ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Wygrane Szczęście - Putney Mary Jo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Wygrane Szczęście - Putney Mary Jo.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Putney Mary Jo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 348 stron)

Tropikalna wyspa Maduri, piękna... i otoczona złą sławą. Właśnie tu Gavin Elliott, kapitan brytyjskiego statku, przystępuje do osobliwego zakładu. Wkrótce odpływa wraz ze swoją wygraną: piękną Angielką, którą w ten sposób ratuje z okrutnej niewoli. Rodzącą się pomiędzy nimi namiętność mogą jednak zniszczyć ponure sekrety przeszłości. I żądny zemsty wróg, który podąża ich śladem - od pałacu sułtana, przez okręt piratów, po arystokratyczne salony Londynu.

Koniec gry Tower, jesień 1835 Kamienne mury wieży tchnęły smutkiem i rozpaczą. Iluż to więź­ niów krążyło po jej celach, modląc się o szansę ucieczki? Dzwon pobliskiego kościoła wybijał siódmą godzinę. Gavin El- liott leżał z zamkniętymi oczami na wąskiej pryczy. Wkrótce musi wstać i przygotować się do procesu, który rozpoczynał się właśnie tego dnia, chciał jednak jak najdłużej zatrzymać senne marzenia. Przezroczysta morska woda w kolorze akwamaryny, biały piasek pla­ ży, wesoły śmiech Alexandry, którą cudowna radość życia wyróżniała spośród innych kobiet. Alex. Senne widziadła zbladły i rozpłynęły się. Usiadł powoli, spuścił nogi z pryczy. Kamienna podłoga miała w sobie chłód śmier­ ci. W celi równie uparcie jak zimne przeciągi towarzyszyli mu dwaj strażnicy. Jako prosty marynarz, gdy po raz pierwszy wyprawił się na morze, pędził życie w otoczeniu ludzi. Potem jednak został ka­ pitanem, właścicielem firmy, taipanem i teraz z trudem znosił ich badawcze spojrzenia. Drzwi otworzyły się i zamknęły ponownie. - Panie, przyszli ze śniadaniem. Strażnicy starali się być uprzejmi. Nie było ich winą, że kuchnię dzieliła od celi taka odległość, iż herbata zwykle była zimna, zanim zdążyła dotrzeć do więźnia w Krwawej Wieży. 7

Gavin opłukał twarz zimną wodą i ogolił staranniej niż zwykle. Dzisiaj nie powinien wyglądać jak zbir. Mimo to twarz w lustrze nie budziła ufności. Żal, napięcie, więzienne życie sprawiły, że pod ocza­ mi pojawiły się cienie; cerę po wielu latach na morzu miał ogorzałą od słońca, a to, zdaniem Brytyjczyków, stanowiło cechę plebejuszy, nie dżentelmenów. Ubrał się na czarno, na znak żałoby. Zastanawiał się, czy sędzio­ wie nie uznają tego za hipokryzję. Drzwi otworzyły się znowu. Wyższy ze strażników, Ridley, mruk­ nął coś z niechęcią. - Mam pozwolenie - odparł ktoś. Na dźwięk znajomego głosu Gavin odwrócił się, żeby przywitać księcia Wrexhama. Od pierwszego spotkania w Indiach przed sied­ mioma laty przebyli długą drogę. Kyle Renbourne, podówczas lord Maxwell, był dziedzicem majątku, niespokojnym duchem, który wy­ rwał się z ram statecznej, spokojnej egzystencji, jaką wiódł w Anglii. Położenie Gavina było z kolei wręcz rozpaczliwe; wiele nieudolnych transakcji doprowadziło jego kompanię handlową na skraj bankru­ ctwa. Rozmawiali i pili całą noc, a w końcu uściskiem dłoni przypie­ czętowali umowę, stając się przyjaciółmi i wspólnikami w interesach. Ta więź utrzymała się nawet wtedy, gdy Kyle odziedziczył tytuł ojca, a Gavin stał się bohaterem jednego z największych skandali Lon­ dynu. Kyle w długim płaszczu pociemniałym od deszczu wszedł do celi. - Pomyślałem, że będę ci towarzyszyć w drodze do sądu. W ten sposób mógłby publicznie dać wyraz zaufania dla przyja­ ciela. - To miło - odparł szorstko Gavin - nie ma jednak potrzeby, abyś narażał swoją reputację. Kyle uśmiechnął się blado. - Arystokratyczny tytuł przynosi taką korzyść, że nie bardzo mnie obchodzi, co ludzie sądzą na mój temat. 8

- Powinno cię obchodzić, skoro w grę wchodzi podejrzenie o morderstwo. Gestem dłoni Kyle odprawił strażników. Kiedy zostali sami, po­ wiedział: -W śledztwie pojawiły się podstawy, by przypuszczać, że ktoś chciał zrzucić na ciebie winę. Pierce albo twój przeklęty kuzyn byliby do tego zdolni. Gavin zarzucił płaszcz na ramiona. - Łatwiej uwierzyć, że jestem mordercą aniżeli ofiarą tajemni­ czego spisku. - Nie jesteś mordercą. - Nie zabiłem Alex, ale moje sumienie obciąża śmierć innych ludzi. Może dosięgła mnie boska sprawiedliwość. - Obrona życia własnego i innych nie jest morderstwem. A dowody twojej winy w sprawie śmierci Alexandry to zupełny absurd. - Są zupełnie wystarczające, żeby powiesić szkocko-amerykań- skiego kupca, który niedawno został arystokratą. - Zwłaszcza kupca, który naraził się kilku potężnym osobistościom. - Biorąc pod uwagę okoliczności, nietrudno postawić mi zarzuty, że chciałem się pozbyć niewygodnej żony. - Nikt, kto cię widział, jak patrzysz na Alex, nie uwierzy w coś takiego. Gavin poczuł ściskanie w gardle. Przyjaciel był spostrzegawczy. - Nawet jeśli mnie uniewinnią, nic nie przywróci jej życia. - Nie poddawaj się, do licha! - zawołał gniewnie Kyle. - Nie ma powodu, żebyś wisiał za zbrodnię, której nie popełniłeś. Strażnicy wrócili w towarzystwie czterech żołnierzy, którzy mie­ li przewieźć więźnia na miejsce procesu. Gavin zszedł po schodach w otoczeniu straży i w ulewnym deszczu wsiadł do powozu. Kyle dodawał mu otuchy milczącą obecnością. W tym szalonym świecie przynajmniej jeden człowiek wierzył w niewinność Gavina. Kiedy powóz wyjechał poza więzienie, z tłumu gapiów podnios­ ły się okrzyki: „Żonobójca!", „Powiesić drania!" O ściany powozu załomotały kamienie. 9

