Przenosili je Niemcy młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, w kieszeniach, pod płaszczami, w walizkach,

teczkach, w wozach uciekinierów, pod stosami domowych gratów i pierzyn. Wędrowały na strychy wysokich domów, do piwnic, na wieże kościołów ewangelickich, a nawet do szpitali i szkół. Niemieccy instruktorzy wojskowi, owi ,turyści i kuzyni", których wybuch wojny "niespodzianie" zastał w Polsce i którzy tajemniczo zginęli w terę-' nie, lub też zgoła zrzuceni nocą skoczkowie spadochronowi objęli dowództwo nad grupami miejscowych Niemców, czekając na rozkaz z tamtej strony frontu. Przygotowania do akcji przebiegały zgodnie z planem i wszystko zdawało się wróżyć pełne jej powodzenie. Nadzieje, wahania, decyzje Po południu 2 września w dowództwie dywizji panował stan podniecenia. Wprawdzie na zachodzie odparto słabe natarcie niemieckie 50 DP, a brygada "Netze" zająwszy Nakło nie przejawiała większej aktywności, na północy jednak sytuacja wyglądała nader groźnie. Pozycje obronne 9 DP zostały przecięte pancernym klinem i obecnie oddziały tej dywizji wraz z 27 DP toczyły ciężkie walki o drogę na południe. Z jednostkami tymi nadal nie było żadnej łączności. Samolotem wysłanym przez dowództwo lotnictwa Armii "Pomorze" nie udało się odszukać miejsc postoju dowódców. Z relacji lotników wynikało, że sytuacja jest mocno zagmatwana. Jeden z oficerów wróciwszy z Torunia powiedział Niedzielskiemu, że w dowództwie Armii panuje nastrój minorowy, a generał Bortnowski jest całkowicie przygnębiony, zdając sobie sprawę z własnej bezsilności wobec grożącej klęski. W obliczu tego zagrożenia już rano skierowano pod Świecie kompanię ciężkich pontonów. Zaledwie jednak pontony ruszyły z przystani w Solcu, wyleciał w powietrze most fordoński tarasując nurt na całej jego szerokości. Stało się to w czasie nalotu, w dość niejasnych okolicznościach. Dowódca kompanii saperów zginął w czasie bombardowania, ale dowódca saperów Armii twierdził, że zabronił zakładać detonatory. Czy dowódca kompanii zbagatelizował rozkaz, czy też most wyleciał z innego powodu? Trudno obecnie było dociec. Dowódca 15 Dywizji usiłował na własną rękę, przy pomocy rozpoznania lotniczego, wyjaśnić położenie na północy. Pierwszy samolot powrócił po półtoragodzinnym locie silnie poturbowany. Pilot był ciężko ranny, a obserwator nie żył. Wysłano natychmiast drugą maszynę. W tych godzinach pełnych napięcia generał Przyjałkowski zachowywał kamienny spokój. Siedząc przy stole z rozłożonymi mapami, przeglądał meldunki. Były coraz bardziej niepomyślne. Od zachodu dywizję wiązał coraz silniej naciskający III Korpus, a południowe jej skrzydło "wisiało w powietrzu". Nie znając sytuacji na północy generał zadawał sobie ustawicznie pytanie, czy Niemcy rzucą wszystkie siły do walki z otoczonymi wojskami, czy też utworzywszy rygiel runą bronią pancerną na bezbronną z tego kierunku Bydgoszcz. Dowództwo Armii nie podejmowało żadnej decyzji i nie wydawało rozkazu przegrupowania. Ta chwiejność była zrozumiała, w kotle na północy znajdowały się przecież prawie dwie dywizje piechoty i brygada kawalerii. Liczono, że siły te zdecydowanym uderzeniem mogą sobie otworzyć drogę na południe. Żeby tylko było o nich wiadomo coś więcej... Od startu samolotu minęły trzy godziny. Dowódca eskadry meldował z lotniska, że samolot miał benzyny na dwie i pół godziny, należy więc uważać go za strącony. - Proszę wysłać jeszcze jeden! - Tak jest, panie generale! Przydzielony do 15 DP pluton lotnictwa obserwacyjnego działał niesłychanie ofiarnie, dysponował jedynie przestarzałymi samolotami typu Lublin RXIII, rozwijającymi szybkość 130 km/godz. i uzbrojonymi w jeden karabin maszynowy. A jednak załogi tych starych gratów latając wśród huraganowego ognia niemieckiej opl, przy miażdżącej przewadze

