Jude Deveraux
ZWIDY
Tyler Stevens odstawiła filiżankę po kawie na szklany stolik i wsparła się wygodniej na
ogrodowym krzesełku z kutego żelaza. Przymknęła oczy, poddając się ciepłym
promieniom słońca.
- Dziś też występujesz jako dobra ciocia Tyler? - dobiegł znajomy głos.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc powiek.
- A nie szkoda ci pogody? Dzień jest wyjątkowo piękny, aż się prosi o spacer. Poszłabyś
do Central Parku albo na Union Square. Mają tam zawsze świeże owoce i prawdziwie
domowe ciasta.
- Nie - ucięła, spoglądając na Barry'ego. Kiedy trzy lata temu decydowała się na to
mieszkanie, zastanawiała się, czy nie robi błędu. Martwiło ją, że jej taras i sąsiedni
praktycznie przylegają do siebie, a przez to nie będzie mieć spokoju. Miała się już za
prawdziwą mieszkankę Nowego Jorku, gdzie niczego tak się nie ceni i nie chroni jak
własnego domowego zacisza. Krótko mówiąc, bała się, że zbyt bliskie sąsiedztwo będzie
uciążliwe. Na szczęście jej obawy się nie sprawdziły. Pierwszego sąsiada - mocno
starszego pana - nawet nie poznała, chyba w ogóle nie wychodził z domu. Niestety, po
roku wyprowadził się do córki w Scarsdale i obawy Tyler odżyły, bo nowym właścicielem
został - jak się okazało - samotny mężczyzna. Bała się, żeby „nowy” nie okazał się
bogatym nachałem. co zacznie się jej narzucać, albo komputerowym odludkiem, który
bez przerwy będzie ją rozbierać oczami.
Gdy jednak poznała Barry'ego, jej obawy prysły, więcej nawet - ucieszyła się, bo widać
było, że kim jak kim. ale sąsiadką Barry na pewno nie będzie się interesować. Poza tym
wkrótce objawiły się dobre strony nowego sąsiedztwa. Barry prowadził elegancką małą
kwiaciarnię w pobliżu Wall Street i w ciągu miesiąca przemienił swój taras we wspaniały
wiszący ogród, pełen róż i zieleni.
Gdy pół roku później Barry popadł w kłopoty (wytoczył mu sprawę pewien młody
człowiek, którego zatrudnia] w swojej kwiaciarni) - Tyler właśnie dla zachowania
dobrosąsiedzkich stosunków podjęła się obrony. Wygrała w cuglach, mimo że sprawa nie
należała do jej specjalności, a gdy Barry zapytał o honorarium, machnęła tylko ręką.
- Nie ma o czym mówić - zamknęła temat.
Zaraz potem wyjechała służbowo na dwa tygodnie. Gdy wróciła, nie poznała własnego
tarasu. Wszędzie kwiaty, zieleń, a nawet prawdziwe drzewka w wielkich donicach. Aż
otworzyła usta z zachwytu.
- Podoba się? - pytał Barry, wychodząc na swój balkon.
I tak zaczęła się ich przyjaźń. Wcześniej, a nawet w czasie procesu, Tyler ograniczała
kontakty do spraw stricte oficjalnych, Barry zresztą też. Nie było więc mowy o osobistych
tematach czy zwierzeniach. Lody zostały przełamane, gdy Barry przemienił jej banalny
taras w zielone ustronie. Zostali przyjaciółmi. Kiedy sąsiad zauważył, że Tyler nie bardzo
daje sobie radę z ogrodem, wymyślił rzecz niezwykle pożyteczną i milą, a mianowicie
1
podnoszona, kładkę czy raczej mostek łączący oba tarasy - solidny, z poręczami.
Przechodził przezeń, by pielić i podlewać ogród. Rychło kładka zaczęła wisieć na stałe
między balkonami, a ich stosunki stały się jeszcze bliższe. Wyręczali się nawzajem w
takich sprawach jak telefony czy listy.
Wkrótce stali się jakby rodziną, tym bardziej że, jak większość mieszkańców Nowego
Jorku, nie mieli w mieście bliskich, bo pochodzili z innych stron.
Ale pół roku temu Tyler wzbogaciła się o prawdziwą rodzinę. Do miasta zjechała jej
kuzynka, Kristin Beaumont, córka starszego brata matki - „zbawcy”, jak powiadała o nim
mama, bo to właśnie on - wuj Thaddeus, dla bliskich Thad - zajął się matką i
sześcioletnią wtedy Tyler, gdy ojciec zginał w wypadku, zostawiając je bez grosza. Tata
był młody, nie myślał o polisie ani w ogóle o zabezpieczeniu rodziny. Z pomocą
pośpieszył wuj Thad.
Otworzył serce i konto bankowe, krótko mówiąc, wziął je na utrzymanie, dzięki czemu
mama mogła wrócić na studia i zrobić dyplom z pedagogiki. Później, gdy Tyler
zapragnęła pójść w ślady wuja Thada, wziętego adwokata, też pomógł, finansując
najpierw college, a potem studia na wydziale prawa.
Nie mogła więc - nawet nie przyszłoby jej to do głowy - - odmówić wujowi, kiedy poprosił,
aby „miała oko” na kuzynkę, gdy ta zapragnęła mieszkać w Nowym Jorku, bo jakie jest to
miasto, wszyscy wiedzą. I tak co tydzień Tyler chadzała do Krissy na niedzielny obiad, co
zresztą nie sprawiało jej przykrości. Lubiła te wizyty u młodej osoby, z jednym tylko
zastrzeżeniem, na całym świecie nie było gorszej kucharki niż Krissy.
- A dziś, co będzie na obiad? - pytał Barry, sięgając po konewkę z wodą. Jak zwykle
starannie podlewał wszystkie skrzynki i doniczki.
- Kamienie - odparła Tyler z nutą sarkazmu w głosie. - Ta dziewczyna ma wyjątkowy
talent, wszystko potrafi popsuć. Nie ma takiej pieczeni, której nie spaliłaby na kamień.
- A nie możesz jej poradzić, żeby zamawiała jedzenie na mieście?
- To nie wchodzi w rachubę. Krissy uważa, że jako przyszła żona i matka musi nauczyć
się gotować.
- Taka ambitna? I nadał nie ma nadziei... - Nie dokończył. Przeszedł przez kładkę i zajął
się doniczkami na tarasie Tyler.
- ...żeby jej wyperswadować tego szefa? - weszła mu w słowo. - Zwariowała na jego
punkcie. To autentyczna obsesja i nie ma żadnej nadziei. - Sięgnęła po filiżankę, ale
widząc, że nie została już ani kropla kawy, odstawiła naczynie na stolik.
Wuj Thad przez znajomości załatwił ukochanej córce eksponowaną posadę asystentki
założyciela i właściciela firmy Magazyn Domowy - sieci sklepów z artykułami
gospodarstwa domowego. Niemal natychmiast po podjęciu pracy Krissy zakochała się
do szaleństwa w swoim charyzmatycznym szefie. Nie peszyła jej różnica wieku - Joel
Kingsley był dobrze po czterdziestce, podczas gdy ona obchodziła ledwie dwudzieste
trzecie urodziny. Burzy uczuć nie powstrzymywał także fakt, że - wedle orientacji Tyler -
Joel K. odnosił się do Krissy z doskonałą obojętnością. Owszem, traktował ją miło, ale
była to zwykła uprzejmość pracodawcy wobec pracownicy. A Krissy szalała z miłości.
Skutek był taki, że o niczym i nikim nie potrafiła rozmawiać, tylko o nim. W ciągu
dwudziestu czterech obiadów, licząc od chwili, gdy zaczęła się obsesja, Tyler wysłuchała
2
dwudziestu czterech długich monologów Krissy na temat Joela Kingsleya, męcząc się
jednocześnie nad niejadalnymi wytworami kulinarnych ambicji kuzynki.
Na początku, przez trzy chyba niedzielne spotkania, Tyler cierpliwie słuchała zwierzeń
kuzynki, gdy ta piała z zachwytu na temat swej pracy, a zwłaszcza szefa. I choć w roli
matrony powiernicy czuła się nader staro jak na swoje trzydzieści pięć lat, starała się
przemówić Krissy do rozsądku.
- Jestem pewna - zauważała delikatnie - że pan Kingsley - specjalnie akcentowała „pan”,
aby podkreślić różnicę wieku, o której Krissy nie chciała pamiętać - jest znacznie bardziej
czarujący niż rówieśnicy, z którymi miałaś do czynienia przed przyjazdem do Nowego
Jorku...
- Och, Tyler, nie widziałaś go, on jest... taki... cudowny! - wykrzyknęła Krissy. - A jak on
się porusza... po prostu unosi się nad ziemią... Naprawdę... gdybyś go tylko zobaczyła.
Tyler uśmiechnęła się do siebie. W kręgach palestry uchodziła, słusznie zresztą, za
specjalistkę od rozwodów. U siebie w kancelarii i na sali sądowej widziała wielu takich, co
to unosili się nad ziemią... a później brutalnie i bezwzględnie występowali o rozwód,
skąpiąc, jak tylko się dało, na należne alimenty.
- A ile razy był żonaty? - spytała rzeczowo, sięgając po ząbkowany nóż. Zwykły nie dałby
rady pieczeni, którą kuzynka właśnie wniosła.
- Och. raz - odparła Krissy śpiesznie. - To znaczy... dwa, ale tak naprawdę to raz.
- No więc raz czy dwa? - Pieczeń wytrzymała pierwsze natarcie. Ząbkowany nóż też
okazał się bezsilny.
- Oficjalnie dwa - w głosie Krissy zabrzmiała nuta skrępowania - ale pierwszego
małżeństwa nie można liczyć.
- Przed sądem liczą się wszystkie. - Tyler mocnej natarła nożem na podeszwę na talerzu.
- Mówisz jak tata. Zawsze tylko o paragrafach. Chcesz łyżkę?
- Łyżkę? A do czego?
- Jak to, do czego? Przecież mamy spaghetti z serem.
Tyler wbiła wzrok w czarną bryłę widniejącą na talerzu.
- A więc to jest?... - Przerwała, nie chcąc robić przykrości gospodyni. Odłożyła sztućce i
spojrzała na Krissy. - Posłuchaj mnie, córeńko. Ja rozumiem, że Nowy Jork bardzo cię
podnieca, a mężczyzna pokroju Joela Kingsleya tym bardziej. Zaszedł wysoko, a co
ważniejsze, o własnych siłach, ale....
- On? Podnieca?! - wykrzyknęła Krissy. - On świata poza praca nie widzi. Nigdy nie
bierze dnia wolnego ani w ogóle. Pracuje od rana do nocy. Wszystkim się interesuje i
wszystkiego pilnuje.
Co za piła, pomyślała Tyler, ale nie odezwała się słowem. W najwyższym zdumieniu
studiowała zawartość talerza. Przypalić pieczeń albo rybę, to może się zdarzyć, ale
trzeba nie lada zdolności, aby na kamień spalić makaron z serem.
- Wiesz - zmieniła temat - mamy w kancelarii kilku młodych ludzi, których chciałabym ci
przedstawić.
Na to dictum Krissy zerwała się z miejsca, zebrała talerze i wybiegła do kuchni, ogromnej
i świetnie wyposażonej, tak samo jak cały apartament. Gdy Krissy zapragnęła osiąść w
Nowym Jorku, jej tata - wuj Thad - natychmiast sprawił jej eleganckie mieszkanie,
3
droższe niż apartament Tyler i znacznie wykwintniej urządzone. Żeby ukochanej
córeczce niczego nie brakowało, wuj Thad najął architektów, kupił wytworne meble i
wszystko co tylko możliwe, czemu Tyler przyglądała się z niejaką zazdrością. Sama
kupowała meble na wyprzedażach i licytacjach.
- Widzę, że zieleniejesz z zawiści, jak mawiała Scarlett O'Hara - zauważał Bary, gdy
opowiadała mu o cudach w apartamencie Krissy. - Ale gdybyś nie brała tylu spraw bez
honorarium, też byłoby cię stać na takie wytworności - dodawał pojednawczo.
Zaraz po pierwszym obiedzie u kuzynki Tyler wszczęła małe śledztwo w sprawie Joela
Kingsleya. Wynik zaskoczył ją, bo z tego, co udało się ustalić, Joel Kingsley jawił się
całkiem przyzwoicie. Zdumienie było tym większe, że spodziewała się raczej, iż okaże
się on zimnym draniem, który wykorzystuje własną pozycję, by bałamucić młode i naiwne
panienki. Tymczasem okazało się, że Krissy mówiła prawdę i miała rację, jeśli idzie o
jego pierwsze małżeństwo. Joel Kingsley popełnił je jeszcze w czasie studiów i
przetrwało wszystkiego dwanaście miesięcy. Powtórnie ożenił się dopiero dwa lata po
dyplomie i ten związek trwał dobre piętnaście lat.
Tyler rozpuściła dyskretne wici pośród znajomych i znalazła osobę, która znała Kingsleya
nieco bliżej, a przynajmniej mogła powiedzieć o nim więcej, niż napisano w biogramie na
łamach magazynu „Forbes”. Otóż wedle niej druga małżonka Joela Kingsleya po
piętnastu latach doszła do wniosku, że ma dość bycia słomianą wdową - Joel ciągle
siedział w biurze albo jeździł w interesach - i rzuciła, go dla trenera, u którego brała
prywatne lekcje. Mimo to Kingsley, podkreślała informatorka, nader hojnie wyposażył
eksmałżonkę na dalsze życie. Natomiast teraz usidliła go Celeste Delashaw.
- A któż to taki? - zdumiała się Tyler.
- Nie wie pani? A gdzież to pani się uchowała? W muzeum?
- Nie bywam na snobistycznych rautach po tysiąc dolarów za wejście, jeśli o to chodzi -
odrzekła Tyler sucho, karcąc się w duchu za niepotrzebną złośliwość.
- Nie trzeba chodzić, wystarczy czytać - zabrzmiała równie złośliwa odpowiedz.
Tym razem Tyler zmilczała. Nie zamierzała wyjaśniać, że po prostu szkoda jej czasu na
czytanie opowieści z życia tzw. wyższych sfer, a poza tym przez jej kancelarię przewinęło
się niemało kobiet, które wszystko poświęcały dla mężowskich karier; nie szczędziły
wysiłków, żeby utrzymać dom i dzieci, gdy mąż kończył studia i wspinał się na pierwsze
szczeble kariery, żadnej jednak nie było dane skorzystać ze wspólnej przecież inwestycji.