Wzrok Gavina przyciągnęło trzech mężczyzn, którzy wyróżniali się w tłumie lepszym ubiorem. Tym trzem mężczyznom najbardziej zależało na jego śmierci. Barton Pierce o kamiennym wyrazie twarzy pielęgnował w sobie przed długie lata nienawiść do niego. Phillip Elliott miał najwięcej do zyskania, gdyby Gavina powieszono. Major Mark Colwell uważał zaś, że tylko żołnierz zasługuje na Alexandrę. Czy w oczach któregoś z nich widać było triumf? W deszczu nie mógł tego stwierdzić, ale wszyscy razem chętnie zatańczyliby na jego grobie. W ponurym nastroju odwrócił się od okna. Jego życie zaczęło wymykać się spod kontroli w momencie, kiedy spotkał Alexandrę. Kto mógł przewidzieć, że chęć udzielenia pomocy kobiecie w strasz­ liwej sytuacji doprowadzi go na szubienicę?

Księga I Cena życia kobiety

1 Indie Wschodnie, wiosna 1834 Obudziła ją cisza. Nie słyszała wycia wiatru ani skrzypienia drew­ na, ani uderzeń fal o burty statku. Wciąż nie wierząc w to, że „Amstel" wyszedł cało z burzy, Ale- xandra Warren odsunęła się ostrożnie od śpiącej ośmioletniej córki, rozwiązała sznury którymi przywiązywała się dla bezpieczeństwa do pryczy, i wstała. Była obolała od straszliwego kołysania. Nie spała dwa dni i dwie noce, w końcu jednak, tuląc Katie w ramionach, za­ padła z wyczerpania w drzemkę. Przez bulaj nad wąską pryczą widać było rozjaśniające się powo­ li niebo. Zbliżał się świt. Statek kotwiczył w dużej, cichej, otoczo­ nej górami zatoce. Alexandra pośpiesznie otworzyła okienko, żeby wpuścić do kabiny trochę świeżego powietrza. Ciepła, niosąca zapach roślin bryza pieściła jej twarz. Alex zmó­ wiła modlitwę dziękczynną za ocalenie. Ukrywała strach przed Ka­ tie, ale w gruncie rzeczy sądziła, że „Amstel" nie przetrwa sztormu i że nigdy już nie zobaczą Anglii. W wieku dwudziestu lat chętnie przyjęła oświadczyny majora Edmunda Warrena. Jej ojciec, ojczym i dziadek byli oficerami, ona sama w dzieciństwie, pod czujną opieką matki, towarzyszyła armii podczas wojen na Półwyspie. Cóż bardziej naturalnego niż małżeń­ stwo z Edmundem? Pociągał ją nie tylko on, ale także przygody, któ­ re mogła przeżyć u jego boku. 13

Chociaż Edmund okazał się statecznym małżonkiem, na suro­ wym, niedawno skolonizowanym lądzie australijskim zamiast przy­ gód czekało ją niechętne i wysoce snobistyczne towarzystwo, toteż, bardziej niż przewidywała, tęskniła za domem i rodziną. Tęsknota wzmogła się jeszcze po urodzeniu dziecka; trudno jej było pogodzić się z myślą, że Katie nigdy nie widziała swoich dziadków, wujków, ciotek czy kuzynów. - Mamo? Alex odwróciła wzrok od okna i zobaczyła, jak dziewczynka zie­ wa, szeroko otwierając buzię. -Jestem tutaj, Katie, ptaszynko. - Burza się skończyła? - Tak. Chciałabyś wyjrzeć na dwór? Katie wygrzebała się z pościeli i stanęła na łóżku, żeby dosięgnąć bulaja. - Gdzie jesteśmy? - Nie wiem. Kiedy zerwał się tajfun, byliśmy dwa dni na południe od Batawii. - Wygładziła potargane, jasne włosy córki, które wyśliznę­ ły się podczas snu z warkocza. - Indie Wschodnie to tysiące wysp, wię­ cej niż gwiazd na niebie. Na niektórych panuje cywilizacja, niektóre zamieszkują dzicy ludzie, na inne nigdy nie dotarli Europejczycy. Ale kapitan Verhoeven z pewnością wie, gdzie się znajdujemy. To świetny żeglarz, skoro przeprowadził nas przez burzę i nie rozbił statku. W każdym razie miała nadzieję, że kapitan wie, gdzie się znaj­ dują. Wydawał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Kiedy żałoba po śmierci Edmunda, który zmarł na febrę, minęła, Ałex ogarnęło silne pragnienie powrotu do domu. Zdecydowała się wykupić kabinę na holenderskim „Amstelu", zamiast czekać w nie­ skończoność na statek brytyjski. Statek handlowy zmierzał do Kalku­ ty przez Batawię i Singapur. W Indiach będzie już łatwiej zorganizo­ wać przejazd do Anglii, do domu. Choć załoga była dużo mniejsza niż na okręcie marynarki wojennej, który przywiózł ją i Edmunda do Nowej Południowej Walii, Alex i Katie miały dobrą opiekę i podróż upływała przyjemnie, dopóki nie rozpętał się sztorm. 14