niemieckiego lotnictwa, obrywając nieraz od własnej piechoty - potrafiły już od świtu 1 września rozpoznać niemieckie kolumny, śledzić ich ruch i przegrupowania. Było już zupełnie ciemno, gdy z lotniska zameldowano o powrocie samolotu. - Jest silnie postrzelany, ale obserwator zdrów. - Niech natychmiast melduje się u mnie. Generał z niepokojem wpatrywał się w mapę z wyrysowanymi niebiesko pozycjami dywizji i czerwonymi oznaczeniami sił nieprzyjaciela. W rejonie Borów Tucholskich była wielka niewiadoma. Co tam się dzieje? Po niespełna dwudziestominutowym czekaniu do pokoju dowódcy dywizji wszedł kapitan Niedzielski w towarzystwie młodego porucznika lotnictwa. - Panie generale, porucznik Sawicki melduje swój powrót z rozpoznania! - Niech pan siada i chwali się. Lotnik był wyraźnie zmęczony. Usiadł na krześle i wyjąwszy blok meldunkowy przedstawiał położenie w rozpoznanym rejonie. - Na szosie z Tucholi do Świecia stwierdziłem kolumnę czołgów. - Czy na pewno to były czołgi? - Na pewno. Wprawdzie robiło się już szaro, ale nadleciałem na bardzo małej wysokości i rozpoznałem je dokładnie. Czoło kolumny znajdowało się mniej więcej 10 kilometrów na północny zachód od skrzyżowania z torem kolejowym. Długości kolumny nie udało mi się stwierdzić. - Strzelano do was? - zapytał jeden z oficerów sztabu. - Naturalnie. I to bardzo mocno. Całego grata nam postrzelali, oberwał i silnik, ale jakoś dociągnęliśmy do lotniska. - Co pan jeszcze widział? - Poza tym nigdzie niemieckich oddziałów nie stwierdziłem. Na drogach były jedynie wozy uciekinierów, a daleko na północy rozciągały się dymy pożarów. Generał zamyślił się. Jeżeli czołgi idą na Świecie, należy przypuszczać, że bitwa z 9 i 27 DP została rozstrzygnięta na korzyść Niemców. Inaczej nie odciągaliby sił pancernych. Kierunek marszu na Świecie wskazywał, że nieprzyjaciel dąży do ostatecznego zamknięcia w kotle rozbitych wojsk. Nie zazdrościł dowódcom otoczonych dywizji. Z drugiej -strony nieco się uspokoił, gdyż wobec takiej sytuacji w ciągu najbliższych godzin nic powabnego, jego zdaniem, 15 Dywizji nie groziło. - Ponieśliście dziś poważne straty - powiedział w zamyśleniu do lotnika. - Tak jest, panie generale. Ale nic na to nie poradzimy. To jest wojna. - Słusznie. Dziękuję panu. Po tym meldunku zapanowała atmosfera uspokojenia. W mieście dalej jednak trwała strzelanina, nadal wybuchały w okolicy pożary, w powietrzu znów krążyły niemieckie samoloty. Nadchodziła noc z 2 na 3 września. W dowództwie dywizji nikt nie myślał o śnie. Od północy do miasta zaczęły spływać pierwsze fale rozbitków z 9 i 27 DP. Jak zwykle w takich wypadkach relacje były mocno przesadzone. Opowiadano o zniszczeniu wszystkich otoczonych wojsk, o olbrzymiej ilości czołgów, o niemieckich okrucieństwach. Strzelanina w mieście przybrała na sile. Doszło do paru wypadków atakowania oddziałów wojskowych przez spore grupy dywersantów. Strzelano do wojsk na ul. Jagiellońskiej i z cmentarza ewangelickiego, a w Łęgnowie ostrzelano stację kolejową. O świcie generał Przyjałkowski został powiadomiony o rozpoczętej ewakuacji władz administracyjnych i policji. W mieście zostawało jedynie wojsko. Fala uciekinierów przeszła - przez Bydgoszcz i spłynęła na Inowrocław. Dowództwo Armii w Toruniu miało już stosunkowo pełny obraz położenia własnych wojsk, traciło jednak panowanie nad sytuacją - inicjatywa spoczywała całkowicie w ręku przeciwnika.