Gdy nadchodził czas odcinania kuponów, mąż znikał z kimś młodszym i
atrakcyjniejszym, a pięćdziesięcioparoletnia, spracowana małżonka zostawała na lodzie.;
Wiele takich dam trafiało do Tyler, szukając sprawiedliwości.
- Celeste Delashaw była żoną Maximiliana Aldricha, a o nim musiała pani słyszeć.
Tyler spojrzała na zegarek. Za piętnaście minut musi być w sądzie. Rozmowa na
szczęście odbywała się przez telefon komórkowy.
Oczy wiście - przytaknęła pośpiesznie, aby zakończyć. - Huty Aldricha!
- A także fabryki samochodów, stocznie i samoloty.
- Oczywiście - powtórzyła Tyler - ale wróćmy do Joela Kingsleya, Jaki on naprawdę jest?
Pytam, bo moja kuzynka, która u niego pracuje, zadurzyła się w nim na amen. jest
młoda, naiwna i nie wiem, czy on jej nie zbałamuci.
4
W telefonie zaległa cisza.
- Zadurzyła? Zbałamuci? - rozległo się po chwili. - Słowo daję, od lat nie słyszałam takich
określeń. Jeśli więc dobrze rozumiem, to boi się pani, że jeśli tylko Kingsley spostrzeże,
że dziewczyna wodzi za nim oczami i jest chętna, to zerżnie ją, nie wychodząc z biura.
- No cóż, jeśli chce pani to tak ująć... - odparła Tyler, zbulwersowana brakiem taktu u
swojej rozmówczyni.
- Nie ma obawy. Póki Celeste Delashaw ma na niego oko, nic takiego się nie stanie.
- Dzięki Bogu, ale to nic nie mówi o nim samym.
- Też nie ma obaw. Ja przynajmniej nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Żona go
rzuciła nie dlatego, że sypiał z sekretarkami, ale dlatego, że bez przerwy pracował. Ale
chłop to chłop. Jak ta pani kuzynka wygląda?
Tyler nie miała ochoty odpowiadać.
- Bardzo pani dziękuję. Zrewanżuję się przy okazji. Do usłyszenia. - Zakończyła
połączenie.
Rozmowa niestety nie rozwiała wszystkich obaw, bo cóż z tego, że Joel Kingsley
wyglądał na przyzwoitego człowieka, skoro nie usuwało to zagrożenia. Był bogaty,
wpływowy i niejedna Krissy durzyła się w nim na śmierć. Niby samotny, a faktycznie
związany z bogatą damą, i to groźną, bo - sądząc z opowieści - wielce zazdrosną o
swoją „własność”.
- A dlaczego sama czegoś nie ugotujesz i nie weźmiesz ze sobą? - Barry wyrwał ją z
zamyślenia, podpowiadając rozwiązanie jednego przynajmniej problemu.
- Próbowałam i też na nic. To, co przyniosę, Krissy chowa do lodówki, a podaje swoje.
Barry, poradź mi, co robić. Wuj Thad liczył, że jej dopilnuję, a ona tymczasem traci głowę
dla faceta dwa razy starszego od siebie. Zawsze ją prowadzano za rączkę, dmuchano j
chuchano, i dziewczyna nie zna życia.
- A ty niby znasz? - odrzekł Barry zaczepnie. - Dla mnie żadna z was nic nie wie o
prawdziwym życiu, obie macie spaczone pojęcie. Małej wydaje się, że nie ma złych ludzi
i nikt jej nie skrzywdzi, a tobie przeciwnie. Oglądasz świat przez pryzmat swojej
kancelarii i widzisz wyłącznie zło: facetów gotowych wyrządzić każde świństwo.
- Znów zaczynasz?! Zostaw w spokoju moje życie emocjonale. - Wstała, poprawiła
szlafrok (jeszcze się nie ubrała po porannej kąpieli), wzięła filiżankę i weszła do
mieszkania.
- A zostawię, zostawię - rzucił za nią. - Nie można rozmawiać o czymś, co nie istnieje!
Tyler zerknęła na zegar. Późno. Nie ma mowy o następnej kawie, a o przekomarzaniu z
Barrym - tym bardziej. Trzeba się ubrać, bo czas wychodzić.
Trzy kwadranse później pukała już do Krissy. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zapukała
jeszcze raz, Znów cisza. Ciotczyna wyobraźnia zaczęła działać, serce zabiło mocnej. Co,
u licha?! Sięgnęła do torebki po klucz. Miała zapasowy, na „wszelki wypadek”.
Powitała ją ciemność. Światła wygaszone, a co gorsza, nie czuła woni przypalonych
garnków. Weszła do kuchni. Posprzątane, żadnych śladów gotowania. Dziwne. Krissy
nigdy nie zapominała, kiedy miała mieć gości. Gdy z sypialni dobiegł ją cichy jęk, jakby
miauczenie kota, serce podeszło jej do gardła. Rzuciła się biegiem, nie bacząc, że
szpilkami kaleczy kosztowną intarsjowaną podłogę.
5
Pchnęła drzwi i zaskoczona stanęła w progu. Krissy leżała w łóżku. Buzia rozpalona od
gorączki. Wokół cztery pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Cztery puste walały się
po podłodze. Na stoliku nocnym dwie butelki wody, termometr i cztery fiolki z tabletkami.
–
- Zachorowałam - poskarżyła się dziewczyna ochrypłym głosem.
- Dlaczego nie zadzwoniłaś?! - zawołała Tyler. Ton wyrażał oburzenie, ale wzrok radość,
że kuzynka się odnalazła. Z troską dotknęła czoła Krissy. Ciepłe, lecz nie rozpalone, a
więc temperatura niewysoka. - Trzeba było zadzwonić, zajęłabym się tobą.
- Nie chciałam cię kłopotać, wiem, jak bardzo jesteś zajęta. Zadzwoniłam do taty i tata
przysłał lekarza.
- Jak to przysłał? - zdumiała się Tyler. - Samolotem?
- No nie! Wydzwonił lekarza tu na miejscu. Doktor był już u mnie. Bardzo miły.
Powiedział, że mam grypę, że muszę leżeć, a to znaczy, że z wyjazdu nici.
- Oczywiście, kochanie, nigdzie nie pojedziesz, poleżysz w łóżku, a ja się tobą zajmę.
Mam sporo zaległego urlopu, więc posiedzę przy tobie, a przy okazji pokażę ci, jak się
zamawia jedzenie na mieście.
- Wykluczone! - wykrzyknęła Krissy. Chwyciła się za głowę i opadła na poduszki. - Nie
możesz tu zostać. Musisz lecieć do Szkocji. Samolot jest po południu.
Tyler przysiadła na skraju łóżka. Bez słowa sięgnęła po fiolki z lekami i uważnie
przeczytała etykiety. Chciała sprawdzić, które to tabletki sprawiły, że kuzynka plecie od
rzeczy.
Z napisów niestety nic nie wynikało.
- Nie, kochanie. - Uśmiechnęła się uspokajająco do Krissy. - Nigdzie się nie wybieram,
ani do Szkocji, ani w ogóle nigdzie. Nie martw się, zajmę się tobą.
- Wykluczone - powtórzyła Krissy z mocą, siadając na łóżku. - Nie możesz tu zostać.
Musisz lecieć. Nie ma innego wyjścia. Jesteś potrzebna Joelowi, to znaczy... ja mu
jestem potrzebna, ale ja nie mogę, więc....
- Ależ, kochanie. Połóż się i nie denerwuj. - Tyler delikatnie ułożyła chorą na poduszkach.
- Poleż sobie spokojnie, a ja zamówię coś do jedzenia. Nabierzesz sił i poczujesz się
lepiej. Myślę, że talerz rosołu dobrze ci zrobi. Znam dobrą restaurację w pobliżu,
koszerną. Zaraz zadzwonię, zamówię rosół, sok ze świeżych pomarańcz i bajgle.
- Nie, nie rób tego, nie ma czasu na jedzenie - zaprotestowała Krissy i w jej oczach
zabłysły łzy. - Musisz zaraz jechać na lotnisko, bo nie zdążysz na samolot.
- O czym tym mówisz, kochanie? Daj mi numer tego lekarza, którego przysłał wuj. Myślę,
że powinnam po niego zadzwonić.
- Ależ ja wcale nie zwariowałam i jestem całkiem przytomna, jeśli o to ci chodzi -
szepnęła Krissy przez łzy. Sięgnęła po chusteczki i osuszyła oczy.
Tyler spojrzała na podłogę, gdzie spoczywał już cały kłąb wilgotnych od łez chusteczek.
- Co to ma znaczyć? Wypłakałaś całe jezioro? Co się stało?
Krissy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale łzy znów napłynęły jej do oczu i
rozszlochała się na dobre.
Różniło je zaledwie dwanaście lat, ale Tyler kochała swoją piękną kuzynkę jak córkę.
Opiekowała się nią „od zawsze”. Zmieniała pieluchy, kołysała do snu, oszczędzała ze
6
swego skromnego kieszonkowego, kupując prezenty, choć nie musiała, bo rodziców
Krissy - jak mówiła marna - stać było naprawdę na wszystko. Ale Tyler nic tak nie
cieszyło jak uśmiech na ustach Krissy i śmieszne dołki na policzkach, gdy mała kuzynka
z ciekawością i zapałem odpakowywała prezenty.
W wieku czternastu lat Tyler zaczęła regularne dyżury przy dwuletniej wtedy Krissy.
Doglądała jej, gdy rodzice wychodzili w gości, do teatru lub gdzie indziej. Spędzone
wspólnie godziny jeszcze bardziej umocniły jej uczucia do małej. Tyler uwielbiała
wieczory z kuzynką. Zawsze była nad wiek poważna, toteż nie przepadała za towarzys-
twem koleżanek ze szkoły, a dziewczyńskich szeptanek o chłopakach wręcz nie znosiła,
natomiast bardzo chętnie zaszywała się u wujostwa z dzieckiem.
Do tego stopnia stroniła od rówieśniczek, że mama zaczęła się poważnie martwić, ale
wuj Thad, obserwując, jak Tyler wspaniale bawi się z Krissy, uspokajał ją.
- Wszystko jest w porządku. Tyler po prostu ma swój własny rytm i nie ma co się
przejmować, że nie lata za chłopakami i nie marnuje czasu na plotki i stroje.
Mama dała się przekonać, przestała narzekać, że córka nie zachowuje się jak
„normalna” dziewczynka w jej wieku, a co więcej, korzystając z wolnych wieczorów, kiedy
Tyler zajmowała się małą, zapisała się na kursy tańca i tam właśnie poznała pewnego
pana, który wkrótce został jej drugim mężem.
Gdy Tyler wyjechała na studia, kontakty z Krissy siłą rzeczy stały się rzadsze. Tyler
martwiła się, czy mała da sobie bez niej radę, czy nie będzie tęsknić. Ale Krissy, inaczej
niż starsza kuzynka, nie stroniła od rówieśników i rychło - o czym Tyler przekonała się,
gdy przyjechała na ferie do domu - znalazła sobie towarzystwo do wspólnych zabaw.
Zaraz po przyjeździe Tyler pobiegła przywitać się z małą. Stanęła w milczeniu, widząc,
że Krissy bawi się wesoło z sześcioma koleżankami. Wuj Thad, który przyglądał się tej
scenie, przygarnął Tyler do siebie.
- No cóż - powiedział - twoje pisklę wyfrunęło z gniazda, ale nie powinnaś tego aż tak
przeżywać.
- Wcale nie, cieszę się, że mała ma towarzystwo - odparła Tyler, nie dodając, że jednak
serce ją ukłuło.
Później pochłonęły ją studia i życie na uczelni. Zaczęła się udzielać towarzysko,
spotykała się nawet z paroma młodymi ludźmi, ale po dyplomie wszystko się skończyło,
gdy rozjechali się w różne strony.
Po aplikacji Tyler osiadła w Nowym Jorku, poświęcając się trudnej dziedzinie prawa
rodzinnego. Przez jej życie w tym czasie przewinęło się paru mężczyzn i były to już dość
poważne sprawy. Z jednym z panów, też prawnikiem, mieszkała nawet przez dwa lata,
ale rozstali się właśnie z powodu rywalizacji zawodowej. I nie chodziło o to, że Tyler
zarabiała więcej od partnera, ale o ambicje. Odnosiła sukcesy, wygrywała prowadzone
przez siebie sprawy. Wygrała również tę, w której w roli przeciwnika procesowego
wystąpił jej partner i to ostatecznie przeważyło szalę. Rozstali się.
Tyler nie miała nikogo, gdy Krissy zjechała do Nowego Jorku. Tym chętniej więc
odpowiedziała na prośbę wuja Thada i z całą serdecznością zajęte się kuzynką. Pomimo
fatalnej kuchni, zwyczajnie lubiła z nią przebywać. „Cały sekret to niewyżyte uczucia
7
macierzyńskie”, skomentował Barry, gdy opowiedziała mu całą historię opieki nad Krissy,
począwszy od pieluszek.
- Tak strasznie chciałam z nim pojechać - skarżyła Się mała, pociągając nosem. Z „nim”,
z Joelem Kinsleyem.
Tyler milczała, nic chcąc robić chorej przykrości. Schyliła się, żeby pozbierać zużyte
chusteczki. Zebrało się ich tak dużo, że musiała pójść do kuchni po dodatkowy worek na
śmieci. Na stole przy zlewozmywaku leżał otwarty notatnik. „Wyłożyć mu całą prawdę o
Delashaw” - widniał wpis na górze strony, a niżej dwie inne uwagi: „Zabrać czarną
koszulkę i czerwone szpilki”, „Udawać, że pasjonują mnie kosiarki”.
Tyler zmarszczyła czoło, ale to, co zobaczyła po powrocie do sypialni, zirytowało ją
jeszcze bardziej. Z wyrazem najwyższej determinacji na twarzy maja szykowała się do
opuszczenia łóżka. - Co ty wyprawiasz?
- Beze mnie nie da sobie rady. Mam zapisane wszystkie telefony i inne rzeczy, beze mnie
zginie. Muszę jechać.
- Mowy nie ma. Natychmiast kładź się z powrotem - ucięła Tyler stanowczym głosem.
Krissy miała rozpalone czoło i oczy jeszcze bardziej zaczerwienione nit kilka minut temu.
