ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Życie raz jeszcze - Deveraux Jude

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :897.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Życie raz jeszcze - Deveraux Jude.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Deveraux Jude
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Leslie Headrick spojrzała przez kuchenne okno na stary, letni domek. Teraz, wczesną jesienią, winorośle i poskręcane łodygi obumarłych róż pokrywały go niemal w całości, lecz zimą oszklona weranda była wyraźnie widoczna. Rzucała się też w oczy obłażąca farba i pęknięta szyba w okrągłym okien¬ku nad frontowymi drzwiami. Jedne z bocznych drzwi zwisały na pojedynczym zawiasie i Alan twierdził, że stanowią za¬grożenie dla każdego, kto nieopatrznie się do nich zbliży. W istocie Alan uważał, że cały ten budyneczek to jedna wielka pułapka i należy go zrównać z ziemią. Przypomniawszy to sobie, Leslie odwróciła wzrok i znowu spojrzała na swą piękną kuchnię, jakby wyjętą z poradnika urządzania wnętrz. Ledwie w zeszłym roku Alan wyrzucił stare sprzęty i zainstalował te właśnie. "Pierwsza klasa"¬wyraził się o szafkach z klonowego drewna i solidnych bla¬tach. I Leslie była pewna, że wybrał wszystko, co najlepsze, ale zal jej było bardzo już sfatygowanego walijskiego kredensu, który najlepsze lata dawno miał za sobą, oraz kącika jadalnego w rogu. "Ten stół i krzesła wyglądają, jakby zrobili je uczniowie podczas zajęć praktycznych" - oznajmił Alan i Leslie przyznała mu rację - tyle że mieli odmienne poczucie piękna. Leslie jak zwykle uległa mężowi i pozwoliła mu urządzić tę pokazową kuchnię, a teraz, za każdym razem, gdy piekła ciasteczka i zapaskudzała idealnie gładkie powierzchnie, które tak łatwo ulegały zarysowaniu, czuła, że rujnuje dzieło sztuki. Nalała sobie z czajnika następną filiżankę herbaty, mocnej, czarnej, angielskiej herbaty, liściastej, żadnej tam lury z roz¬mokłej torebki, po czym znowu się odwróciła, by popatrzeć na letni domek. Naszły ją dziś refleksje - za trzy dni kończyła czterdziestkę i miała obchodzić swe urodziny w towarzystwie dwu kobiet, których nie widziała na oczy od dziewiętnastu lat ani nie utrzymywała z nimi żadnego kontaktu. Za nią, w holu, stały dwie zapakowane walizki, gotowe do drogi. Brała ze sobą mnóstwo ciuchów, bo nie wiedziała, jak będą ubrane pozostałe dwie kob~ety, a list Ellie był dość mętny. - Jak na słynną pisarkę, jest oszczędna w słowach - za¬uważył Alan niemiłym tonem. Zaniepokoił go fakt, że jego żona jest przyjaciółką autorki bestsellerów. - Ależ ja nie miałam pojęcia, że Ellie to Alexandria Far¬rell - rzekła Leslie, spoglądając ze zdumieniem na list.¬Kiedy ją widziałam ostatnim razem, chciała zostać artystką. Była ... Lecz Alan nie słuchał. - Mogłabyś ją poprosić, żeby wygłosiła pogadankę w Sto¬warzyszeniu Budowlanym - powiedział. - Nie dalej jak w ze¬szłym roku jeden z moich klientów oznajmił, że jego żona jest wielbicielką Jordan Neale. Cała Ameryka wiedziała, że Jordan Neale to główna po¬stać, którą Ellie, pod pseudonimem Alexandrii Farrell, po¬wołała do życia swym piórem. Wszystkie kobiety starały się naśladować Jordan Neale, a mężczyźni chcieli ją ... W każ¬dym razie seria romantycznych opow,ieści o sensacyjnej akcji cieszyła się ogromnym powodzeniem. Leslie przeczy¬tała je wszystkie, nie zdając sobie sprawy, że ich autorką jest błyskotliwa młoda kobieta, którą poznała tak dawno temu. A zatem teraz, w ciszy wczesnego poranka, nim Alan i dzieci pojawią się na dole, Leslie rozmyślała o tym, co przydarzyło się jej w ciągu ostatnich dziewiętnastu lat. Doszła do wniosku, że nie było tego wiele. Poślubiła chłopca z sąsiedztwa, z któ¬rym niemal dosłownie mieszkała drzwi w drzwi, i miała z nim czternastoletniego syna Joego oraz córkę Rebekę, li¬czącą sobie teraz piętnaście lat. Nie są już dziećmi - po¬myślała, sącząc herbatę i wpatrując się przez okno w letni domek. Może to list i zaproszenie od Ellie, kobiety, której nie widziała od tylu lat, skłonił Leslie do głębokich rozważań o przeszłości. Ale, jak napisała Ellie, ich jedyne spotkanie wywarło wpływ na życie młodej wówczas dziewczyny, toteż pragnęła ponownie zobaczyć się z Leslie i Madison. Tak - pomyślała Leslie - to spotkanie wywarło wpływ również i na moje życie. Od owego popołudnia sprzed dzie¬więtnastu lat często myślała o Ellie i Madison. A teraz poleci z Columbus

w Ohio do małego miasteczka w Maine, by spędzić długi weekend z dwiema innymi kobietami. Ale cóż takiego w letnim domku przykuwało jej uwagę przez cały dzisiejszy ranek? Czuła taki niepokój, że prawie nie zmrużyła oka przez całą noc, toteż o czwartej rano pod¬niosła się z łóżka, włożyła ubranie i na palcach zeszła do kuchni, by przygotować wszystko, co potrzeba do usmażenia naleśników z jabłkami. I tak nikt ich nie tknie - pomyślała z westchnieniem. Rebekę przerazi taka liczba kalorii, Joe niczego nie zdąży przełknąć, by nie spóźnić się na szkolny autobus, Alan zaś zje tylko owsiankę, coś o dużej zawartości błonnika i niskiej cholesterolu, niskokalorycznego, nisko ... W sumie o niskich walorach smakowych. W jej rodzinie nie warto wysilać się na wymyślne potrawy. Westchnąwszy ponownie, Leslie wzięła ciepły naleśnik, zwinęła go i zjadła z przyjemnością. Gdy w zeszłym tygodniu przyszedł list od Ellie, żałowała, że nie dostała go pół roku wcześniej. Wówczas zdążyłaby zrzucić sześć kilo, które jej przybyło. Wszyscy w Klubie Ogrodniczym zazdrościli Leslie figury, dziwiąc się, że zdołała ją utrzymać przez tak długi czas, ale Leslie wiedziała swoje. Przed dziewiętnastoma laty była tancerką i ciało miała gibkie, muskularne, jędrne. Teraz ¬myślała, jest sflaczałe, nie obrosło tłuszczykiem, ale mięśnie zwiotczały. Od lat nie dotknęła stopą drążka do ćwiczeń baletowych. Z góry dobiegł ją odgłos szybkich kroków Rebeki. Ona pierwsza zejdzie, pierwsza zapyta, dlaczego matka przygoto¬wała coś, co na mur już po pierwszym kęsie zatka im wszyst¬kie arterie. Leslie westchnęła. Rebeka tak bardzo przypomi¬nała swego ojca. Joe był bardziej podobny do matki, a jeśli Leslie zdołała go odciągnąć od przyjaciół na wystarczająco długi czas, sia¬dywali razem, gawędzili i. "wąchali róże", jak zwykła była doń mawiać. "Jak na twojej tapecie" - powiedział, gdy miał zaledwie dziewięć lat. Leslie musiała się chwilę zastanowić, nim pojęła, o co mu chodzi. Potem uśmiechnęła się ciepło. W letnim domku. Wyłożyła tam ściany tapetą w różyczki. Teraz przypomniała sobie, jak owego dnia przyglądała się piegowatej twarzy synka, gdy siedzieli naprzeciw siebie w ką¬ciku przy starym kominku po jednej stronie słonecznej kuchni. Joe był takim niewymagającym dzieckiem, spał przez całą noc, gdy miał zaledwie parę tygodni, przeciwnie niż Rebeka, która wywoływała chaos i zamieszanie, gdziekolwiek się znalazła. Leslie nie była pewna, czy Rebeka w całym swym życiu prze¬spała spokojnie choć jedną noc. Nawet teraz, gdy miała pięt¬naście lat, potrafiła o trzeciej rano władować się z hukiem do sypialni rodziców, by im oznajmić, że usłyszała "dziwny hałas" na dachu. Leslie mówiła jej, by wracała do łóżka i próbowała trochę się zdrzemnąć, lecz mąż "dziwne hałasy" traktował poważnie. Sąsiedzi przyzwyczaili się do widoku Alana z córką pośród nocy na dworze, omiatających dom światłem latarek. Leslie znowu skierowała spojrzenie na letni domek. Nadal widniały na nim resztki różowej farby. Po piętnastu latach zachowały się jej ślady. Z uśmiechem przypomniała sobie wyraz twarzy Alana na widok puszek z farbami, które przyniosła do domu. - Rozumiem, że chcesz pomalować to miejsce na różowo, ale, kochanie, kupiłaś pięć różnych odcieni różowego. Czy sprzedawcy nie pomogli ci dobrać koloru? Alan święcie wierzył, że mężczyźni powinni opiekować się kobietami, czy to w domu, czy w sklepie z farbami. Leslie była wówczas w piątym miesiącu ciąży z Rebeką, co już było po niej widać. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że Rebeka będzie spieszyć się ze wszystkim, najpierw wcześnie da matce poznać, że już w niej jest, a później ... powiedzmy, ogłosi światu, że się na nim pojawiła. Leslie ze śmiechem oświadczyła Alanowi, że zamierza po¬malować domek wszystkimi pięcioma odcieniami różowego. Teraz, piętnaście i pół roku później, nadal pamiętała wyraz jego twarzy. Matka Leslie zauważyła, że Alan nie ma ani krzty weny twórczej i po latach Leslie przyznała jej rację. Ale wtedy oboje byli tak młodzi i szczęśliwi z posiadania własnego kąta, że wybór kolorów farby, którą mieli pomalować stary, rozpadający się letni domek, stał się tylko powodem do śmiechu. To Leslie namówiła Alana do kupna dużego, wiktoriań¬skiego domu w staroświeckiej, niemodnej okolicy. Alan prag¬nął czegoś nowego, białego na zewnątrz i wewnątrz. Ale Leslie nie mogła

patrzeć na żaden z domów, które podobały się Alanowi - były to idealnie kwadratowe pudła, umiesz¬czone w środku większych, idealnie kwadratowych pudeł. - Ale to w nich właśnie lubię - rzekł Alan, nie rozumiejąc powodów jej niechęci. Również matce Leslie zawdzięczała, że miała siłę, by prze¬ciwsrawiać się młodemu mężowi. - Dom należy do kobiety - oświadczyła matka córce. ¬Tu spędza większość czasu, tu wychowuje dzieci. Warto o niego walczyć. - W jej rodzinie matka była wojowniczką• Leslie, podobnie jak ojciec, wolała, by sprawy same się roz¬wiązywały. Później Leslie twierdziła, że to bojowy duch rosnącej w niej Rebeki natchnął ją odwagą• Zagrała swą atutową kartą: "Alanie, najdroższy, kupujemy dom za pieniądze, któ¬re mój ojciec zostawił mnie". Alan nie odezwał się, ale wyraz jego twarzy sprawił, że nigdy, przenigdy więcej nie ośmieliła się wypowiedzieć podobnych słów. Ale też nigdy ani przedtem, ani potem niczego tak bardzo nie pragnęła jak tego dużego, bezładnie zaprojektowanego starego domostwa, które wymagało ogromnego wkładu pra¬cy. Ponieważ jej ojciec był przedsiębiorcą budowlanym, wie¬działa, co należy zrobić i jak się do tego zabrać. - To trzeba zlikwidować - rzekł Alan, gdy ujrzał stary domek letni, ukryty pod pięćdziesięcioletnimi drzewami i pra¬wie całkowicie porośnięty pnączami wistarii. - Ależ to jest najpiękniejsze. ze wszystkiego - odparła Leslie. Alan otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w tym właśnie momencie Rebeka postanowiła wykonać pierwsze kopnięcie, toteż dyskusja na temat losu letniego domku nigdy nie została zakończona. Później, gdy Alan zaczynał coś mówić na ten temat, Leslie odpowiadała: "Zaufaj mi", toteż pozostawił wszystko do jej uznania. W końcu Alan był dopiero począt¬kującym agentem ubezpieczeniowym i pożerała go ambicja. Pracował od świtu do nocy. Wstępował do klubów i uczęsz¬czał na spotkania. Był niezmiernie rad, gdy okazało się, że najchętniej odwiedzany kościół w mieście znajdował się w niewielkiej odległości od tego okropnego starego domisz¬cza, które kupił pod naciskiem Leslie. I to w kościele zorientował się, że ludzie docenili daleko¬wzroczność, która skłoniła go do kupna "starej rezydencji Belville" i odremontowania jej. "To mądra inwestycja"¬powiedział jakiś staruszek, poklepując Alana po ramieniu. "Rzadko się zdarza, by młody człowiek wykazywał się takim rozumem". Później tenże starzec kupił od Alana drogą polisę. Po tym wydarzeniu Alan przejawiał tyleż zainteresowania domem co Leslie. A gdy Leslie miała pełne ręce roboty przy dwojgu dzieciach, które nie ukończyły jeszcze trzech lat, Alan przejął nadzór nad renowacją domu. Z początku do¬chodziło do sporów. - Nie urządzamy muzeum! - mówiła zirytowana Leslie. ¬To dom i powinien nadawać się do mieszkania. Joe zniszczy ten kosztowny stół swoimi ciężarówkami, a Rebeka będzie mazać po jedwabnej tapecie. - Więc pilnuj dzieciaków - odwarkiwał Alan. I Leslie ustąpiła, jak zawsze podczas starć. Podobnie jak ojciec, wolała wycofać się niż walczyć. Dlatego matka rządziła domem za czasów jej dzieciństwa, a Alan miał decydujący głos w małżeństwie. Tak że zagracił ten cudowny stary dom nazbyt licznymi antykami, na których nie pozwalał siadać ani nawet ich dotykać. Trzy pokoje zamknięte były na klucz przez cały rok, otwierano je tylko na czas sprzątania i z okazji wielkiego przyjęcia bożonarodzeniowego, które Alan wypra¬wiał dla swoich klientów. Ostatnim bastionem pozostała kuchnia, lecz w zeszłym roku Alan wtargnął i tutaj. Leslie dopiła herbatę, przepłukała filiżankę, po czym zno¬wu zwróciła wzrok ku letniemu domkowi. Miał być tylko jej. Tu chciała znaleźć schronienie przed światem, ćwiczyć taniec albo zwinięta w kłębek czytać w deszczowe popo¬łudnia. Teraz, patrząc na domeczek, uśmiechnęła się. Zanim po¬jawiły się dzieci, rozmyślała, co chce robić w deszczowe popołudnia, ale później jej godziny wypełniało nie to, co "chce", lecz co "musi". Musi zrobić pranie, musi iść po zakupy, musi odciągnąć Rebekę od grzejnika. I tak jakoś wyszło, że Leslie utraciła letni domek. T ak jakoś przestał być jej, a stal się "ich". Wiedziała dokładnie, kiedy to się zaczęło. Była w ósmym miesiącu ciąży i miała tak duży brzuch, że musiała podtrzymywać go ręką, by zdzier¬żyć ciągłe kopnięcia i ciosy Rebeki. Właśnie wybebeszyli cały salon, a dach przeciekał. Alan zaprosił swego brata i trzech kolegów na

