ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Wróg i kochanek - Putney Mary Jo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Wróg i kochanek - Putney Mary Jo.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Putney Mary Jo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 7 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

Przedmowa Śmierć króla Henryka I w 1135 roku zapoczątkowała czasy określane niekiedy mianem anarchii. Henryk był sprawnym i bezwzględnym władcą, ale chociaż spłodził ponad dwadzieś­ cioro dzieci z nieprawego łoża, to jego następczynią została jedyna prawowita córka Matylda, za młodu wydana za cesarza Niemiec. Uwielbiana w Niemczech, owdowiała, gdy miała nieco ponad dwadzieścia lat, i powróciła do Anglii, gdzie powszechnie mówiono o niej „cesarzowa". Następnie Henryk wydał córkę za Gotfryda, czternastolet­ niego spadkobiercę hrabiego d'Anjou. Związek ten, niechciany przez samych małżonków, wzburzył ponadto szlachtę nor- mandzką, ponieważ Normandię i Anjou dzieliła odwieczna wrogość. Jednak król miał dość siły, by zmusić swych wasali do przysięgi, że zgodzą się, aby Matylda została jego następczynią. Jednakże, gdy tylko zmarł, kuzyn Henryka, Stefan z Blois (który pierwszy zaprzysiągł lojalność Matyldzie, a prawdopodobnie był wcześniej jej kochankiem) natychmiast zagrabił koronę i skarbiec. Stefan był układny i rycerski, nic więc dziwnego, że wasale i Kościół przyjęli go z radością jako władcę zamiast Matyldy. Niestety, ambicje nowego króla przekraczały jego możliwości, tak że w ciągu zaledwie kilku lat zraził sobie Kościół i wielu poddanych.

6 MARY JO PUTNEY Robert z Gloucester, najstarszy bastard króla Henryka, jeden z największych angielskich posiadaczy ziemskich, był po­ wszechnie szanowany za swe talenty i prawość. Wiosną 1138 roku postanowił udzielić przyrodniej siostrze poparcia w jej roszczeniach do tronu, rzucając wyzwanie królowi Stefanowi. Zachód i południe Anglii poparły Roberta i kraj pogrążył się w wojnie domowej. Większość batalii toczyła się na obszarach granicznych między zwolennikami Matyldy na zachodzie i większym, wschodnim obszarem kraju, wiernym Stefanowi. Liczni wasale powitali anarchię z zadowoleniem, jako okazję do zwiększenia własnych wpływów, przyjmując ziemię i tytuły równie chętnie od każdej ze stron konfliktu. Nawet jak na owe brutalne czasy zdarzały się przypadki wyjątkowych rzezi, mimo że Robert z Gloucester dosyć dobrze utrzymywał porządek na kont­ rolowanych przez siebie terenach. Matylda, chociaż bliska zdobycia tronu, nie osiągnęła swego celu. (Często była oskarżana o arogancję, wyniosłość i samo­ wolę, cechy uznawane jako całkiem normalne u króla, ale kronikarze mężczyźni nie mogli ich znieść u kobiety. Od tamtych czasów niezbyt wiele się zmieniło). Po śmierci Roberta z Gloucester w 1148 roku Matylda powróciła do Normandii i nigdy więcej nie pojawiła się w Anglii, ale jej młodszy syn Henryk podjął ponownie kwestię dziedzictwa Andegawenów (nazwaną tak od gniazda rodowego męża i synów Matyldy w Anjou). Nieodrodny potomek Wilhelma Zdobywcy, Henryk, dokonał swojej pierwszej inwazji na Anglię w wieku lat zaledwie czternastu. Militarnie nic nie osiągnął, ale - co wręcz zakrawało na farsę - udało mu się przekonać króla Stefana, aby ten opłacił zaległy żołd andegaweńskich najemników Henryka. W 1148 roku, kiedy ma miejsce większość wydarzeń opisa­ nych we Wrogu i kochanku, wyczerpany kraj znalazł się w mart­ wym punkcie. Utrzymywały się stare podziały: na zachodzie okopali się zwolennicy Matyldy, na wschodzie zaś Stefana. Wciąż dochodziło między nimi do utarczek granicznych.

Prolog Opactwo Fontevaile, Shropshire, 5 grudnia 1137 Blade zimowe słońce zachodziło w dniu straszliwej klęski, która wydarzyła się w same święta Bożego Narodzenia. Kiedy dwaj rycerze wyruszali w drogę, na ciemnym niebie lśniła łuna dopalających się zgliszcz warowni. Mieli zadanie do wykonania i przez wiele mil trudnej, szybkiej jazdy milczeli. Koło północy wjechali na ostatnie wzgórze przed celem podróży. Wstrzymawszy bez słowa zgodnym ruchem konie, zarówno młody, jak i stary rycerz spojrzeli na rozpościerającą się przed nimi dolinę. Przy pełni księżyca była zalana zimnym srebrnym blaskiem, nadającym opactwu Fontevaile aurę nie­ biańskiego spokoju. - Boże, jakże żałuję, że nie jesteś szlachetnie urodzony. Zło, które wydarzyło się tego dnia, doprowadziło starszego mężczyznę do rozpaczy. To gorzkie westchnienie było jej wyrazem. Walter z Evesham był kapitanem gwardii de Lan- ceyów. Znał całą rodzinę, był nieomal jej członkiem i żałował teraz, że nie zginął razem z nimi. Usta młodszego mężczyzny wykrzywił grymas rezygnacji, jak u kogoś, komu życie bardzo wcześnie pokazało, gdzie jest jego miejsce. - Żałujesz nie bardziej niż ja, ale żal nie zmieni faktu, że moja matka była służącą ojca, a nie jego żoną.

8 MARY JO PUTNEY Wzrok kapitana zatrzymał się na postaci towarzysza. Ryszard FitzHugh miał wysoką i chudą sylwetkę nie w pełni dojrzałego młodzieńca, ale był odważnym i zręcznym wojownikiem. Zaledwie w ubiegłym tygodniu został pasowany na rycerza i wszyscy, którzy go znali, byli zgodni, że zasługuje na ten zaszczyt, mimo że ma dopiero osiemnaście lat. - Ryszardzie, jesteś najlepszym z synów lorda Hugona - stwierdził Walter posępnie. - Byłoby o wiele lepiej dla Warfield, gdybyś to ty był dziedzicem. Młody rycerz zignorował komplement i skinął dłonią w kie­ runku uśpionego opactwa. - Nie należy nie doceniać mojego brata Adriana. - Ależ to niewyrośnięty, nadmiernie religijny chłopak - warknął stary kapitan. - Byłoby najlepiej, gdyby pozostał w Fontevaile i złożył śluby. Cóż on może uczynić, aby bronić swej spuścizny w tym oszalałym kraju? - Sporo. Znam Adriana dosyć dobrze i gwarantuję, że nie brakuje mu rozsądku ani umiejętności władania mieczem. Ryszard mocniej owinął się wełnianą opończą. W przenik­ liwym chłodzie grudniowego wiatru metalowe ogniwa kolczugi mroziły go, jakby wykuto je z lodu, ale w tej niebezpiecznej, targanej buntami okolicy nie odważyłby się jechać bez zbroi. - Choć jest młody, to myślę, że będzie bronił Warfield najlepiej, jak można. - Zapomniałem, że wysłano was razem na nauki do Court­ ney. - Sir Walter spiął konia ostrogą i ruszył w dół cienistego Zbocza doliny. Unosząc brew, zastanawiał się, czy optymizm Ryszarda może być uzasadniony. - O tak! Spaliśmy na jednej pryczy i razem trenowaliśmy przez pięć lat, zanim Adrian zdecydował, że pójdzie do kla- sztoru. Ryszard sprowadzał wierzchowca wyboistym szlakiem w dół, wspominając, jak dwaj chłopcy, otoczeni tyloma obcymi twa­ rzami, tęskniący za domem i nieprzyznający się do tego, przylgnęli do siebie i stali się prawdziwymi braćmi. Bycie