- Nigdzie nie jedziesz. Pan Kingsley da sobie radę. Jestem pewna, że znajdzie się
odpowiednie zastępstwo.
- Za późno, a poza tym nie chcę, żeby... Jedź ty. Jeśli nie ja, to ty musisz jechać. To
jedyne wyjście.
- Nonsens - odparła Tyler surowo, otulając dziewczynę kołdrą. - Nie mam zielonego
pojęcia o lodówkach; kosiarkach i tym podobnych rzeczach. - To prawda. Choć sklepy
firmy Joela Kingsleya rozsiane były gęsto po całych Stanach, Tyler nigdy nie odwiedziła
żadnego z nich. Nie wiedziała nawet, co się w nich sprzedaje.
- Tyler, proszę cię. - Krissy ścisnęła kuzynkę za ramię. - Proszę cię - powtórzyła. - Zrób to
dla mnie. Jeśli się nie zgodzisz, pan Kingsley zadzwoni po Marilyn, a ona... żebyś
wiedziała, tak na niego leci, że aż wstyd, I jest naprawdę ładna, podobna do prawdziwej
Marilyn; dlatego zresztą zmieniła sobie imię.
- Żeby nazywać się jak Marilyn Monroe? - zdumiała się Tyler.
- Właśnie, i jest strasznie napalona na pana Kingsleya. Jeśli ona z nim pojedzie, to nie
wiem, co zrobię.
- A kto jeszcze w biurze durzy się w tym waszym szefie? - spytała Tyler rzeczowo.
- Jak to, kto jeszcze? Wszystkie dziewczyny - odparła Krissy, jakby chodziło o sprawę
oczywistą z samego założenia.
- A co z panią Delashaw? Żadnej z was nie przeszkadza, że jest oficjalnie z panem
Kingsleyem i że zamierzają się pobrać?
- Delashaw? Ona się zupełnie nie liczy. - Krissy machnęła ręką. - Jest strasznie stara. Za
pięć, góra sześć lat będzie miała czterdziestkę na karku.
Tyler odwróciła się; nie chciała pokazać, że słowa Krissy dotknęły ją do żywego. Za pięć
lat jej też wybije czterdziestka.
- A więc - odezwała się po chwili - jeśli dobrze rozumiem, chcesz mnie wysłać do Szkocji,
żeby ten twój szef nie wpadł w szpony Marilyn. Inaczej mówiąc, mam go dopilnować i
zadbać o twój interes.
8
- Właśnie! - wykrzyknęła Krissy uradowana, że Tyler pojęła wreszcie istotę sprawy. Na
nutę kpiny w głosie kuzynki w ogóle nie zwróciła uwagi. - Chcę, żebyś pojechała do
Szkocji zamiast mnie i przypilnowała, aby Delashaw nie zrobiła czegoś... drastycznego.
- To znaczy? - spytała Tyler rzeczowo. W jej profesji słowo „drastyczny” niosło zwykle
groźne treści. Mianem „drastyczny” określano w pozwach sądowych taki choćby czyn,
kiedy jedno z małżonków łapie za siekierę i rąbie meble tylko po to, aby przy podziale
majątku nie przypadły drugiej stronie, albo gdy rozwodzący się mąż porywa i ukrywa
dziecko. Słowo „drastyczny” kojarzy się wyjątkowo źle.
- Na przykład, że zaciągnie go do ołtarza - wykrztusiła Krissy, zdjęta lękiem, że coś
takiego naprawdę mogłoby się zdarzyć.
- I co z tego? Przypuśćmy, że rzeczywiście pan Kingsley się żeni, wtedy.., . - Tyler nie
zdążyła dokończyć myśli.
- To byłby koniec! - zawołała Krissy głosem przepełnionym rozpaczą. - Nie byłoby dla
mnie życia. I nie patrz tak na mnie, bo tak jest. Zrozumiałabyś, gdybyś go tylko poznała.
Nie jest co prawda w twoim typie, ale każda inna, każda prawdziwa kobieta skoczyłaby
za nim w ogień.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Tyler, wymownie unosząc brwi. - A mój, jak
powiadasz, „typ”, to niby jaki?
Krissy znów nie dostrzegła ironii. Taka już była; nie zwracała uwagi na podteksty.
- No wiesz - machnęła ręką - jak ci wszyscy, których czasami sprowadzałaś do domu:
sztywni, równi, z bukietem w ręku. Nic im nie można zarzucić, tylko co to za
przyjemność. Z żadnym nie dałoby się zaszaleć.
- Nie rozumiem, o kim mówisz. - W głosie Tyler pobrzmiewały nuty obrazy.
- A Chester, a Marshall, a Philip i jeszcze ten... właśnie... jak on się nazywał?
- Brighton - przypomniała Tyler, patrząc badawczo na kuzynkę. Taka niby roztrzepana,
a.... - Nie dokończyła myśli, bo rozległ się dzwonek u drzwi. - Sztywni, równi... - mruknęła
do siebie, ruszając w stronę korytarza. Żadna przyjemność? Nonsens. To wcale nie jest
tak, że nie miała przyjemności w tyciu. Miała, oczywiście, że miała. Może nie tyle co
Krissy, która nie przejmowała się studiami i nie przykładała się do nauki. Zresztą nie
musiała. Wybrała łatwiutką dziedzinę: „sztukę domu”, jak z przekąsem podkreślał wuj
Thad, podczas gdy Tyler ślęczała nad poważnymi tematami, ale... Nie dokończyła myśli,
bo właśnie doszła do drzwi i otworzyła je. W progu stał wielce przystojny młody człowiek,
wysoki, o przepięknych oczach. Joel Kingsley - przemknęło jej przez myśl - Joel Kingsley
z wizytą u chorej asystentki? Niemożliwe. Za młody, a poza tym... Dopiero w tej chwili
Tyler zwróciła uwagę na elegancką skórzaną walizeczkę w ręku przybysza.
- Pan jest lekarzem? - domyśliła się.
- Tak jest i właśnie przyszedłem... - Młody człowiek wyraźnie się zaczerwienił.
- ...zobaczyć, jak się ma pacjentka - dokończyła Tyler za niego, uśmiechając się i
zapraszając go do środka. W lot pojęła wszystko. Wuj Thad też się martwił, że Krissy źle
ulokowała uczucia, wiedział, że durzy się w znacznie od siebie starszym pryncypale, i
skorzystał z okazji, aby podsunąć jej bardziej odpowiedniego kandydata. - Miło pana
widzieć, proszę tędy. - Wskazała gestem drogę, w duchu gratulując wujowi pomysłu.
Żywy młody człowiek może okazać się bardziej skuteczny niż tysiące ojcowskich kazań.
9
Krissy tymczasem wstała z łóżka. Stała przy szafie, ale widać było, że jest strasznie
osłabiona - ledwie trzymała się na nogach.
- Dlaczego pani nie leży? - zagrzmiał doktor i nie czekając na odpowiedź, wziął pacjentkę
w ramiona i zaniósł do łóżka.
Tyler ogarnęła tę scenę z najwyższym zdumieniem. Jej nigdy, nigdy w życiu, nikt nie
chwycił tak w ramiona i nie...
- Nie mogę leżeć - zaprotestowała Krissy słabym głosem, wpatrując się pilnie w brązowe
oczy opiekuna - muszę wstać, jechać na lotnisko i lecieć do Szkocji, bo Tyler nie chce
mnie zastąpić.
Młody doktor spojrzał na Tyler oskarżycielskim wzrokiem. „Tylko największa egoistka nie
pomogłaby chorej w takim drobiazgu”, mówiły jego oczy, a Tyler w pierwszym odruchu
chciała już wygłosić płomienną mowę obrończą - podkreślić, że to naprawdę absurdalny
pomysł, żeby zastępować kuzynkę, w podróży służbowej do Szkocji. Zmilczała jednak,
pomna, że Krissy to najbardziej uparta istota na świecie. Gotowa rzeczywiście wstać i
popędzić na lotnisko, gdy tylko Tyler znajdzie się za progiem. A gdyby miała się spóźnić
na samolot, to też nie zrezygnuje - najwyżej poleci następnym albo z przesiadką.
Ważąc argumenty, Tyler pomyślała także, że pozostawiona pod wyłączną opieką
przystojnego doktora, Krissy być może zapomni o staruszku Kingsleyu.
- Czy ja wiem.... - zaczęła pod bacznym spojrzeniem dwóch par oczu - musiałabym się
spakować i... bilety są na twoje nazwisko? - zamknęła tyradę rzeczowym pytaniem.
- Taaak, to znaczy nie. Zadzwoniłam rano do taty i tata.... - Krissy wzrokiem wskazała na
komodę, aa której leżały dwa komplety biletów, jeden na jej nazwisko i drugi wystawiony
dla Tyler. Raz jeszcze wuj Thad wykonał rzecz niemal niemożliwą. - Wiedziałam, że
paszport masz zawsze przy sobie i postarałam się... - Znów nie dokończyła. - Pakować
też się nie musisz. Weź moją walizkę. Mamy podobny rozmiar, więc ubrania będą na
ciebie pasować. Zresztą wszyscy mówią, że jesteśmy bardzo podobne, prawda, Jeff?
Doktor obrzucił Tyler krytycznym spojrzeniem i widać było, że, jego zdaniem, Tyler w
żaden sposób nie umywa się do Krissy, a w ogóle to nadaje się najwyżej do
antykwariatu.
- Oczywiście - wycedził wreszcie - gdyby to i owo poprawić... - Umilkł, zdając sobie
sprawę, że wkracza na niebezpieczny grunt. - Tylko nie wyobrażam sobie ciebie - zwrócił
się do Krissy - w takim stroju jak twoja kuzynka - dodał.
Tyler zmarszczyła gniewnie czoło, ale zmilczała. W niedzielę zawsze ubierała się na
sportowo: jeansy, luźna bluzka i tenisówki to typowy strój na weekend. W ciągu tygodnia,
do pracy, ubierała się zupełnie inaczej, w eleganckie kostiumy, ale w soboty i niedziele -
zawsze na luzie. Owszem, zwracano jej uwagę, że w ten sposób odstręcza mężczyzn i
była w tym pewnie jakaś racja, ale na tym etapie życia mężczyźni jej nie interesowali.
Doktor pochylił się czule nad Krissy i Tyler miała wrażenie, że gdyby nie jej obecność,
młodzi zapewne zaczęliby się całować.
- Widzę, że moja droga Tyler jednak się nie zdecyduje. Nie mam więc wyjścia, muszę
wstawać - odezwała się Krissy głosem umierającego łabędzia. - Nie mogę nie jechać,
muszę...
10
- Już przestań - przerwała jej Tyler, Zastanawiając się, jak to jest, że w sali sądowej
potrafi stawić czoło największym tuzom nowojorskiej palestry, a w obecności młodej
kuzynki mięknie jak wosk. - W porządku, tylko muszę wpaść do domu po jakieś ubrania.
- Na to nie ma już czasu! - wykrzyknęła Krissy pełnym głosem. - Samolot odlatuje za
dwie godziny. Ledwie zdążysz się odprawić, to przecież rejs międzynarodowy.
Tyler nigdy jeszcze nie wyjeżdżała za granicę, więc nie bardzo zrozumiała, co Krissy ma
na myśli, mówiąc, że ledwie wystarczy czasu na odprawę.
- Ależ ja... - zaczęła, przypominając sobie o pilnych zajęciach i umówionych na
poniedziałek spotkaniach. Speszyła się, widząc wpatrzone w siebie dwie pary oczu -
błagalne Krissy i pełne przygany oczy doktora, który chyba był pewien, że Tyler jednak
nie da się namówić.
Na podłodze stała gotowa do podróży walizka, pełna - jak domyślała się Tyler - drogich
ubrań, za które, jak zawsze, zapłacił wuj Thad. Krissy nigdy niczego nie kupowała na
wyprzedażach. „Przecież tam - argumentowała - nie ma wyboru”. „Ale nie ma też
niebotycznych cen” - odpowiadała Tyler.
- Przestań się wreszcie zastanawiać, bierz walizkę i jedź - ponagliła Krissy.
- Ależ... - Tyler nadal się wahała, wyliczając w myślach argumenty przeciwko
szaleńczemu pomysłowi kuzynki, sięgnęła jednak po bilety i podeszła o krok bliżej do
walizki.
Nie brała urlopu od czterech lat, to znaczy od wspólnej wyprawy z Phillipem do Arizony,
bardzo zresztą nieudanej. Zaraz pierwszego dnia Philip zjadł coś, co mu zaszkodziło, i
chorował przez cały niemal tydzień, jakby potwierdzając opinię Krissy, że trudno z nim
zaszaleć.
- Pan Kingsley zarezerwował trzy apartamenty - Krissy nadal nie rezygnowała - dla niej,
dla siebie i dla mnie. A wiesz gdzie? - wysunęła koronny argument. - W prawdziwym
zamku!
Z zamkiem łączyła się słynna w rodzinie historia. Otóż dawno temu czteroletnia wówczas
Krissy poprosiła swego ojca z całą dziecięcą powagą, aby sprawił Tyler zamek. „Tato -
przekonywała - Tyler zawsze czyta mi o różnych zamkach, więc pewnie chciałaby taki
dostać”. Tyler tak się zawstydziła, że miała ochotę zapaść się pod ziemię, a wydarzenie
tymczasem stało się żartem rodzinnym. „Co nowego w starych zamkach?” - mawiały
ciotki na dzień dobry, a babka nigdy nie omieszkała zapytać: „Gdzie jest ten rycerz, który
ma cię zabrać do zamku?”.
Oczywiście zamek z rodzinnej legendy stracił już wiele ze swojego blasku, ale też Tyler
skłamałaby przed samą sobą, gdyby zaprzeczyła, że wizja paru dni w prawdziwym
zamku wcale do niej nie przemawia. W cichości ducha już zaczęła przemyśliwać, żeby
zadzwonić do sekretarki z poleceniem poprzekładania wszystkich zaplanowanych na
przyszły tydzień zajęć.
- Prawdziwy zamek - powtórzyła Krissy kuszącym tonem - z tysiąc trzysta szóstego roku!
Tyler miała już zamiar wytoczyć jakiś sensowny argument przeciwko szaleńczemu
przecież pomysłowi, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Milcząc, chwyciła
walizkę i nie żegnając się, wybiegła z sypialni. Już w taksówce połączyła się z komórki z
11
sekretarką, oświadczając, że musi niespodziewanie wyjechać w pilnych sprawach
rodzinnych. Jakie to sprawy - nie wyjaśniła. Niech sobie ludzie myślą, co chcą.