piwo i wspólne oglądanie meczu piłki nożnej, ale tego dnia padało i nie mieli gdzie usiąść, by obejrzeć telewizję. Gdy Alan zaproponował, że ustawi odbiornik w letnim domku "tylko na to jedno popołudnie", była zbyt wdzięczna za chwilę ciszy i spokoju, by zaoponować. Myśl o domu pełnym mężczyzn, przesyco¬nym dymem papierosowym i odorem piwa napełniała ją odrazą, więc ucieszyła się, gdy mąż powiedział, że zabierze całe towarzystwo gdzie indziej. W następny weekend Alan zabrał dwu klientów do letniego domku, by omówić nowe polisy na życie. Był to rozsądny krok, gdyż salon ciągle nie nadawał się do użytku. - Musimy gdzieś usiąść i spokojnie pogadać - rzekł, pa¬trząc na Leslie, jakby to z jej winy nadal nie dostarczono materiałów do naprawy dachu. Dwa tygodnie później urodziła się Rebeka i przez następny rok Leslie nie miała chwili oddechu. Córka nie pozwalała matce ani na odrobinę wytcfmienia. Dopiero po trzech mie¬siącach Leslie zebrała się w sobie na tyle, by wyplątać roz¬wrzeszczane niemowlę ze swojej piżamy. Gdy Rebeka w wie¬ku dziesięciu miesięcy zaczęła chodzić, Leslie znowu zaszła w CląZę. Kiedy była z Joem w trzecim miesiącu, podreptała do letniego domku. Odkąd Alan zainstalował tam telewizor, Leslie niemal zapomniała o swej samotni. Ale od pierwszego dnia ciążę z Joem znosiła lepiej niż z Rebeką, a matka Leslie zaczęła zabierać wnuczkę na krótkie przejażdżki po mieście. - Zajmowanie się niemowlakiem to naj nudniejsza rzecz na świecie - wypaliła kiedyś jej rodzicielka jak zwykle prosto z mostu. - Kiedy zacznie chodzić i zwracać uwagę na coś innego niż pierś matki, wtedy się nią zainteresuję. A więc pierwszego popołudnia, gdy Leslie zyskała odro¬binę wolności, bo tak to odczuwala, ruszyła do letniego domku. Może tym razem będzie mogła wyciągnąć się na wiklinowej sofie, którą znalazła w sklepie ze starociami, i poczytać książkę. Ale kiedy otworzyła drzwi, zaparło jej dech. Czasem prze¬lotnie zastanawiała się, dlaczego Alan korzystał z domku tylko parę razy, a potem nie wspomniał o nim ani słowem. Ktoś zostawił otwarte drzwi i deszcz zalał meble. Zanim pierwszy raz zaszła w ciążę, uszyła pokrowce na tapczanik i dwa krzesła. Dobrała do nich zasłony, które sama powie¬siła. Ale teraz myszy zagnieździły się w wyściółce tapczana i ani chybi kot z sąsiedztwa podrapał pazurami poręcze krzeseł. Odwracając się, czuła, jak łzy napływają jej do oczu. Nie domykając drzwi, pobiegła do domu. Później chciała nagadać Alanowi, ale tak się zląkł, by jej złość nie zaszkodziła dziecku, że Leslie się opanowała. - Doprowadzimy wszystko do porządku, gdy urodzisz¬powiedział. - Przysięgam. Harcerskie słowo honoru. - Potem ją pocałował, zaopiekował się Rebeką, a później kochał się z Leslie czule. Ale w domku nawet palcem nie kiwnął. Czas płynął, Leslie była bardzo zajęta przy dzieciach, po¬magała też Alanowi zyskać pozycję w miejscowej społecz¬ności, tak że brakowało jej wolnej chwili, by zaszyć się w ja¬kiejś kryjówce, nawet gdyby miała taką cichą przystań. Po latach letni domek przekształcił się w magazyn rzeczy nie¬używanych. - Jak się dziś mie",a moja staruszka? - zapytał Alan, za¬chodząc ją od tyłu. Był dwa miesiące młodszy od Leslie i ta różnica wieku stanowiła dla niego temat nieustających żar¬tów. Nie trzeba dodawać, że żony jakoś one nie bawiły. - Usmażyłam naleśniki - rzekła, nie odwracając się do niego, by ukryć grymas niezadowolenia. Jeszcze nie pogodziła się z myślą, że kończy czterdziestkę. Czyż to nie zaledwie w zeszłym tygodniu wsiadła do autobusu, jadąc~go do tego wielkiego, zepsutego Nowego Jorku, który miała rzucić na kolana swoim tańcem? - Mniam - rzekł Alan. - Na pewno są pyszne, ale muszę pędzić. Gdy nań spojrzała, zatopiony był w doniesieniach finan¬sowych porannej gazety. Podczas siedemnastu lat ich mał¬żeństwa Alan niewiele się zmienił, przynajmniej fizycznie. Posiwiał, ale było mu z tym do twarzy. Utrzymywał, że agent ubezpieczeniowy wzbudza większe zaufanie, jeśli wygląda na człowieka dojrzałego. I utrzymywał formę, regularnie chodząc na siłownię. Prawdziwa zmiana, jaka w nim zaszła, polegała na tym, że przestał ich dostrzegać, zarówno żonę,

jak i dwójkę dzieci. Och, Rebeka potrafiła wpaść w szał, by tym sposobem zain¬teresować go swoją osobą, ale na Joego i Leslie, zazwyczaj pogodnych i niewiele odeń wymagających, przeważnie nie zwracał uwagi. - Powinnaś od niego odejść - mawiała matka Leslie, po śmierci męża jeszcze śmielej waląca prawdę w oczy. Wdo¬wieństwo jej służyło. - Jeśli zostanie sam jak palec, przekona się, że bardzo cię potrzebuje. Potrząśnij jego idealnie urzą¬dzonym światkiem. Pokaż mu, co się naprawdę liczy. Ale Leslie wiedziała, jaki los spotyka kobiety w jej wieku, które rzucają swych przystojnyc,h, dobrze prosperujących mężów, i nie uśmiechało się jej życie w jakiejś nędznej norze ani praca w miejscowym sklepiku z przecenionymi towa¬rami. - Mamo - powtarzała często z irytacją - nic nie umiem i sama nie dam sobie rady. Co mogłabym robić? Wstąpić do baletu? - Ciągle dręczyła się tym, że nie powiodła jej się ta jedna jedyna próba osiągnięcia sukcesu w świecie. - Co ja zrobiłam nie tak, jak cię wychowywałam? - jęczała matka. - Bez ciebie będzie bezradny jak kociak. Jesteś całym jego życiem. Wszystko dla niego robisz. Jeśli go zostawisz ... - Ucieknie z Bambi - odparła szybko Leslie. - Głupio zrobiłaś, pozwalając mu zatrudnić tę małą dziwkę - warknęła matka. Leslie odwróciła wzrok. Nie chciała, by matka zoriento¬wała się, jak ostro walczyła z mężem, by nie przyjmował do . pracy tej młodej, pięknej dziewczyny. - Twoja nowa asystentka ma na imię Bambi? - spytała Leslie, śmiejąc się z niedowierzaniem owego wieczoru, gdy przy kolacji powiadomił ją o powiększeniu swego persone¬lu. - Skończyła już dwanaście lat? Leslie chciała sobie zażartować, lecz gdy spojrzała w twarz męża, zorientowała się, że do swej nowej sekretarki pod¬chodzi z niezmierną powagą• - Świetnie daje sobie radę - warknął, wbijając wzrok w oczy zony. Joe, który nie znosił najmniejszych zadrażnień, odsunął talerz: _ Mam jeszcze trochę lekcji - wybąkał, po czym wstał od stołu. Rebeka nieodmiennie zapatrzona była wyłącznie we własny pępek. - Wiecie, co powiedziała mi dzisiaj ta koszmarna Margaret? Na lekcji chemii ... Leslie oderwała wreszcie spojrzenie od oczu męża i już nigdy więcej nie wymsknęła się jej uszczypliwa uwaga na temat Bambi. Ale ciekawość jej nie opuściła, toteż zadzwoniła do znajomej z liceum, która pracowała w biurze Alana, i za¬prosiła ją do restauracji. Po powrocie do domu Leslie przyrzą¬dziła porcję mocnego dżinu z tonikiem i zabrała go ze sobą do wanny. Dawna koleżanka szkolna powiedziała jej, że Alan zatrudnił Bambi przed pół rokiem oraz że była kimś więcej niż tylko zwykłą sekretarką - stała się jego "osobistą asystentką"• Paula, która w liceum wraz z Leslie należała do drużyny rozbudzającej entuzjazm publiczności przed meczem, zapaliła się do swej opowieści i z wyraźną lubością "ostrzegała" Leslie. _ Powiadam ci, że gdyby chodziło o mojego męża, zakoń¬czyłabym tę historię - rzekła Paula z naciskiem. - T a dziew¬czyna nie odstępuje Alana na krok. Dobrze, że nie mamy koedukacyjnej ubikacji, bo wtedy ... _ Zjadłabyś coś na deser? - zapytała dość głośno Leslie. Bambi pracowała li Alana, z nim i "pod" nim, jeśli wierzyć plotkom, już od ponad roku. I, szczerze mówiąc, Leslie nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Każda ze znajomych miała na ten temat swoje zdanie i ochoczo obwieszczała je Leslie. Któregoś dnia Rebeka podsłuchała, jak kilka pań udziela Leslie rad na temat młodej kobiety, która tak blisko współpracuje z Alanem. . - Mamo, powinnaś im powiedzieć, żeby poszły do diabła ¬rzekła później. - Rebeko! - skarciła ją Leslie surowym tonem. - Nie wy¬rażaj sięw ten sposób. - Czy to możliwe, że ty się najbardziej przejmujesz tym, jak ja się wyrażam, w sytuacji, gdy twój mąż ma romans z nazbyt obdarzoną wdziękami sekretarką? Leslie zaniemówiła i tylko wpatrywała się w córkę, ner¬wowo mrugając powiekami. Która z nich dwu była dorosła? Skąd jej córka wiedziała ... ? - Wszyscy o tym gadają, w kościele i w klubie - wypaliła Rebeka takim tonem, jakby miała trzydzieści pięć lat, a nie piętnaście. - Słuchaj, mamo, mężczyźni schodzą na złą drogę. Świerzbią

ich portki. To normalne. Powinnaś zawiązać mu supeł na ... Leslie wydała chrapliwy dźwięk. - No dobrze, żyj sobie dalej w dziewiętnastym wieku. Ale ta Bambi to ździra, leci na tatę i uważam, że powinnaś o niego zawalczyć! Gdy Rebeka wyszła z pokoju, osłupiała Leslie zdołała je¬dynie pobiec za nią spojrzeniem. Nie miała najmniejszego pojęcia, jak się zachować usłyszawszy to, co powiedziała przed chwilą jej córka, toteż udała, że żadne słowa z ust Rebeki nie padły. W istocie ostatnimi czasy Leslie bardzo często robiła właśnie to: udawała, że nic takiego się nie dzieje, że nie spotkała jej żadna przykrość. Nie mogła posunąć się do tego, by, powiedz¬my, zadzwonić do biura Alana i polecić jego sekretarce, żeby przypomniała mu o takim czy innym przyjęciu. Nie, Leslie obchodziła z daleka całą sprawę Bambi, udając, że młoda kobieta nie istnieje. A gdy znajome w kościele czy klubie usiłowały ją ostrzec, reagowała lekkim uśmieszkiem, który wyćwiczyła, by dać wszem wobec do zrozumienia, że nie będzie żywić tak niskich podejrzeń, gdyż uwłacza to jej god¬ności. Lecz teraz, przypatrując się Alanowi, pochylonemu nad gazetą, zastanawiała się, czy aby nie chce jeść naleśników z obawy, że przybierze na wadze, co nie spodobałoby się Bambi. - Ej, mamo! - rzekła Rebeka wchodząc do kuchni - co wy, staruszki, szykujecie na ten weekend? Pewnie organi¬zujecie orgię z kupą spalonych na brąz przystojniaków! Z jednej strony Leslie uważała, że powinna skarcić swą pyskatą córkę, lecz będąc nie tylko matką, ale i zwyczajną kobietą, zapragnęła ot tak, po babsku, pożartować z młodą dziewczyną• - Ellie przyprowadzi Mela Gibsona i Har.risona Forda¬odparła, zerkając na męża. Lecz Alan najwyraźniej nie usłyszał. Spojrzał natomiast na zegarek. A choć była dopiero siódma rano, rzekł: - Muszę lecieć. - Na pewno nie zjadłbyś jednego czy dwóch naleśników? - Leslie zdawała sobie sprawę, że wyjęczała to pytanie żałosnym głosem. T ak naprawdę chciała wyrąbać: "Mógłbyś, do cho¬lery, spędzić godzinkę z rodziną, zanim popędzisz z pod¬kulonym ogonem do tej swojej suki". Ale nic takiego nie powiedziała. Starała się tylko uśmiech¬nąć zachęcająco. - Na pewno są pyszne, ale dziś po południu mam spot¬kanie z paroma klientami i musimy odwalić mnóstwo papier¬kowej roboty przed walnym zebraniem. A choć nie padło żadne imię, wszyscy wiedzieli, że liczba mnoga oznacza Alana i Bambi. Podszedł do Leslie i pocałował ją w policzki. - Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić - rzekł. ¬A co do twoich urodzin ... - rzucił jej chłopięce spojrzenie, które przed laty miało dla niej nieodparty urok. - Wiem - odparła z wymuszonym uśmiechem. - Dasz mi coś później. No i dobrze. I tak przypadają dopiero za trzy dni. - Dzięki, skarbie - powiedział, znowu całując ją w poli¬czek. Zdjął marynarkę z oparcia krzesła i wyszedł ż domu. - Jesteś aniołem dobroci - naśladowała ojca Rebeka, jedząc jakieś płatki, przypominające pokruszone trociny. ¬Skończoną frajerką. - Nie powinnaś w ten sposób mówić o swoim ojcu - skar¬ciła córkę Leslie, rzucając jej wściekłe spojrzenie. - Ani o mnie. - Bo to nie jest miłe! - rzekła Rebeka, podnosząc się z krzesła. Była tego samego wzrostu co matka, tak że stanęły ze sobą oko w oko, przedzielone stołem. - Zależy ci tylko na tym, żeby było miło! Miłe słowa, mili ludzie, miłe myśli. Ale świat nie jest miły i tego, co tata wyprawia z tą pijawką, w żaden sposób nie można uznać za miłe. - Nagle w oczach Rebeki pojawiły się łzy. - Nie widzisz, do czego to pro¬wadzi? Ta kobieta nas zniszczy. Pragnie tego, co posiadamy, nie rodziny, ale pieniędzy. Chce mieć srebrny komplet do herbaty i ... i kuchnię za pięćdziesiąt tysięcy dolarów ... Której nie znosisz, ale nie miałaś odwagi powiedzieć ojcu, żeby cię nią nie uszczęśliwiał. Stracimy wszystko, bo jesteś tak cholernie miła. - Z tymi słowy Rebeka wypadła z kuchni i pobiegła na górę. Zaraz potem rozległ się klakson samochodowy, dając znak Leslie, że nadjechała taksówka, która miała ją zawieźć na lotnisko. Zawahała się na mgnienie oka. Powinna pójść do córki. Rebeka była