WRÓG I KOCHANEK 9 lennikiem Adriana było dla Ryszarda korzystniejsze, niż gdyby suwerenem został inny z prawowitych synów lorda Hugona. - To Adrian potrafił posługiwać się bronią? - W głosie kapitana zabrzmiało zdziwienie, gdyż niczego takiego sobie nie przypominał. - I to jeszcze jak potrafił! Ponadto miał stalową wolę. Jak to chłopcy, sprawdzaliśmy swoje umiejętności, walcząc ze sobą. - Tu Ryszard uśmiechnął się gorzko. - Gdyby nie to, że byłem o trzy lata starszy i bardziej doświadczony, nigdy bym go nie pokonał. A tak to walczyliśmy ze sobą ze zmiennym szczęściem. - Potrafił pokonać ciebie? - Wstrząśnięty sir Walter oderwał wzrok od wyboistego szlaku, przekonany, że młodzieniec raczy sobie z niego żartować, ale na twarzy Ryszarda nie było nawet śladu rozbawienia. - Adrian znalazł się w Fontevaile, ponieważ kocha Boga, a nie dlatego, że obawia się ludzi. - Ryszard wiedział, że te słowa nie są całą prawdą. Chociaż dobrze znał przyrodniego brata, nie ośmieliłby się myśleć, że zna wszystkie powody, które skłoniły Adriana do tego, by zostać mnichem. - No i dlatego, że jako najmłodszy syn nie mógł mieć nadziei na to, że cokolwiek odziedziczy. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie do końca przekonany, sir Walter miał właśnie odpowie­ dzieć, kiedy zerknął w górę na księżyc. - Panienko Przenajświętsza - wymamrotał, podczas gdy jego dłoń ściągnęła wodze rumaka i zwierzę zatrzymało się niepewnie. Ryszard również spojrzał w górę i gdy zobaczył, co tak wstrząsnęło jego towarzyszem, wstrzymał oddech. Na księżyc w pełni, który uprzednio był kręgiem srebrzystej bieli, nasuwał się pożerający światło cień. Przyciemniona część księżyca lśniła posępną czerwienią niczym piekielna latarnia. - To nic nie oznacza. - Głos sir Waltera drżał z niepokoju. Jego oczy śledziły rozgrywający się na nocnym niebie dramat. - Już widziałem takie rzeczy. To przemija i nic nie znaczy. -

10 MARY JO PUTNEY Sam nie wierzył w to, co mówił. Zaćmienie zawsze było uważane za zwiastuna ważnych i niepokojących wydarzeń i być może wieńczyło ten straszliwy dzień. Popędzając zmę­ czonego konia do bram opactwa, zastanawiał się, czy to dobra, czy zła wróżba dla młodzieńca, który został nowym baronem Warfield. Odźwierny przyglądał się obu rycerzom z wyraźnym bra­ kiem zaufania, dopytując się, co ich sprowadza, zanim pozwolił im wejść; w owych czasach nawet słudzy Boga byli ostrożni, i nie bez powodu. Rycerze wprowadzili konie do stajni, a na­ stępnie przez podwórzec udali się do komnat opata. Ich krokom towarzyszył zgrzytliwy szelest martwych liści, unoszonych powiewami mroźnego wiatru. Tarcza księżyca była teraz prawie do połowy zakryta i barwiła ziemię złowróżbnym rumieńcem. Z kościoła przez nocne lodowate powietrze dochodziły dźwięki śpiewanych przez mnichów godzinek. Ich piękno przypominało o istnieniu innego - lepszego - świata i koiło znękaną duszę sir Waltera. Jego lewa dłoń zacisnęła się na pochwie osmalonego miecza. Jeśli Bóg zechce, to może się okazać, że Ryszard miał rację co do Adriana. Komnata, w której opat przyjmował gości, była urządzona surowo, najprostszymi meblami, a jedyną ozdobą był drewniany krucyfiks. Na szczęście dla znużonych wędrowców mogli ogrzać się przy kominku i napić wina, czekając na koniec mszy. Rozsiadłszy się na ławie, sir Walter z zadowoleniem popijał wino, bynajmniej nie zaskoczony tym, że jest to niesmaczny cienkusz. Fontevaile należało do nowych klasztorów cystersów, zakonu, który nie zamierzał dać się skorumpować złotem czy pokusą łatwego życia. Kapitana nie zdziwił fakt, że Adrian nalegał na nowicjat w Fontevaile, gdyż najwyraźniej pociągała go surowość reguł. Ryszard FitzHugh, popijając wino, przechadzał się po za­ cienionej izbie, zbyt niespokojny, by usiąść, nawet po ostatnich

WRÓG I KOCHANEK 11 wyczerpujących dniach. Sir Walter spoglądał na niego z czułoś­ cią. Młody rycerz prezentował się okazale; złotowłosy, przy­ stojny i dzielny. To sir Walter zaproponował mu, żeby wstąpił do gwardii Warfield po opuszczeniu Courtenay, i w cichości ducha uważał go za syna, którego los mu poskąpił. Lord Hugon miał dość synów i z pewnością mógł odstąpić najmniej ważnego z nich. Kapitan westchnął i skupił się na winie. Lord Hugon nie żył, a Ryszard nigdy nie mógłby zostać po nim baronem Warfield. Pewnych rzeczy nie można zmienić, a jeśli ktoś jest bastardem, to zostanie nim do końca życia. Po jutrzni i hymnach opat Wilhelm powrócił do swoich komnat. Uprzedzony o tym, że ma gości, minę miał raczej marsową. Opaci muszą być ludźmi światowymi, aby dbać o interesy klasztorów, lecz Wilhelm miał ascetyczną twarz mnicha, który nie zapomniał, iż służyć należy w pierwszej kolejności Bogu. Po możliwie najkrótszym powitaniu zapytał: - Zapewne pragniecie zobaczyć się z Adrianem de Lancey? Sir Walter wytłumaczył zwięźle, dlaczego im na tym zależy, dodając: - Sądzę, że nie złożył on jeszcze ostatecznych ślubów, nieprawdaż? - Nie, brakuje mu jeszcze miesiąca do szesnastych urodzin. Po wysłuchaniu ponurej relacji rysy pociągłej twarzy opata zaostrzyły się jeszcze bardziej. - Przypuszczam, że jeśli sprawy tak się mają, on nas opuści. Szkoda. Uważam, że ma prawdziwe powołanie. - Bez dalszych komentarzy polecił swemu słudze, aby wezwał nowicjusza, następnie usiadł i czekał ze spuszczonymi oczami, z dłońmi splecionymi przed sobą na stole. Kilka minut później na progu pojawił się człowiek, po którego jechali. W pomieszczeniu paliła się tylko jedna lampa. Skrywała w swym cieniu przybyłych gości, co dawało sir Walterowi możliwość bacznego przyjrzenia się Adrianowi, w czasie gdy uwaga młodzieńca skupiła się na opacie. Niegdyś