Po dniu 3 września spodziewano się wiele. W południe mijał termin ultimatum wysłanego do Hitlera przez rządy Francji i Anglii. Liczono, że natychmiast po upłynięciu tego terminu nastąpi wypowiedzenie wojny i zaczną się silne działania na zachodzie, co powinno odciążyć Polskę. Bardziej optymistycznie nastrojeni spodziewali się nawet, że Niemcy w ostatniej chwili skapitulują wobec groźby wojny na dwa fronty. Uważano nawet, że właśnie działania na Pomorzu wskazują na tego rodzaju możliwości. Po uzyskaniu bowiem połączenia Rzeszy z Prusami Wschodnimi wojska niemieckie zatrzymają się i zaczną się pertraktacje. Niemcy będą chcieli zatrzymać jedynie to, co już zajęli, a więc Pomorze i Śląsk... W rzeczywistości rozwój sytuacji na frontach przeczył temu. Pod Częstochową zarysował się wyraźny kryzys. Niemcy silnymi kolumnami pancernymi parli w środek Polski, drugi klin pancerny uderzał od południa. W tym stanie rzeczy do optymizmu nie było żadnego powodu. Rano w niedzielę w mieście uspokoiło się, ustała strzelanina. Dzień zapowiadał się słoneczny - typowy dzień złotej polskiej jesieni. Tłumy ludzi wyległy na ulice. Komentowano ostatnie wieści, podążano do kościołów. Z północy ciągnęło coraz więcej oddziałów z 9 i 27 DP, którym udało się wyrwać z okrążenia. Kierowano je do lasów na południe od Bydgoszczy. Jeszcze przed godziną 9 wystartowały dwa samoloty na rozpoznanie przedpola dywizji. W sztabie oczekiwano na meldunki i rozkazy. * W kolejnej naradzie, która odbywała się również w mieszkaniu dr Goebel, brał udział sturmbannführer, delegat sztabu III Korpusu, Goebel i Fiesler. W nocy dowództwo Korpusu powiadomiło, że silne natarcie na pozycje 15 DP wyruszy we wczesnych godzinach porannych. Przełamania obrony należy się spodziewać pomiędzy godziną 9 a 10. Generał Haase decyzję terminu rozpoczęcia akcji dywersyjnej przekazywał organizacji w Bydgoszczy. Sturmbannfüuhrer chciał zacząć o dziewiątej. Przeciwstawiali się temu przedstawiciel Korpusu i major Goebel. Fiesler nie zajął żadnego stanowiska. - Na co właściwie mamy czekać - pieklił się sturmbannführer. - Jeżeli o dziewiątej będą przełamane pozycje, to już o dziesiątej przez Bydgoszcz będą wycofywały się rozbite polskie oddziały. Czy panowie sądzą, że narodowosocjalistyczna armia nie upora się gładko z polską obroną? A może panowie zakładają, że Polacy zatrzymają niemieckie natarcie? Widzieliście, co się działo na północy. Te polskie 9 i 27 DP już nie istnieją, a jutro nie będzie istniała 15 DP. Tymczasem jednak Polacy zaczynają węszyć tu i ówdzie. Nocne strzelaniny i nasza mała dywersja zwiększyły ich czujność. Broń i grupy są już na miejscach. Niech nastąpi jakaś wsypa, a koniec z całą przez długie miesiące przygotowywaną akcją! Major Goebel miał inny pogląd na te sprawy. Jego zdaniem na wojnie nie ma nic całkowicie pewnego. Nie wątpi on, naturalnie, w sukces III Korpusu, ale z drugiej strony trudno przewidzieć, kiedy się zacznie odwrót polskiej dywizji. Może to nastąpić również dobrze w południe jak i wieczorem. - Możliwość wsypy wykluczam - stwierdził Goebel. Wczoraj wieczorem i dziś w nocy ewakuowała się z miasta policja i władze administracyjne. Pozostało tylko wojsko. Jest go bardzo mało i nie jest ono w stanie nam zagrozić. O to pan sturmbannführer może być spokojny. Stanowisko Goebla poparł przedstawiciel sztabu Korpusu. Jego zdaniem należało czekać na widoczny i niewątpliwy ruch odwrotowy, a nie zakładać, że na pewno on nastąpi o określonej godzinie. .Sytuacja jest zresztą dość ciężka. Generał Haase powierzając im decyzję rozpoczęcia dywersji niewątpliwie wierzył, że moment ten będzie wybrany odpowiednio. - Pan sturmbannführer - przedstawiciel armii nie bez ironii zaakcentował ten esesowski stopień - przedkłada widocznie względy polityczne nad wojskowymi. Nie mogę się na to zgodzić. Niemieckie siły zbrojne prowadzą tu działania wojenne zgodnie z rozkazami, jakie otrzymały, i zgodnie z interesami narodu niemieckiego. A w czasie wojny względy wojskowe