Na lotnisku, w biegu, kupiła książkę o życiu Williama Wallace'a i w ostatniej niemal chwili
zameldowała się na pokładzie odrzutowca British Airways. Z zaskoczeniem i radością
stwierdziła, że wuj Thad zarezerwował miejsce w pierwszej klasie. Z kieliszkiem
szampana w ręku zaczęła kartkować opowieść o legendarnym bojowniku z gór, który w
XIII wieku poderwał szkockie klany do walki przeciwko angielskim królom.
2
Szkocja objawiła jej się jeszcze cudowniejsza, niż się spodziewała. Gdy tylko odebrała
bagaż - walizkę Krissy - i usłyszała pierwsze słowa wypowiadane ze szkockim akcentem,
niemal omdlała z wrażenia i zachwytu.
Przy wyjściu czekał kierowca. Rozpoznała go po kartce z napisem „Beaumont”. W głębi
duszy obawiała się, że zapyta ją o nazwisko lub rzuci jakąś uwagę w rodzaju - ”sądziłem,
że będzie pani młodsza”, ale nie okazał najmniejszego zdziwienia, o nic nie pytał,
uśmiechnął się tylko na powitanie, jakby chciał skomplementować urodę gościa zza
oceanu.
Zaprowadził ją do samochodu. Nie była to co prawda limuzyna z kategorii długich na
osiem metrów, ale całkiem eleganckie i wygodne auto. Chociaż Tyler czuła się zmęczona
po całonocnej podróży, ocknęła się, gdy tylko ruszyli z lotniska. Chłonęła widoki pięknego
starego Edynburga, w którym każdy niemal dom i kamień świadczyły o wiekowej historii.
Ze wzgórza pozdrawiał ją dostojny jak całe miasto zamek, w którym rozpoznała
królewski pałac Holyrood. z XVI wieku.
Z miasta wyjechali na autostradę, ale po kilku kilometrach kierowca spytał z uprzejmym
uśmiechem, czy chciałaby zobaczyć prawdziwą Szkocję.
A Tyler porwał śpiewny jak muzyka akcent. Nigdy się tak nie czuła i nigdy też z takim
zapałem nie przystała na żadną propozycję.
- Z największą przyjemnością - odparła tonem, który wprawiłby w osłupienie wszystkich
znajomych w całym Nowym Jorku.
Za oknami samochodu roztaczał się taki krajobraz, jaki zawsze sobie wyobrażała,
myśląc o starej Szkocji. Wzgórza porośnięte wrzosem, rzędy kamieni znaczące miejsca,
gdzie przed wiekami wznosiły się domostwu pasterzy z gór. Dwa razy kierowca
zatrzymywał wóz, aby przepuścić kierdel owiec, drepczący na pastwiska po drugiej
stronie krętej drogi. Za pierwszą beczącą gromadą jechał na traktorze młody człowiek do
złudzenia podobny - tak przynajmniej uznała Tyler - do Seana Connery'ego u zarania
kariery.
Nie wiadomo, czy kierowca też dostrzegł podobieństwo, ale widząc minę Tyler w
lusterku, uśmiechnął się z pełną aprobatą.
Na widok hotelu urządzonego w starym zamku, Tyler aż jęknęła z zachwytu.
- To pani pierwszy zamek? - spytał kierowca z nutą rozbawienia w głosie.
Tyler tylko przytaknęła. Z wrażenia straciła mowę. Wjazdu do zamku strzegły potężne
wrota, jak przed wiekami. Zdawała sobie sprawę, że kierowca w duchu podśmiewa się z
jej cielęcego zachwytu i pewnie zastanawia się, dlaczego wszyscy przybysze zza oceanu
12
tracą głowę na widok czegoś tak zwykłego jak zamek, których przecież pełno w całej
Szkocji.
A Tyler patrzyła urzeczona i oniemiała.
Wnętrze okazało się równie wspaniałe jak mury. Grube kotary okalały okna w
kamiennych wykuszach. Portier wziął walizkę i poprowadził Tyler szerokimi schodami,
wyłożonymi grubym kobiercem, na piętro. Do apartamentu wiodły wielkie, rzeźbione
dębowe drzwi. Pierwszą rzeczą zaś, którą Tyler zobaczyła w środku, było ogromne łoże
pod baldachimem. Z wrażenia aż się zachwiała. Dała napiwek i wreszcie została sama,
napawając się pięknem komnaty. Pod jedną ścianą stała olbrzymia stylowa szafa z litego
drewna, pod drugą komoda z epoki z mnóstwem szuflad. W antykwariacie w Nowym
Jorku jedno i drugie kosztowałoby krocie.
Łazienka miała chyba więcej metrów niż salon Tyler w Nowym Jorku. Na ścianie - dwie
marmurowe umywalki, w kącie nowoczesna kabina prysznicowa, a pod ścianą na wprost
- rozłożysta wanna o rozmiarach, których nie powstydziłby się niejeden basen w
nowojorskich rezydencjach. Widok był tak zachęcający, a po podróży Tyler czuła się tak
nieświeżo, że natychmiast odkręciła kurki z gorącą wodą.
Czekając, aż wanna się napełni, postanowiła zapoznać się z zawartością walizki, którą
portier postawił na stojaku w nogach łoża.
Uniosła wieko i aż jęknęła z wrażenia. W środku nie było rzeczy, która kosztowałaby
mniej niż parę tysięcy dolarów - wszystko, co Nowy Jork ma do zaoferowania klientkom,
które nie Uczą się z pieniędzmi i mają naprawdę wielce śmiały gust. Na samym wierzchu
leżała suknia typu „mała czarna”. Mała w sensie bardzo dosłownym. Skrojono ją z tak
skąpego skrawka materiału, że z powodzeniem można by ją zapakować w pudełko po
papierosach. Pod nią leżały równie skąpe sweterki z kaszmiru, minispódniczki z
delikatnej wełny i tuzin cienkich jak mgła czarnych pończoch. Niżej para spodni znanej
włoskiej firmy z kosztownej wełnianej tkaniny. Jeden rzut oka wystarczał, aby stwierdzić,
że na figurze będą wyglądały wyśmienicie. Nigdzie ani centymetra luzu. Kolekcja obuwia
składała się niemal wyłącznie ze szpilek. Niemal, bo była jeszcze para eleganckich
botków z kategorii tych, co lepiej wyglądają, niż się noszą. Na samym dnie, pod całą
resztą garderoby, Tyler znalazła jeszcze zwiewną koszulkę nocną z karminowego
jedwabiu i szlafrok, a ściślej rzecz biorąc, peniuar do kompletu.
Zafrasowana, raz jeszcze ogarnęła wszystkie sztuki ułożone teraz na łóżku. Razem
kosztowały zapewne więcej, niż wynosiła jej roczna pensja, choć krawcy zużyli na całość
mniej materiału niż na jej trzy kostiumy, które nosiła do biura.
Postanowiła, że najpierw się wykąpie, a potem wrzuci na siebie ubranie z podróży,
poszuka w okolicy jakiegoś sklepu i kupi coś sensownego, w czym będzie mogła się
pokazać.
Tak zdecydowała, choć... Wzięła do ręki karminową koszulkę i peniuar. Trzeba przyznać,
że Krissy ma jednak, gust. Jest to być może gust panienki do towarzystwa, ale w
najlepszym stylu i z najlepszego towarzystwa.
Przeszła do łazienki, zakręciła wodę, nalała płynu do kąpieli i zaczęła się rozbierać. Gdy
została w samej bieliźnie (białej, bawełnianej, bez żadnych ozdób), rozpuściła włosy.
Lustro zaparowało od gorącej wody, więc przetarła je ręką i przyjrzała się sobie uważnie.
13
Nie należała do kobiet, które określa się mianem pięknych, ale była przystojna i miała
tego świadomość. Określenie „szykowna” odnosiło się do niej w całej pełni. Miała
znakomitą karnację, dbała o cerę, aplikując sobie stosowne porcje kremu nawilżającego i
na dzień, i na noc, a do tego delikatny makijaż z odrobiną mascary na rzęsach i
dyskretnym podkreśleniem oczu. Usta ledwo pociągnięte jasną szminką. Wiedziała, że
one właśnie stanowią jej największy atut, i wiedziała tez, że przy ostrzejszej szmince
mężczyźni zaczynają na nią spoglądać tak, jakby interesowało ich zupełnie co innego niż
sprawy z zakresu jej specjalności zawodowej.
Zdjęła przepaskę, rozpuszczając włosy. Sięgały ramion. Jeśli cokolwiek w jej wyglądzie
kwalifikowało się jako piękne, to właśnie włosy. Nieraz słyszała pełne zazdrości
westchnienia: „Chciałabym mieć takie włosy jak ty”.
Mieniły się barwą kasztanu z jaśniejszymi pasmami. Fryzjer, u którego się czesała,
mawiał, że gdyby tylko udało mu się wynaleźć sposób na powielenie tego wyjątkowego
koloru, byłby najbardziej wziętym mistrzem nożyczek i grzebienia w całym Nowym Jorku,
co Tyler kwitowała skromnym uśmiechem. Włosy były przy tym gęste i mocne, a
końcówki sięgające ramion w naturalny sposób układały się w pyszne loki.
Dawno już przekonała się, że jeśli chce, aby traktowano ją poważnie, jak przystało na
osobę wykonującą szacowny zawód, musi ukrywać włosy. Sczesywała je więc od czoła i
starannie chowała pod kapeluszami. Wiedziała, że tak trzeba, bo jeszcze w college' u co
śmielsi młodzi ludzie szeptali jej na boku, co zrobiliby z jej wspaniałymi włosami, gdyby
tylko otrzymali taki przywilej. Wtedy obcięła się na krótko, co niestety nie rozwiązało
problemu, a przeciwnie, jeszcze bardziej go pogłębiło. Z krótką fryzurą budziła bowiem
jeszcze więcej uwagi niż z długimi włosami - uwagi, na której jej nie zależało i której
wcale sobie nie życzyła. Zapuściła więc włosy na nowo, a gdy odrosły, zawsze starannie
je upinała. Rozpuszczała tylko w wyjątkowych, a więc bardzo intymnych sytuacjach, gdy
była z kimś, z kim pozostawała w naprawdę bliskich stosunkach.
Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Speszyła się, jakby przyłapano ją na czymś wysoce
niestosownym. Tymczasem pukanie rozległo się jeszcze raz, głośniej i niecierpliwiej.
Ubranie, które miała na sobie w samolocie, leżało na podłodze, mokre od wody lejącej
się do wanny. Poszukała wzrokiem płaszcza kąpielowego. Bez skutku. Niczego takiego
w łazience nie było. Gdy pukanie rozległo się po raz trzeci, skoczyła do sypialni, porwała
z łóżka peniuar Krissy, ogarnęła się tyle, ile zdołała, i otworzyła drzwi.
Mężczyzna, który się dobijał, nawet nie podniósł oczu znad pliku papierów, które trzymał
w ręce. Był bez wątpienia przystojny, typ światowca. Tyler przyszło na myśl skojarzenie z
Harrisonem Fordem i zdała sobie sprawę, że sama musi wyglądać dość dziwnie, z
rozpuszczonymi włosami, w peniuarze, który przylegał do figury w sposób czyniący
wyobraźnię absolutnie zbędną.
Gość, kimkolwiek był, nie odrywał jednak wzroku od papierów. Wszedł do środka.
- Czemu tak długo? - rzucił karcącym tonem. Nie liczył chyba na odpowiedź albo mu na
niej nie zależało;; bo z miejsca zaczaj wydawać polecenia. - Zadzwoń do Larry'ego, żeby
dał znać do Wallingforda, że jeśli nie dostarczą szpadli do dziesiątego, to poszukamy
innego dostawcy. Wyślij fax do sklepu w Westehester, niech wezmą piły łańcuchowe ze
sklepu w Portsmouth, tak żeby były na rano.
14
Wyrzucał z siebie słowa, nie podnosząc oczu, i Tyler zaczęła się zastanawiać, jak
zareaguje, gdy wreszcie spostrzeże, że nie ma przed sobą Krissy. Wolała jednak nie
sprawdzać, a tym bardziej tłumaczyć się ze swojej obecności, zwłaszcza że cała historia
była po prostu śmieszna. Ciekawa jednak była, czy zorientowawszy się, nie każe
wyrzucić Krissy z pracy.
- Powiedz też Larry'emu, że nie chcę już więcej akcji firmy jego kuzyna. - Przełożył
papiery. - Nie podoba mi się projekt witryny internetowej. Zadzwoń w tej sprawie do tej...
jak ona się nazywa?... taka blondynka? - spytał, nie patrząc na Tyler.
- Marilyn? - zaryzykowała.
- Właśnie o nią mi chodzi. Zadzwoń do niej, niech przerobi projekty reklam, bo na tych,
które przedstawiła, firma robi wrażenie starej, a nam zalety na przyciągnięciu damskiej
klienteli, więc niech weźmie to pod uwagę. - Znów przełożył papiery. - Powiedz
Jonathanowi, że liczby są w porządku, ale chciałbym dostać więcej danych na temat
japońskiego sklepu. Niech przyśle więcej szczegółów. Zapamiętałaś?
Wreszcie podniósł wzrok i Tyler zmartwiała. Wybuchnie? Odeśle ją najbliższym
samolotem? A co pomyśli, widząc ją z rozpuszczonymi włosami i w karminowym
peniuarze bardziej stosownym w domu schadzek niż w szacownym hotelu?
Joel Kingsley - zakładając, że to był właśnie on - nawet nie drgnął. Najmniejszym gestem
nie wyraził ani zdziwienia, ani zaskoczenia, jakby wydawanie poleceń kobiecie, której
nigdy nie widział na oczy, było czymś zupełnie normalnym.
Powinien przynajmniej zapytać, czy nie pomylił pokoi, pomyślała Tyler.
A on milczał; najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi na pytanie, które postawił.
Tyler speszyła się, ale błyskawicznie weszła w rolę. Skoro on nie dostrzega niczego
niezwykłego w zaistniałej sytuacji, to świetnie, niech tak zostanie.
- Zapamiętałam każde słowo - odpowiedziała z uśmiechem.