12 MARY Jo PUTNEY kapitan poświęcał mało uwagi najmłodszemu synowi swego pana, obecnie pragnął go poznać. Poznać i nabrać do niego przekonania. Adrian de Lancey nie był już drobnym chłopaczyną, jakiego zachował w pamięci sir Walter. U progu wieku męskiego był przeciętnego wzrostu, a pod zgrzebnym białym habitem cystersa rysowało się zdrowe i kształtne ciało. Poruszał się ze zwinnością wojownika, a nie jak roztargniony, skupiony na innym świecie duchowny. W odróżnieniu od złocistego koloru włosów ojca i braci, włosy Adriana były wyjątkowo jasne, prawie srebrzyste. Jego twarz o subtelnych rysach wyrażała spokój i opanowanie godne mnicha, nie okazującego zdziwienia czy zaniepokojenia tym, że wyrwano go z łóżka w środku nocy. Opanowanie było jego cechą charakterystyczną już od czasu, gdy był małym dzieckiem. Chyba właśnie to poważne, pełne rezerwy spojrzenie było powodem, dla którego sir Walter nigdy nie czuł się swobodnie w obecności młodzieńca. Adrian pokłonił się opatowi. - Chciałeś ze mną mówić, ojcze? - Głos miał niski i przyjem­ ny, również wyrażający spokój i opanowanie. - Masz gości - Wilhelm skinął w kierunku cienia. Młodzieniec obrócił się. Gdy zobaczył swego przyrodniego brata, na chwilę jego szare oczy rozbłysły uczuciem. - Ryszard! - Zaskoczony i wyraźnie uradowany, postąpił naprzód, by uścisnąć wyciągniętą dłoń brata. Ryszard z powagą odwzajemnił uścisk. Wtedy Adrian roz­ poznał w mroku sylwetkę sir Waltera i radość ustąpiła miejsca ostrożności, gdy zdał sobie sprawę, że to nie może być wizyta towarzyska. Puszczając dłoń brata, powiedział: - Sir Walter, witam was serdecznie. Przynosicie wieści z Warfield? Stary rycerz uniósł się ciężko. - Tak, lordzie Adrianie, i to zaiste złe wieści. - Przeszedłszy do oświetlonej części komnaty, ukląkł przed nowicjuszem i bez słowa, oburącz, wyciągnął ku niemu osmalony miecz, który przywiózł ze sobą.

WRÓG I KOCHANEK 13 Ten gest, jak i słowa pozdrowienia przekazały istotę nie­ szczęścia, jeśli nie szczegóły. Przez niekończącą się chwilę młodzieniec wpatrywał się w rzeźbioną w brązie głownię miecza Warfield. Nie trzeba było mówić, że jego właściciel za życia nigdy się z nim nie rozstawał. Gdy wydawało się już, że napięcie rozsadzi ciszę, Adrian z całkowicie nieruchomą twarzą zapytał cicho: - Co się stało? - Dwie noce temu zaatakowano dwór w Kirkstall. Ryszard i ja wzięliśmy większość żołnierzy i ruszyliśmy w pościg za napastnikami. Traf chciał, że wszyscy trzej twoi bracia, panie, przybyli na święta Bożego Narodzenia do Warfield, więc przekonałem lorda Hugona, że nie ma potrzeby, aby jechał z nami, i poradziłem, by nacieszył się synami i nowo narodzo­ nym wnukiem. - W głosie sir Waltera wyraźnie brzmiała nuta samooskarżenia. - Myślę, że napaść na Kirkstall była atakiem pozorowanym, który miał nas odciągnąć od warowni. Warfield zaatakowano, kiedy nas nie było, w pierwszy dzień świąt, gdy wszyscy spali. Warownię spalono, wszystkich zaś, którzy byli w środku, wymordowano. Kilku wieśniaków usłyszało odgłosy walki i z lasu widzieli, co się stało. Wasz ojciec i bracia walczyli dzielnie taką bronią, jaką zdołali pochwycić, ale nie mieli szans. Mordowano ich z premedytacją. - Skinął na miecz w swoich rękach. - Znaleźliśmy miecz waszego ojca przy jego ciele. To jedna z niewielu rzeczy ocalałych z ognia. Podczas tej opowieści twarz Adriana zmieniła się. Mimo że nie drgnął na niej żaden mięsień, jej proporcje zmieniły się i nie było to już oblicze młodzieńca. Jasna karnacja i blady habit uprzednio sprawiały wrażenie chłodnych, teraz zdawały się lśnić bielą roztopionego żelaza. - Kto? - Spytał głosem nadal wyciszonym, ale emanowała z niego na cały pokój groźba. - Guy z Burgundii. - W ustach sir Waltera to nazwisko zabrzmiało jak przekleństwo. - Zbój, który próbuje zbudować własne królestwo w Marchiach Północnych. - Zapominając,

14 MARY JO PUTNEY gdzie się znajduje, stary rycerz splunął na podłogę. - Jako jeden z najważniejszych zwolenników Stefana wie, że król go nie ukarze. Ale kto by pomyślał, że uda się tak daleko na południe, żeby zarżnąć innego barona w jego własnym zamku? Adrian obrócił się i ukląkł przed opatem Wilhelmem, który przysłuchiwał się w milczeniu. - Panie mój, muszę opuścić Fontevaile, choć boleję nad tym niezmiernie. Czy pobłogosławisz mnie? - Tak, masz moje błogosławieństwo. - Kładąc dłoń na srebrzystych włosach Adriana, opat Wilhelm wymamrotał kilka zdań po łacinie, po czym westchnął. - Staraj się panować nad sobą, mój synu. Sam jesteś swoim najgorszym wrogiem. - Dobrze o tym wiem. - Adrian wstał i odwrócił się. Jego szare oczy błysnęły, kiedy wziął z rąk sir Waltera miecz ojca i wyciągnął go z pochwy. Lekko przeciągnął palcami po ostrzu, które przeświecało złowieszczo spod war­ stwy sadzy i krwi. Potem ucałował zwęgloną rękojeść, noszącą ślady dłoni jego ojca. Patrząc na to, sir Walter żachnął się i bezwiednie cofnął się o krok, do głębi wstrząśnięty podobieństwem, którego nigdy przedtem nie zauważył. W śmiertelnej czystości swojego gniewu Adrian był nieomal kopią swojego dziadka ze strony matki, hrabiego Courcy, wojownika o legendarnej sile i przewrotności. Córka hrabiego, Eleonora, była miłą i łagodną panią na Warfield i sir Walter w życiu nie spodziewałby się odnaleźć cech hrabiego Courcy w jej synach. Zaskoczyło go to i niezbyt był z tego zadowolony. Adrian uniósł głowę; jego spojrzenie było niemniej twarde niż zabójcza stal jego miecza. - Sir Walterze, pasujcie mnie na rycerza. - Ależ macie tylko piętnaście lat, nie przygotowywaliście się do tego, nie pościliście ani się nie kąpali. - Kapitan pokręcił głową. - Pasowanie na rycerza jest jednym z najważniejszych momentów w życiu. Nie należy tego robić pośpiesznie. - Zostałem przeszkolony w podstawowym zakresie, jeśli