—Jestem głodna - oznajmiła Katie żałośnie. - Czy dostaniemy coś do jedzenia? Alex też była głodna. Ogień w kuchni wygaszono, żeby nie wy­ wołać pożaru. Zresztą nawet gdyby mogły dostać posiłek, nie czuły się na tyle dobrze, by jeść. - Zobaczę, co się da znaleźć w kuchni. Kucharz może już wstał i robi śniadanie. Spała w ubraniu, wystarczyło więc włożyć buty, żeby wyjść z ka­ biny. Na statku panowała cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia drewna i lin ożaglowania. Kapitan postanowił widocznie pozwolić załodze odpocząć przez resztę nocy, zanim zabierze się do oceniania strat. Wyspę widać było teraz wyraźniej, chociaż powierzchnię wody skrywały płaty nisko ścielącej się mgły. W pobliżu steru zauważyła ciemną sylwetkę oficera na warcie. Sądząc po jego wzroście i szczup­ łej figurze, musiał to być młody Holender pełniący funkcję drugiego oficera. Podniosła rękę w pozdrowieniu; oficer zaś odwzajemnił się niskim, pełnym szacunku ukłonem. Alex ruszyła w stronę kuchni i wtedy do jej uszu dobiegł cichy plusk. Zmarszczyła brwi. Czyżby ryba, która wyskoczyła z wody? Dźwięk powtórzył się. Uważnie przyjrzała się mgle, wstrzymu­ jąc oddech. Cienie powoli przybrały kształt dwóch piróg - długich, wąskich łodzi używanych przez mieszkańców wysp. Kiedy „Amstel" mijał jakąś wyspę, pirogi wiele razy podpływały, żeby sprzedać zało­ dze i pasażerom owoce, ryby i drób. Od pewnej kobiety Alex kupiła nawet lalkę dla Katie. Tym razemjednak nie byli to pokojowo nastawieni handlarze. Za bardzo im zależało, żeby nikt ich nie usłyszał. Wiedziała, że wyspy przeżywają plagę piratów, pobiegła więc do oficera, modląc się, aby się mylić. - Uwaga! Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku i zaklął gardłowym głosem. Zawołał coś ostrzegawczo i pobiegł w stronę głównego wła­ zu, żeby zaalarmować załogę. Postawny Malaj w pierwszej łodzi od­ chylił się do tyłu i cisnął włócznię, Przefrunęła nad wodą i utkwiła 15

w gardle młodego marynarza. Alex jęknęła. Jak szybko spokój zamie­ nił się w horror! Teraz, już nie kryjąc się, lodzie pomknęły naprzód; odezwał się głęboki, przerażający dźwięk wojennych gongów. Podpłynąwszy do statku, rozdzieliły się, żeby zaatakować „Amstel" z obu stron. W mgnieniu oka piraci zarzucili haki na burty statku i wdarli się na pokład. W każdej łodzi było około czterdziestu czy pięćdziesięciu mężczyzn, dużo więcej niż liczyła załoga „Amstela". Ostrzeżeni krzykiem oficera i gongami, żeglarze uzbrojeni w ku- telasy, piki, pistolety, wypadli przez właz, żeby bronić statku. Potęż­ nie zbudowany kapitan Verhoeven przebiegł obok Ałex, trzymając po pistolecie w każdej ręce. - Pod pokład, natychmiast! - krzyknął po angielsku z ciężkim, holenderskim akcentem. Nie zwalniając kroku, wystrzelił. Wytatuo­ wany pirat w przepasce biodrowej krzyknął i wypadł za burtę. Alex zbiegła pod pokład. Katie stała w drzwiach kabiny z okrągły­ mi ze zdumienia oczami. - Mamo, co się dzieje? - Piraci na nas napadli, ale marynarze walczą z nimi. Kapitan mówi, żebyśmy nie wychodziły, dopóki nie będzie bezpiecznie. Modląc się, aby odparto atak, Alex wepchnęła córkę do kabiny i zaryglowała drzwi. Drżącymi rękami wyciągnęła kufer spod pry­ czy i spod ubrań wyciągnęła pudełko z pistoletem Edmunda. Dzięki Bogu, nauczyła się strzelaćjako młoda dziewczyna. Załadowała broń, a potem usiadła na krawędzi łóżka, obejmując ramieniem córkę. - Co się z nami stanie? - Głosik Katie drżał. Nie było sensu jej zwodzić. - N i e wiem, kochanie. Musimy być przygotowane na... wszystko. Na górze rozległy się strzały i krzyki, potem głośny plusk. Alex podniosła się, żeby wyjrzeć przez bulaj. Jedną z łodzi „Amstela" spuszczono na wodę, marynarze i załoga rozpaczliwie wiosłowali w stronę lądu. Na oczach Alex jeszcze jeden marynarz rzucił się do wody i zaczął niezdarnie płynąć, goniąc łódź. 16

Zrozumiała ze zgrozą, że bitwa została przegrana. Piraci, jak się domyśliła Alex, byli bardziej zainteresowani rabunkiem niż zabija­ niem i nie zawracali sobie głowy ściganiem załogi. One jednak wraz z Katie tkwiły uwięzione w kabinie, a zbyt małe okienko nie pozwa­ lało na ucieczkę. W najlepszym wypadku mogły się spodziewać, że trafią do niewoli, a potem za okupem wrócą do Europy. O najgor­ szym - spojrzała na Katie i zadrżała - nawet nie chciała myśleć. Usiadła obok córki. - Czy opowiadałam ci kiedyś, jak cudownie spaceruje się po zie­ lonych wzgórzach Anglii w czarowny, mglisty poranek? - Opowiedz mi jeszcze raz, mamo - szepnęła Katie. Alex opowiadała o świecie, który przechowywała w pamięci, dopóki czyjaś niecierpliwa ręka nie szarpnęła za zamknięte drzwi; rozległy się chrapliwe, maląjskie przekleństwa, odezwało się więcej głosów, po czym drzwi zatrzęsły się od uderzeń. Deski drżały od ko­ lejnych ciosów, Alex zaś odbezpieczyła pistolet i wycelowała w drzwi, starając się oddychać równo i spokojnie. - Bez względu na to, co się stanie, pamiętaj, Katie, jak bardzo cię kocham. -Ja też cię kocham, mamo. - Dziewczynka przysunęła się tak blisko, że Alex słyszała niemal bicie jej serca. Drzwi rozpadły się na kawałki. Do środka wkroczył potężny, pół­ nagi Malaj w turbanie na głowie, z czarną brodą. Trzymał w ręku groźnie wyglądający sztylet o pofałdowanym ostrzu; prawie całe odsłonięte ciało pokrywały tatuaże. Sądząc po postawie i bogactwie zdobiących go wzorów, był to wódz piratów. - Odejdź - powiedziała rozkazującym tonem. - Rzuć pistolet - odparł z silnym tubylczym akcentem, tak że ledwie go zrozumiała. Uświadomiła sobie też z rozpaczą, że jest bezradna, ponieważ jedna kula nie mogła jej uratować. Wódz postąpił krok do przodu; jego ludzie tłoczyli się z tyłu. Podniosła pistolet, mierząc prosto w serce pirata. Z tej odległości nie mogła chybić. 2 - Wygrane szczęście 17