przygnębiona i potrzebowała jej, a matka zawsze stanowi podporę, czyż nie? Matka ma być zawsze pod ręką, bo taki jest porządek rzeczy. Dobra matka i dobra żona - pomyślała Leslie. Oto kim była - matką i żoną .. Nagle odechciało się jej być czyjąkolwiek matką i żoną. Zapragnęła wsiąść do samolotu i zobaczyć się z dwiema kobietami, których nie widziała od wczesnej młodości, zanim została czyjąś matką i żoną. Leslie wybiegła z kuchni, chwyciła torebkę ze stolika w przedpokoju oraz dwie walizki z podłogi, po czym ot¬worzyła frontowe drzwi. - Pa! Zobaczymy się we wtorek! - ryknęła ku górze scho¬dów do swych dzieci, ale nie czekała na odpowiedź. Po minucie siedziała w taksówce. Kierowca już odjeżdżał, gdy uświadomiła sobie, że nie umyła zębów. Chyba zawsze szczot¬kowała zęby po posiłku, odkąd skończyła trzy latka, i niewiele brakowało, by kazała kierowcy zatrzymać się i zawrócić. Ale po chwili usiadła wygodnie i się uśmiechnęła. Nie¬umycie zębów to znak, że rusza w podróż z przygodami. Przed sobą miała trzy dni, należące tylko i wyłącznie do niej. W olność. Ostatni raz wyruszyła samodzielnie w drogę przed dziewiętnastoma laty, kiedy to pojechała do Nowego Jorku. Przez te trzy dni nikt nie będzie zarzucał jej pytaniami: "Nie widziałaś mojego krawata?", "Gdzie jest mój drugi but?" albo prosił: "Kochanie, czy mogłabyś zadzwonić i zamówić coś do jedzenia" bądź awanturował się: "Mamo! Co to zna¬czy, że nie zabrałaś moich czerwonych szortów? Bez tych szortów wszystko będzie do kitu". Na moment Leslie przymknęła powieki i pomyślała o trzech dniach wolności, na jej ustach pojawił się uśmieszek. Przestraszona, otworzyła oczy i spostrzegła, że kierowca przy¬gląda się jej w lusterku. - Przyjemnie wreszcie się wyrwać, co? - zapytał. - Nie wyobraża pan sobie jak bardzo - powiedziała Leslie z uczuciem. - Ten, kto się panią opiekuje, nie powinien zostawiać pani zbyt długo samej - rzekł mężczyzna, nadal się jej przy¬patrując z uwodzicielskim błyskiem w oku. Leslie wiedziała, że powinna mu rzucić najbardziej święto¬szkowate spojrzenie "kościelnej cioty", jak to nazywała' Re¬beka za jakimś telewizyjnym komikiem. Ale w tej chwili Leslie nie miała na to najmniejszej ochoty. Kierowca był przystojnym młodzieńcem, który po prostu ją skomplemen¬tował. Uśmiechnęła się doń, ponownie odchyliła głowę na siedzenie i zamknęła oczy. Od bardzo dawna nie czuła się tak wspaniale. 2 Ellie Abbott oparła się o siedzenie fotela lotniczego, przy¬mknęła oczy i pomyślała: "Co ja najlepszego zrobiłam?" Pochyliwszy się do przodu podniosła ze składanej tacki plastikowy kubek z wodą sodową, ale gdy usiłowała unieść go do ust, spostrzegła, że drży jej ręka. Odstawiła kubek i próbowała uspokoić nerwy, wyglądając przez okno. Leciała do Bangor i była zadowolona, że samolot nie ma podziału na klasy, gdyż nie podróżowała już pierwszą. Ellie uznała, że nie zasługuje na' takie luksusy, bo przestała być Alexandrią Farrell, pisarką, która wywołała taką burzę swymi pięcioma książkami, jedną po drugiej. Bum. Bum. Bum. Nie, minęły już trzy lata, a Ellie nie napisała ani słowa. Trzy lata, odkąd z jej głowy nie wysnuła się ani jedna opo¬wieść. Trzy lata od rozwodu i krzywd, jakich doznała od sądów, od amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Ellie znowu spróbowała się napić, ale ręka drżała jej tak silnie, że rozlała wodę. Nerwowo zerknęła na mężczyznę, który siedział w tym smym rzędzie po drugiej stronie przej¬ścia, lecz pasażer najwyraźniej niczego nie zauważył. I, Bo¬gu dzięki, nic nie wskazywało na to, by wiedział, "kim" Ona jest. Albo kim była - pomyślała. jak te wiekowe gwiazdy fil¬mowe, które przechodnie zatrzymują na ulicy, pytając: "Czy nie była pani tą i tą?". Cóż, Ellie nadal była Ellie, wróciła do panieńskiego na¬zwiska Abbott, nie nazywała się już po mężu, ale też nie czuła, że nadal pozostaje pisarką'Alexandrią Farrell.

- Nie możesz samotnie obchodzić tych urodzin - oświad¬czyła jej terapeutka. jeanne była teraz jedyną osobą, którą Ellie regularnie widywała. Od trzech lat chowała się przed światem, mówiąc znajomym, że potrzebuje czasu, by "wrócić do siebie". Lecz mniej więcej przed ośmioma miesiącami, gdy po raz drugi nie udało jej się uzyskać sprawiedliwego wyroku, Ellie poszukała fachowej pomocy, - Nie chcę nikogo widzieć - rzekła. - Wszyscy znają mnie taką, jaką byłam kiedyś. jeanne westchnęła. Niezależnie od tego, co powiedziała swej pacjentce, nie mogła przedrzeć się przez mur, który pisarka wokół siebie zbudowała. - Nadal jesteś tą osobą, którą zawsze byłaś. Czas, byś się wreszcie przemogła i zrobiła coś ze swoim życiem. _ Ale nikt mnie teraz nawet nie pozna - rzekła ponuro Ellie. Jeanne wpiła w nią wzrok. _ Powinnaś schudnąć. Zacznij chodzić na siłownię• Kto wie, może tam kogoś poznasz i ... - Nie ma mowy! - wybuchła Ellie. - Nigdy, przenigdy więcej nie chcę przez to wszystko przechodzić. A zresztą, kto by mnie chciał? jestem gruba i bogata! jeanne mrugnęła kilkakrotnie, wpatrując się w Ellie, po czym obie wybuchnęły śmiechem, rozbawione bezsensow¬nością tych słów. Niewiele osób uważało pieniądze za prze¬szkodę w życiu. _ Wiesz, o co mi chodzi - rzekła Ellie. - Po tym, co mi wyrządzono, boję się, że ludziom chodzi tylko o to, by jak najwięcej ode mnie wyciągnąć. - Zdaję sobie z tego sprawę - rzekła jeanne, ukradkiem zerkając na zegar za głową Ellie. Podczas tych miesięcy wspól¬nych wysiłków Ellie nie zdołała przejść do porządku nad przeszłym koszmarem i nadal tkwiła w martwym punkcie, nie potrafiąc zrobić kroku naprzód. Przed trzema laty Ellie, jako słynna pisarka, miała świat u swych stóp, lecz teraz prawie nie wychodziła z mieszkania. A co gorsza, mało się ruszała, tak że przybyło jej dwadzieścia kilogramów, a to dużo jak na kobietkę o wzroście metr pięćdziesiąt. jeanne bardzo się starała, lecz nie zdołała nakłonić Ellie, by się trochę poruszała, dokądś poszła, próbowała wydobyć się ze stanu, który zaczynał przechodzić w ciężką depresję• - No dobrze, ale musisz mieć kogoś, z kim mogłabyś spędzić urodziny. Jeśli nie chcesz spotkać się ze znajomymi z wydawnictwa, to może utrzymujesz kontakt z jakąś starą przyjaciółką z rodzinnego miasta? - Z Richmond? Uważasz, że powinnam zadzwonić do szkolnej koleżanki i zaprosić ją na urodzinowy tort z różo¬wym lukrem? Myślisz, że uda mi się dopaść kogoś, kto założy króciutką spódniczkę jeszcze z czasów szkolnych parad? Jeanne aż nazbyt dobrze wiedziała, co kryje się za sarka~¬mem Ellie. - Ale musisz mieć kogoś! Gdzieś tam, kogoś tam! - Właściwie ... - rzekła Ellie, wpatrując się w swoje paznokcie, o które nie dbała już fachowa manikiurzystka. - Tak ... ? - rzekła zachęc,ająco Jeanne. - W dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin, tu, w Nowym Jorku, w wydziale komunikacji, poznałam dwie kobiety, które tego dnia również kończyły dwadzieścia jeden lat i we trójkę ... - Tak? - Gdy Ellie zamilkła, Jeanne zaczęła naciskać. Ellie po raz pierwszy wspomniała o tych kobietach i gdyby istniała jakakolwiek szansa, że spędzi z nimi dzień urodzin, że wresz¬cie wyjdzie ze swego mieszkania, Jeanne była gotowa osobiś¬cie wypisać zaproszenia. - Kim są te kobiety? - zapytała. ¬Jak możesz się z nimi skontaktować? Udałoby się wam urzą¬dzić urodziny we trójkę? - Naprawdę nie mam pojęcia, co się teraz z nimi dzieje. Spotkałyśmy się tego jedynego dnia i spędziłyśmy razem kilka godzin. Wiesz, to się czasem ludziom zdarza. Stałyśmy parę godzin w wydziale komunikacji i ... - Ellie urwała i uśmiechnęła się lekko na to wspomnienie, a widząc jej uśmiech Jeanne ruszyła do ataku. - Zadzwoń do nich. Odnajdź je. Znasz ich nazwiska i daty urodzenia. Poszukaj ich w Internecie. Nie, lepiej podaj mi ich nazwiska, a sama je znajdę. Możecie urządzić wspólne przyjęcie, całą trójką. Porozmawiać o dawnych czasach.

Ellie spojrzała na terapeutkę z niesmakiem: - Jedna była tancerką o nieprawdopodobnie pięknej figu¬rze, a druga modelką. - Ellie nie dopowiedziała, że obie jej znajome absolutnie nie mogą wyglądać tak jak ona teraz. Jeanne spojrzała na Ellie ciężkim wzrokiem, po czym zza stojącej z tyłu półki wyciągnęła album ze zdjęciami, otworzyła go i podała Ellie. Ta spojrzała na fotografię, ale nie zrozumiała, o co chodzi. Było to zdjęcie baletnicy, wysokiej, szczupłej, pełnej wdzięku. Pięknej. Dopiero po minucie Ellie pojęła, w czym rzecz. Uniosła wzrok ku terapeutce. - To ty? - Ja - odparła Jeanne. ElIie uśmiechnęła się słabo. Jeanne była teraz po sześć¬dziesiątce, a z sylwetki przypominała kartofel. - Człowiek nie składa się z samego ciała - rzekła Jeanne. ¬Skoro w młodości wyglądały tak jak ty, pewnie i teraz mają podobne figury. A poza tym minęło dziewiętnaście lat. Wi¬działaś twarze albo nazwiska tych kobiet na tablicach re¬klamowych? - Nie ... - odparła cicho Ellie. - Czyli nie zrobiły karier modelki czy tancerki. Więc skąd wiadomo, jak wyglądają teraz? Może przybyło im po pięć¬dziesiąt kilo i ... - I wyszły za miejscowego pijaczynę - rzekła Ellie, wyraźnie rozchmurzywszy się• - Właśnie - powiedziała z uśmiechem Jeanne. - Podejdź do sprawy z większym optymizmem. Może życie ułożyło im się gorzej niż tobie. ElIie zastanawiała się nad tym przez chwilę• - To niewykluczone - odparła wreszcie. Jeanne wpatrzyła się w Ellie, po czym nacisnęła przycisk telefonu. _ Saro, odwołaj moje spotkanie w czasie lunchu. - Na¬stępnie otworzyła leżący na biurku laptop. - Ellie, kochanie, wejdziemy w sieć i poszukamy. Może uda się znaleźć coś na temat tych kobiet. Potem zaprosisz je na swoje urodziny. - Czy terapeutka powinna tak dalece ingerować w życie pacjentki? - Owszem, jeżeli zależy jej na niej tak, jak mnie na tobie. A poza tym chcę poczytać więcej o Jordan Neale. Ale, ale! Wiesz co, mogę wam oddać mój dom w Maine na ten week¬end. Są tam tylko dwie sypialnie, ale któraś z was będzie się mogła przespać na wersalce w saloniku. Więc jak się twoje znajome nazywają? I tak właśnie ElIie znalazła się w samolocie, lecącym do Bangor w stanie Maine, i dzięki temu dwie kobiety, których nie widziała od dziewiętnastu lat, miały się tam z nią spotkać, by wspólnie świętować swoje urodziny. Ale teraz, kiedy już rzeczywiście leciała i w końcu miała wylądować, zastanawiała się, czy, biorąc pod uwagę, jak dopisywało jej szczęście w ciągu ostatnich trzech lat, może w ogóle bezpiecznie znaleźć się na ziemi. Nie! Jeanne kazała Ellie przysiąc, że przez cały weekend będzie się starała patrzeć na świat z jak najlepszej strony. Tak czy tak, gdy lot miał się już ku końcowi, nie mogła. uwierzyć, że dała się do tego stopnia sterroryzować Jeanne. Ellie była pewna, że obie pozostałe kobiety są bosko szczꜬliwe i tylko jej los ułożył się w historię do płaczu. Muszę przestać. Muszę przestać - powtarzała Ellie w duchu jak zaklęcie. Muszę wynajdywać jasne, a nie czarne punkty. Przynajmniej ludzie przestaną mi przytaczać to idiotyczne powiedzonko o szklance do połowy pełnej i do połowy opróż¬nionej - pomyślała, a potem postanowiła wyzbyć się sar¬kazmu. Wyobraź sobie coś przyjemnego - napominała się. Coś, co napełniłoby cię szczęściem. Coś, co ... Odchyliła się na oparcie fotela i przymknęła oczy. Nogi i twarz - pomyślała, po czym uśmiechnęła się do wspomnień. "A ja byłam ... " - wyszeptała głośno z szerokim uśmiechem na ustach. Silnik samolotu był jakby otulony falą dźwięku - słyszała tylko jego ryk. Gdzieś z głębi dochodził jej uszu monotonny glos mężczyzny, który gęgał i gęgał bez końca. Dobrze, że nie jestem jego żoną! - pomyślała Ellie, przypominając sobie pierwsze spotkanie z dwoma kobietami.