WRÓG I KOCHANEK 15 chodzi o umiejętność walki, a od ponad dwóch lat modliłem się i oczyszczałem - zauważył młodzieniec dosyć sarkastycznie. - W tej chwili Burgundczyk może próbować zawładnąć mająt­ kiem Warfield. Nie ma czasu do stracenia. Jeśli mam dowodzić, muszę być rycerzem i proszę was, abyście mnie nań pasowali. Sir Walter zamilkł, niepewny swego, zbyt zmęczony, aby podjąć tak ważną decyzję. Wtedy z cienia zabrzmiał cichy głos Ryszarda. - Adrian ma rację. Przed nim trudne zadanie i musi mu podołać jako mężczyzna wśród sobie podobnych. Sir Walter nadal się wahał, więc Ryszard dodał jeszcze ciszej: - Jeśli go nie pasujecie, to ja to zrobię. Ale z waszej ręki byłoby to godniejsze. Kapitan ustąpił przed logiką tego rozumowania. Istniały precedensy. Można było pasować na rycerza młodziana, który właśnie objął we władanie swój spadek lub w przeddzień bitwy, w tym przypadku zaś oba te warunki były spełnione. W takiej sytuacji należało do zwyczaju powiedzieć kilka słów i sir Walter odchrząknął, spoglądając w oczy stojącego w niepokojącym bezruchu młodzieńca. - Być rycerzem to wielki przywilej i równie wielka od­ powiedzialność. Rycerz musi służyć Bogu i Kościołowi, być wiernym i posłusznym swemu panu i bronić słabych. Przerwał, Ryszard tymczasem postąpił naprzód i przypasał miecz lorda Hugona do smukłej kibici brata. - Niechaj Bóg natchnie cię odwagą - kontynuował kapitan - mądrością i siłą, abyś mógł żyć i umrzeć z honorem. Bądź rycerzem, sir Adrianie. - Z tymi słowami wymierzył młodzień­ cowi rytualne uderzenie mieczem w ramię i ceremonia została zakończona. Widok młodego człowieka z mieczem przypasanym do habitu mnicha powinien być niestosowny, ale nie był. Ryszard ucałował brata, po czym, wziąwszy biblię z biurka opata, zaprzysiągł mu wierność jako lennik. Przypomniawszy sobie, co należy uczynić, sir Walter także złożył hołd.

16 MARY Jo PUTNEY Przyj ąwszy ich ślubowanie, Adrian odwrócił się do ściany, na której wisiał krucyfiks, i padł przed nim na kolana. Wyciąg­ nąwszy miecz, uniósł go tak, że kształt krzyża gardy i rękojeści nałożył się na krucyfiks. - Przysięgam przed Bogiem i ludźmi, że odbuduję Warfield mocniejsze, niż było przedtem. Ponadto przysięgam, że moja rodzina i wszyscy, którzy wraz z nią pomarli, zostaną po­ mszczeni, nieważne, ile czasu mi to zajmie, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie. Z tych, którzy tej przysięgi wysłuchali, tylko Ryszard za­ uważył, że Adrian nie mówił o próbie odbudowy i zemsty, ale solennie obiecywał, że się to stanie. Znając brata, Ryszard ani przez chwilę nie wątpił, że obietnica ta zostanie spełniona. Słudzy opata zaprowadzili sir Waltera i Ryszarda przez dziedziniec do pokoi dla gości na zasłużony odpoczynek. Adrianem targały gwałtowne emocje i dobrze wiedział, że próba powrotu na pryczę nie przyniesie mu snu. Spoglądając w niebo, zauważył, że księżyc został już prawie pochłonięty. Uśmiechnął się niezbyt radośnie. Mówiło się, że zaćmienie zapowiada wielkie zmiany. W jego przypadku to się sprawdziło; po dzisiejszej nocy życie nigdy nie będzie takie jak przedtem. Skręcił w prawo i poszedł do kaplicy. Obszerne wnętrze było oświetlone tylko z rzadka poroz- mieszczanymi świecami i tę kamienną, dudniącą pustkę prze­ nikał ziąb, gorszy od zimowego powietrza na zewnątrz. A prze­ cież godzinę temu Adrian był tu z innymi nowicjuszami. Wraz Z chórem mnichów śpiewali hymny na cześć Pana. W ciałach stojących blisko siebie w chórze było tyle ciepła, w uniesionych głosach tyle harmonii, wiara zaś, że spędzi tu resztę życia, dawała mu spokój. Teraz ten spokój prysł, być może na zawsze. Uniósł płonący knot i podszedł do stojaka ze świecami ofiarnymi. Zapalił jedną ku pamięci ojca, lorda Hugona z War­ field. Baron był surowym i niezbyt subtelnym człowiekiem,

WRÓG I KOCHANEK 17 wzbudzającym raczej szacunek niż miłość, ale honor był dla niego wartością nadrzędną, więc spełniał to, co uważał za swój obowiązek. Adrian zapalił trzy dalsze świece, dla najstarszego brata, również o imieniu Hugon, dla jego żony i dzieciątka, którzy wraz z nim zmarli w pierwszy dzień świąt. Hugon młodszy był z tej samej gliny co jego ojciec, a jako dziedzic Warfield wykazywał się ponadto arogancją. Ale odznaczał się również bezprzykładną odwagą i ludzie Burgundczyka musieli drogo okupić jego śmierć. Zaskwierczał płomień następnej świecy. To dla Amaurego de Lancey, o rok młodszego od Hugona. Urażony tym, że jako młodszy syn nic nie odziedziczy, Amaury postawił sobie za punkt honoru udowodnić, że w niczym bratu nie ustępuje, i dorównywał mu nawet w przywarach. Baldwin był najmłodszym z trzech braci, którzy zginęli. Miał tyle lat co Ryszard i zawsze traktował go z pogardą. Jak na ironię, ten znienawidzony brat przyrodni ocalał, bo ścigał po bezdrożach napastników, podczas gdy prawowici de Lance- yowie biesiadowali przy Wigilii. Adrian wziął głęboki oddech, wdychając zwietrzałą już woń kadzidła i gryzący świeży zapach płonącego łoju. Czy to niegodziwość być wdzięcznym, że jedynym ocalałym członkiem rodziny jest Ryszard, najukochańszy z braci? Jego usta wykrzywił grymas. Może i był niegodziwy, ale nie mógł zaprzeczyć, że to właśnie odczuwał. Potem, tak jak zawsze, zapalił świeczkę dla matki, choć za jej duszę z pewnością nie trzeba było się modlić, więc pokornie błagał Boga o wybaczenie. Kiedy lady Eleonora zmarła w ze­ szłym roku, tak nagle, że Adrian nie zdążył jej zobaczyć, rozpaczał ,że Bóg przedwcześnie wziął do siebie kobietę takiej dobroci i łagodności. Powinien był bardziej ufać Bogu. Teraz zrozumiał, że Bóg zlitował się nad matką, zsyłając jej szybką i spokojną śmierć. Inaczej zginęłaby w płomieniach Warfield, wśród krzyków mordowanej rodziny i służby.