-Jeszcze jeden krok, a zabiję cię. Uśmiechnął się, odsłaniając zaostrzone w szpic, poplamione be­ telem zęby. - Poddać się - żyć. Strzelać - obie nie żyć. Pistolet zadrżał w ręce Ałex. Ta jedna kula uchroniłaby Katie przed gwałtem i niewolą. Ale, na Boga w niebiosach, nie potrafiła zabić własnego dziecka! Wykorzystując to wahanie, pirat wyrwał jej pistolet. Zabezpie­ czył go pewnym ruchem i zatknął za pasek sarongu. Przyjrzał się brankom zmrużonymi oczami. Był barbarzyńcą, ale w jego oczach błyszczał spryt. Spojrzeniem szacował twarz i figurę Alex niczym go­ spodarz dokonujący przeglądu bydła. Cofnęła się gwałtownie, kiedy szorstka dłoń pogłaskała ją po po­ liczku. Dopóki żyła, nie mogła tracić nadziei. Zażąda, żebyje wydano za okup. Jej rodzina była dość zamożna, razem z Katie miały więc większą wartość jako zakładniczki niż jako niewolnice. Ręka wodza pogładziła włosy Katie, złote w świetle poranka. - Piękna. - Wyciągnął ręce, żeby podnieść dziecko z pryczy. - Nie! - Alex uczepiła się córki obiema rękami i kopnęła napast­ nika. Uchylił się z przekleństwem, tak że jej stopa trafiła go w udo. Ruchem dłoni rozkazał dwóm ludziom unieruchomić Alex na łóż­ ku, a sam wyrwał jej dziewczynkę. Katie w panice zaczęła walić go piąstkami. - Mamo! Mamo! - Katie! - Alex szarpała się, usiłując przyjść dziecku z pomocą. Z wyzywającą zręcznością wódz odwrócił sztylet w dłoni i ude­ rzył ją w gjowę rękojeścią. Straciła przytomność, zanim krzyczące dziecko wyniesiono z ka­ juty. 18

2 Port Maduri, Indie Wschodnie, jesień 1834 W yspę Maduri chroniły niebezpieczne rafy i groźne klify wulka­ niczne, dzięki czemu jedyny dostępny port dawał pewne schronie­ nie. Kiedy szkuner „Helena" zarzucił tu kotwicę, młody pierwszy oficer powiedział do Gavina Elliotta: - To piękne miasto, kapitanie. Spodziewałem się, że Maduri bę­ dzie mniej przyjemnym miejscem. Gavin uśmiechnął się. Beniamin Long był świetnym jankeskim żeglarzem z dużym doświadczeniem, ale do Indii Wschodnich zawę­ drował po raz pierwszy. -Wyspy są zdumiewająco niepodobne jedna do drugiej. Nie ma piękniejszego, ale też bardziej zdradzieckiego zakątka na Ziemi. Za­ mieszkują je najwspanialsi, ale również najokrutniejsi ludzie, jakich będziesz miał okazję poznać. Na wyspach, które wydają się ucywi­ lizowane, jak Maduri, powinieneś zachować szczególną ostrożność, ponieważ łatwo ulec wrażemu, że ich mieszkańcy są tacy jak my. Ale nie są. Beniamin osłonił oczy, przyglądając się olśniewająco białemu pa­ łacowi, wznoszącemu się na najwyższym ze wzgórz Maduri. - Załoga niezbyt lubi to miejsce. Portugalski cieśla powiada, że sułtan Kasan to pożeracz dusz. - Raczej dręczyciel ciał, ale to przebiegły władca, który ceni han­ del. Nigdy nie słyszałem, żeby zachodni statek wpadł tu w tarapaty. - Na Maduri było bezpiecznie, bo każdy, kto złamał prawo usta­ nowione przez sułtana, ryzykował powolne obdarcie ze skóry albo upieczenie na wolnym ogniu, o tym jednak kapitan wolał nie wspo­ minać. Marynarze to przesądny naród. Nie chciał ich niepotrzebnie niepokoić. - W przeszłości mogło tu być spokojnie, ale wyznam, że to miej­ sce napawa mnie niepokojem. 19

Wzrok Beniamina padł na dużą, ozdobną pirogę, która zmie­ rzała szybko w ich stronę, prując iskrzące się w słońcu wody zatoki. Wybierał się do nich zapewne lokalny zarządca portu wraz z celni­ kami. - Spędzimy tutaj tylko dzień czy dwa. Wystarczy, żeby pozbyć się ładunku i zabrać zaopatrzenie. - Ponieważ Gavin nigdy dotąd nie odwiedził Maduri, ucieszyła go prośba agenta handlowego z Manili, żeby przewiózł na wyspę niewielkie pakunki przeznaczone osobiście dla sułtana Kąsana. Wziąwszy pod uwagę koszt przewozu, musiały zawierać coś niezwykle cennego, a podróż na wyspę przedłużała jego pobyt w Azji tylko o parę dni. O tej odległej wyspie opowiadano legendy. Bogaci, potężni i ta­ jemniczy sułtani Maduri nie uznawali pretensji Holendrów do wła­ dzy nad Indiami Wschodnimi, a Holendrzy mieli dość rozumu, żeby na to nie naciskać. Na temat ludu, wyspy, a przede wszystkim suł­ tana krążyły niezwykłe plotki. Tym bardziej że cudzoziemcom nie pozwalano wychodzić poza wąski pas nabrzeża i tawern. Podobnie jak Chińczycy, sułtani Maduri nie życzyli sobie, aby ich podwładni zetknęli się z zachodnimi poglądami na kwestię wykształcenia, wol­ nego handlu i praw prostych ludzi. Gavinowi osobiście odpowiadały wywrotowe idee Zachodu. Podniósł wzrok na powiewającą w górze amerykańską flagę. „He­ lena", nosząca imię dziewczyny, którą poślubił i zbyt szybko utracił, była najszybszym i najładniejszym statkiem w jego flocie. Stanowiła powiększoną wersję klipra z Baltimore, świetnie nadawała się do han­ dlu z Chinami. Pojemne ładownie, prędkość i doskonała żeglowność sprawiały, że statek był w stanie bez trudu umknąć piratom i prze­ trwać najgorszy sztorm. Wyposażono go również w pokaźne działa, gdyż tylko głupcy żeglowali po tych wodach nieuzbrojeni. Będzie mu brakowało „Heleny". Zaczynał jako żeglarz, ale w miarę jak rozwijały się jego interesy, coraz więcej czasu spędzał na lądzie. Kiedy opuszczą Maduri i popłyną do Anglii, Beniamin przej­ mie dowództwo „Heleny", a on sam otworzy londyńską filię Kom­ panii Elliotta, 20