Wszystko zaczęło się od upierdliwego człowieczka w no¬wojorskim wydziale komunikacji - wspominała z uśmiechem Ellie. I nigdy nie zapomni jego nazwiska: Ira Gavin. Widniało ono na identyfikatorze przyczepionym do piersi urzęd¬niczyny, akurat na poziomie oczu Ellie, a zważywszy na to, jak jest niska, mógł liczyć najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu. - Proszę tu usiąść i czekać - nakazał karzełek Ellie, która zauważyła, że z mocy swej władzy z rozkoszą ustawiał peten¬tów w kolejkę. Ze sztucznym uśmiechem wzięła formularz z okienka i się rozejrzała. Pomiędzy nią i ławką przy ścianie stało parę osób, lecz gdy się poruszyli, ElIie ujrzała je. Na obu końcach krótkiej, zielonej ławki siedziały dwie najbardziej niezwykłe kobiety, jakie kiedykolwiek w życiu widziała. Ta z lewej miała na sobie czarny trykot, a do jej nóg przylegała długa, ciemnozielona spódnica. Z kasztanowymi włosami, ciasno związanymi w węzeł, wyglądała jak tancerka, która właśnie wyszła z sali ćwiczeń, a figurę miała taką, że każda rozsądna kobieta bez namysłu popełniłaby mord, by uzyskać podobną sylwetkę. Oto najlepszy przykład, jak może wyglądać ludzkie ciało - pomyślała Ellie. Kobieta miała śliczną twarz, a jej piękna, smukła szyja wdzięcznym lukiem przechodziła w ~zerokie, silne ramiona. Pod małymi piersiami widniał brzuch, od którego chyba odbiłyby się monety. Od szczupłych, gibkich bioder odcho¬dziły nogi, które trzeba było zobaczyć, aby uwierzyć w ich kształt - długie, umięśnione, pełne gracji. Młoda piękność siedziała jak baletnica pod okiem choreografa - ściągnęła palce eleganckich stóp, ręce miękko złożyła w spoczynku. Zadziwiająca istota! - pomyślała Ellie, po czym oderwała od niej wzrok, by przyjrzeć się drugiej dziewczynie. O ile zjawisko w trykocie było pełne gracji, druga promieniowała urodą tak nie zwykłą, że Ellie musiała parę razy przymknąć oczy, by się upewnić, że ją wzrok nie myli. Kobieta miała przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu i wydawała się nie¬zwykle'szczupła, ale tak, że chciałoby się wyglądać jak ona. I była piękna. Nie, należałoby znaleźć mniej oklepane słowo. Po świecie chodzi wiele pięknych kobiet, lecz ta zasługiwała na miano ... cóż ... skończonej doskonałości. Miała na sobie zwykłą, letnią sukienczynę, taką z falban¬kami na dole, którą kupiła w jakiejś mieścinie na Środkowym Zachodzie. Na każdej innej osobie taka szmatka wyglądałaby tandetnie w szykownym Nowym Jorku. Ale na tej kobiecie sprawiała wrażenie kreacji od największych krawców. Wy¬dawało się, że ten prosty, zwyczajny ciuszek odczuwa głęboką wdzięczność za to, że zechciała go włożyć tak boska istota. Kobieta miała długie ciemnoblond włosy, które wielkimi, jedwabistymi falami opadały jej na plecy. A twarz ... to oblicze bogini - pomyślała Ellie, wpatrując się w nią z rozdziawio¬nymi ustami. Boginka miała wystające kości policzkowe, niezwykle kształtny nos, pełne wargi. Pod idealnymi łukami brwi widniały oczy o wykroju migdałów, ocienione gęstymi, czarnymi rzęsami. Nieskazitelna cera, piękne ręce i paznokcie oraz oprawne w sandałki stopy zdały się zapożyczone od I marmurowego posągu. Przez chwilę Ellie po prostu stała, przenosząc wzrok od jednej kobiety do drugiej. Potem, z wolna, odwróciła się do pana upierdliwca, Iry, z pytająco uniesionymi brwiami, jakby chciała zapytać: Czy one naprawdę istnieją? Ira uśmiechnął się z lekka, po czym skinął głową w ich kierunku, dając Ellie do zrozumienia, że powinna zająć miej¬sce między nimi dwiema. Ellie wolnym krokiem podeszła do ławki. Młode kobiety były odwrócone do niej plecami i nie zwróciły uwagi, że przy nich usiadła. Ellie usiłowała tak umieścić formularz na kola¬nie, by nie dotknąć żadnej z tych cudownych istot, al~ nie było to proste. Kręciła się i wierciła, lecz nie udawało się jej pisać na siedząco. Gdy po dłuższej takiej gimnastyce uniosła wreszcie kolano, by użyć go jako podpórki, jej tanie pióro nie chciało pisać. Na moment Ellie uniosła oczy do nieba. Czemuż, o czemuż nie przedłużyła prawa jazdy w rodzinnym miasteczku? Ale dziś wypadają jej dwudzieste pierwsze urodziny i jeśli do jutra nie załatwi tej formalności, jej prawo jazdy straci waż¬ność. Raczej nie będzie go potrzebowała w Nowym Jorku, ale jeśli kiedyś rzeczywiście zostanie największą malarką na świecie, umiejętność prowadzenia samochodu może jej się przydać, a kto chciałby ponownie zdawać egzamin?

Spojrzała na biurko, przy którym Ira odhaczał formularze innych petentów. Gdyby doń podeszła, na pewno oznajmiłby, że wydział komunikacji Nowego Jorku nie jest instytucją za darmo wypożyczającą pióra. - Przepraszam - odezwała się słabym głosem do dwojga odwróconych do niej pleców - czy któraś z pań mogłaby pożyczyć mi pióro? - Żadne z pleców nawet nie mruknęło. ¬Wspaniale - wymamrotała pod nosem. - I czego się spodzie¬wałam - rozumu u takich lalek? Nie oczekiwała, że ktokolwiek ją usłyszy. Wychowała się w małym domku z czterema starszymi braćmi, którzy, zda się, ciągle ze sobą współzawodniczyli o to, kto narobi naj¬więcej hałasu. Jedyną obroną Ellie były wypowiadane pod nosem uszczypliwe uwagi. Była to podniecająca gra, jeśli bowiem któryś z braci posłyszał jej złośliwości, targano ją za włosy, wykręcano ramię albo stosowano jakąś inną torturę, która akurat przyszła do głowy jej umięśnionemu rodzeństwu. Ale siedzące obok kobiety usłyszały ją i dopiero po paru sekundach Ellie zorientowała się, że parsknęły śmiechem. Widziała fałdki na mięśniach pleców tancerki, a falbanki wokół szyi drugiej donny drżały, jak poruszane niewidzialnym wietrzykiem. Ellie uśmiechnęła się ze spuszczoną głową: - Czy któraś z was umie czytać? - zapytała cieniutkim głosikiem. Poczuła, że baletnica obraca się z wolna, a gdy uniosła wzrok, ujrzała na jej twarzy złośliwy uśmieszek. - Ja trochę sylabizuję - rzekła z rozbawieniem, w jej oczach błyskały wesołe iskierki. Ellie odwzajemniła uśmiech. O mały włos a powiedziałaby: "Skąd wzięłaś takie ciało i jak mogłabym też sobie coś podob¬nego' sprawić?", ale się powstrzymała. Przed wyjazdem do Nowego Jorku matka palnęła jej mówkę o tym, żeby trzymała język za zębami i pomyślała chwilę, zanim się odezwie. Tak więc nim Ellie zdążyła powiedzieć choć słowo, po¬czuła, że odwraca się piękność z drugiej strony. Tancerka uniosła wzrok, zerkając ponad głową Ellie ku siedzącej obok blondynce. Gdy Ellie spojrzała na nią, wstrzymała dech w pier¬siach. Czy to możliwe, by kobieta, oglądana z bliska, była pięk¬niejsza, niż gdy patrzy się na nią z drugiego końca pokoju? Nie była umalowana, bo jej cera stanowiła najlepszy makijaż. Ludzie wydają miliony, by ich skóra uzyskała tę doskonałą, aksamitną miękkość, ten delikatny rumieniec, ten ... Nagle dziewczyna uśmiechnęła się, szeroko i promiennie ¬a wstrząśnięta Ellie wytrzeszczyła na nią oczy. Brakowało jej przedniego zęba! W jego miejscu widniała wielka, czarna dziura. Taki defekt u tej idealnie pięknej kobiety wydał się Ellie ... - Nie łumie pisać. Nie łumie czytać - rzekła piękność z wiejska, po czym wyszczerzyła się do niej w uśmiechu. Ellie, która nadal nie mogła wykrztusić słowa, usłyszała chichot siedzącej za nią tancerki. - Madison Appleby - przedstawiło się urocze stworzenie, po czym wyciągnęło rękę obok Ellie, by uścisnąć dłoń tan¬cerki. Ellie zorientowała się, że dzieje się tu coś, w co ona nie została wciągnięta, ale jeszcze nie wiedziała, o co chodzi. Piękność spojrzała na Ellie, wyciągając do niej rękę. - Madison Appleby - przedstawiła się, lecz Ellie ani drgnęła. Potem, pochyliwszy się, piękność wyjęła sobie coś z ust, po czym uśmiechnęła się do Ellie. I dopiero wówczas Ellie uświadomiła sobie, że wysoka kobieta przykleiła sobie do zęba coś w rodzaju kawałka czarnej gumy, by wyglądało na to, że ma w tym miejscu dziurę, a naiwna jak zawsze Ellie nie wpadła na to tak szybko jak tancerka. Ale gdy wreszcie pochwyciła żart, uśmiechnęła się - i natychmiast poczuła do dziewczyny sympatię. Skoro tak piękna istota nabija się z własnej urody, musi być po¬krewną duszą. Potrząsnęła dłonią blondynki. - Przykro mi z powodu zęba - rzekła z uśmiechem. - Ale każdy musi mieć jakąś wadę. - A bezmózgowie nie jest wadą? - spytała Madison z we¬sołymi iskierkami w oczach. - Sądziłam, że jesteśmy po prostu bezpióre - rzekła tan¬cerka zza pleców Ellie. - Bezpióre i bezmózgie - stwierdziła Madison. - Zostaje nam tylko włóczęgostwo.

Ellie siedziała między nimi, mrugając bezradnie. Zazwyczaj to ona była pierwsza do żartów, lecz te dziewczyny biły ją na głowę. - A nogi i twarz? - powiedziała. - A ty czym grzeszysz? - Talentem - odparła błyskawicznie Ellie, po czym wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Za takie właśnie się uważałyśmy - pomyślała Ellie, zapa¬dając się głębiej w fotel. Zaciągnęła zasłonkę i oparła po¬duszkę o okno, by zamknąć oczy i pogrążyć się we wspo¬mnieniach dnia, w którym po raz pierwszy ujrzała Madison i Leslie. Gdy tancerka pożyczyła jej pióro, Ellie wypełniła kwes¬tionariusz i zaniosła go Irze. ~ A co was sprowadza do Nowego Jorku? - zapytała, gdy powróciła na ławkę. - Chcecie się nająć do sprzątania ulic? Leslie uśmiechnęła się: - Światła Broadwayu - odparła z rozmarzeniem. - Zosta¬wiłam chłopaka przed ołtarzem. - Gdy to mówiła, oczy rozszerzyły się jej ze zgrozy. - To znaczy, niedokładnie przed ołtarzem, ale ... coś koło tego i zdaję sobie sprawę, że za¬chowałam się paskudnie. - Powiedziała to tak, jakby recyto¬wała wyuczoną na pamięć kwestię. - I widać, że strasznie się tym przejmujesz - rzekła z po¬wagą Madison, po czym wszystkie trzy roześmiały się głoś¬no. - Jesteś z małego miasteczka? - Z przedmieścia Columbus w Ohio - odparła Leslie. - A ty? - Z Erskine w Montanie. Słyszałyście coś o nim? Ellie i Leslie przecząco potrząsnęły głowami. Ellie uniosła wzrok ku Madison. - Mogę się spodziewać, że zobaczę twoją twarz na okład¬kach? - Przyjechałam tu dopiero wczoraj, więc nie miałam jeszcze czasu wiele zdziałać. Dzisiaj mam pokazać swoje zdjęcia i ... - Masz je przy sobie? Możemy obejrzeć? - spytała ochoczo Ellie. - Chyba tak - odparła Madison bez większego entuzjazmu, po czym pochyliła się i podniosła dużą, płaską teczkę z czar¬nego plastiku, zamykaną na zamek błyskawiczny, i wręczyła ją Ellie. Leslie zaglądała jej przez ramię, gdy Ellie śpiesznie roz¬pinała zamek. W środku znajdowało się kilkanaście zdjęć Madison, starannie umalowanej, z gładko ułożonymi włosa¬mi. Były tam wizerunki jej twarzy i kilka ujęć całej po;taci doskonale zakomponowanych i znakomicie oświetlonych. Z boku każdej fotografii znajdowało si\'\ zdjęcie autora i jego adres w Erskine, w Montanie. - W naturze jesteś ładniejsza - rzekła Ellie, zamykając teczkę z grymasem niezadowolenia. Nie chciała tego mówić, lecz był to wyjątkowo nudny zestaw zdjęć. Madison wzruszyła tylko ramionami i spojrzała w stronę Iry, który nadal stemplował papiery petentów. Gdy tak siedziały, Ellie uświadomiła sobie, że ludzie im się przypatrują. Wchodzili przez drzwi wejściowe, obrzucali je spojrzeniem raz i drugi, odwracali wzrok, potem znowu na nie spoglądali. Albo po prostu przystawali i wbijali w nie ślepia, póki ktoś ich nie szturchnął, nie wytrącił ze stanu osłupienia i zmusił, by się ruszyli. - Czuję, że powinnam żądać opłat od ludzi, którzy się gapią na was dwie. - Dwie? - spytała Leslie, patrząc na Ellie ze zdumieniem. ¬Przecież jest nas trzy. - Owszem - przyznała sarkastycznie Ellie. - Między wami muszę wyglądać jak czarownica. - Teraz, kiedy przyzwyczaiła się już nieco do urody Madison, uświadomiła sobie, że ta młoda kobieta promieniuje spokojem, który działa na nią kojąco. - Nie widzicie, co zrobił ten facecik? - odezwała się Madison. - Który? - zapytała Leslie. - Chodzi ci o Irę? - zgadywała Ellie. - Właśnie. - Ira uniósł wzrok, akurat gdy Madison nań spojrzała, i znieruchomiał na chwilę z uniesioną ręką, w której trzymał pieczątkę. - Usadził nas tu, żeby móc się nam przy¬glądać. Ellie zaśmiała się: - Wam dwom, jasne, ale nie mnie. - Spodziewała się, że jej przytakną, ale tego nie zrobiły. Madison spojrzała na nią owym chłodnym okiem, do czego Ellie zaczynała się już przyzwyczajać.