18 MARY Jo PUTNEY Wreszcie, z napiętą twarzą, Adrian zapalił wszystkie pozo­ stałe świece znajdujące się w stojaku, aż rozgorzały tuziny płomieni, rzucając swym żarem i światłem wyzwanie ciemno­ ściom. To za kucharzy i pomywaczy, stajennych i strażników, wszystkich, którzy również padli z rąk Burgundczyka i jego ludzi. Od dziecka Adrian znał większość z nich, z niektórymi bawił się, od innych się uczył. Niechaj Bóg okaże miłosierdzie ich duszom. Mieli prawo oczekiwać od swego pana ochrony, a lord Hugon ich zawiódł. Należy zanosić modły do Boga, aby on, Adrian, nigdy nie zawiódł w podobny sposób. Klapiąc miękko sandałami, przeszedł przez nawę do kaplicy Matki s Boskiej, w której świeca rozświetlała posąg Świętej Matki. Była to zawsze jego ukochana kaplica, gdyż łagodna twarz Marii, przepełniona bezkresnym spokojem, przypominała mu własną matkę i wszystko to, co w życiu słodkie i czyste. W tym, co ludzie mówili o Kościele jak o Świętej Matce, tkwiła głęboka prawda, gdyż tak jak kobiety dają mężczyznom mi­ łosierdzie i łagodność, tak Kościół jest źródłem cywilizacji i życzliwości między narodami. Uklęknąwszy, położył miecz przed ołtarzem. Zazwyczaj kandydaci do stanu rycerskiego modlili się nad swym orężem w noc poprzedzającą pasowanie, prosząc o siłę i pokorę, ale w przypadku Adriana-było odwrotnie. Skłoniwszy głowę, zakrył rękoma twarz i wciągnął niespokojnie oddech, nieczuły na chłód kamienia pod kolanami. Kiedy usiłował się modlić, w jego głowie kłębiły się frag­ menty myśli i planów na przyszłość, ścierając się z targającymi nim emocjami. Musi złożyć u króla skargę na zbrodniczy postępek Burgundczyka. Stefan nie ukarze jednego ze swych faworytów, ale być może, w poczuciu winy, król zmniejszy podatek, który musi być opłacony za prawo Adriana do przejęcia spadku, a może nawet całkowicie zaniecha pobrania go. Za­ oszczędzone pieniądze bardzo by się przydały, ponieważ Adrian musiał odbudować Warfield z kamienia, a nie z drewna, aby nigdy więcej nie można go było spalić. Już kiedyś powiedział,

WRÓG I KOCHANEK 19 że stara warownia ma zbyt wiele słabych punktów, co spotkało się wówczas z drwiną ze strony lorda Hugona, że mały chłopak podważa rozsądek ojca. Sprawy opłat i zamków były zwykłymi problemami, dającymi się rozwiązać. To, z czym nie mógł sobie poradzić, to fakt, że został baronem decydującym o życiu i śmierci setek mężczyzn, kobiet i dzieci. Życie mnicha, chociaż niełatwe, było pełne prostoty i tu, w Fontevaile, mógł zapanować nad mroczną, niszczycielską stroną swej osobowości. Lady Eleonora dostrzegła u najmłodszego syna dziki tem­ perament swojego ojca i uczyniła wszystko, co mogła, aby go okiełznać, dając przykład miłości i łagodności. To właśnie ona zaproponowała, aby Adrian wstąpił do klasztoru. Chłopak uznał mądrość jej rady, gdyż nawet jako dziecko w trakcie ćwiczeń z kopią lub wprawiając się w posługiwaniu mieczem, odczuwał smak podstępnej przyjemności, jaką dawała żądza krwi. W rezultacie Adrian wcześnie nauczył się surowej sa­ mokontroli. Przez jakiś czas wierzył, że będzie mógł być zarówno wojownikiem, jak i sługą bożym. Jednakże podniecenie towarzyszące dojrzewaniu nasiliło targające nim namiętności. To przekonało go, że tkwiąca w nim skłonność do gwałtownych postępków jest silniejsza od jego możliwości kontrolowania się. Adrian westchnął głęboko na samą myśl o tym, że straci nie tylko spokojne życie, ale może i duszę. Wstąpił do klasztoru, wierząc, że jest to jedyna nadzieja na pobożny żywot; odrzucając świat, spełnił się wewnętrznie. Odczuwał więcej niż spełnienie - radość na myśl o tym, że spędzi resztę życia, pracując i modląc się w Fontevaile, wśród ciszy i hymnów ku czci Pana, otoczony wiedzą i pięknem. Pokus ziemskich było tu niewiele, wielkie bitwy dobra i zła toczyły się w duszy i były znane jedynie spowiednikowi. Ta walka wewnętrzna, z samym sobą, była nie mniej trudna od starć w świecie zewnętrznym. Żądza, duma i gniew były częścią istoty Adriana i nawet w klasztorze, z dala od pokus, wiedział, że są to groźne cechy o przerażającej sile.

20 MARY JO PUTNEY Teraz jednak świat się o niego upomniał. Te grzechy, przeciwko którym walczył, były często cenione przez ludzi światowych, uważających dumę za rzecz naturalną u szlachcica, gwałtowność za cnotę u wojownika i nieokiełznaną żądzę za dowód męskości. Jakże łatwo byłoby stać się potworem jak hrabia Courcy. Adrian pod wpływem szoku, rozpaczy i żalu, wywołanych wymordowaniem rodziny, odczuwał dziwną i prze­ rażającą radość z faktu, że Bóg nie uznał go godnym spędzenia życia w Fontevaile. Leżąc krzyżem na posadzce przed ołtarzem, z policzkiem przyciśniętym do lodowatego kamienia, modlił się o siłę, której potrzebował w nadchodzących zmaganiach. Nie o siłę, aby mógł obronić swe dziedzictwo, odbudować Warfield czy ochro­ nić ludzi będących pod jego pieczą. Był przekonany, że z tym sobie poradzi. Adrian obawiał się, że może nie podołać prawdziwej próbie - zapanowania nad samym sobą.