Jego interesy w Macao i Kantonie spoczywały w dobrych, uczci­ wych rękach, podobnie jak biuro w Bostonie. Londyn stanowił ostatnie wielkie wyzwanie, jako handlowa stolica Europy i cel, który wyznaczył sobie przed wieloma laty. Osiądzie tam i jako zuchwały parweniusz, Amerykanin, pobije londyńskich kupców w ich włas­ nej grze, a także załatwi parę osobistych porachunków. Nigdy już nie spotka drugiej Heleny, ale może znajdzie się miła dama, którą zdoła pokochać. A jeśli ktoś przypomni sobie, kim był jego ojciec albo o tym, że Gavin Elliott urodził się i wychował w Anglii, zanim wyjechał do Ameryki, jego triumf będzie jeszcze słodszy. Miną lata, zanim wróci na Wschód -jeśli w ogóle tam wróci - ta podróż więc stanowiła jego osobiste pożegnanie. Mimo że kochał Anglię i Amerykę, będzie tęsknić za wspaniałością Indii, za wyspami rozrzuconymi po najbardziej błękitnych morzach świata, jak klejnoty niedbale ciśnięte ręką olbrzyma. Będzie mu także brakowało Chin, gdzie spędził ostatnio wiele czasu, w ślicznym domu w Macao, albo zatłoczonej dzielnicy dla cudzoziemców w Kantonie, gdzie zdobył znaczny majątek. Z zamyślenia wyrwał go drugi oficer. - Kapitanie, jest wiadomość dla pana. Domyślał się, że chodzi o przesyłkę dla sułtana. Podszedł do trzech mężczyzn, którzy wysiedli z pirogi. Dwaj wyglądali na zwy­ czajnych urzędników portowych, trzeci nie był Malajem, lecz Chiń­ czykiem. Włosy przetykane siwizną i jedwabny strój nadawały mu dziwne dostojeństwo. Gavin skłonił głowę z szacunkiem. -Witajcie, panowie, na pokładzie „Heleny" - odezwał się, uży­ wając wspanialszej odmianyjęzyka malajskiego. -Wasza obecność na moim skromnym statku to dla mnie zaszczyt. Ku jego zaskoczeniu chiński urzędnik odpowiedział dobrą an­ gielszczyzną. - Zaszczyt to dla nas, kapitanie Elliott. Jestem Sheng Yu, pierw­ szy minister Maduri. Przynoszę zaproszenie od Jego Wysokości, suł­ tana Kąsana. 21

Długie lata doświadczenia pozwoliły Gavinowi ukryć zdumienie. Skąd Sheng znał jego nazwisko, skoro ani on, ani jego statek nigdy dotąd nie zawitali na Maduri? I czym amerykański kapitan zasłużył na zaproszenie sułtana? Oczywiście, Gavin był świetnie prosperują­ cym kupcem, taipanem, jak nazywano szefa kompanii handlowej. To zaproszenie jednak nie pasowało do miejscowych obyczajów. Może sułtan niepokoił się o swoje cenne pakunki? - Z największą chęcią odwiozę przesyłkę dla sułtana do pałacu. - To nie jest potrzebne, sam się tym zajmę. Jego Wysokość życzy sobie, abyś towarzyszył mi do Białego Pałacu, spożył kolację w jego towarzystwie i spędził noc pod jego dachem. Co tu się, do diabła, dzieje? Zaproszenia nie można było, rzecz jasna, odrzucić, chyba żeby Gavin zdecydował się natychmiast od­ płynąć. Cóż, nie widział żadnego zagrożenia, a do tego był ogromnie ciekaw, o co właściwie chodzi sułtanowi. -Jestem niezmiernie wdzięczny za tak niezwykły zaszczyt, jaki spływa na skromnego kapitana. Zechciejcie napić się czegoś, a ja przygotuję się do zejścia na ląd. Gavin przekazał gości Beniaminowi i poszedł się przebrać. W tej części świata przywiązywano ogromną wagę do bogactwa stroju, za­ mówił więc w swoim czasie u krawca z Macao mundur marynarki z oszałamiającą liczbą złotych frędzli i lśniących medali. Płaski dwu­ rożny kapelusz ozdobiono piórami. Zachowanie powagi w tym prze­ braniu kosztowało go zawsze trochę wysiłku, ale osiągał zamierzony efekt. Zanim się przebrał, zadzwonił na Surya Indarta, Malaja, którego funkcji nie dałoby się łatwo określić, choć dla wygody nazywano go stewardem. Suryo spędził z Gavinem przeszło dziesięć lat, stanowiąc źródło bezcennych informacji na temat Wschodu; uczył go wschod­ nich sztuk walki wręcz i przede wszystkim wspomagał swoją przy­ jaźnią. Malaj, cichy jak kot, wszedł do kajuty. Na morzu nosił zwykle sarong, ale w porcie wolał włożyć elegancką białą tunikę i spodnie z bawełny. 22