- Ależ jesteś śliczna. Masz w sobie tyle łagodnego, pocią¬gającego uroku, zupełnie jak Goldie Hawn. Ellie zamrugała. Ponieważ wyrosła wśród czterech star¬szych braci, nie była przyzwyczajona do komplementów. Przeważnie bracia mówili jej, że jest dla nich utrapieniem i żeby się wynosiła, bo pożałuje. - Ja? - rzekła wreszcie. Madison tylko na nią popatrzyła, więc Ellie zwróciła wzrok ku Leslie. - Słodka jak kwiatuszek, jak to mówią - powiedziała z uśmiechem Leslie. - Hm - mruknęła Ellie, zastanawiając się nad jej słowami. - Ale kwiatuszek szybko przekwita. Wyobrażacie sobie, jak Gol¬die Hawn będzie wyglądać koło pięćdziesiątki? Madison znowu spojrzała na Irę. - Założę się, że potrzyma nas tutaj jakiś czas. I głowę dam, że codziennie usadza tu kobiety. Ellie zaczęła coś mówić, ale w tej chwili Ira skinął na nią, by podeszła bliżej. Trzymał w dłoniach trzy prawa jazdy. W pewnym sensie Ellie była rada, że Madison się pomyliła, ale czuła też żal, że nie spędzi więcej czasu z tymi dziew¬czętami. Nie znała nikogo w Nowym Jorku i zaczęła od¬czuwać z nimi pewne pokrewieństwo duchowe, gdyż wszyst¬kie trzy stały na progu nowego życia. A poza tym naprawdę chciałaby posłuchać opowieści Leslie o tym, jak zostawiła mężczyznę u ołtarza. Bardzo lubiła ciekawe historie. Ellie wyczuwała, że dzieje Madison wypi¬sane są na jej twarzy, lecz Leslie bez wątpienia musiała długo i ciężko pracować nad swą figurą. Pierwsza podniosła się Ellie. - Ja je wezmę - oświadczyła, po czym podeszła do okien¬ka, wzięła od lry wszystkie trzy prawa jazdy i wróciła na ławkę• Leslie przewiesiła sobie przez ramię sweter i dużą, czarną, płócienną torbę, gotowa do wyjścia z nowym doku¬mentem. Ale Madison nawet nie drgnęła, siedziała tylko, wpatrując się w Ellie. - No to idziemy - rzekła Ellie, spoglądając na prawa jazdy. Na górze znajdował się dokument Madison. Nawet na urzę¬dowym zdjęciu wyglądała rewelacyjnie. Lecz gdy Ellie wręczyła jej prawo jazdy, Madison rzekła: - Sprawdźmy je. - Co? - Sprawdźmy, co tu wypisali. Upewnijmy się, że wszystko jest jak należy. - Dobrze - powiedziała Ellie z wolna, jakby uważała, że jest to z lekka zwariowany pomysł. - Madison Aimes, urodzo¬na dziewiątego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiąte¬go roku. Urodziłyśmy się tego samego dnia. - Ja też mam wtedy urodziny, ale nazwisko się nie zgadza¬odezwała się Leslie. - Nazywam się Aimes. Wówczas Ellie spojrzała na prawa jazdy i zauważyła, że pomieszano wszystkie trzy nazwiska. Jej prawo jazdy opie¬wało na "Ellie Appleby", Leslie zaś na "Leslie Abborr". Popa¬trzyła na Madison szeroko rozwartymi oczyma. - Skąd wiedziałaś? Madison wzruszyła ramionami: - Cały czas mi się to zdarza. Przeciągają każdą sprawę, chwytają się wszelkich wymówek, byle mnie zatrzymać¬rzekła i odwróciła wzrok. Ellie spojrzała na Leslie, po czym odniosła prawa jazdy [rze. Przynajmniej nie udawał, że jest mu przykro z powodu popełnionych przezeń pomyłek. - Chyba będą panie musiały trochę poczekać - odparł z uśmiechem. - Tu na ławce. I proszę się nigdzie nie oddalać, bo mogę mieć do was jakieś pytania. Otworzyła usta, by mu powiedzieć, co o nim myśli, może nawet zażądać rozmowy z jego przełożonym, ale górę wzięło poczucie próżności. Skoro wyłuskano ją spośród innych pe¬tentek, pozwalając zająć miejsce obok takich kobiet jak Leslie i Madison, by utworzyć coś w rodzaju żywego obrazu, no cóż ... Nie można było powiedzieć, że pogorszyło jej to samo¬poczucie. Wracając na ławkę, nieco wyżej unosiła głowę. Usiadła między dwiema pięknościami. - W takim razie - powiedziała, zwracając się do Leslie - opowiedz nam o chłopaku, którego

rzuciłaś. Leslie roześmiała się. - Czy wszyscy nowojorczycy są tak bezpośredni jak ty? - Nie mam pojęcia. Pochodzę z Richmond w Wirginii. - A więc wszystkie dopiero co tu przybyłyśmy - stwierdziła Leslie. - I wszystkie będziemy próbowały zbić tu fortunę. - Nie będziemy próbowały - rzekła Ellie. - My ją zbijemy, mam rację? - Owszem! - potwierdziła stanowczo Leslie, ale Madison się nie odezwała. Ellie zwróciła się ku niej. - A ty? Ilu zrozpaczonych młodzieńców zostawiłaś w swo¬im miasteczku? - Żadnego. Mój chłopak mnie olał. Madison nie powiedziała ani słowa więcej, choć Ellie wpat¬rywała się w nią w milczeniu. Była tak zaskoczona, że ode¬brało jej mowę. Gdy po chwili zerknęła na Leslie, przekonała się, że i ona osłupiała. - Nie gniewaj się, Leslie - rzekła Ellie - ale najpierw muszę usłyszeć tę historię. Madison milczała przez chwilę, po czym odezwała się: - Właściwie nie mam się co szczypać, wszyscy w Erskine wiedzą, o co chodzi, więc:; to żadna tajemnica. Ellie ugryzła się w język, by nie powiedzieć, że nawet jeśli wszystkim w Erskine wyjawi się sekret swego życia i tak świat go nie pozna. - To była zwykła szkolna miłość - mówiła Madison.¬Roger chodził do szkoły oddalonej od mojej o osiemdziesiąt kilometrów, ale ja stałam na czele zespołu dziewcząt, który rozgrzewał publiczność przed zawodami, więc ... - Ja też! - rzekła Leslie, po czym obie spojrzały pytająco na Ellie. - Niezupełnie - odparła Ellie. - Klub dyskusyjny. Kółko miłośników łaciny. - Mhm - rzekła Madison. - W każdym razie chodziłam z Rogerem przez całe liceum. Umawiałam się na randki tylko z nim. Planowaliśmy, że później razem wyjedziemy na studia, pobierzemy się i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Wybraliś¬my nawet imiona dla naszych dzieci. Na chwilę Madison odwróciła wzrok, lecz gdy znowu na nie spojrzała, twarz miała równie spokojną co poprzednio, ale w oczach pojawił się bolesny wyraz. Przywykła do ukry¬wania uczuć - pomyślała Ellie i na mgnienie oka w pięknej twarzy Madison dojrzała jej prawdziwą osobowość. - Powinnam była się domyślić, że powstaną proble¬my. Wiecie, rodzina Rogera była bogata, a moja mama nie. - A twój ojciec? - zapytała Ellie, niepomna na ciągłe prze¬strogi matki, by nie wtykać nosa do cudzego trzosa. Madison z wdziękiem wzruszyła ramionami. Powinna grać w filmach - pomyślała Ellie. - Był żonaty - odparła Madison. - Odszedł, a właściwie uciekł, gdy tylko matka powiedziała mu, że jest w ciąży. Wiem tylko, że ma nazwisko Madison. Moje imię to zemsta matki. Nie mogła nosić jego nazwiska, więc dala mi tę jego cząstkę. Uważała, że tego nie mógłby jej odmówić. Przez chwilę powietrze było ciężkie od gniewu dźwięczą¬cego w głosie Madison. - T o lepsze niż moje - rzekła pogodnie Ellie. - Moja mama miała dość wielkich, silnych chłopów i pragnęła córeczki, więc dała mi takie imię, by pasowało w sam raz do małej dziewczynki. - Myślałam, że to zdrobnienie od Eleanor - powiedziała Leslie. - Nie. Zwykła głupia Ellie. Zmienię je chyba na Anastazję. Więc co się stało z Rogerem? - zapytała. Madison głęboko.odetchnęła. Żartobliwe uwagi Ellie roz¬ładowały napięcie. - Brakowało mi raptem dwóch tygodni do ukończenia szkoły, gdy u mojej matki stwierdzono raka piersi. - O rany! - rzuciła Ellie. Leslie wyciągnęła rękę wzdłuż oparcia ławki i uścisnęła ramię Madison. - Poza Rogerem, matka była moim życiem - mówiła Ma¬dison. - Razem tworzyłyśmy zespół. Sama mnie wychowała, pracując w dwóch miejscach, by związać koniec z końcem. Wieczorami sprawdzała rachunki w sklepie spożywczym, a ponieważ nie mogła sobie pozwolić na opiekunkę do

dziec¬ka, brała mnie ze sobą, a ja chowałam się na zapleczu. O pro¬wadzeniu sklepu spożywczego wiem wszystko. Miał to być żart, ale ani Ellie, ani Leslie nie uśmiechnęły się. - W każdym razie - ciągnęła Madison - gdy mama za¬chorowała, musiałam odłożyć studia. - Dziewczyna ponownie na chwilę odwróciła wzrok. - Krótko mówiąc, moja matka umarła, ale dopiero po czterech latach. Przez ten czas pie¬niądze przeznaczone na naukę poszły na lekarzy i szpitale. ElIie nie wiedziała, co powiedzieć, a sądząc z milczenia Leslie i nią targały te same uczucia. - A Roger? - zapytała w końcu cicho. - Kochany stary Roger, miłość mojego życia, dostał się na uczelnię dzięki stypendium, które, dodam, zawdzięczał swej umiejętności gry w piłkę nożną. Jego rodzice są bogaci, ale to chyba najwięksi skąpcy na świecie. Wrócił po studiach z narzeczoną, uwieszoną na Jego ramieniu. - Co takiego!? - oburzyła się ElIie. - Nie rozumiem, jak mężczyzna mógłby zostawić' ciebie dla innej. - Nie zdawała sobie sprawy, że wypowiedziała to na tyle głośno, że po¬zostali oczekujący zaczęli spoglądać na nie z zainteresowa¬mem. - Uroda to ne wszystko - zauważyła Madison z lekkim uśmieszkiem. - Nie mówię o urodzie. Zrezygnowałaś z wykształcenia, by zostać w domu i opiekować się matką. To dowód we¬wnętrznego piękna. Madison spojrzała na ElIie ze zdumieniem, po czym uśmiech¬nęła się szeroko, aż pojaśniała jej cała twarz. - Chyba cię lubię - rzekła, a ElIie odwzajemniła uśmiech. - Mów dalej - nalegała Leslie. - Co zrobiłaś? I zgadzam się z ElIie - jak mógł wybrać kogoś innego? Madison głęboko zaczerpnęła powietrza. - Powiedział, że skoro skończył studia, potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Kogoś wykształconego. Słysząc to, ElIie odwróciła się, by popatrzeć na Leslie, potem znowu skierowała wzrok ku Madison. - Wykastrować drania to mało - szepnęła. Z miny Madison można było wyczytać, że się z tym zgadza. - Też tak wtedy myślałam. Zwłaszcza że przez całe liceum odrabiałam za niego lekcje. Przyjeżdżał do mnie trzy razy w tygodniu i zawsze przywoził pełno zadań domowych. Miałam mu przy nich "pomagać". Prawda wyglądała tak, że ja zasuwałam, a on oglądał mecz piłkarski w telewizji. Nasze randki często polegały na tym, że ja wysilałam mózgownicę, podczas gdy Roger podrzucał z kimś piłkę. Z kolei na stu¬diach, jeśli miał napisać pracę, zazwyczaj przesyłał mi temat, a ja robiłam resztę. - Jak mu się to udawało? - zapytała Leslie. - Przecież powinien wpaść na egzaminach. Zdawać za niego nie mog¬[aś. - Czyżby? - zapytała Madison, unosząc brwi. - Roger był najlepszym piłkarzem w historii liceum. W zasadzie sam wygrywał każdy mecz, co do jednego. Dyrektor zapowiedział nauczycielom, że jeśli Roger nie uzyska ocen zapewniających mu wstęp na uczelnię, winowajcy mogą stracić pracę, nawet jeśli są mianowani. Nie mogę nic powiedzieć na pewno, ale przypuszczam, że na uczelni nastawienie było podobne. - I słusznie - ironizowała ElIie, zwracając się do Leslie. ¬Nie uważasz? Leslie roześmiała się. - Więc wyciągnęłaś go za uszy na uczelnię, potem prze¬prowadziłaś przez studia i przez cały czas zachowywałaś się jak święta. Na te słowa Madison roześmiała się. - Byłam święta dlatego, że opiekowałam się matką? Wiecie co, lubiłam to. - Gdy obie kobiety już otwierały usta, by coś 1 powiedzieć, Madison podniosła rękę. - Nie, nie cieszyło mnie to, że cierpi. Ale interesowałam się medyczną stroną jej choroby. Zaczęłam nawet pracować na godziny w szpitalu. Musiałam tam dojeżdżać sto dwadzieścia kilometrów, ale ... - Codziennie? - spytała ElIie. - Tylko trzy razy w tygodniu: Ale Montana to nie Wirginia - rzekła z uśmiechem Madison. - Można położyć nogę na gazie i zasnąć. No, powiedzmy. Podczas tych czterech lat nieobecności Rogera

wiele się nauczyłam. Jeden z lekarzy podsunął mi nawet myśl, żebym skończyła szkołę pielęgniar¬ską, ale potem ... - Strzelam - rzekła, wykrzywiając się Ellie. - Gonił Clę dookoła biurka. Madison spuściła wzrok na swoje ręce. - Dookoła łóżka pacjenta w śpiączce. Ale powinien był zauważyć, że trzymam w rękach pełny basen. "Przypadkiem" wylałam na doktorka całą zawartość. Ellie wybuchnęła takim śmiechem, że gromada petentów znowu odwróciła się i wbiła w nie wzrok. Leslie również chichotała, przysłaniając usta ręką. - Skoro podobała ci się praca pielęgniarki, dlaczego się na nią nie zdecydowałaś? - zapytała. - Bo ... - Madison urwała. Czyż zdoła im opowiedzieć, jak wyglądało jej życie? Może pocąlebia sobie, uważając, że jest piękna, ale odkąd pamiętała, ludzie lubili na nią patrzeć. Jej matka mówiła, że była niezwykłym noworodkiem i już wtedy ludzie ją zauważali. W przedstawieniach szkolnych Madison zawsze grała księżniczkę. W piątej klasie ubłagała nauczyciela, by pozwolił jej być wiedźmą i bardzo się urado¬wała, gdy się zgodził, by wystąpiła jako czarownica w spiczas¬tym kapeluszu i wydawała z siebie złowieszczy chichot. Za¬wsze uwielbiała chichotać. Ale potem nauczyciel wrócił do domu i przeredagował sztukę tak, że w końcu wiedźma oka¬zała się piękną księżniczką w przebraniu. Gdy Madison za¬protestowała, oświadczono jej, że ludzie kupią bilety tylko po to, by ujrzeć jej twarz, więc niech przestanie jojczyć. W miarę upływu lat Madison piękniała i urosła do metra siedemdziesięciu dziewięciu. "Nie mam metra osiemdziesię¬ciu" - powtarzała. Jej matka mawiała, że zakochała się w Ro¬gerze w znacznej mierze dlatego, że był od niej wyższy. Jak miała przekazać tym dwóm kobietom, że w swoim miasteczku stanowiła coś w rodzaju atrakcji turystycznej? Bo była nią jako nastolatka - tak przynajmniej nazywały ją szkol¬ne koleżanki. W Erskine niewiele się działo, przy głównej ulicy stało zaledwie parę domów. Ale przez miejscowość biegła trasa, wiodąca do popularnych regionów turystycz¬nych, gdzie uprawiano narciarstwo i letnie sporty terenowe. Sześciu miejskich przedsiębiorców utworzyło radę, mającą zachęcić mknących przez miasteczko kierowców, by zatrzy¬mali się i coś kupili. Rada wystąpiła z kilkoma koncepcjami. Jeden głosił, iż należy zbudować tu wielkie więzienie i rąbać mnóstwo mandatów za przekroczenie prędkości. Można by zamykać kierowców na jakiś czas, rodzina zaś, czekając na uwolnienie nieszczęśnika, dokonywałaby zakupów w Erskine. Inicjatywę tę odrzucono, gdyż turyści byliby prawdopodobnie zbyt wściekli, by chodzić po sklepach. "Nie wspominając już, że ten proceder prawdopodobnie okazałby się nielegal¬ny" - dodał jeden z członków rady. Rzucano też inne pomysły, na przykład, by zorganizować festyny oraz festiwal filmowy. "Spielberg do nas nie zawita tylko dlatego, że się go zaprosi" - zauważył jeden z uczest¬ników narady. - "Komu chciałoby się przyjeżdżać do Ers¬kine?" "Nie namawiamy ich do przyjazdu, zależy nam tylko na tym, żeby się zatrzymali". Wtedy ktoś wymamrotał: "Szko¬da, że nie możemy postawić Madison na środku jezdni. To by ich zamurowało". Pomysł chwycił i niebawem Madison zaproponowano pra¬cę polegającą na rozdawaniu folderów reklmowych przejeż¬dżającym kierowcom. - Mam tylko wręczać ulotki? - zapytała. - Właśnie - padła odpowiedź. A zatem na środku jedynej większej ulicy w Erskine miej¬scowi przedsiębiorcy ustawili sygnalizator czerwonego świat¬ła, obok zaś wznieśli budkę, przypominającą staroświecką wiatę autobusową, i gdy kierowcy przystawali, Madison miała im wręczać broszurki. Wydawało się to dość proste i miało działać tylko w wol¬ne dni, gdy ruch był największy, toteż Madison przyjęła tę pracę. Ale plan nieomal spalił na panewce, gdyż tyle aut zatrzymywało się w Erskine i tak wielu mężczyzn, uda¬jących się na weekendowe uciechy, w niewybredny sposób przystawiało się do Madison, że miejscowy szeryf musiał przydzielić jej do ochrony dwóch zastępców. W końcu miasteczko zadecydowało, że bezpieczniej będzie ustawić tablicę reklamową