- Nie żartuj. - Spojrzał na nią uważnie spod powiek, za którymi kryły się oczy o barwie
głębokiego granatu.
Tyler z uśmiechem powtórzyła słowo w słowo całą tyradę. Zawsze miała doskonałą
pamięć.
Wysłuchał bez komentarza, choć nie mógł nie zwrócić uwagi, że Tyler rzeczywiście
powtórzyła dokładnie wszystkie polecenia. Rzucił tylko stos papierów na łóżko -
wylądowały na czerwonym kaszmirowym sweterku - obrócił się na pięcie i ruszył do
wyjścia. W drzwiach zatrzymał się na moment.
- Mamy spotkanie z tym człowiekiem od kosiarek. Załatw wszystko, co powiedziałem, i
za godzinę bądź w hallu. Nie wkładaj szpilek - dodał jeszcze na koniec i wyszedł.
Przez chwilę Tyler stała jak zamurowana, po czym osunęła się na krzesło przy łóżku.
Zauważył czy nie? - kołatało jej w myślach. Co to za człowiek, który słowem nie
zareagował, widząc obcą osobę na miejscu swojej stałej asystentki? Dlaczego nie raczył
zapytać o Krissy? Nie zainteresował się nawet, czy żyje.
Chyba że Krissy zadzwoniła i uprzedziła go o wszystkim. Tak, pomyślała Tyler, wstając z
krzesła, tak zapewne było. Przeszła do łazienki. Już miała wejść do wanny, gdy
uświadomiła sobie, że ma tylko godzinę, a trzeba załatwić sprawy, które zostawił, i
ogarnąć się przed wyjściem.
15
Z westchnieniem rezygnacji wyciągnęła korek. Patrząc, jak woda wiruje, spływając z
wanny, myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. „Załatw wszystko” - powtórzyła głośno,
naśladując głos i ton Joela Kingsleya. Jedno tylko jest pewne - dobrze zrobiła,
zostawiając Krissy w Nowym Jorku. Lepiej trzymać ją z daleka od tego człowieka. Tacy
jak on zjadają młode panienki żywcem na śniadanie.
Rozgoryczona, wróciła do sypialni, usiadła przy telefonie, przejrzała papiery, które
zostawił, znalazła potrzebne numery i nazwiska.
Gdy po godzinie Joel Kingsley zjawił się w hotelowym hallu, Tyler już tam czekała.
Ubrana we włoskie obcisłe spodnie i kaszmirowy sweterek, wolała nie siadać. Stała
zgarbiona, nie dlatego, że tak się zwykła nosić, lecz dlatego, że przy najmniejszym ruchu
sweterek podjeżdżał do góry, odsłaniając pępek, i nie było na to rady.
- Czy jest tu gdzieś sklep z konfekcją? - spytała w recepcji.
- Przykro mi, ale w pobliżu niczego tak modnego pani nie znajdzie - brzmiała odpowiedź
poparta wymownym spojrzeniem na pas golizny między dołem swetra a górą spodni.
- Chciałabym kupić cokolwiek, żeby się jakoś... okryć - wyjaśniła tonem pełnym
desperacji.
- Szkoda byłoby tak pięknego widoku - odpowiedział recepcjonista, patrząc tym razem
prosto w jej oczy.
Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała, o czym mowa.
- Bo... - zaczęła się tłumaczyć, ale speszona straciła wątek. Z kłopotu wybawił ją Joel
Kingsley, który właśnie zszedł do hallu. Ale nie zatrzymał się przy niej, Bez słowa
przeszedł do wyjścia.
Nie poznał? No cóż, widział mnie tylko przez chwilę, pomyślała Tyler, gdy dobiegło ją
gromkie pytanie, wypowiedziane niecierpliwym tonem:
- Idziesz wreszcie czy nie?
Ściskając w ręce torebkę i elegancką miniaturową aktówkę od Marka Grossa, którą też
znalazła w bagażu Krissy, Tyler podreptała śpiesznie do wyjścia.
Przed hotelem czekał samochód. Kingsley zdążył już wsiąść. Tyler wślizgnęła się na
miejsce obok, a on nawet nie spojrzał. Studiował pilnie kolejny stos papierów, które
trzymał na kolanach.
Tyler nie wiedziała, jak się zachować. Czy lepiej milczeć i nie zwracać na siebie uwagi,
czy coś powiedzieć. W końcu postanowiła zaryzykować, uznając, że nie ma
niebezpieczeństwa, bo Kingsley i tak nie zareaguje. Nie zainteresowałby się nawet
wtedy, gdyby mu raptem oznajmiła, że jest pokojówką z hotelu.
- A więc - zaczęła - co pan kupuje?
- Dzieła sztuki - odparł, nie podnosząc oczu znad papierów.
- Przepraszam, co?
- Dzieła sztuki - powtórzył głośniej, jakby uznał, że nie dosłyszała.
- Ach, rozumiem. - Całą drogę w samolocie zastanawiała się, jak będzie wyglądało ich
pierwsze spotkanie. Jaka będzie jego reakcja, gdy zorientuje się, że ma przed sobą obcą
osobę? Czy mistyfikacja zezłości go. czy może rozbawi? Rozważała rozmaite
scenariusze. Jednego tylko nie przewidziała - braku jakiejkolwiek reakcji, absolutnej,
perfekcyjnej obojętności.
16
I to ją irytowało.
- Dzieła sztuki? - powtórzyła. - A konkretnie?
- Piękne przedmioty, od uchwytów do szuflad, po łazienkowe wieszaki na papier
toaletowy.
- Wieszak na papier toaletowy jako dzieło sztuki? - Autentycznie się zdumiała.
Podniósł wreszcie wzrok znad papierów i na nią spojrzał.
- To chyba oczywiste, że Rockefellerowie sprawiają sobie inne wieszaki niż zwykły Smith
albo Johnson.
Zrewanżowała mu się spojrzeniem. Oczy rzeczywiście miał niezwykłe. Tak pięknych
jeszcze nie widziała. Nic dziwnego, że dziewczyny traciły głowę na jego punkcie. Tylko
że to bez sensu. Facet jest zimny jak góra lodowa.
- Nie przyszło mi to do głowy.
- O właśnie, mało kto na to wpada, a w świecie bogatych takie właśnie przedmioty mają
swoją wartość. Dzieła sztuki na co dzień. Są w Nowym Jorku specjalne sklepy. Słyszałaś
o nich?
- Nie.
- A właśnie. Sprzedaje się tam rozmaite drobiazgi, uchwyty i tak dalej, z całego świata.
Wszystko piekielnie drogie, a wiesz dlaczego?
- Pojęcia nie mam.
- Bo płaci się za projekt, za kształt, za artystyczną myśl, bo są to dzieła prawdziwych
artystów, dzieła sztuki, dla tych, oczywiście, których na to stać. I tym zajmuje się moja
firma. Takich przedmiotów szukam po całym świecie. - Kingsley uznał wykład za
zakończony i znów zagłębił się w papierach, jakby Tyler nie zasługiwała na dalszą jego
uwagę.
- A konkurencja? Ma pan konkurentów?
Nie odpowiedział od razu, jakby się waha), tylko kącik ust uniósł mu się w
ćwierćuśmiechu.
- Gilmore's Home Supply - rzekł wreszcie, przekładając jednocześnie papiery. - Zaczęli
zabiegać o damską klientelę i rozszerzyli ofertę o artykuły gospodarstwa domowego.
- A pan, jak rozumiem; chce odebrać im rynek za pomocą artystycznych uchwytów do
szuflad?
- Jeśli wpadniesz na lepszy pomysł, to chętnie wysłucham - brzmiała odpowiedź
wypowiedziana surowym tonem.
- Nie omieszkam o nim panu opowiedzieć - potwierdziła równie zimno.
Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała bez ruchu pośrodku swojego pokoju.
Spędziła z Joelem Kingsleyem kilka dobrych godzin i...
Nie chciała nawet o tym teraz myśleć. Najpierw potrzebowała drinka, mocnego, a nawet
dwóch. Zaraz potem pragnęła zanurzyć się w gorącej kąpieli, nadrobić to, czego nie
zdążyła przedtem, a jeszcze później...
Ledwo przygotowała sobie szklankę, gdy zadzwonił telefon.
Podniosła słuchawkę.
17
- Och, Tyler, nareszcie jesteś - zaszczebiotała Krissy. - Dzwoniłam już chyba ze sto razy.
No i jak? Zezłościł się, że mnie nie ma? Zamówił to, co chciał.
- Jeśli o mnie chodzi, to czuję się dobrze - odparła Tyler sarkastycznie.
- Och, przepraszam, chciałam oczywiście zapytać, ale przecież ty zawsze dobrze się
czujesz. - Krissy zaśmiała się. - Umiesz dbać o siebie.
- A on niby nie? Ten facet dałby sobie radę nawet na biegunie. Ale lepiej niech jedzie w
tropiki. Jest tak zimny, że nie trzeba by klimatyzatora.
W słuchawce zaległa cisza.
- Tyler . chyba go nie polubiłaś? - odezwała się wreszcie Krissy wyraźnie rozczarowana.
- Polubić? Jego? Czy nie widzisz, że ten człowiek odpycha każdą kobietę, którą
posądza, że chciałaby się do niego zbliżyć.
- Oczywiście! - wykrzyknęła Krissy. - Nie ma innego wyjścia, musi lak robić, bo wszystkie
się w nim kochają.
- Ale ty, Kristin Beaumont, chyba nie - wycedziła Tyler z całą powagą. - Nie wierzę, abyś
mogła się zakochać w tym... tym... - Przerwała, nie znajdując odpowiednio mocnego
słowa na wyrażenie tego, co myśli.
- Opowiedz mi wszystko po kolei - zaszczebiotała Krissy, puszczając uwagę kuzynki
mimo uszu. - Czy ta stara Delashaw też tam przyjechała? Widziałaś ją?
- Najpierw powiedz mi, czy dzwoniłaś do niego, uprzedzając, że nie przyjedziesz i że
będzie... zastępstwo.
- Ależ skąd, do głowy mi nie przyszło. - Ton Krissy nie pozostawiał wątpliwości, że
pytanie uznała za absurdalne.
- No to już niczego nie rozumiem. Wyobraź sobie, że słowem nie odezwał się na mój
widok, z miejsca zaczaj...
- ...dyktować polecenia - dokończyła Krissy. - Ależ oczywiście, domyślałam się, że tak
będzie. On ma tyle na głowie, że nie zwraca uwagi na drobiazgi.
- Drobiazgi? Ludzka istota to dla niego drobiazg bez znaczenia?
- Tylko wtedy, gdy jest kobietą, a w dodatku ładną, napytał, jak masz na imię?
- Nie. Traktował mnie jak przedmiot. Dał mi papiery, wcisnął komórkę do ręki, kazał
dzwonić, jakbym była robotem. Nie mógł okazać większej obojętności.
W słuchawce znów zaległa cisza.
- To znaczy, że mu się spodobałaś - szepnęła Krissy po dobrej chwili. - Uznał, że jesteś
ładna. A w co byłaś ubrana? W moje rzeczy?
W głosie Krissy zabrzmiały niebezpieczne nuty zazdrości. Tyler mogła mieć swoje zdanie
na temat Joela Kingsleya, mogła uważać go za bufona, ale nie zapominała, że Krissy ma
całkiem inną opinię.
- A jak ty się czujesz? - zmieniła temat. - Był lekarz?
- Tak, przyszedł wieczorem, przyniósł mi jedzenie, ale... czy ty przypadkiem się nie
zakochałaś? - zapytała Krissy z lękiem.
W pierwszej chwili Tyler nie zrozumiała, o kogo chodzi.
- W Kingsleyu? - upewniła się. - Jak mogłabym się zakochać w tym... - Ugryzła się w
język. Powstrzymała się przed użyciem mocniejszego słowa, żeby nie urazić uczuć
18
kuzynki. Krissy durzyła się w szefie, może nawet więcej, niż durzyła. - Ja miałabym się
zakochać w Kingsleyu? To absurd. Sama przecież zauważyłaś, że nie jest w moim typie.
Krissy odetchnęła z ulgą. Wiesz, jesteś bardzo do niego podobna. Równie ostrożna.
Oboje boicie się zakochać, bo to mogłoby zmienić całe wasze życie.
W pierwszym odruchu Tyler chciała rzucić słuchawkę, ale się opanowała.
- Mam nadzieję - odezwała się, tłumiąc irytację - że nie mówisz lego serio. Ja jestem
podobna do Kingsleya?! Ten człowiek nie ma żadnych uczuć. Trzeba go było dzisiaj
widzieć. Byliśmy w pubie, w większym towarzystwie. Póki byli sami mężczyźni, śmiał się i
bawił, ale gdy zjawiła się ładna dziewczyna, kelnerka, nabzdyczył się jak indor.
- Pewnie wyczuł, że zwróciła na niego uwagę, nienawidzi umizgów, nie znosi, gdy się
ktoś narzuca, a nawiasem mówiąc, ty powinnaś to doskonale rozumieć. Pamiętasz tego
faceta, którego mama zaprosiła na święta dwa lata temu? Chciała, żebyś go poznała, a
ty potraktowałaś go jak powietrze.
Tyler zaczerwieniła się po uszy. Dobrze, że Krissy tego nie widziała. Do dziś nie potrafiła
sobie wytłumaczyć, dlaczego ów człowiek napawał ją takim obrzydzeniem. Był i
przystojny, i inteligentny, i do wzięcia. Miał poczciwe oczy. Był pediatrą, dzieci go
uwielbiały, musiał więc być naprawdę dobrym człowiekiem.
A Tyler omijała go, jakby był zadżumiony. Za każdym razem, gdy próbował się zbliżyć,
fukała tak. Że aż wszystkim robiło się przykro.
- Już dobrze - rzuciła do słuchawki. Rozmowa zaczęła schodzić na niebezpieczne tory. -
Nie mówmy o tym. A zresztą, czas już kończyć. Muszę wziąć kąpiel i chcę się położyć.
Niewiele spałam ostatniej nocy.
- Tylko nie zbliżaj się do niego - syknęła Krissy na pożegnanie. - Pamiętaj, że on jest mój.
- I wszystkich dziewczyn z biura, bo wszystkie zwariowałyście na jego punkcie - dodała
Tyler z życzliwą złośliwością. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę.