- Kapitanie? - Zostałem zaproszony na noc do Białego Pałacu i chcę, żebyś mi towarzyszył - wyjaśnił Gavin. — Co powinienem wiedzieć o sułtanie Kasanie? Suryo zmarszczył brwi. - Bądź ostrożny, kapitanie, Kasan nie zaprosiłby cię, gdyby cze­ goś od ciebie nie chciał. Nazywają go Lampartem z Maduri; lubi ba­ wić się ludźmi jak kot myszką. - Co takiego mogę mieć, czego zechciałby dla siebie? - Może chce statek. Na tych wodach nie ma drugiego równie pięknego. Gavin przypasał ceremonialną szpadę z bogato zdobioną, wysadzaną klejnotami rękojeścią. Miała ona również niezwykle skuteczne ostrze. - „Helena" nie jest na sprzedaż. - Niełatwo odmówić sułtanowi. - Czy sądzisz, że przyjmując zaproszenie, naraziłem się na nie­ bezpieczeństwo? Suryo zastanowił się. - Nie. Zabicie cudzoziemskiego kapitana nie przysłużyłoby się kontaktom handlowym Maduri. Nie targuj się jednak. Lampart to zdradziecki partner. - Rozumiem. - Gavin otworzył szafkę zawierającą tuzin kosz­ townych, europejskich cacek nadających się na oficjalne prezenty. Wybrał pięknie wykonaną pozytywkę, która grała menuet Mozarta. Emaliowane figurki tancerzy w osiemnastowiecznych strojach obra­ cały się z gracją. - Zapakuj to i zabierz razem ze zmianą ubrania. Nie wypadało iść z gołymi rękami na spotkanie z sułtanem. Zanim Gavin zdołał dotrzeć do ogromnej, przewiewnej sali au- diencyjnej sułtana Kasana, zdążył zauważyć wiele oznak zamożności Maduri. Tylu lśniących marmurów i pozłacanych posągów nie wi­ dział od czasu wizyty u maharadżów Majsuru w Indiach. Komnaty, które mu przydzielono, były godne księcia. Uznał cynicznie, że suł­ tan widocznie wiele się po nim spodziewa. 23

Po wizycie w stoczni sułtan rozkazał nosicielom lektyk wrócić do pałacu. Droga biegła przez wielki plac handlowy, gdzie tłum krążył wokół pawilonu o trzech ścianach. - Czy to licytacja? - zapytał Gavin. - Tak i do tego jedno z przedsięwzięć, które przynoszą mi naj­ większe korzyści. Przyjrzyj się, proszę. Niewolnicy postawili lektyki, tak żeby obaj mogli wysiąść. Kiedy mieszkańcy Maduri rozpoznali władcę, w tłumie utworzyła się ścież­ ka aż do podwyższenia, na którym stało dwóch mężczyzn. Zapadła cisza, dopóki Kasan nie polecił gestem dłoni, aby kontynuowano li­ cytację. Gavin zacisnął usta, kiedy stwierdził, że uwaga skupia się na młodym, skutym łańcuchami Malaju, ubranym jedynie w przepaskę biodrową. Młodzieniec patrzył z kamiennym wyrazem twarzy po­ nad głowami tłumu, licytator zaś krążył wokół niego, mówiąc coś w miejscowym dialekcie, ściskając mu bicepsy i klepiąc po musku­ larnym udzie. - To największy targ niewolników poza Sulu na Filipinach. - Suł­ tan spojrzał na Gavina uważnie. - Nie podoba ci się to? Niewolni­ ctwo to część życia. Chociaż Brytyjczycy je znieśli, twój naród nadal je uznaje. - To w Ameryce kość niezgody. - Kiedyś w Bostonie zapytano Gavina dyskretnie, czy mógłby nielegalnie przewozić niewolników na Karaiby. Wyrzucił petenta z gabinetu i podwoił roczną składkę na rzecz kwakrów, którzy z uporem dążyli do zniesienia niewolnictwa. -Wobec tego nie będziemy się tu zatrzymywać. - Sułtan mówił uprzejmie, ale jego oczy zdradzały rozbawienie. Młodzieniec został sprzedany po krótkiej licytacji, po czym zapro­ wadzono go do stołu, gdzie dopełniono transakcji. Gavin odwrócił się i zobaczył kolejny „towar", wyprowadzany z szopy za pawilonem - wysoką kobietę z potarganymi ciemnymi włosami, spuszczonymi oczami i kneblem w ustach. Podarty sarong i koszula ukazywały brud i sińce, łańcuchy ocierały do krwi skórę na nadgarstkach i kostkach. Sułtan spojrzał w tym samym kierunku co Gavin i odezwał się: 28

- Łachmany kryją ładną dziewczynę, ale knebel oznacza, że ma jadowity język. Pewnie jest też dzika, inaczej nie sprzedawano by jej jak niewolnicy do kuchni na publicznej licytacji. Jako mężczyzna, któremu od dzieciństwa wpojono szacunek dla kobiet, Gavin nie mógł znieść widoku jej upokorzenia. Uznając, że byłoby oznaką tchórzostwa odwrócić wzrok, zmusił się, żeby patrzeć, jak kobietę prowadzą do podwyższenia. U stóp schodów strażnik zrobił rubaszną uwagę i zdarł jej ko­ szulę, odsłaniając pierś dużo bielszą niż pociemniała od słońca twarz. Szybka jak wąż, chwyciła łańcuchy, które krępowały jej ręce i używa­ jąc ich jak broni, uderzyła prześladowcę w twarz. Strażnik krzyknął i upadł; z rozbitego nosa pociekła krew. Kobieta stanęła tak, że Gavin ujrzał jej wymizerowaną twarz i peł­ ne gniewu oczy koloru morskiej wody. Dobry Boże, była Europejką! Jej oczy rozbłysły na jego widok. "Wyciągnęła knebel z ust i rzuci­ ła się w stronę Gavina. - Błagam, pomóż mi! Krzyk ucichł, trzech strażników przewróciło ją na ziemię. Wal­ czyła zaciekle, dopóki strażnik nie ogłuszył jej uderzeniem. Znowu włożono jej knebel w usta. Gavin chciał ruszyć na pomoc, ale sułtan odezwał się chłodno: - Podoba ci się ta niewolnica? Gavin przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Zatrzymał się, za­ ciskając pięści. - Tak. Co mam zrobić, żeby ją kupić? - Sądziłem, że nie pochwalasz niewolnictwa. - Nie pochwalam. Chcę ją uwolnić. Zrozumiał swój błąd, kiedy zobaczył namysł na twarzy Kąsana. Okazując zainteresowanie dziewczyną, dał mu nad sobą niebezpiecz­ ną przewagę. Sułtan rzucił jakieś rozkazy w miejscowym języku. Strażnicy po­ kiwali głowami i zaciągnęli kobietę z powrotem do szopy, gdzie nie­ wolnicy czekali na sprzedaż. Zanim znikła, rzuciła Gavinowi pełne rozpaczy spojrzenie. 29