ze zdjęciem Madison. Ubrana w ścięte dżinsy i czerwoną koszulę, zawiązaną w talii, zapraszała przejezdnych, by zatrzymali się i rozejrzeli po miasteczku. Madison była bardzo zażenowana tą sytuacją, ale potrze¬bowała pieniędzy' na opłacenie rachunków za leczenie matki. Roger tymczasem wyjechał na studia, a ona czuła się samotna, toteż chętnie rozmawiała z ludźmi przejeżdżającymi przez Erskine. - Więc co się stało? - naciskała Ellie. - Dlaczego przyje¬chałaś do Nowego Jorku? - Rada miejska uznała, że są mi coś winni. - Madison zamachała ręką, gdy Ellie zaczęła mówić. - Nieważne teraz co, ale gdy Roger mnie rzucił, postanowili wysłać mnie do Nowego Jorku, żebym została modelką. Madison nie wyjawiła im, co któregoś dnia w ataku wściek¬łości rzuciła jej w twarz córka pastora. Dziewczyna zazdrościła Madison, która była nie tylko piękna, ale miała też bystry umysł, i każdy, kto oswoił się z jej urodą, zaczynał odczuwać do niej sympatię. Mściwe dziewuszysko nie mogło tego znieść, toteż zdradziła jej sekret, którego w ogóle nie powinna była znać. T o prawda, że rada miejska zebrała pieniądze, by wysłać Madison do Nowego Jorku. "Jeśli stanie się sławna, i nasze miasteczko zyska rozgłos" - rozumowali. Ale ojciec zawziętej dziewczyny, pastor kościoła, do którego zawsze chodziły Ma¬dison i jej matka, stwierdził, że wyasygnowana suma jest nie¬wystarczająca. Córka pastora "przypadkiem" podniosła słu¬chawkę, kiedy akurat jej ojciec n;:l,kręcał numer, i usłyszała dziecięcy głosik, który powiedział: "Rezydencja Madisonów". Pastor odezwał się: "Chciałbym porozmawiać z twoim oj¬cem". Po chwili w słuchawce zabrzmiał męski głos: "Tak?" "Pańska córka potrzebuje dziesięciu tysięcy dolarów, i to za¬raz. Proszę je przesłać do mnie do kościoła. Pamięta pan moje nazwisko i adres?" Na chwilę zapadła cisza, po czym głos w słuchawce oznajmił: "Owszem, pamiętam". Następnie roz¬legło się kliknięcie i połączenie zostało przerwane. Ale Madison nie opowiedziała o tym, że ojciec przysłał pieniądze. To była prywatna część jej historii, której nie r.:llnierzała rozgłaszać. Podsumowała swe dzieje stwierdze¬Iliem, że rada miejska wysłała ją do Nowego Jorku, by została Illodelką, i w tym punkcie zakończyła opowieść. Ellie wyczuła, że Madison zataiła część informacji, więc 'I.arzuciła ją gradem pytań. Ale Madison, uśmiechając się jak Mona Liza, nie odpowiedziała na żadne z nich. - A ty, Leslie? - zapytała Madison takim tonem, iż Ellie '!.Orientowała się, że żadnym przymilaniem się już nic więcej 'I. niej nie wydobędzie. - Co z tym facetem, którego zosta¬wiłaś? - Alan - odparła Leslie, starając się zrobić smutną minę, ale oczy błyszczały jej taką radością i oczekiwaniem, że wedle mniemania Ellie nic jej nie mogło zasmucić. - Mieliśmy się pobrać, ale stchórzyłam. Wiem, że mam już dwadzieścia jeden lat - wystarczająco dużo, by się ustatkować i zacząć wydawać na świat potomstwo, ale ... - Chciałaś poznać życie - powiedziała Ellie z entuzjazmem. - O tak! . - Więc odstawiłaś chłopaka i przyjechałaś do Nowego Jorku - dodała, uśmiechając się Ellie. - Mniej więcej. Chociaż Alan trochę się wściekał. Powie¬dział, że mógłby zrobić parę rzeczy na uczelni, gdyby tylko przyszło mu do głowy, że okażę się ... - Leslie spuściła wzrok na swoje ręce. - To nie była miła scena. Przez chwilę wszystkie trzy milczały, po czym Madison odezwała się: - Masz jego adres? Może zeszłabym się z Alanem. Tego było potrzeba, by złagodzić atmosferę, i wszystkie trzy wybuchnęły gromkim śmiechem. - A ty? - zapytała Leslie, spoglądając na Ellie. - Jak na razie mamy jedną odtrącającą i jedną odtrąconą. A ty kim jesteś? - Nikim - rzekła, po czym dodała szybko: - To znaczy romanse jakoś przechodziły mi koło nosa. Od dziecka chciałam zostać artystką. Na Boże Narodzenie czy na urodziny zawsze prosiłam o farby, kredki i kolorowe ołówki, wszystko, czym mogłabym rysować. W ciągu całego liceum chyba tylko trzy razy poszłam na randkę. Mam czterech wielkich braci o kapuś¬cianych głowach. Właściwie kocham ich i dobre z nich chłopaki, tylko . - Głupie - dokończyła Madison. - Owszem - potwierdziła Ellie z westchnieniem. - Potężnie zbudowani, przystojni, świetni we

wszys,tkich sportach, ale matka musiała kijem zaganiać ich do książki. Jak ty za swojego Rogera, za nich ... - Tylko nie mojego Rogera, jeśli można prosić. - Racja. Przepraszam. 'Podobnie jak ty, ich dziewczyny odrabiały za moich braci lekcje. I rozumiem to dosłownie: Mieli śliczne laleczki, z którymi umawiali się na randki, prawdziwe seksbomby wypinające pierś w sukniach bez ra¬miączek, ale także dziewczyny do wszystkiego, myszowate bidulki wyręczające ich w szkolnej harówce. Dlatego kiedy cię zobaczyłam, pomyślałam ... - urwała i odwróciła wzrok od Madison. - Wiem, uznałaś, że jestem taka głupia, jak te panny, z którymi chodzili twoi bracia. Nie przejmuj się, to mi się ciągle zdarza. - I nie miałaś chłopaka? - spytała Leslie. - Przecież jesteś taka ... - Wiem, taka śliczna - rzekła Ellie z westchnieniem.¬W domu miałam testosteronu po uszy i nie czułam ochoty na więcej. Pragnęłam tylko malować i tym się zajmowałam na uczelni. W maju dostałam dyplom wydziału sztuk pięk¬nych, a przez całe lato mieszkałam w domu i pracowałam w galerii sztuki w Richmond. Na tyłach naszego domu stała stara szopa, którą moja mama nazywała swoim letnim dom¬kiem, bo zamierzała zrzędzić ojcu nad uchem tak długo, póki nie wstawi tam jakichś drzwi i okien i nie urządzi tego miejsca tak, by mama mogła w nim posiedzieć i poczytać. Ale, jak dotychczas, gdera tak już od trzydziestu lat bez żadnego rezultatu. - Ellie mówiła o tym z uśmiechem, jakby opowia¬l hla wspaniały rodzinny żart. I było to zabawne dla całej rodziny z wyjątkiem matki. - Sama powinna go przerobić - rzekła stanowczo Leslie. ¬Mój ojciec jest przedsiębiorcą budowlanym i czasami zabierał limie ze sobą do pracy, Umiem posługiwać się młotkiem I śrubokrętem równie sprawnie jak facet. Ellie i Madison uśmiechnęły się z buńczucznego tonu Leslie. - Pod szorstką powłoką kryje się w tobie robot wieloczynnościowy - powiedziała z udawanym zachwytem Ellie, po czym wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. - W każdym razie - mówiła dalej Ellie - latem używałam tej szopy jako pracowni i kiedy nie byłam zajęta w galerii, każdą chwilę poświęcałam malowaniu. I w końcu ... - urwała i spuściła wzrok. - Ktoś tu w Nowym Jorku obejrzał twoje prace - rzekła cicho Madison. - Tak! - potwierdziła Ellie, spoglądając na nią rozpromie¬Ilionym wzrokiem. -, Tak, tak i jeszcze raz tak! Miranda, właścicielka galerii, przesłała fotografie moich prac swojej nowojorskiej znajomej i .rak, krok po kroku, zaproponowano mi podnajęcie pracowni na poddaszu na rok. To paskudna, wilgotna nora i prowadzi do niej winda jak z filmu grozy, ale mam tam dobre światłq, mnóstwo miejsca i ... - Ellie urwała, by zaczerpnąć powietrza. - T o wielka szansa - rzekła, gdy znowu się opanowała. - Rodzice dają mi pieniądze. Tylko jeden z moich braci poszedł na studia, więc rodzice uznali, że mogę wziąć oszczędności, które były przeznaczone na kształcenie pozostałych trzech, ale ja uważam, że ... - znowu urwała i spuściła wzrok. - Pomagają ci, ponieważ cię kochają - powiedziała cicho Leslie, po czym uścisnęła jej ramię. Ellie z uśmiechem popatrzyła na Leslie i pomyślała: "Jest romantyczką. Romantyczką do szpiku kości". - Powiedzmy - odparła z uśmiechem. - Mówimy z mamą, że musimy trzymać sztamę przeciwko chłopakom. Madison z wytężeniem wpatrywała się w Ellie. - Nie zainteresowałaś się ani jednym chłopakiem? Przez całe liceum i studia? - Nie jestem, wiesz kim, jeśli o to ci chodzi - odparła Ellie. - Chodziłam na randki, ale mężczyźni, którzy mi się podobali, nie potrafili odróżnić Renoira od van Gogha. Uwa¬żali, że Rubens grał w drużynie Dallas Cowboys. A faceci z wydziału sztuki ... - Uniosła ręce z wyciągniętymi prosto dłońmi i skrzywiła się. - Połowa z nich czuła pociąg do siebie nawzajem, a inni wyglądali tak, jakby się nigdy nie kąpali. Madison oparła się o ławkę• - Nie wyobrażam sobie życia bez mężczyzny - rzekła ci¬cho. - Może dlatego, ż'e widziałam, jak

męczy się moja matka, uchwyciłam się Rogera i nigdy go nie puściłam. Nawet gdy ze mną zerwał... - urwała, po czym spojrzała na dwie pozo¬stałe kobiety. - Prosiłam go, żeby ode mnie nie odchodził ¬wyznała z lekkim uśmiechem, a Ellie znowu dostrzegła w jej oczach cierpienie. Ellie pragnęła oderwać myśli Madison od przeszłości. - Ale teraz jesteśmy tutaj i mamy to wszystko za sobą• ¬Zwróciła się najpierw do Leslie, a potem Madison. - Ty odjechałaś od Alana, a ty od Rogera. I chwała Bogu. - Ona pierwsza straci głowę dla faceta i rzuci sztukę¬oświadczyła z powagą Madison. - Za trzy lata zamieszka w małym domku i będzie miała sześcioro dzieciaków. - Albo i więcej - dodała Leslie. - Hal Zdobyć mnie może tylko taki mężczyzna - odparła Ellie - który ma tysiąc razy więcej talentu niż ja. A zatem ... póki nie spotkam wcielenia Michała Anioła, jestem bez¬pieczna. - Czyż Michał Anioł nie był gejem? - Madison zwróciła się do Leslie. - No dobrze, dobrze, niech wam będzie. Możecie zrzucić na mnie wszystkie nieszczęścia, jakie wam się podoba, ale teraz przynajmniej jedziemy na tym samym wózku. - Ale, ale - przerwała Leslie. - Mówiąc o podstawowej sprawie, czy dzisiaj nie są nasze urodziny? Moje na pewno, a czy ... - Moje też - rzekła Ellie, a Madison jej zawtórowała. - Musimy zdobyć tort - oświadczyła stanowczo Leslie. - Będzie z niej wspaniała matka. - Ellie z kamienną twarzą zwróciła się do Madison. Leslie nie poświęciła temu uwagi. - Zapytam tego paskudę Irę, gdzie tu jest naj bliższa cukier¬nia, i kupię dla nas tort urodzinowy. Mówiąc to, podniosła się, a słowa, które Ellie i Madison miały wypowiedzieć, zamarły im na ustach, poruszająca się Leslie stanowiła bowiem ucieleśnienie piękna w ruchu. Szła, jakby płynęła, przezroczysta spódnica przylegała do jej dłu¬gich, kształtnych nóg. - O rany - wyszeptała pod nosem Ellie, gdy Leslie doszła do okienka Iry. - O rany. - Właśnie - potwierdziła Madison, wytrzeszczając oczy. Leslie pomachała do nich, wychodząc za drzwi; po czym Ellie i Madison zostały same. A wówczas stwierdziły, że nie mają sobie wiele do powiedzenia. Choć Leslie była najbardziej milcząca z nich trzech, coś w jej osobowości zachęcało do rozmowy. Było w niej coś ciepłego, jakaś pogoda ducha, która pozwalała ujawniać sekrety. Milczenie działało Ellie na nerwy, lecz Madison po prostu oparła się o poręcz ławki i zamknęła oczy. Ellie była nałado¬wana energią, Madison zaś zdawała się reprezentować od¬wieczną cierpliwość. Gdy parę minut później Ellie, uniósłszy wzrok, ujrzała idącą ku nim Leslie z białym pudłem w ręce, była zdumiona. Nowa znajoma szybko się uwinęła. - Nie uwierzycie mi - zaczęła Leslie, gdy usiadła obok Ellie i otworzyła pudełko. W środku znajdował się niewielki torcik, pokryty białą, pofalowaną polewą; na górze widniały ich imiona, wypisane różowym lukrem. - Błyskawicznie to załatwiłaś - zauważyła Ellie, unosząc wzrok. Oczy Leslie błyszczały śmiechem. - Obok jest cukiernia i codziennie robią tam tort dla "dziewcząt Iry". Ellie zamrugała. - To znaczy dla nas? Jesteśmy teraz "dziewczętami Iry"? Leslie się śmiała. - Miałaś rację, Madison, ten mały wypierdek wybiera sobie codziennie dwie, trzy młode babeczki i usadza je na ławce, robiąc tymczasem mnóstwo błędów w ich prawach jazdy, tak by musiały czekać. Ponieważ wiele osób udaje się do wydziału komunikacji w dzień urodzin, najwyraźniej częs¬to wpadają na pomysł, by zjeść razem tort. - Czy cukiernia jakoś mu się odwdzięcza? - zapytała El¬lie. - I dlaczego miasto Nowy Jork pozwala na takie wybryki? Leslie pochyliła się do przodu i zniżyła głos: - Zapytałam ich o to. Nie, czy się odwdzięczają temu dupkowi, ale dlaczego uchodzi mu to na sucho. Widzicie tę szybkę, o tam? - rzekła, odwracając się i unosząc wzrok na ścianę nad Irą.