Ale na sen nie miała ochoty. Była zbyt podniecona wydarzeniami dnia, a poza tym była
przecież w romantycznej Szkocji, w prawdziwym zamku i w ogóle... Uśmiechnęła się do
siebie, przecież to wakacje. Ze stylowego biurka pod ścianą wzięła kolorowy informator
hotelowy. Może jest coś, co warto zwiedzić albo zobaczyć. Choćby sam zamek.
Jak przeczytała, hotel urządzono w „nowym” zamku - w tej części, którą wybudowano,
gdy zamczysko przestało pełnić funkcje warowni. Ale „stary” zamek też niedawno
odremontowano i w ciągu dnia można go zwiedzać z przewodnikiem czy raczej
przewodniczką, bo na fotografii ilustrującej tekst widniała młoda dama w stroju z epoki na
tle tarcz i mieczy zdobiących którąś z zamkowych komnat.
Tyler odłożyła broszurę, podeszła do szafy. Gdyby przywiozła własną garderobę,
włożyłaby długą wełnianą spódnicę, białą koszulową bluzkę z bawełny i żakiet, ale w
bagażu Krissy niczego takiego nie było.
Wróciła w myślach do incydentu w pubie i do dziwnego zachowania Kingsleya.
Demonstracyjnie odwrócił się od Ładnej kelnereczki, Tyler zaś traktował przez cały czas
tak, jakby była powietrzem albo jeszcze gorzej, jakby w ogóle jej nie było. Jak to Krissy
powiedziała? Że Kingsley zawsze tak reaguje na widok „ładnych” kobiet.
- A, do diabła z nim - mruknęła, wyjmując z szafy czarne skórzane spodnie, a spośród
sweterków w szufladzie wybrała moherowy różowy golf z długimi rękawami. Problem
19
tylko w tym, że znów okazał się skąpy jak wszystko, co Krissy spakowała do walizki.
Znów więc będzie świecić gołym pępkiem.
Obejrzała się w lustrze. Jak na trzydziestopięcioletnią staruszkę prezentowała się
całkiem nieźle. Godziny ćwiczeń w fitness clubie nie poszły na marne. Brzuch plaski jak
należy, a tyły... też jeszcze ujdą. Najważniejsze że nie spełniło się ponure proroctwo
matki, że po trzydziestce to, co stanowi przedłużenie pleców, zaczyna zwisać po kolana
jak, nie przymierzając, rzadkie ciasto.
Włożyła adidasy, ale biel kłóciła się z czernią skórzanych spodni, zdecydowała się więc
na czółenka. Wybrała najniższy obcas, jaki był w kolekcji, lecz nie miała już śmiałości
spojrzeć w lustro. Wiedziała, że gdyby ujrzała siebie w tak skomponowanym stroju, nie
wyszłaby z pokoju.
W recepcji zapytała o drogę do starej części zamku i o to, czy można zwiedzać
zabytkowe komnaty bez przewodnika. Dyżurny oświadczył najpierw, że już jest po
godzinach, gdy jednak zobaczył minę Tyler, zmienił zdanie.
- Może jednak coś się da zrobić - powiedział, wyjmując ze schowka klucz. - Proszę za
mną.
Otworzył ciężkie dębowe drzwi prowadzące do starej części zamku i wpuścił Tyler do
środka.
- Niech pani zwiedza i proszę się nie krępować. Może pani zapalać wszystkie światła,
pomyślą, że to sprzątaczka i nikt nie będzie pani przeszkadzać, tylko przy wyjściu proszę
zgasić.
Serce Tyler zabiło mocnej na myśl, że dane jej będzie samej wędrować po wiekowych
komnatach i obcować z historią. Nawet jak czegoś dotknie, to nikt nie powie, że nie
wolno.
- Dziękuję panu, nie wiem, jak się odwdzięczę.
- Naprawdę? Niech pani pomyśli - odparł recepcjonista tonem, który nie miał nic
wspólnego z zawodową uprzejmością.
Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała aluzję. Pomogło łakome spojrzenie, jakim młody
człowiek ogarniał pas gołego ciała między sweterkiem a górą obcisłych spodni. W
pierwszym odruchu chciała obciągnąć kusy moher... ale zrobiła coś zupełnie innego.
Wyprostowała się jak nigdy i kokieteryjnym uśmiechem odpowiedziała na zaczepkę:
- Pomyślę....
Gdy uświadomiła sobie, jak się zachowała, zlękła się, że młody człowiek zaśmieje jej się
w twarz. On tymczasem obrzuci! ją przeciągłym spojrzeniem.
- Będę czekał - rzekł, zamykając za nią drzwi.
Jeśli jeszcze przed chwilą Tyler czuła do siebie obrzydzenie, to minęło bezpowrotnie, gdy
została sama. Rola femme fatale była jej zawsze obca, kokieteria też, teraz jednak... No
cóż, pięknością może nie jest, ale brzydkim kaczątkiem też nie.
Ścianę po lewej stronie zdobiła średniowieczna rycerska zbroja. Po przeciwnej stronie
stała długa sofa przykryta kobiercem z długimi frędzlami. Mury pokrywała boazeria z
ciemnego dębu.
Tyler rozpuściła włosy. Oto jest sama w starym zamczysku, nikt jej nie widzi, więc nie
musi niczego ukrywać.
20
Ale dziesięć minut później czar prysnął jak bańka mydlana. Szła właśnie korytarzem,
oglądając obrazy i studiując szczegóły w hotelowym informatorze, gdy drzwi naprzeciwko
otworzyły się z chrzęstem nieoliwionych zawiasów. W pierwszej chwili chciała ukryć się
za kotarą - o tej porze goście hotelowi nie mają przecież tu wstępu.
Joel Kingsley - on to bowiem stanął w otwartych drzwiach - był równie zdumiony jej
widokiem jak ona.
- Kogo ja widzę? A ty co tu robisz?
Nie speszyła się. Był przecież wieczór, sprawy służbowe dawno się skończyły i nie
musiała się tłumaczyć.
- Mogłabym zapytać o to samo - odparła przekornie. - O tej porze nie wpuszcza się
zwiedzających.
- Zależy kogo. Dałem właścicielowi hotelu trzy traktory ogrodowe do testowania, więc
mnie wpuścił. A ty, jak to sobie załatwiłaś? - spytał, wodząc oczami po odsłoniętym
fragmencie brzucha. Przeniósł wzrok niżej, patrząc na obcisłości skórzanych spodni i
buty na obcasie. Nie musiał nic mówić, i tak było oczywiste, o czym myśli.
- Zwyczaj nie - odparła Tyler. - Nie powiem, że przez łóżko, bo z tym i owym załatwiałam
sprawę gdzie indziej. A nawiasem mówiąc, że pańskie traktory ogrodowe nie są
najwygodniejsze. Jeszcze mam ślad po dźwigni zmiany biegów. - Przesunęła ręką po
plecach, jakby rozmasowywała bolące miejsce.
- Porozmawiam z producentem - odrzekł Kingsley, a Tyler znów się wydało, że na jego
twarzy zagościł cień uśmiechu. - Ale i tak masz szczęście, że nie dałem właścicielowi
kosiarek do testowania. Mogłoby się skończyć znacznie gorzej.
W najśmielszych wyobrażeniach Tyler nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek pozwoli
sobie na lak frywolną konwersację.
- Zapewne - odparła tym samym tonem i chciała coś jeszcze dodać, ale przerwała,
słysząc jakiś ruch za kotarą. Spojrzała zaskoczona. Joel też zwrócił uwagę na dziwny
dźwięk i nie namyślając się, odsunął zasłonę.
Tyler aż jęknęła ze zdumienia. Podobno w zamku miało nie być żywej duszy.
Za kotarą, w wykuszu przy oknie, siedział młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Sądząc
po stroju, w zamku był u siebie. Ubrany był w białą lnianą koszulę i szkocką, wyblakłą od
prania spódniczkę. Na nogach miał grube, ręcznie dziergane skarpety do kolan i trzewiki
jak prawdziwy giermek. Tak autentycznego szkockiego stroju Tyler nigdy jeszcze nie
widziała.
- Ian McLyon - przedstawił się młodzieniec i skłonił lekko.
Mówił gardłowym akcentem mieszkańca szkockich gór, trudnym do zrozumienia dla
przybysza z innych stron. Był bez wątpienia przystojny - ciemne kręcone włosy i
mieniące się głębokim błękitem oczy - i patrzył na Tyler tak, że bała się, iż zaraz się
zarumieni.
- Wydawało mi się, że o tej porze zamek jest nieczynny - odezwał się Joel dość
nieprzyjemnym tonem, adresując tę uwagę do młodego człowieka.
- Sądząc po stroju, nasz nieznajomy ma chyba większe prawo przebywać tu niż pan -
zaprotestowała Tyler.
21
- Co do mnie, to umówiłem się z właścicielem - burknął Joel - i nie musiałem niczego
„załatwiać” jak ty - dodał, opatrując uwagę takim spojrzeniem, że Tyler poczuła się jak
unurzana w błocie, a młody człowiek parsknął śmiechem.
- Oto prawdziwa miłość! - zawołał rozbawiony.
- Nie jesteśmy... - energicznie zaprzeczyła Tyler, a dalsze słowa uwięzły jej w gardle.
Perspektywa, że mogłaby stanowić parę z Kingsleyem, napawała ją niekłamanym
wstrętem.
- Oczywiście, że nie - zawtórował Kingsley.
- A to wielka szkoda. - Ian uśmiechnął się. - Noc taka piękna. Spójrzcie na księżyc.
Wymarzona noc dla miłości.
Tyler zerknęła przez okno. Księżyc w pełnej krasie unosił się nad wzgórzami
otaczającymi zamek, srebrząc je jak w bajce. Niżej i bliżej murów zamkowych rozciąga!
się skomponowany na kształt koła ogródek z grządkami ziół i poidełkiem dla ptaków
pośrodku. Na skraju rabat, na ławce, siedziała dziewczyna wpatrzona w zamkowe okna.
- Twoja? - spytał Joel młodzieńca, wzrokiem wskazując na siedzącą na ławce postać.
- Moja - odszepnął Ian z uśmiechem, a Tyler poczuła ukłucie zazdrości w sercu.
Wzruszyło ją uczucie malujące się na obliczu młodzieńca. A gdyby tak ktoś miał się
mienić na twarzy na dźwięk jej imienia - pomyślała i... Potrząsnęła energicznie głową,
jakby ten gest miał usunąć niechcianą myśl. Obruszyła ją wymiana słów Joela z mło-
dzieńcem. Istota ludzka to nie rzecz, którą ma się na własność, a ci dwaj tak właśnie
mówią. Tak samo mawiali niektórzy mężczyźni na rozprawach rozwodowych, w których
zdarzało jej się występować, i też ją to irytowało.
Miała już wygłosić stosowną uwagę o męskim szowinizmie, ale ubiegł ją Ian.
- Niestety, gniewa się na mnie - powiedział z rozbrajającą szczerością.
- Czemuż to? - wyrwało się Tyler, zanim zdążyła pomyśleć. Kingsley zgromił ją wzrokiem.
- To Znaczy... - zaczęte się usprawiedliwiać, ale zmieniła zamiar. - To znaczy - zaczęła
jeszcze raz innym tonem - trudno mi uwierzyć, że można by się na ciebie gniewać. - Nie
spojrzała na Kingsleya, ale czuła, że pała oburzeniem i że przy najbliższej okazji zwróci
jej uwagę za niestosowne zachowanie. Będzie oburzony, że flirtowała z nieznajomym.
- Dobra z pani kobieta, wie pani, jak pocieszyć strapionego mężczyznę - rzekł Ian z
uśmiechem i obrócił się do okna. - Ale są takie sprawy, o których tylko my wiemy. - I
znów przeniósł wzrok na Tyler. - A nie zechciałaby pani zanieść jej listu ode mnie? Mam
coś ważnego do przekazania, ale... - Zawiesił głos i tylko bezradnie machnął ręką.
- Rozumiem. - Tyler wyciągnęła dłoń w stronę młodzieńca. Chciała go dotknąć w
przyjaznym geście, ale nie zdążyła.
- Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pańska towarzyszka odda przysługę
obcemu mężczyźnie? - Zwrócił się Ian do Kingsleya. - Będę panu ogromnie wdzięczny.
- Nie musisz prosić o przyzwolenie. To nie jest mój narzeczony, tylko pracodawcą -
pośpieszyła Tyler z wyjaśnieniem, zanim Kingsley zdołał otworzyć usta.
Ian spojrzał zdumiony najpierw na nią, potem na Kingsleya.
- Pańska pokojówka? - spytał takim tonem, jakby wyznanie kobiety było dlań szokiem.
- Niezupełnie! - Tyler znów pośpieszyła z wyjaśnieniem.
- Zgadłeś - rzekł Joel, wyraźnie rozbawiony. - Codziennie rano czyści mi toaletę.
22
Ian skinął głową z całą powagą, jakby nie zauważył, że Kingsley żartuje. Tyler obrzuciła
obu spojrzeniem pełnym oburzenia. Męscy szowiniści - niby całkowicie obcy, a jakże
łatwo znaleźli nić porozumienia.
Ian, który nie opuścił swego miejsca przy oknie, podciągnął kolano pod brodę. Oczom
Tyler ukazała się męska nogą w całej okazałości. Był naprawdę bardzo przystojnym
mężczyzną, a teraz spod skarpety wyciągnął złożony arkusz papieru. Jednocześnie
spojrzał na Tyler tak, jakby czytał w jej myślach. Zarumieniła się po uszy i w duchu
udzieliła sobie nagany.
Ubrała się jak idiotka i zachowuje się tak samo jak trzynastolatka na koncercie
rockowym!
Wzięła list z ręki Szkota. Papier był jeszcze ciepły.
- Zaniesie pani? - upewnił się Ian.
- Natychmiast - odparła, bezwiednie naśladując jego akcent, co jeszcze bardziej ją
speszyło. Odchrząknęła, aby ukryć zmieszanie. Kątem oka dostrzegła przyganę na
twarzy Kingsleya.
- Ucałowałbym panią z wdzięczności! - zawołał Ian. - Ale okoliczności nie pozwalają -
dodał, patrząc z rozbawieniem to na nią. to na Kingsleya. A teraz idźcie już. lej ojciec
zaraz po nią wyjdzie.
Ostatnie zdanie wypowiedział z żalem, Tyler miała ochotę zapytać, na czym polega cały
problem, i zaoferować swoją pomoc. Na studiach chodziła na ćwiczenia, których
przedmiotem było rozwiązywanie i łagodzenie sporów, więc może... Ale Joel ujął ją pod
ramię i dość stanowczo skierował do drzwi.