Przybrawszy obojętny wyraz twarzy, kapitan zapytał: - Czy mogę pomówić z jej właścicielem? Taka kobieta nie może być wiele warta, powinniśmy więc dojść do porozumienia. - Sprzedawanie niewolników chrześcijanom jest zabronione - powiedział Kasan. - Ale może coś na to poradzimy. Chodźmy. Czas wrócić do pałacu. Gavin wrócił w milczeniu do lektyki, zastanawiając się, czy Ka­ san właśnie wymyślił prawo o zakazie sprzedawania niewolników chrześcijanom. Musi zachować cierpliwość, dopóki sułtan nie będzie gotowy porozmawiać o kobiecie. Kiedy jednak niewolnicy w pocie czoła wnosili go na strome wzgórze, nie mógł przestać wyobrażać sobie, co mogło ją spotkać. Na ucztę przybyła połowa arystokracji Maduri; wydawało się, że przyjęcie nigdy się nie skończy. Gavin siedział po prawej ręce sułtana, obok Shenga Yu. Chiński minister był nad wyraz grzeczny, ale Gavin podejrzewał, że nie bardzo mu się podoba faworyzowanie cudzo­ ziemca. Domyślał się, że pod żelazną pięścią Kąsana kipiało gniazdo rywalizujących o jego łaski skorpionów. Pił ostrożnie ryżowe wino i próbował egzotycznych specjałów, Kasan zaś sprawdzał jego wiedzę i zastanawiał się, w jaki sposób Kompania Elliotta mogłaby służyć interesom Maduri. Sułtan był do­ brze poinformowany i zadawał mądre pytania. Mimo wątpliwości Gavina nęciła myśl o otwarciu światowych rynków dla wyspy. "Wy­ zwanie byłoby ogromne, ryzyko i korzyści jeszcze większe. Podczas przerwy między kolejnymi podawanymi bez końca po­ trawami na salę weszło dziewięć zwinnych i wdzięcznych jak młode sarenki tancerek. Indonezyjska orkiestra grająca na instrumentach per­ kusyjnych brzdąkała dotąd po cichu, w tle, teraz jednak podjęła nową, zniewalającą melodię. Kobiety zaczęły powoli tańczyć. Wężowe ruchy i delikatne gesty dłoni nie przypominały zachodnich tańców, ale każdy mężczyzna zachwyciłby się wdziękiem i urodą wykonawczyń. - Czy chciałbyś, żeby w nocy przyszła do ciebie tancerka? - za­ pytał Kasan. 30

Mimo lat spędzonych na Wschodzie prezbiteriańskie sumie­ nie Gavina nie zdołało się uodpornić na tego rodzaju stręczyciel- stwo. - Dziękuję. Mam o czym myśleć i wolałbym się nie rozpraszać. -Wciąż myślisz o tej kobiecie? - Sułtan uśmiechnął się leniwie. Jak na muzułmanina, wypił dużo wina. Wyrażał się jasno, ale w gło­ sie pojawiały się teraz ostrzejsze, gniewne nutki. Gavin, zadowolony że sułtan poruszył ten temat, odparł: -Jak już powiedziałem, chciałbym ją kupić, ale niejako nałoż­ nicę. Nie interesuje mnie w ten sposób. - Musiał niechętnie stwier­ dzić, że to nieprawda. Nawet obdarta i brudna wydawała się piękną kobietą. Taką, która przyciąga spojrzenia mężczyzn. -Jesteś, jak to Anglicy mówią, purytaninem, kapitanie. - Być może - odparł Gavin - ale ty szukasz przecież kogoś, kto byłby uczciwy i ciężko pracował, a to są purytańskie cnoty. -Zgrabnie powiedziane. - Kasan pstryknął palcami i stojący z tyłu niewolnik podał mu dwa wieloboki szerokie i długie na kilka centymetrów. Kasan potoczył je na dłoni. Wykonano je z kości sło­ niowej, na każdym z dwunastu boków umieszczono złoty symbol. - Kości do gry na Maduri są jedyne w swoim rodzaju. Czy chcesz spróbować szczęścia? - My, purytanie, nie przepadamy za hazardem - stwierdził sucho Gavin. - Zwłaszcza gdy nie znamy zasad. - Dwunastoboczne kości są bardzo stare. Do gry albo wróżb bie­ rze się dwie. Pojedynczej używa się do czegoś, co nazywamy Singa Mainam. Lwią Grą. Kasan rzucił kostkę na stół. Kiedy się zatrzymała, powiedział: - Gdy wojownik pragnął wyzwać wodza i przejąć dowództwo, rzucał pięć razy Każdy symbol oznacza próbę siły, mądrości i od­ wagi, jakimi powinien odznaczać się dobry przywódca. Miecze albo szachy. Pływanie albo strzelanie do celu. Nurkowanie albo walka ze smokiem. Ten symbol oznacza walkę wręcz. Bogowie decydują o wyborze próby Uśmiechnął się znowu. 31