Klasztor w Lambourn, Wiltshire, lipiec 1143 Był piękny lipcowy dzień. Meriel de Vere przystanęła na szczycie wzgórza. Uwolniona przez nią z kaptura pustułka wzbiła się w powietrze. Meriel delektowała się widokiem malutkiego sokoła, szybującego w przestworzach. Z nie mniej­ szym zadowoleniem zdjęła welon i czepiec. Zamknęła na chwilę z lubością oczy. Wiatr muskał jej proste czarne włosy. Spiesznie zrobiła to, co jej zlecono, zyskując czas, by wracać powoli. Nie obawiała się, że matka Rohese zbeszta ją za zwłokę; przeorysza zawsze była bardzo tolerancyjna dla kap­ ryśnej nowicjuszki. Meriel westchnęła, ponownie uświadomiwszy sobie szybki upływ czasu. Mając dziesięć lat, przybyła do klasztoru w Lam­ bourn jako uczennica. W ciągu minionych pięciu lat spędziła więcej czasu z siostrami benedyktynkami niż z własną rodziną w Beaulaine. Sir Wilhelm de Vere posłał córkę do klasztornej szkoły z myślą, że być może zostanie zakonnicą, i rzeczywiście, w minionym roku Meriel rozpoczęła nowicjat. Niewielkie Lambourn było klasztorem, a nie opactwem, ale było tu miło. Meriel kochała zarówno siostry, jak i ten tryb życia. Im bardziej jednak zbliżało się ostateczne ślubowanie, tym trudniej mogła sobie wyobrazić spędzenie reszty życia w klasztornych murach. Sama myśl o tym porażała ją.

22 MARY JO PUTNEY Dlatego też matka Rohese, aby złagodzić dręczące dziew­ czynę niepokoje, często posyłała ją do wsi i majątku z różnymi poleceniami. Czy jednak niepokój dręczyłby Meriel aż tak bardzo, gdyby nie zbliżające się ostatnie ślubowanie? Czując wzbierający natłok myśli, odrzuciła je, nie chcąc się dręczyć w tak wspaniałym dniu. Poprawiła spódnice czarnego habitu i rozsiadła się, by podziwiać pustułkę. Z powodu czerwonawobrązowych pasemek w górnej części upierzenia nazwała małą samicę sokoła Rouge, ale nie układała ptaka do polowania. Pomijając fakt, że nie miała na to dość czasu, sokolnictwo nie licowało z zakonem. Wystarczała jej przyjem­ ność towarzystwa Rouge, tak w klasztorze, jak i w czasie wypraw po okolicy. Meriel kochała zwierzęta: konie, ptaki, psy, a nawet koty. Niestety, brakowało jej mądrości, aby docenić pająki, ale, być może, gdy będzie starsza i bardziej bogobojna, nauczy się je również kochać. Nacieszywszy się pierwszym lotem, Rouge unosiła się parę metrów nad łąką, z rozłożonym w wachlarz ogonem, wypatrując czujnym wzrokiem myszy bądź innej zdobyczy. U sokołów i jastrzębi bardziej ceniono samice, gdyż były większe, silniejsze i o bardziej zrównoważonym temperamencie niż samce. Pustułki są jednak tak małe, że nawet samica nie może upolować łupu większego od wróbla. Meriel uśmiechnęła się z rozmarzeniem i urwawszy źdźbło dzikiego tymianku, żuła je, wysysając delikatny smak ziela. Puściła wodze fantazji. Co by czuła, gdyby była sokołem, miała lekkość i swobodę szybowania z wiatrem, unoszenia się w powietrzu, gdyby uderzała szybko i potężnie skrzydłami, błyskawicznie prując powietrze z łupem w szponach. Roześmiawszy się, postanowiła nie posuwać się tak daleko, by wyobrażać sobie, jak może smakować konik polny; nie pragnęła dzielić z pustułką tej strony życia. Splótłszy dłonie na kolanach, obserwowała Rouge z czu­ łością.

WRÓG I KOCHANEK 23 Pustułki, najmniejsze ptaki myśliwskie, są niekiedy pogard­ liwie określane mianem jastrzębi wierciołków. Istotnie, był to jedyny gatunek sokołów, na posiadanie których zezwalano osobom nisko urodzonym. Jednak to, czego brakowało pustułkom, nadrabiały wdziękiem. Rouge była we­ sołym i wiernym ptakiem, maskotką całego klasztoru. Wiosną rządca znalazł młodego sokoła przymierającego gło­ dem. Meriel, która spędzała wiele czasu w stajniach w Beaulaine, zaopiekowała się ptakiem i przywróciła mu zdrowie. W podzięce Rouge nie odstępowała jej na krok, fruwając za nią z grzędy na grzędę, aby zawsze być w pobliżu swej pani; niekiedy wlatywała nawet do kościoła, gdzie siostry były pogrążone w modlitwach. Pewnego razu pustułka posunęła się tak daleko, że usiadła w czasie sumy na posągu Najświętszej Panny. Po nabożeństwie matka Rohese oznajmiła sucho, że chociaż zapewne Błogo­ sławiona Dziewica przebaczy to wykroczenie, to byłoby dobrze wyperswadować ptakowi pojawianie się w kościele w czasie wizyty biskupa. Meriel potulnie się z tym zgodziła, taktownie nie wspominając o przypadku księdza w Beaulaine, który przyszedł na mszę ze swą pustułką i uwiązał ją przy ołtarzu na czas odprawiania nabożeństwa. Po półgodzinnym leniuchowaniu dziewczyna podniosła się z niechęcią, przygotowując się do powrotu do klasztoru. Rouge, nacieszywszy się polowaniem, nie czekała, aż jej pani ją przywoła, lecz przyfrunęła i usiadła na chronionej rękawicą ręce Meriel. Następnie usadowiła się na jej ramieniu, wydając ciche, piskliwe dźwięki. Dziewczyna drgnęła, czując szpony wbijające się przez habit. Nie powstrzymała się jednak od uśmiechu, gdy Rouge pieszczotliwie wzięła w dziób koniuszek jej ucha. Duże białozory i sokoły wędrowne to wspaniałe stworzenia, o piękności i mocy aniołów mścicieli, nie są one wszelako tak potulne jak malutkie pustułki i drzemliki. Meriel delikatnie podrapała głowę Rouge i spojrzała ku słońcu. Uniosła brwi, zorientowawszy się, że minęło już połu­ dnie. Jeżeli się nie pospieszy, nie zdąży na nieszpory.