Ponad ich głowami, tuż nad odrutowanym.stanowiskiem Iry, znajdowało się małe okienko, tak brudne, że cudem dawało się przez nie coś zobaczyć. - Tam pracuje szef Iry - rzekła Leslie. - Z tego, co mówiły kobiety w cukierni, wynika, że nikt słowem na ten temat nie wspomniał, a Irze te praktyki uchodzą płazem, gdyż szef też lubi podziwiać widoki, które aranżuje podwładny. - Powinnam się o to wściec - rzekła Ellie - ale skoro dziś was poznałam i ... - wzruszyła 'ramionami. - Więc co to za tort? - Kokosowy. Sprzedawczyni w cukierni powiedziała, że czekoladowy za bardzo się maże. I 'patrzcie, dała mi talerzyki, serwetki i widelczyki. A zatem, dziewczęta Iry, pokosztujmy tego przysmaku. I zabrały się do dzieła. 3 "Proszę zapiąć pasy, podchodzimy do lądowania" - za¬brzmiał głos przez głośnik, przywracając Ellie do teraźniej¬szości. Co się stało z tą przepiękną dziewczyną? - zastanawiała się Ellie. Przez tych dziewiętnaście lat chyba zawsze, prze¬glądając magazyny mód, myślała o Madison. "Nie umywa się do Madison" - powtarzała tylekroć, że jej były mąż po¬wiedział: "Niech zgadnę: ktokolwiek czy cokolwiek to jest, on czy ona, nie umywa się do Madison". Po tej uwadze Ellie nigdy już nie wypowiedziała jej imienia, ale nadal myślała o Madison. Czy wróciła do swego rodzinnego miasteczka i poszła do szkoły pielęgniarskiej? A może poślubiła lekarza i ma kilkoro dzieci? Na myśl o dzieciach Ellie odsunęła zasłonkę i wyjrzała przez okno. Lepiej nie jechać do miejsca, gdzie są dzieci. Właściwie to przez dzieci rozpadło się ich małżeństwo. Gdy w dzień po Bożym Narodzeniu, w dzień po ataku złości, kiedy to mąż od rana do wieczora wyrzekał, że Ellie nie dość mu "dawała", nigdy dlań dosyć nie "robiła", spojrzała nań i pomyślała: zrezygnowałam z dzieci dla tego sobka. Nie wiedząc jeszcze o tym, właśnie wtedy go zostawiła. To znaczy odtrąciła duchowo, bo rozstanie fizyczne i postępowanie sądowe pochłonęło niemal rok jej życia, ale psychicznie po¬rzuciła go właśnie w owym momencie. Gdy samolot wylądował, niepokój Ellie powrócił. Napraw¬dę głupio umawiać się z kobietami, których od tylu lat się nie widziało. To jak te potworne zjazdy absolwentów liceów. W pamięci zachowuje się ich niegdysiejsze wizerunki, tak że przy spotkaniu zmarszczki na twarzach i wałki tłuszczu na ciele robią wstrząsające wrażenie. Potem idzie się do toalety, ogląda się w lustrze siebie i widzi te same zmarszczki i ob¬wisłości. Gdy samolot wylądował, Ellie wzięła podręczną torbę i podniosła się. Czekając w kolejce do wyjścia, znowu przy¬pominała sobie ów dzień w wydziale komunikacji. Pomyślała, że Madison wówczas coś ukrywała. W tamtym czasie Ellie była niezwykle pewna siebie, niezbicie przekonana, że podbije świat swą sztuką, i żywiła podobne nadzieje wobec Leslie i Madison. Patrząc na Madison, człowiek miał uczucie, że wie o niej wszystko. Mogłaby być królową studenckich balów bądź naj popularniejszą dziewczyną w szkole. I, naturalnie, wyszłaby za mąż za kapitana drużyny piłkarskiej. Madison odegrała tę część scenariusza, ale dalej coś poszło nie tak. Dlaczego nie zrobiła kariery jako modelka, zastana¬wiała się Ellie. Dlaczego prZez dziewiętnaście lat Ellie nie ujrzała żadnego jej zdjęcia? Ellie wydawało się, że wystar¬czyłoby, by MadisoQ przeszła się ulicami Nowego Jorku, a od razu jakiś fotograf poprosiłby ją, by mu pozowała. Czyż takie cu'downe przypadki nie zdarzają się bez przerwy? Czyż modelek nadal nie odkrywa się w restauracjach, sklepach albo gdziekolwiek indziej? Pasażerowie, siedzący w rzędzie po drugiej stronie Ellie, przesunęli się wzdłuż przejścia i Ellie stanęła za nimi. Cze¬kając, aż przejdą dalej, myślała z kolei o Leslie. Trudniej jest śledzić karierę tancerki, zwłaszcza że Ellie z rzadka oglą¬dała przedstawienia na Broadwayu. Czy Leslie występowała tam, poznała jakiegoś bajecznie bogatego mężczyznę i po¬ślubiła go? Czy może Ellie obejrzała zbyt wiele czarno-bia¬łych filmów? Gdy kolejka wychodzących przesunała się do przodu, Ellie głęboko zaczerpnęła powietrza. A więc

stało się - pomyślała. Zapraszając obie kobiety, poprosiła, by, jeśli zgodzą się przy¬być na to spotkanie, zawiadomiły, kiedy przylatują. Był to pomysł Jeanne. Znając godziny przylotu, Ellie postarała się, by na lotnisku czekały na nie wcześniej zamówione taksówki, które miały zawieźć je do domu Jeanne na wybrzeżu, na północny wschód od Bangor. Może to było tchórzliwe z jej strony, ale tak wszystko zorganizowała, by zjawić się jako ostatnia. Być może przez to przypadnie jej rozkładana kanapa zamiast łóżka w sypialni, ale niech tam. Gdy dojedzie do domu Jeanne, Leslie i Madi¬son powinny już tam być. Kiedy Ellie wyszła na lotnisko, stał tam mężczyzna w czar¬nym uniformie, trzymając tekturową tablicę z wypisanym na niej nazwiskiem "Abbott". Wręczyła mu swoją podręczną torbę i kwitki bagażowe, po czym podeszła wraz z nim do taśmy, po której przesuwały się bagaże. Gdy wreszcie znaleźli się w samochodzie i już odjeżdżali z lotniska, chciała poprosić, by kierowca zawrócił. Co powie dawnym znajomym o swoim życiu? Owszem, kiedyś odniosła sukces, ale teraz wszystko przepadło. Dała się pokonać m꿬czyźnie, a także wymiarowi sprawiedliwości. Przez całe życie ludzie powtarzali Ellie, że jest jak mały buldog, że nigdy nie odpuszcza, a gdy czegoś pragnie, robi wszystko, by to zdobyć. "I niech Bóg ma w opiece tego, kto stanie jej na drodze" ¬mawiała matka. Ale Ellie dała za wygraną. Nie walczyła do końca i poniosła klęskę. Ale jednak nie powiedziała kierowcy, by zawrócił. Przez ostatnie trzy lata czuła nieustanny lęk, który nigdy jej nie opuszczał, a teraz nadeszła pora, by stawić mu czoło. Będzie mnie to sporo kosztowało - pomyślała, odwracając się, by spojrzeć przez okno na wspaniały krajobraz Maine. Drzewa płonęły czerwienią i złotem. Czy każdy człowiek najbardziej lubi miesiąc, w którym się urodził? Październik bezsprzecznie był dla Ellie najmilszym miesiącem, gdy powie¬trze robiło się chłodne, a liście przybierały cudowny kolor. Po letnim letargu jesień budziła ludzi do życia. Wszystko będzie dobrze - powiedziała sobie. Jestem o dzie¬więtnaście lat starsza, a i one też. Nawet Madison musiała się postarzeć. Może, jeśli im nie powiem, co ze mną wy¬prawiano, nie będą się nade mną użalać. Może, jeśli ... - Była pani kiedyś w Maine? - zapytał taksówkarz, wyry¬wając Ellie z zamyślenia. - Nie. Mieszka pan tu? - Przez całe życie. - Więc proszę mi wszystko opowiedzieć - rzekła, pragnąc oderwać myśli od czekającego ją spotkania, a gadatliwy kie¬rowca doskonale się do tego nadawał. Ellie zobaczyła obie kobiety, zanim one ją dostrzegły. A gdy je ujrzała, tysiąckilogramowy ciężar zmartwień spadł jej z pier¬si. Wydała wielkie westchnienie ulgi i postąpiła krok naprzód, po czym jednak przystanęła, chcąc im się lepiej przyjrzeć i zyskać czas do namysłu. T aksówkarz zawiózł ją pod wskazany adres, wyjął jej torby z bagażnika, a ona tymczasem przyglądała się domowi. Jeanne powiedziała, że liczy sporo lat, zbudował go bowiem cieśla okrętowy w dziewiętn.ilstym stuleciu, ale nie wspomniała ani słowem, jak bardzo był uroczy - mały, dwupiętrowy, z głę¬boką werandą od frontu. Wyróżniał go piękny ornament w kolorze imbiru, okalający cały budyneczek. Stanowiłby ozdobę każdego przewodnika turystycznego jako "Najczęściej fotografowany dom w Maine". Już sam jego widok wywołał uśmiech na twarzy Ellie. Jeanne powiadomiła ją, że stróż zostawi dom otwarty, tak że wszystkie trzy mogą przybyć o dowolnej porze bez obawy, że pocałują klamkę. To, że można tu było zostawić niezamknięty dom, mówiło wszystko o tym nadmorskim miasteczku. Kiedy dała już napiwek taksówkarzowi, podniosła walizkę i cicho otworzyła frontowe drzwi. Na podłodze małego sa¬loniku stały trzy nierozpakowane walizki, a zatem nikt jeszcze nie wybrał sypialni. Salonik był uroczy, umeblowany kilkoma kolonialnymi antykami, stojącymi pomiędzy licznymi wyrobami miejsco¬wego rzemiosła oraz paroma prawdziwymi dziełami sztuki. Nad drzwiami wejściowymi znajdował się duży model statku, a całą jedną ścianę zajmował olbrzymi kamienny kominek. Reszta umeblowania mgliście przypominała styl kolonialny, lecz, co ważniejsze, stojące tu sprzęty wyglądały na bardzo wygodne. Odcienie ciemnej zieleni i rdzy, przetykane tu i ówdzie

żółtym, znakomicie harmonizowały z przepychem jesiennych kolorów, mieniących się za oknem. - Nic dziwnego, że mi tego użyczyłaś - wyszeptała głośno Ellie, myśląc o tym, że jej terapeutka chciała pochwalić się swą posiadłością. Szerokie drzwi, prowadzące do kuchni, były otwarte, tak że na wprost siebie Ellie ujrzała wesołe, żółte szafki, a za nimi ogród urządzony na tyłach domu. Tu właśnie siedziały dwie kobiety, pod drzewem pokrytym wspaniałymi, ciemno¬czerwonymi liśćmi. Obie panie, zwrócone twarzami w stronę domu, rozmawiały ze sobą cicho, siedząc przy małym, drew¬nianym stoliku, na którym stał dzbanek z lemoniadą. Ellie przeszła przez salonik do kuchni i przystanęła przy zlewie, by wyjrzeć przez okno. Spodziewała się, że dawne znajome natychmiast ją zauważą, jednak słońce, odbijając się w szybie, nie pozwoliło im niczego spostrzec. Gdy Ellie uświadomiła sobie, że może na nie patrzeć, sama nie będąc widzianą, nie oparła się pokusie, by postać chwilę i przyjrzeć się niegdysiejszym dziewczętom. Leslie nie sprawiała już niezwykłe go wrażenia. Wyglądała jak gospodyni domowa w średnim wieku z klasy średniej. Nadal była szczupła, ale już żadna kobieta nie oddałaby wszystkiego za takie ciało. Jej włosy straciły kasztanowaty połysk i teraz miały zwykły brązowy odcień. Były też gęsto przetykane siwymi pasmami, najwyraźniej nit; farbowała ich. Cerę zachowała dobrą, lecz wokół oczu pojawiły się kurze łapki, a od nosa do ust biegły głębokie bruzdy. Z jakiegoś powodu jest bardzo nieszczęśliwa - pomyślała Ellie. Bacznie wpatrywała się w Leslie, przypominając sobie, jak niegdyś wyglądała. Teraz z tamtej Leslie, którą poznała tak dawno temu, pozostała tylko jej postawa. Leslie nadal sie¬działa wyprostowana, plecy miała sztywne jakby połknęła kij. Nie poznałabym jej - pomyślała Ellie, z niezadowoleniem marszcząc brwi. Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później będzie mu¬siała odwrócić głowę i spojrzeć na Madison. Ale oddalała od siebie ten moment. Ujrzała więcej, niż chciała, gdy tylko rzuciła okiem na tę niegdyś piękną kobietę. Ellie' na chwilę przymknęła powieki i odmówiła krótką modlitwę z prośbą o dodanie sił; potem otworzyła oczy i odwróciła się, by spojrzeć na Madison. Wyglądała teraz tak jak obraz Moneta, pozostawiony na deszczu i śniegu przez dziewiętnaście lat - coś niewiarygodnie pięknego zniszczonego przez zaniedbanie i upływ czasu. Plecy miała lekko pochylone, jakby wiele czasu spędzała nad biurkiem. I paliła. W ciągu tych paru minut, gdy Ellie tam stała, Madison skończyła jednego papierosa i zaczęła następnego. Przed nią stała duża, szklana popielniczka, pełna niedopałków z filtrami, a obok leżała paczka papierosów i jednorazowa zapalniczka. Przyglądając się bacznie, Ellie dostrzegła ślady dawnej uro¬dy Madison. Ale pod oczami miała teraz ciemne kręgi. Skóra, niegdyś promieniejąca zdrowiem, nabrała szarego odcienia. Nadal nosiła długie włosy, a choć były mocno ściągnięte z twarzy, Ellie widziała, że brakuje im połysku. Niegdyś Madison była szczupła, teraz wyglądała na wymi¬zerowaną• Miała na sobie cienką koszulę z dzianiny z długimi rękawami, która przylegała do ramion zbyt cienkich, zbyt słabo umięśnionych. Proste i szerokie nogawki spodni majtały się wokół patykowatych nóg. Ellie odniosła wrażenie, że Leslie jest nieszczęśliwa, ale Madison wygląda tak, jakby przejer::hała ją ogromna cięża¬rówka. Przypomniały się jej słowa Jeanne, że być może tamte ko¬biety miały cięższe przejścia niż ona. Ta myśl sprawiła jej ulgę. Dawne znajome nie będą jej osądzać. Nie potępią jej za to, że przybrała na wadze całe dwadzieścia kilo. Nie wyśmieją, choć zaprzepaściła swój sukces i dryfowała teraz w życiu bez celu. Nikt też nie będzie się nad nią litował - i to stanowiło dla niej ogromną pociechę. Na chwilę Ellie oderwała wzrok od dwu kobiet siedzących pod drzewem i czekających na nią. Jak ma to rozegrać? Czy powinna zrobić rozradowaną minę i powiedzieć, że ani trochę się nie zmieniły? Czy nakłamać, że ma się świetnie, jest szczęśliwa i pracuje nad nową książką, która, podobnie jak inne, z pewnością odniesie ogromny sukces? Na chwilę Ellie powróciła myślą do owego dnia w wydziale komunikacji. Wtedy była sarkastyczna