- Śpieszmy się - powiedział. - Trzeba dostarczyć ten list, zanim zjawi się ojciec i zabierze
córkę do domu, a zresztą oboje z łanem powinni już być w łóżkach - podkreślił młody
wiek obojga kochanków.
- Co to znaczy „śpieszmy się”? - Tyler wyrwała ramię z objęć Kingsleya. - Nie
przypominam sobie żadnych wspólnych zobowiązań i nie życzę sobie żadnego „my”. -
Poszukała wzrokiem Iana, aby mieć świadka, ale chłopiec zasunął już kotarę i zaszył się
w swojej samotni przy oknie.
Za drzwiami, w które skierował ją Joel, zaczynały się kręte jak w baszcie schody. Joel
znalazł kontakt, zapalił światło, przepuścił Tyler przodem. Zaczęli schodzić po
kamiennych stopniach wytartych przez tysiące stóp w ciągu wielu stuleci, ale jeszcze
całkiem solidnych.
Po chwili znaleźli się na zamkowym podwórcu. Noc wiała chłodem. Tyler zadygotała z
zimna.
- Gdybyś nie obnosiła się z gołym pępkiem, nie czułabyś chłodu - zauważył cierpko Joel,
ale zdjął i podał jej swoją skórzaną kurtkę.
Tyler spojrzała na niego, zdumiona opiekuńczym gestem, a w myślach podsumowała
lekcję, jakiej udzielił jej właśnie los: korzysta się męskich kurtek, gdy jest się na
szpilkach, w skąpym sweterku i obcisłych spodniach, a na pewno nie dostępuje się tej
przyjemności, nosząc obszerne wełniane spódnice i ciepłe blezery.
23
- Dzięki. - Otuliła się szczelnie wygrzaną od jego ciała kurtką. Zrobiło jej się przyjemnie i
miło, czego wszakże nie miała zamiaru obwieszczać Kingsleyowi. Gdy uśmiechnęła się
do siebie, odwróciła się, żeby tego nie widział.
W milczeniu przeszli przez dziedziniec do ogrodu. Dochodzili do ławki, gdy dziewczyna
nagle zerwała się z miejsca. Wyglądało, jakby chciała uciec - tak przynajmniej pomyślała
Tyler, ale nieznajoma zgięła się wpół i trzymając się oparcia ławki, zaczęte wymiotować.
- A więc wiadomo już, na czym polega problem młodej pary - rzekł Joel półgłosem.
Tyler puściła uwagę mimo uszu, ruszyła na pomoc, ale dziewczyna powstrzymała ją
gestem. Trwała jeszcze chwilę w półskłonie, po czym wyczerpana usiadła ciężko na
ławce. Zmęczenie, drugi nieomylny znak ciąży, pomyślała Tyler, a głośno spytała, czy
może w czymś pomóc.
Młoda kobieta miała delikatne rysy i coś takiego w sobie, że Tyler chętnie przygarnęłaby
ją do siebie jak dziecko, utuliła, pocieszyła i zaprowadziła do domu.
- Nie, dzięki - brzmiała odpowiedź, wypowiedziana szorstkim szkockim akcentem, a po
chwili dziewczyna podniosła głowę, spoglądając w stronę zamku.
Tyler podążyła za jej wzrokiem. Kilka rozświetlonych okien, ale tam, gdzie siedział Ian,
panowała nieprzenikniona ciemność. Mimo to Tyler miała ochotę pomachać mu ręką.
Wiedziała, że chłopiec wypatruje w mroku.
Nie uczyniła jednak żadnego gestu. Zajęła się nieznajomą.
- Znam się trochę na takich sprawach, może mogłabym pomóc - zaproponowała.
Dziewczyna jakby nie słyszała.
- Ma pani list? - spytała zmęczonym głosem. Tyler westchnęła z rezygnacją. Trudno, nie
jej kraj i nie jej sprawa. Oddała przesyłkę.
Dziewczyna otworzyła list drżącymi rękami. Niecierpliwie zaczęła czytać, a po jej
policzkach popłynęły łzy. Tyler zrobiło się żal nieznajomej. Taka młoda i taka
nieszczęśliwa. Jest jeszcze dzieckiem, a już nosi w sobie zalążek nowego życia.
Dramatu dopełnia fakt, że jej ojciec nie toleruje ojca dziecka, które niebawem przyjdzie
na świat.
Raz jeszcze Tyler zaoferowała się z pomocą, ale dziewczyna pokręciła głową, jakby
wyłowiła w nocnej ciszy coś, czego ani Tyler, ani Joel nie słyszeli.
- Musicie już iść - szepnęła z trwogą. - Ojciec zaraz tu będzie.
- A może powinniśmy zostać, porozmawiać z nim. Mam pewne doświadczenie, w takich
sprawach... Ach! - Tyler zakrzyknęła z bólu, gdy Joel chwycił ją mocno za rękę.
- Nie wtrącaj się. Widzisz przecież, że panienka wcale sobie tego nie życzy - rzekł
stanowczym głosem. - Idziemy.
- Nikt mi nie będzie rozkazywał - syknęła Tyler, próbując wyrwać się z uścisku.
- Proszę, niech państwo jut idą - ponagliła dziewczyna. - Gdy ojciec zobaczy mnie z
wami, będzie jeszcze gorzej.
Tej prośby Tyler nie mogła nie spełnić. Udało jej się wreszcie wyrwać łokieć z uścisku
Kingsleya, spojrzała jeszcze na nieznajomą i bez słowa, ścieżką między grzędami ziół,
ruszyła w stronę zamku. Nieszczęście jednak chciało, że po paru ledwie krokach obcas
utknął w szczelinie między ceglanymi kostkami, którymi wyłożono alejkę. Jak niepyszna
24
stanęła w miejscu. Joel nie odmówił sobie uwag w rodzaju „a nie mówiłem”, ale przykląkł
i uwolnił ja z pułapki.
- Dzięki - powiedziała nieszczerze i z całą godnością, na jaką w tej krępującej sytuacji
zdołała się zdobyć, ruszyła w dalszą drogę.
Dochodząc do zamku, obejrzała się za siebie. Dziewczyny nie było. Miała już otworzyć
drzwi, te same, przez które wyszli na podwórzec, ale zmieniła zamiar. Za późno na
dalsze zwiedzanie, a co ważniejsze, Joel pewnie podreptałby za nią. Jak na jeden dzień
miała go już po dziurki w nosie.
- Idę spać - oznajmiła wyniośle.
- Sama? - padło natychmiast pytanie, pełne udawanego zdziwienia.
Tyler zawahała się, jak odeprzeć atak. Wybrała ironię.
- Ależ skąd. - Machnęła wymownie ręką. - Zamówiłam cały zespół chłopców z kuchni do
towarzystwa i zapas śmietany, by lepiej się bawić.
- Najlepsza jest bita. Bita śmietana i seks idą zawsze w parze. Zwykła się nie nadaje.
Tyler zmilczała. Nagle straciła ochotę na słowny pojedynek. W świetle księżyca Joel
Kingsley wyglądał nader przystojnie. Bez słowa obróciła się na pięcie tak gwałtownie, że
niemal straciła równowagę. Ale opanowała się i w milczeniu udała się w stronę hotelu, by
wreszcie skryć się w zaciszu swego pokoju.
- Jutro o dziewiątej! - krzyknął jeszcze Joel. - I tym razem nie zapomnij wziąć czegoś do
pisania - dodał.
Tyler nawet się nie obróciła.
3
Kolejny dzień w Szkocji Tyler zaczęła od ponownego dokładnego przeglądu garderoby
Krissy w płonnej nadziei, że znajdzie jednak coś mniej awangardowego i mniej skąpego
niż to, co miała na sobie wczoraj. Niestety, wybór ograniczał się albo do rzeczy, które
niewiele osłaniały, albo takich, które nawet skrywały goliznę, ale przylegały do ciała tak
ściśle, że i tak wszystko było widać.
Robiąc dobrą minę do złej gry, zeszła do hallu. Kingsleya jeszcze nie było.
- Powiedział, że się spóźni - poinformował dyżurny recepcjonista, inny niż wczoraj.
- Spóźni? Parę minut czy parę godzin?
- A tego nie powiedział.
Tyler zerknęła na zegarek. Była dokładnie dziewiąta. Pomyślała, że może jest szansa,
aby z kierowcą Kingsleya skoczyć do najbliższego miasteczka i kupić coś stosownego do
ubrania, coś, w czym nie będzie świecić golizną. Pomysł dobry, ale....
- Przepraszam pana - przywołała recepcjonistę, który właśnie skończył rozmowę
telefoniczną i odkładał słuchawkę - o której zaczyna się zwiedzanie zamku?
- Właśnie teraz weszła pierwsza grupa. Jeśli pani chce się przyłączyć, to proszę. Idzie
się....
- Znam drogę, dziękuję - rzuciła, popychając ciężkie dębowe drzwi.
Pierwsza poranna grupa zwiedzających nie była liczna, wszystkiego trzy osoby, a wśród
nich - co Tyler wcale nie zdziwiło - Joel Kingsley. Speszył się na jej widok jak uczniak
złapany na wagarach.
Udała, że go nie widzi. Stanęła obok przewodnika.
25
Jude Deveraux ZWIDY Tyler Stevens odstawiła filiżankę po kawie na szklany stolik i wsparła się wygodniej na ogrodowym krzesełku z kutego żelaza. Przymknęła oczy, poddając się ciepłym promieniom słońca. - Dziś też występujesz jako dobra ciocia Tyler? - dobiegł znajomy głos. - Oczywiście. - Uśmiechnęła się, nie podnosząc powiek. - A nie szkoda ci pogody? Dzień jest wyjątkowo piękny, aż się prosi o spacer. Poszłabyś do Central Parku albo na Union Square. Mają tam zawsze świeże owoce i prawdziwie domowe ciasta. - Nie - ucięła, spoglądając na Barry'ego. Kiedy trzy lata temu decydowała się na to mieszkanie, zastanawiała się, czy nie robi błędu. Martwiło ją, że jej taras i sąsiedni praktycznie przylegają do siebie, a przez to nie będzie mieć spokoju. Miała się już za prawdziwą mieszkankę Nowego Jorku, gdzie niczego tak się nie ceni i nie chroni jak własnego domowego zacisza. Krótko mówiąc, bała się, że zbyt bliskie sąsiedztwo będzie uciążliwe. Na szczęście jej obawy się nie sprawdziły. Pierwszego sąsiada - mocno starszego pana - nawet nie poznała, chyba w ogóle nie wychodził z domu. Niestety, po roku wyprowadził się do córki w Scarsdale i obawy Tyler odżyły, bo nowym właścicielem został - jak się okazało - samotny mężczyzna. Bała się, żeby „nowy” nie okazał się bogatym nachałem. co zacznie się jej narzucać, albo komputerowym odludkiem, który bez przerwy będzie ją rozbierać oczami. Gdy jednak poznała Barry'ego, jej obawy prysły, więcej nawet - ucieszyła się, bo widać było, że kim jak kim. ale sąsiadką Barry na pewno nie będzie się interesować. Poza tym wkrótce objawiły się dobre strony nowego sąsiedztwa. Barry prowadził elegancką małą kwiaciarnię w pobliżu Wall Street i w ciągu miesiąca przemienił swój taras we wspaniały wiszący ogród, pełen róż i zieleni. Gdy pół roku później Barry popadł w kłopoty (wytoczył mu sprawę pewien młody człowiek, którego zatrudnia] w swojej kwiaciarni) - Tyler właśnie dla zachowania dobrosąsiedzkich stosunków podjęła się obrony. Wygrała w cuglach, mimo że sprawa nie należała do jej specjalności, a gdy Barry zapytał o honorarium, machnęła tylko ręką. - Nie ma o czym mówić - zamknęła temat. Zaraz potem wyjechała służbowo na dwa tygodnie. Gdy wróciła, nie poznała własnego tarasu. Wszędzie kwiaty, zieleń, a nawet prawdziwe drzewka w wielkich donicach. Aż otworzyła usta z zachwytu. - Podoba się? - pytał Barry, wychodząc na swój balkon. I tak zaczęła się ich przyjaźń. Wcześniej, a nawet w czasie procesu, Tyler ograniczała kontakty do spraw stricte oficjalnych, Barry zresztą też. Nie było więc mowy o osobistych tematach czy zwierzeniach. Lody zostały przełamane, gdy Barry przemienił jej banalny taras w zielone ustronie. Zostali przyjaciółmi. Kiedy sąsiad zauważył, że Tyler nie bardzo daje sobie radę z ogrodem, wymyślił rzecz niezwykle pożyteczną i milą, a mianowicie 1