-Jak się domyślasz, było to na długo, zanim na wyspy dotarł is­ lam i staliśmy się cywilizowanym państwem. Ale Lwia Gra nadal sta­ nowi część naszej tradycji. - Maduri jest niewątpliwie wyspą, która wyróżnia się spośród in­ nych - zauważył zaciekawiony Gavin. I tak pozostanie. Nie będziemy mięsem armatnim dla Europej­ czyków. - Kasan mówił cichym, groźnym głosem. W Gavinie sułtan budził zarówno podziw, jak i niepokój. Pod­ niósł kieliszek z winem ryżowym, chcąc wygłosić toast. - Oby twoje ziemie nigdy nie padły ofiarą europejskiej inwazji, Wasza wysokość. Kasan rozpogodził się i podniósł kieliszek do ust; napięcie ustą­ piło. Gavin poczuł ulgę, kiedy przyjęcie dobiegło końca. Służący prowadził go korytarzami wielkiego pałacu. Ciekaw był, czy on tak­ że jest niewolnikiem. Pewnie tak. Dlaczego sułtan miałby płacić za usługi, skoro o niewolników było tak łatwo? Przypomniał sobie europejską niewolnicę. Czy leżała w jakiejś za­ tęchłej celi, modląc się, żeby przyszedł jej z pomocą? Czy też, pobita, zakrwawiona, straciła wszelką nadzieję? Liczył na to, że Suryo zdołał się czegoś o niej dowiedzieć - Gavin wysłał przyjaciela, żeby zaprzy­ jaźnił się ze służbą pałacową i poznał prawdziwe życie Maduri. wszedł do swoich komnat i stanął zdumiony. Wielka, sześcio- boczna klatka z grubych, złotych prętów wyrosła na środku salonu. Wjednym z jej kątów kuliła się niewolnica. 4 Alex zapadła w końcu w drzemkę w kącie klatki, ale wyprostowa­ ła się natychmiast na odgłos kroków. Niewolnictwo nauczyło ją, że zmiany na lepsze zdarzają się rzadko; bała się bardzo, odkąd strażnicy przyprowadzili ją do pałacu, żeby zamknąć w potrójnie zamykanej klatce w dziwnym, urządzonym z przepychem pokoju. 32

Początkowo w słabym świetle lampy dostrzegła jedynie wysoką, obcą postać. Potem poznała Europejczyka, którego widziała na targu niewolników. Zastanawiała się, C2y to nie złudzenie, ale mężczyzna stał tam naprawdę - wysoki, mocno zbudowany, o postawie kogoś, kto przywykł do rozkazywania. Szare oczy i jasne, wyzłocone słoń­ cem włosy musiały należeć do Europejczyka. Podniosła się i przy­ cisnęła do prętów klatki, wpatrując się w niego zachłannie. Jaskrawy mundur nie był brytyjski - może niemiecki albo skandynawski. Starała się stłumić nadzieję, mówiąc sobie, że z samego faktu, że to Europejczyk, nie wynika wcale, że jej pomoże. Chociaż na targu odruchowo zwróciła się do niego o pomoc, teraz, kiedy spotkali się twarzą w twarz, przypomniała sobie, że w te odległe części świata na ogół przybywali z Zachodu awanturnicy i renegaci. Być może ten właśnie poprosił sułtana, aby przysłał mu europejską niewolnicę. Nieważne. Nawet jeśli miał nieuczciwe zamiary, był jej jedyną szansą na ucieczkę, zrobi więc wszystko, żeby zaskarbić sobie jego względy. Mężczyzna stanął na jej widok jak wryty. Ucieszona, że nie miał nic wspólnego z jej pojawieniem się tutaj, zapytała: - Do you speak English? Parlez uous francais? - Mówię oboma językami - odparł po angielsku. - Skąd wzięłaś się w moich pokojach? - Nie wiem. -1 nie mogąc zapanować nad goryczą, dodała: — Nie­ wolnikom nie wyjaśnia się zwykle, jakie się ma wobec nich plany. Spochmurniał. -Wybacz, to było głupie pytanie. Mimo że naprawiła podartą bawełnianą koszulę najlepiej, jak umiała, zdawała sobie sprawę, że jej piersi naciągają cienki, znoszony materiał. Była postawniejsza niż większość mieszkanek wysp i nie znaleziono kebai jej rozmiaru. Kiedy jego spojrzenie przesunęło się na jej piersi, zmieszany od­ wrócił głowę. To ją podniosło na duchu - mężczyzna tak przyzwoity będzie bardziej skłonny do pomocy. Wszedł do sypialni i wrócił ze starannie złożoną koszulą. 3 -Wygrane szczęście 33

- Czy to ci się przyda? - O tak. -Wsunął koszulę między kraty, a ona natychmiast wciąg­ nęła ją przez głowę. Sięgała jej niemal do kolan. Zanim podwinęła rękawy, wtuliła twarz w świeży, biały materiał. - Tak ładnie pachnie. Czystością. Rozejrzał się po klatce, w której był jeszcze tylko mosiężny nocnik. - Czy czegoś ci potrzeba? Jedzenia, picia? Zwilżyła wargi. Nic nie jadła od wczesnego ranka i pierwszą go­ dzinę w klatce spędziła, wpatrując się tęsknie w misę z owocami na stoliku po drugiej stronie pokoju. -Poproszę o wodę. A potem... czy mogę dostać trochę owo­ ców? - Oczywiście. - Postawił misę na podłodze, tak żeby mogła się­ gać po owoce między prętami. Kiedy obierała i jadła soczystą pomarańczę, nazywaną na wyspie jeruk manis, mężczyzna zebrał z ławy poduszki i wcisnął je do klatki. Usiadła na jednej z wdzięcznością. Przez ostatnie miesiące nauczyła się doceniać nawet najdrobniejsze wygody. - Obawiam się, że nie ma wody, tylko wino ryżowe. - Na ze­ wnątrz klatki położył jeszcze jedną poduszkę i usiadł na niej, trzyma­ jąc butelkę i dwa kieliszki. - Pij powoli. Jest dosyć mocne. - Dziękuję. -Wino smakowałojej z bananem, którego terazjadła; po ciele rozeszła się fala ciepła, która złagodziła napięcie w mięśniach. Zamknęła na chwilę oczy, upajając się towarzystwem Europejczyka. -Wybacz, zapomniałam o dobrym wychowaniu. Nazywam się Ale- xandra Warren i jestem Angielką. - Gavin Elliott z Bostonu, właściciel statku handlowego. - Za­ uważył jej spojrzenie. - Nie zwracaj uwagi na mundur - zaprojekto­ wano go tylko po to, żeby robił wrażenie. Amerykanin? Nie to samo, co rodak z Brytanii, ale dość blisko. - Co robiłeś na targu niewolników? - Byłem tam przypadkiem. Sułtan Kasan chce, żeby moja kom­ pania handlowa stała się jego agencją, i pokazywał mi miasto. 34