i arogancka. O tak, arogancją biorącą się z wiary w siebie, z przekonania, że podbije świat. Innymi słowy, była sobą. I wtedy ją polubiły. T eraz więc też będzie sobą. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza położyła rękę na gałce drzwi, prowadzących na tył domu, i otworzyła je. Gdy się pojawila, kobiety przestały rozmawiać i uniosły ku niej wzrok. Spostrzegła, że wstrząsnął nimi widok jej obfitych kształtów. Ważyła znacznie więcej niż w dniu ich pierwszego spotkania. Leslie ze wszystkich sił starała się zebrać w sobie, by wy¬bąkać choć słowo, lecz Ellie ją uprzedziła. - Szkoda, że nie'wyznaczyłyśmy nagrody za to, która z nas najgorzej wygląda - rzekła z niezmierną pogodą. - Ja bym wygrała - odparła Madison. Siedziała na krześle z papierosem między palcami, długie nogi wyciągnęła przed siebie i uśmiechnęła się do Ellie. A wtedy zobaczyła coś niecoś z dawnej Madison, która swym uśmiechem przyćmie¬wała słońce. - Nie jestem pewna - rzekła Ellie, siadając na krześle obok niej. Nalała sobie lemoniady do stojącej na stoliku trzeciej szklanki. - Tłuszcz robi przygnębiające wrażenie. Świadczy o braku dyscypliny. - T obie przynajmniej powiodło się w życiu - powiedziała Madison. - Jesteś wziętą pisarką. Cały świat kupuje twoje książki, a ja pracuję w gabinecie weterynarza. Czyszczę chore psy. Nie mam męża, nie mam dzieci. Kompletna klęska. Jej słowa miały rozdzierającą wymowę, ale wypowiadała je tak pogodnie, że Ellie się uśmiechnęła. Dobrze wiedzieć, że ktoś inny też ma problemy. Przez ostatnie lata wydawało się jej, że wszyscy wiodą cudowne życie i nie trapią ich najmniejsze zgryzoty. Prawdopodobnie każdy co do jednego kłamał, lecz nawet ta myśl nie stanowiła dla niej pociechy. Ale teraz mogła się przynajmniej z tego śmiać. - Uważasz, że to takie straszne? Sławna to ja byłam. Teraz się wypaliłam. Od trzech lat nie napisałam słowa. Prawie wszystko, co zarobiłam przez dziesięć lat, zabrano mi wskutek sprawy rozwodowej, całe pieniądze przypadły mojemu byłe¬mu mężowi, który byczył się od rana do wieczora. - Ale było ci co zabierać - zauważyła wesoło Madison. ¬Ja nigdy nie zarobiłam prawdziwych pieniędzy. Nie miałam niczego, na co ktokolwiek mógłby się połaszczyć. - A czyż tak nie jest lepiej? - zapytała Ellie. - Nikt nie pyta o twoje dawne ja. - O nie - odparła z powagą Madison. - Lepiej przeminąć, niż w ogóle nie żyć. Chyba Nietzsche to powiedział. - Platon - rzekła stanowczo Ellie. - Powiedział to Platon, ale zgadzam się z Sokratesem, że ... Przyszło jej do głowy, że to uwielbia. Te riposty, dogady¬wania. Brakowało jej tego. I było jej tak bardzo, och, tak strasznie przyjemnie, bo w niczyich oczach nie dojrzała litości. W spojrzeniu Madison nie dostrzegła nic, co świadczyłoby o tym, że żałuje dawnej, szczupłej Ellie, w której wzroku nie krył się bóJ. Istotnie, widząc swoje odbicie w oczach Madison, Ellie prawie uwierzyła, ża nadal jest dziewczyną, która ma życie przed sobą. - Przepraszam - odezwała się Leslie. - Ellie i Madison przestały się licytować, z którą z nicD życie gorzej się obeszło, i spojrzały na Leslie. A ona obdarzyła je uśmiechem pełnym słodyczy. - Poślubiłam chłopca z sąsiedztwa, z którym mam dwoje dzieci. Teraz w miasteczku aż huczy, że mąż ma ro¬mans z nową asystentką imieniem Bambi. Mieszkam w wiel¬kim wiktoriańskim domu, który mój mąż wypełnia nietykal¬nymi antykami. W zeszłym roku wybebeszył mi całą kuchnię i przekształcił ją w dzieło sztuki. Moja matka powiada, że powinnam się z nim rozwieść. Córka chce, żebym "oddała mu wet za wet", cokolwiek by to miało znaczyć. Syn ucieka i chowa się na najmniejszą zapowiedź sprzeczki, z czego wynika, że rzadko go widuję. A co do moich obecnych zajęć, t o poświęcam tej trójce całe życie i gdybym odeszła, nie miałabym zielonego pojęcia, jak znaleźć pracę, a tym bardziej utrzymać ją. A do tego ... - Urwała, jakby czekając na tusz werbli. - Zasiadam w trzech komitetach, zajmujących się zbieraniem funduszy. Przez chwilę Madison i Ellie siedziały w milczeniu i mru¬gały powiekami, wbiwszy wzrok w Leslie. Potem Ellie od¬wróciła się do Madison, a następnie z powrotem do Leslie. - Wygrywasz - powiedziała Madison.

- Albo przegrywa. Zależy jak na to spojrzeć - rzekła Ellie. - Więc może coś zjemy? - zaproponowała Madison.- Umieram z głodu. Ellie spojrzała na nią zwężonymi oczyma. - Jeśli powiesz mi, że należysz do tych kobiet, które mogą się opychać do woli i nie przybywa im ani grama, zabiję cię• _ Wyciągaj broń, złotko - odparowała Madison z szerokim uśmiechem. Nim zdążyło paść jeszcze jedno słowo, Leslie się podniosła. _ No dobra, przestańcie już sobie dogryzać. W przyszłym miesiącu mój lokalny klub organizuje potańcówkę na cele charytatywne i potrzebna mi jest jakaś myśl przewodnia. Może we dwie coś wymyślicie. Gdy z kolei Ellie się podniosła, znowu spojrzała na Madison. - Zdecydowanie naj gorsza - rzekła. - Owszem, nie da się zaprzeczyć. - Madison zerknęła na Leslie. - Lokalny klub. Powiedz, że przynajmniej dajesz dzie¬ciom lekcje tańca. Cokolwiek! Leslie się uśmiechnęła. - Wraz z wielkim wiktoriańskim domem nabyliśmy pięk¬ny, romantyczny letni domek. Rozpadał się, ale przed laty odremontowałam go. Kiedy byłam w ciąży. Lecz mój mąż przeniósł tam telewizor. Potem ... - Przestań! Przestań! - rzekła ElIie, zasłaniając twarz ręko¬ma, jakby chciała osłonić się przed strzałami. - Dłużej tego nie wytrzymam. Może pójdziemy dokądś i urżniemy się? Chyba że któraś z was jest alkoholiczką. Madison uniosła do góry papierosa. - To mój jedyny nałóg. ElIie położyła rękę na biodrze. - Czekolada. Obie zwróciły się ku Leslie. - Nie mam żadnego nałogu. Ani ani - oznajmiła z uśmiechem. Madison i Ellie jęknęły. - Zawsze musi wygrać, co nie? - podsumowała Ellie. Leslie ugięła ręce, przyjmując pozycję marszową. - Wybierzemy się wreszcie do jakiejś knajpy na balangę naszego życia? Wszystkie trzy wzięły się pod ręce i ruszyły w kierunku małej furtki z boku domu, wychodzącej na ulicę. 4 Na obiad zjadły ostrygi w resturacji o nazwie "Prima" ¬była najlepsza, bo jedyna. Po posiłku przeszły się po maleń¬kim miasteczku, obejrzały przystań, łodzie przy nabrzeżu i przeczytały szyldy na budynkach, głoszące, że ich pierw¬szymi właścicielami byli tacy to a tacy kapitanowie okrętów. - Czy każdy z nich miał na imię Jozjasz? - zapytała Ellie. Przed kolacją połączyła je głęboka zażyłość, lecz gdy znalaz¬ły się pomiędzy obcymi, zanikło poczucie wzajemnej więzi. Zaczęło ono słabnąć już w momencie, gdy weszły do re¬stauracji, a jakaś kobieta, rzucając ElIie spojrzenie z ukosa, zapytała: - Czy nie jest pani przypadkiem ... ? - Nie - ucięła ostro i zdecydowanie, po czym pomaszero¬wała za hostessą, przed Leslie i Madison, do stolika. Ale kobieta, którą usadzono w ich pobliżu, gapiła się na pisarkę tak uporczywie, że Ellie nie mogła rozkoszować się ani po¬trawami, ani towarzystwem koleżanek. Obecność ludzi w restauracji oraz natrętny wzrok kobiety rozproszyły poprzedni nastrój - zwykłego spotkania trzech starych przyjaciółek. Prawda wyglądała tak, że jedna z nich była znakomitością. - No to opowiedz nam o swoich dzieciach - odezwała się Madison oficjalnym tonem. Zniknęła beztroska koleżeńskość. Teraz były sobie obce, każda wiodła własne życie, odmienne od innych. Leslie, zajęta sprawami kościelnymi, szkolnymi oraz zebraniami ko¬mitetów, bardzo różniła się od Madison, która wiecznie umawiała się na randki w poszukiwaniu tego jedynego. Ellie zaś przebywała w świecie zupełnie innym niż one obie. Ich nikt nigdy nie poprosił o autograf. - Zabieramy się stąd? - zapytała niebawem Ellie. Ponieważ 'żadna nie chciała, by jej przypominano

o ol¬brzymim sukcesie Ellie, chętnie się zgodziły. Jak można od¬prężyć się w towarzystwie osoby, której książki uwielbia Pierwsza Dama? Gdy znalazły się na zewnątrz, napięcie nie zelżało, a kiedy wędrowały przez miasteczko, oglądając wystawy, Ellie i Ma¬dison milczały. T o Leslie rozładowywała atmosferę, rozweselając przyga¬szone kobiety. - Myślałam, że idziemy na popijawę - odezwała się. Ani Madison, ani Ellie nie odpowiedziały, tylko uśmiechnęły się z lekka, po czym z powrotem wbiły wzrok w wystawę, najwyraźniej zafascynowane widokiem drewnianych ptaszków. - Ellie, jesteś gwiazdą, więc ty stawiasz - rzekła Leslie, wywołując uśmiech na ustach pisarki. - Chyba mogłabyś zapłacić, składając autograf - podchwy¬ciła Madison, a w jej głosie zabrzmiała niezbyt miła nutka. - Owszem, na rachunku - odpaliła Ellie, po czym spojrzała na Madison nieco zaczepnie. - Jeśli skoczycie sobie do oczu, jak myślicie, kogo będę obstawiać? - zapytała Leslie, zapobiegając wiszącym w po¬wietrzu niewielkim wyładowaniom elektrycznym. - Jestem głodna - oświadczyła Ellie. - Ta kobieta tak dzia¬łała mi na nerwy, że nic nie mogłam przełknąć. Leslie z uśmiechem wskazała na sklepik spożywczy, który był jeszcze otwarty, oraz skład monopolowy po drugiej stro¬nie ulicy. Po półgodzinie trzy kobiety z naręczami jedzenia oraz torbą pełną butelek, śmiejąc się, wracały do małego domku barwy imbiru. Gdy znalazły się w środku, powrócił im dobry humor. W miasteczku były wyraźnie świadome tego, że właściwie się nie znają, że życie każdej potoczyło się odmiennymi torami, przez co teraz znacznie różnią się od siebie. Lecz w domu na powrót stały się trzema dziewczynami - dziewczętami Iry, jak sobie przypomniały - i były sobie równe. Nie wiadomo jeszcze, co przyniesie im przyszłość. Ellie wypakowała kilka plastikowych pojemników z sosami i trzy paczki chrupek, Leslie zaś buszowała po kuchni w po¬szukiwaniu korkociągu. Madison rzuciła poduszki na podłogę przed kanapą, wyciągnęła kilka paczek papierosów, po czym opadła na tak przygotowane posłanie. Ellie zerknęła na papierosy i otworzyła okno najbliższe Madison. Leslie wróciła z kuchni z kieliszkami i otworzyła butelkę białego wina. - No dobra, kto zaczyna? - zapytała, rzucając poduszki na podłogę, po czym zaraz na nich usiadła. - Kto co zaczyna? - podchwyciła Ellie, wyciągając się na kanapie za Madison. W oczach Leslie zabłysła iskierka. - Co, może nie umierasz z chęci, żeby się wszystkiego dowiedzieć? Ellie uśmiechnęła się i nabrała sporą kulę serowego sosu. - Co się stało z twoją karierą baletową? Nim Leslie zdążyła odpowiedzieć, Madison wychynęła zza chmury dymu. - Może od razu zaczniemy rozmawiać o facetach? - Ja nie mam o czym mówić - odparła Ellie, nabierając sobie jeszcze sosu. - Ja też - rzekła Leslie. - Wyszłam za Alana i tyle. Byłam mu absolutnie wierna przez te wszystkie lata. T o oświadczenie zakończyło rozmowę. Ellie obróciła się na plecy i spojrzała na sufit. - Czy myślałyście czasem o tym, który się wymknął? O facecie, z którym mogłyście się związać, ale jakoś nie wyszło? Gdy żadna z kobiet się nie odezwała, Ellie przewróciła się na bok i popatrzyła na nie. Leslie i Madison pilnie wpat¬rywały się w swoje ręce, nie patrząc sobie w oczy. - Dobra jestem, co? - powiedziała z uśmiechem Ellie, unosząc kieliszek. - Siedzę tu dopiero od paru godzin, a już znalazłam temat na opowieść. Więc która zaczyna? - A może ty? - odparowała Madison, spoglądając na Ellie zwęzonym! oczyma. Ellie otworzyła usta i już miała zacząć mówić, ale po chwili zastanowienia odwróciła się do Leslie. - A ty? Czego w życiu żałujesz?