24 MARY JO PUTNEY Trzymając Rouge na ramieniu, podniosła welon i czepiec. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie. Najkrótsza droga do klasztoru wiodła stromą ścieżką przez szczyt wysokiego zale­ sionego wzgórza. Jakiś czas Meriel szła pod górę równym krokiem, zgrzana z wysiłku, mimo że poruszała się w cieniu drzew. Przystanęła na szczycie wzgórza, aby odetchnąć, przebiegając uważnie wzrokiem odległą dolinę aż do miejsca, gdzie droga na północ biegła wzdłuż rzeki. Chociaż ta część Anglii nie ucierpiała zbytnio przez ostatnie lata wojny domowej, to nawet tu nigdy nie można było czuć się całkiem bezpiecznie. Nagle jej wzrok przyciągnął twardy błysk światła, odbijający się od jasnego metalu; zmrużyła oczy, aby przyjrzeć się temu bliżej. Alan, jej brat, powiedział kiedyś, że Meriel ma sokoli wzrok, skoro spędza tyle czasu z tymi ptakami, i prawdopodob­ nie miał rację, gdyż inaczej nigdy by nie dostrzegła przygoto­ wanej w dole zasadzki. Wstrzymała oddech i przeszły ją ciarki, kiedy uświadomiła sobie, że po obu stronach drogi, tuż za zakrętem na północ, znajdują się szeregi uzbrojonych żołnierzy. Nie można było odgadnąć, kim są czający się w zasadzce ani na kogo czekają, ale wzbijające się na drodze kłęby kurzu wskazywały, że będące już blisko ofiary nadjeżdżają prosto w pułapkę. W zasięgu jej wzroku pojawiły się jakieś dwa tuziny rycerzy i zbrojnych w odległości zaledwie stu jardów od oczekującej ich zasadzki. Wieści dochodzące o walkach toczą­ cych się na południu sprawiły, że Meriel domyślała się, że w walce zmierzą się stronnicy króla Stefana z poplecznikami cesarzowej Matyldy. W istocie nie miało większego znaczenia, kim są. Każda grupa zbrojnych żołnierzy stanowiła zagrożenie dla niewinnych mieszkańców, a okrucieństwa popełniały obie strony. Całą Anglię pustoszyli nie tylko ci, którzy walczyli o jakąś sprawę,

WRÓG I KOCHANEK 25 ale także bandyci, dla których jedynym motywem była grabież. Ludzie o trzeźwych umysłach żałowali śmierci króla Henryka, który żelazną ręką trzymał w karbach swych wasali. Pustułka wyczuła u swojej pani narastające napięcie i zaczęła poruszać się niespokojnie na jej ramieniu, co zmusiło Meriel do nałożenia ptakowi kaptura, aby przestał się denerwować. Instynkt podpowiadał, że należy biec do klasztoru, by ostrzec o możliwym niebezpieczeństwie. Nie uczyniła tego jednak, licząc, że zdobędzie więcej informacji. Grupa jadąca drogą wyglądała na zmęczoną i wyczerpaną walką. Meriel pragnęła ich ostrzec, zorientowała się jednak, że pod wiatr jej głos nie zdoła do nich dotrzeć. Chociaż nie wiedziała nic o żołnierzach znajdujących się na dole ani o jaką sprawę walczą, odczuwała sympatię do podróżników, którzy za chwilę mieli paść ofiarą. Kiedy jeźdźcy byli już prawie w zasadzce, mężczyzna jadący na czele, zaalarmowany jakimś znakiem o grożącym im niebez­ pieczeństwie, podniósł rękę i ostro osadził konia. Napastnicy błyskawicznie zamknęli pułapkę, wyjeżdżając na drogę. Dwie grupy jeźdźców starły się w gwałtownej potyczce. Trzej mężczyźni z grupy wciągniętej w zasadzkę legli na ziemi w pierwszym starciu. Meriel bała się, że dojdzie do masakry, gdyż napastników było więcej, a ponadto mieli przewagę zaskoczenia. Obserwując bezsilnie toczącą się bitwę, zacisnęła palce na korze drzewa, pod którym znalazła schronienie. Wielokrotnie przypatrywała się niekończącym się ćwiczeniom giermków i rycerzy, ale nigdy przedtem nie widziała śmiertel­ nych skutków takich ćwiczeń. Obserwowanie odległych postaci, siekących się i zadających ciosy, w prawie całkowitej ciszy, przerywanej niekiedy niesionymi przez wiatr odgłosami szcze­ gólnie gwałtownych uderzeń, pełnymi męki krzykami żołnierzy i żałosnym rżeniem koni, było niesamowite i przerażające. Jednakże już w chwili ataku dowódca jeźdźców zaczął zbierać swych ludzi plecami do siebie, tak aby ochraniali się wzajemnie, a następnie sam z zabójczą zręcznością ruszył do

26 MARY JO PUTNEY ataku. Dwoił się i troił, jak demon zemsty, zwalając z nóg napastników, umacniając słabe punkty we własnych szeregach, nieziemsko piękny w swej dzikiej odwadze. Po pierwszym szoku jeźdźcy przyszli do siebie i układ sił uległ zmianie. Kilku napastników spadło z koni i nagle cały ich oddział wycofał się w popłochu, uciekając na północ. Meriel nie czekała dłużej. Szlak do klasztoru w Lambourn zbaczał z drogi nieco ponad milę stąd na północ i nie można było wykluczyć, że uciekający żołnierze wybiorą tę drogę ucieczki. Gdyby tak się stało, mogliby dojść do wniosku, że warto się zatrzymać w otoczonym murami klasztorze, aby stawić opór. Przepraszając milcząco Rouge, owinęła ją w welon i dla jej bezpieczeństwa wetknęła w fałdy habitu. Następnie, podniósłszy spódnice, popędziła w dół wzgórza. Bieg do odległego o milę klasztoru wydawał się trwać wiecznie. Gałęzie darły habit, w końcu dziewczyna potknęła się i upadła na ziemię, a chroniąc pustułkę przed obrażeniami, obtarła sobie boleśnie dłonie i kolana. Zbliżając się do klasztoru, poczuła ostry ból, który zmusił ją do zwolnienia tempa dla złapania oddechu. Dzwon wzywał na nieszpory, gdy przekraczała bramę. Ostatkiem sił przebiegła przez dziedziniec ku przeoryszy, która właśnie wychodziła ze swych pomieszczeń, by udać się do kościoła. - Matko Rohese! Przeorysza odwróciła się; jej zdziwienie zmieniło się w roz­ bawienie, kiedy rozpoznała postać pędzącą przez dziedziniec. - Tak, moje dziecko? Zatrzymując się, Meriel poślizgnęła się, szybko dygnęła i wykrztusiła: - Dwa oddziały rycerzy dopiero co stoczyły walkę po drugiej stronie wzgórza. Jeden oddział ucieka na północ, drugi może go ścigać. Rozbawienie przeoryszy zniknęło. Podnosząc głos, przywo­ łała jedną z przechodzących sióstr i poleciła lakonicznie:

WRÓG I KOCHANEK 27 - Powiedz odźwiernemu, aby zaczął bić w dzwony, wzy­ wając naszych ludzi z pól i ze wsi. - Następnie zwróciła się do nowicjuszki: - Opowiedz mi wszystko, co widziałaś. Meriel opisała zasadzkę, siły stron i natężenie walki. Kiedy skończyła, matka Rohese zapytała: - Czy pamiętasz jakieś herby tych rycerzy? Meriel zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć to, co udało się jej dostrzec w ciągu tych kilku minut pełnych chaosu. - Wydaje mi się, że dowódca napastników dzierżył godło dzika na niebieskim tle - odrzekła powoli. Po dalszym zastanowieniu przypomniał jej się obraz uniesionej, lśniącej tarczy człowieka, który obronił swój oddział przed zniszczeniem. - Dowódca oddziału wciągniętego w zasadzkę dzierżył srebrne godło jastrzę­ bia. - Otwierając oczy, spytała: - Czy jest to w czymś pomocne? - Wydaje mi się, że niebieski dzik to herb Guya z Burgundii. Srebrny jastrząb jest, być może, herbem Adriana z Warfield - powiedziała przeorysza, marszcząc czoło. Kiedy ponownie zwróciła uwagę na nowicjuszkę, w jej głosie zabrzmiała lżejsza nuta. - Sądzę, że to Rouge jest pod twoim habitem. Wydaje mi się, że powinnaś uwolnić biednego ptaka. Meriel zerknęła w dół i spostrzegła, że górna część habitu jest nieprzyzwoicie wydęta. Nagle uświadomiła sobie, jak nieporządnie wygląda, wyjęła pustułkę, następnie wolną ręką usiłowała, bez powodzenia, nałożyć welon. - Przepraszam, matko - powiedziała, rumieniąc się i odgar­ niając z twarzy czarne włosy, potargane wiatrem. - Nie powin­ nam była zwlekać w czasie powrotnej drogi z folwarku. - A może to była wola boża, gdybyś bowiem wróciła wcześniej, to nie widziałabyś tej walki - powiedziała przeory­ sza. - Teraz jednak idź już i doprowadź się do porządku. Jeśli się pospieszysz, to zdążysz na nieszpory. - Widząc wątpliwości malujące się na twarzy nowicjuszki, matka Rohese dodała z łagodnym upomnieniem: - Oczywiście nabożeństwo będzie trwało. Czy widzisz lepszą sposobność do modlitwy niż wtedy, gdy grozi niebezpieczeństwo?

28 MARY JO PUTNEY Adrian był w stanie dzikiej euforii wywołanej walką. W szale bojowym wyczuwał ciosy wrogów, nim zostały zadane, odbijał je instynktownie i nieomylnie. Stracił rachubę, z iloma przeciwnikami walczył. Zabił co najmniej jednego z napast­ ników, być może było ich więcej. Potężnym ciosem zwalił z konia kolejnego, który z łomotem upadł na ziemię i oszoło­ miony, leżał na plecach. Adrian pochylił się, aby ostrzem klingi, wymierzonym w odkrytą szyję między kolczugą i pod­ bródkiem, wykończyć przeciwnika. Ostry okrzyk sir Waltera - wyrwał go z morderczego szału. Rozkazujący głos kapitana sprawił, że Adrian powstrzymał się od morderczego ciosu. Chowając broń, uświadomił sobie, że jego ofiara nie jest rycerzem, lecz przerażonym giermkiem, chłopcem ledwie zdolnym do dźwigania broni i na pewno niestanowiącym zagrożenia dla doświadczonego rycerza. Co więcej, utarczka dobiegała końca, w jej wyniku większość napastników rzuciła się do ucieczki, a ci, którzy pozostali, byli niegroźni. Łapiąc oddech po trudach walki, Adrian rozkazał giermkowi: - Podnieś się i oddaj miecz. Bladozielony na twarzy chłopak, trzęsąc się ze strachu, usłuchał i podał zwycięzcy rękojeść swej broni. Przyjmując ją, Adrian odczuwał, tak jak po każdej bitwie, gwałtowne osła­ bienie. Nagle zrobiło mu się niedobrze na samą myśl, że o mały włos, bez żadnej potrzeby, pozbawiłby życia młodego chłopca. Chociaż w bitwach zabił więcej żołnierzy niż inni, zawsze starał się unikać niepotrzebnej rzezi; dzięki Bogu, że sir Walter zdołał go powstrzymać. Rozmawiając z jeńcem szorstkim głosem, by nie dać po sobie poznać targających nim emocji, Adrian ustalił, że jest on siostrzeńcem hrabiego Sussex. Przekazując jeńca pieczy sir Waltera, pomyślał z przekąsem, że jednak Bóg nagradza miłosierdzie. Żywy giermek był wart kawał grosza, można bowiem żądać za niego okupu. Warfield zostało odbudowane za pieniądze uzyskane właśnie w ten sposób.

WRÓG 1 KOCHANEK 29 Wracając do pilniejszych spraw, Adrian zsiadł z konia i dokonał szybkiego przeglądu poniesionych strat. Dwóch z jego ludzi było ciężko rannych, dalszych czterech też wy­ magało leczenia. Napastnicy ponieśli większe straty. Trzech padło trupem, dwaj byłi śmiertelnie ranni, trzech dalszych odniosło rany nie zagrażające życiu. Jeden z żołnierzy, który wychował się w tej części Wiltshire, przekazał pożyteczną informację, że znajdują się bardzo blisko klasztoru w Lambourn. Była to bardzo pomyślna wiadomość, ponieważ zakonnice zajęłyby się rannymi, podczas gdy reszta mogłaby ruszyć w dalszą drogę bez większej zwłoki. Rannym sprawnie założono tymczasowe opatrunki, martwi zostali przytroczeni do koni i oddział ruszył w drogę. W czasie powolnej jazdy sir Walter podjechał do boku swego pana. - To byli ludzie Burgundczyka, prawda? - Owszem. Był wśród nich sam lord Guy. Widziałem go dobrze, nim się oddalił. On potrafi dbać o swą cenną skórę. Po opuszczeniu króla Stefana pod Wilton Burgundczyk naj­ wyraźniej doszedł do wniosku, że nadarzyła mu się znakomita okazja do urządzenia zasadzki. Mieliśmy szczęście. Gdyby nie zarżał któryś z jego koni, być może udałoby mu się wreszcie mnie zabić - kontynuował Adrian. - Jeśli chodzi o ciebie, chłopcze, to nie potrzebujesz szczęś­ cia. - Sir Walter westchnął ciężko, pocierając udo, stłuczone w czasie utarczki. Jak na swój leciwy wiek, dawał sobie dobrze radę. - Przez lata straciłem rachubę, ile razy starliście się ze sobą. Jesteś właścicielem ziemi, na której mu zależy, więc zakończy się to dopiero wówczas, kiedy jeden z was padnie martwy. - Będzie to na pewno Burgundczyk - odparł posępnie Ad­ rian. Nie zapomniał swej przysięgi, że zniszczy człowieka, który wymordował jego rodzinę. Od czasu kiedy odziedziczył Warfield, było jednak wiele innych zadań, którym musiał podołać, i wyzwań, którym musiał sprostać. W ciągu zaledwie jednej doby od opuszczenia Fontevaile stoczył swą pierwszą