podnoszona, kładkę czy raczej mostek łączący oba tarasy - solidny, z poręczami. Przechodził przezeń, by pielić i podlewać ogród. Rychło kładka zaczęła wisieć na stałe między balkonami, a ich stosunki stały się jeszcze bliższe. Wyręczali się nawzajem w takich sprawach jak telefony czy listy. Wkrótce stali się jakby rodziną, tym bardziej że, jak większość mieszkańców Nowego Jorku, nie mieli w mieście bliskich, bo pochodzili z innych stron. Ale pół roku temu Tyler wzbogaciła się o prawdziwą rodzinę. Do miasta zjechała jej kuzynka, Kristin Beaumont, córka starszego brata matki - „zbawcy”, jak powiadała o nim mama, bo to właśnie on - wuj Thaddeus, dla bliskich Thad - zajął się matką i sześcioletnią wtedy Tyler, gdy ojciec zginał w wypadku, zostawiając je bez grosza. Tata był młody, nie myślał o polisie ani w ogóle o zabezpieczeniu rodziny. Z pomocą pośpieszył wuj Thad. Otworzył serce i konto bankowe, krótko mówiąc, wziął je na utrzymanie, dzięki czemu mama mogła wrócić na studia i zrobić dyplom z pedagogiki. Później, gdy Tyler zapragnęła pójść w ślady wuja Thada, wziętego adwokata, też pomógł, finansując najpierw college, a potem studia na wydziale prawa. Nie mogła więc - nawet nie przyszłoby jej to do głowy - - odmówić wujowi, kiedy poprosił, aby „miała oko” na kuzynkę, gdy ta zapragnęła mieszkać w Nowym Jorku, bo jakie jest to miasto, wszyscy wiedzą. I tak co tydzień Tyler chadzała do Krissy na niedzielny obiad, co zresztą nie sprawiało jej przykrości. Lubiła te wizyty u młodej osoby, z jednym tylko zastrzeżeniem, na całym świecie nie było gorszej kucharki niż Krissy. - A dziś, co będzie na obiad? - pytał Barry, sięgając po konewkę z wodą. Jak zwykle starannie podlewał wszystkie skrzynki i doniczki. - Kamienie - odparła Tyler z nutą sarkazmu w głosie. - Ta dziewczyna ma wyjątkowy talent, wszystko potrafi popsuć. Nie ma takiej pieczeni, której nie spaliłaby na kamień. - A nie możesz jej poradzić, żeby zamawiała jedzenie na mieście? - To nie wchodzi w rachubę. Krissy uważa, że jako przyszła żona i matka musi nauczyć się gotować. - Taka ambitna? I nadał nie ma nadziei... - Nie dokończył. Przeszedł przez kładkę i zajął się doniczkami na tarasie Tyler. - ...żeby jej wyperswadować tego szefa? - weszła mu w słowo. - Zwariowała na jego punkcie. To autentyczna obsesja i nie ma żadnej nadziei. - Sięgnęła po filiżankę, ale widząc, że nie została już ani kropla kawy, odstawiła naczynie na stolik. Wuj Thad przez znajomości załatwił ukochanej córce eksponowaną posadę asystentki założyciela i właściciela firmy Magazyn Domowy - sieci sklepów z artykułami gospodarstwa domowego. Niemal natychmiast po podjęciu pracy Krissy zakochała się do szaleństwa w swoim charyzmatycznym szefie. Nie peszyła jej różnica wieku - Joel Kingsley był dobrze po czterdziestce, podczas gdy ona obchodziła ledwie dwudzieste trzecie urodziny. Burzy uczuć nie powstrzymywał także fakt, że - wedle orientacji Tyler - Joel K. odnosił się do Krissy z doskonałą obojętnością. Owszem, traktował ją miło, ale była to zwykła uprzejmość pracodawcy wobec pracownicy. A Krissy szalała z miłości. Skutek był taki, że o niczym i nikim nie potrafiła rozmawiać, tylko o nim. W ciągu dwudziestu czterech obiadów, licząc od chwili, gdy zaczęła się obsesja, Tyler wysłuchała 2
dwudziestu czterech długich monologów Krissy na temat Joela Kingsleya, męcząc się jednocześnie nad niejadalnymi wytworami kulinarnych ambicji kuzynki. Na początku, przez trzy chyba niedzielne spotkania, Tyler cierpliwie słuchała zwierzeń kuzynki, gdy ta piała z zachwytu na temat swej pracy, a zwłaszcza szefa. I choć w roli matrony powiernicy czuła się nader staro jak na swoje trzydzieści pięć lat, starała się przemówić Krissy do rozsądku. - Jestem pewna - zauważała delikatnie - że pan Kingsley - specjalnie akcentowała „pan”, aby podkreślić różnicę wieku, o której Krissy nie chciała pamiętać - jest znacznie bardziej czarujący niż rówieśnicy, z którymi miałaś do czynienia przed przyjazdem do Nowego Jorku... - Och, Tyler, nie widziałaś go, on jest... taki... cudowny! - wykrzyknęła Krissy. - A jak on się porusza... po prostu unosi się nad ziemią... Naprawdę... gdybyś go tylko zobaczyła. Tyler uśmiechnęła się do siebie. W kręgach palestry uchodziła, słusznie zresztą, za specjalistkę od rozwodów. U siebie w kancelarii i na sali sądowej widziała wielu takich, co to unosili się nad ziemią... a później brutalnie i bezwzględnie występowali o rozwód, skąpiąc, jak tylko się dało, na należne alimenty. - A ile razy był żonaty? - spytała rzeczowo, sięgając po ząbkowany nóż. Zwykły nie dałby rady pieczeni, którą kuzynka właśnie wniosła. - Och. raz - odparła Krissy śpiesznie. - To znaczy... dwa, ale tak naprawdę to raz. - No więc raz czy dwa? - Pieczeń wytrzymała pierwsze natarcie. Ząbkowany nóż też okazał się bezsilny. - Oficjalnie dwa - w głosie Krissy zabrzmiała nuta skrępowania - ale pierwszego małżeństwa nie można liczyć. - Przed sądem liczą się wszystkie. - Tyler mocnej natarła nożem na podeszwę na talerzu. - Mówisz jak tata. Zawsze tylko o paragrafach. Chcesz łyżkę? - Łyżkę? A do czego? - Jak to, do czego? Przecież mamy spaghetti z serem. Tyler wbiła wzrok w czarną bryłę widniejącą na talerzu. - A więc to jest?... - Przerwała, nie chcąc robić przykrości gospodyni. Odłożyła sztućce i spojrzała na Krissy. - Posłuchaj mnie, córeńko. Ja rozumiem, że Nowy Jork bardzo cię podnieca, a mężczyzna pokroju Joela Kingsleya tym bardziej. Zaszedł wysoko, a co ważniejsze, o własnych siłach, ale.... - On? Podnieca?! - wykrzyknęła Krissy. - On świata poza praca nie widzi. Nigdy nie bierze dnia wolnego ani w ogóle. Pracuje od rana do nocy. Wszystkim się interesuje i wszystkiego pilnuje. Co za piła, pomyślała Tyler, ale nie odezwała się słowem. W najwyższym zdumieniu studiowała zawartość talerza. Przypalić pieczeń albo rybę, to może się zdarzyć, ale trzeba nie lada zdolności, aby na kamień spalić makaron z serem. - Wiesz - zmieniła temat - mamy w kancelarii kilku młodych ludzi, których chciałabym ci przedstawić. Na to dictum Krissy zerwała się z miejsca, zebrała talerze i wybiegła do kuchni, ogromnej i świetnie wyposażonej, tak samo jak cały apartament. Gdy Krissy zapragnęła osiąść w Nowym Jorku, jej tata - wuj Thad - natychmiast sprawił jej eleganckie mieszkanie, 3
droższe niż apartament Tyler i znacznie wykwintniej urządzone. Żeby ukochanej córeczce niczego nie brakowało, wuj Thad najął architektów, kupił wytworne meble i wszystko co tylko możliwe, czemu Tyler przyglądała się z niejaką zazdrością. Sama kupowała meble na wyprzedażach i licytacjach. - Widzę, że zieleniejesz z zawiści, jak mawiała Scarlett O'Hara - zauważał Bary, gdy opowiadała mu o cudach w apartamencie Krissy. - Ale gdybyś nie brała tylu spraw bez honorarium, też byłoby cię stać na takie wytworności - dodawał pojednawczo. Zaraz po pierwszym obiedzie u kuzynki Tyler wszczęła małe śledztwo w sprawie Joela Kingsleya. Wynik zaskoczył ją, bo z tego, co udało się ustalić, Joel Kingsley jawił się całkiem przyzwoicie. Zdumienie było tym większe, że spodziewała się raczej, iż okaże się on zimnym draniem, który wykorzystuje własną pozycję, by bałamucić młode i naiwne panienki. Tymczasem okazało się, że Krissy mówiła prawdę i miała rację, jeśli idzie o jego pierwsze małżeństwo. Joel Kingsley popełnił je jeszcze w czasie studiów i przetrwało wszystkiego dwanaście miesięcy. Powtórnie ożenił się dopiero dwa lata po dyplomie i ten związek trwał dobre piętnaście lat. Tyler rozpuściła dyskretne wici pośród znajomych i znalazła osobę, która znała Kingsleya nieco bliżej, a przynajmniej mogła powiedzieć o nim więcej, niż napisano w biogramie na łamach magazynu „Forbes”. Otóż wedle niej druga małżonka Joela Kingsleya po piętnastu latach doszła do wniosku, że ma dość bycia słomianą wdową - Joel ciągle siedział w biurze albo jeździł w interesach - i rzuciła, go dla trenera, u którego brała prywatne lekcje. Mimo to Kingsley, podkreślała informatorka, nader hojnie wyposażył eksmałżonkę na dalsze życie. Natomiast teraz usidliła go Celeste Delashaw. - A któż to taki? - zdumiała się Tyler. - Nie wie pani? A gdzież to pani się uchowała? W muzeum? - Nie bywam na snobistycznych rautach po tysiąc dolarów za wejście, jeśli o to chodzi - odrzekła Tyler sucho, karcąc się w duchu za niepotrzebną złośliwość. - Nie trzeba chodzić, wystarczy czytać - zabrzmiała równie złośliwa odpowiedz. Tym razem Tyler zmilczała. Nie zamierzała wyjaśniać, że po prostu szkoda jej czasu na czytanie opowieści z życia tzw. wyższych sfer, a poza tym przez jej kancelarię przewinęło się niemało kobiet, które wszystko poświęcały dla mężowskich karier; nie szczędziły wysiłków, żeby utrzymać dom i dzieci, gdy mąż kończył studia i wspinał się na pierwsze szczeble kariery, żadnej jednak nie było dane skorzystać ze wspólnej przecież inwestycji. Gdy nadchodził czas odcinania kuponów, mąż znikał z kimś młodszym i atrakcyjniejszym, a pięćdziesięcioparoletnia, spracowana małżonka zostawała na lodzie.; Wiele takich dam trafiało do Tyler, szukając sprawiedliwości. - Celeste Delashaw była żoną Maximiliana Aldricha, a o nim musiała pani słyszeć. Tyler spojrzała na zegarek. Za piętnaście minut musi być w sądzie. Rozmowa na szczęście odbywała się przez telefon komórkowy. Oczy wiście - przytaknęła pośpiesznie, aby zakończyć. - Huty Aldricha! - A także fabryki samochodów, stocznie i samoloty. - Oczywiście - powtórzyła Tyler - ale wróćmy do Joela Kingsleya, Jaki on naprawdę jest? Pytam, bo moja kuzynka, która u niego pracuje, zadurzyła się w nim na amen. jest młoda, naiwna i nie wiem, czy on jej nie zbałamuci. 4
W telefonie zaległa cisza. - Zadurzyła? Zbałamuci? - rozległo się po chwili. - Słowo daję, od lat nie słyszałam takich określeń. Jeśli więc dobrze rozumiem, to boi się pani, że jeśli tylko Kingsley spostrzeże, że dziewczyna wodzi za nim oczami i jest chętna, to zerżnie ją, nie wychodząc z biura. - No cóż, jeśli chce pani to tak ująć... - odparła Tyler, zbulwersowana brakiem taktu u swojej rozmówczyni. - Nie ma obawy. Póki Celeste Delashaw ma na niego oko, nic takiego się nie stanie. - Dzięki Bogu, ale to nic nie mówi o nim samym. - Też nie ma obaw. Ja przynajmniej nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Żona go rzuciła nie dlatego, że sypiał z sekretarkami, ale dlatego, że bez przerwy pracował. Ale chłop to chłop. Jak ta pani kuzynka wygląda? Tyler nie miała ochoty odpowiadać. - Bardzo pani dziękuję. Zrewanżuję się przy okazji. Do usłyszenia. - Zakończyła połączenie. Rozmowa niestety nie rozwiała wszystkich obaw, bo cóż z tego, że Joel Kingsley wyglądał na przyzwoitego człowieka, skoro nie usuwało to zagrożenia. Był bogaty, wpływowy i niejedna Krissy durzyła się w nim na śmierć. Niby samotny, a faktycznie związany z bogatą damą, i to groźną, bo - sądząc z opowieści - wielce zazdrosną o swoją „własność”. - A dlaczego sama czegoś nie ugotujesz i nie weźmiesz ze sobą? - Barry wyrwał ją z zamyślenia, podpowiadając rozwiązanie jednego przynajmniej problemu. - Próbowałam i też na nic. To, co przyniosę, Krissy chowa do lodówki, a podaje swoje. Barry, poradź mi, co robić. Wuj Thad liczył, że jej dopilnuję, a ona tymczasem traci głowę dla faceta dwa razy starszego od siebie. Zawsze ją prowadzano za rączkę, dmuchano j chuchano, i dziewczyna nie zna życia. - A ty niby znasz? - odrzekł Barry zaczepnie. - Dla mnie żadna z was nic nie wie o prawdziwym życiu, obie macie spaczone pojęcie. Małej wydaje się, że nie ma złych ludzi i nikt jej nie skrzywdzi, a tobie przeciwnie. Oglądasz świat przez pryzmat swojej kancelarii i widzisz wyłącznie zło: facetów gotowych wyrządzić każde świństwo. - Znów zaczynasz?! Zostaw w spokoju moje życie emocjonale. - Wstała, poprawiła szlafrok (jeszcze się nie ubrała po porannej kąpieli), wzięła filiżankę i weszła do mieszkania. - A zostawię, zostawię - rzucił za nią. - Nie można rozmawiać o czymś, co nie istnieje! Tyler zerknęła na zegar. Późno. Nie ma mowy o następnej kawie, a o przekomarzaniu z Barrym - tym bardziej. Trzeba się ubrać, bo czas wychodzić. Trzy kwadranse później pukała już do Krissy. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz, Znów cisza. Ciotczyna wyobraźnia zaczęła działać, serce zabiło mocnej. Co, u licha?! Sięgnęła do torebki po klucz. Miała zapasowy, na „wszelki wypadek”. Powitała ją ciemność. Światła wygaszone, a co gorsza, nie czuła woni przypalonych garnków. Weszła do kuchni. Posprzątane, żadnych śladów gotowania. Dziwne. Krissy nigdy nie zapominała, kiedy miała mieć gości. Gdy z sypialni dobiegł ją cichy jęk, jakby miauczenie kota, serce podeszło jej do gardła. Rzuciła się biegiem, nie bacząc, że szpilkami kaleczy kosztowną intarsjowaną podłogę. 5
Pchnęła drzwi i zaskoczona stanęła w progu. Krissy leżała w łóżku. Buzia rozpalona od gorączki. Wokół cztery pojemniki z chusteczkami higienicznymi. Cztery puste walały się po podłodze. Na stoliku nocnym dwie butelki wody, termometr i cztery fiolki z tabletkami. – - Zachorowałam - poskarżyła się dziewczyna ochrypłym głosem. - Dlaczego nie zadzwoniłaś?! - zawołała Tyler. Ton wyrażał oburzenie, ale wzrok radość, że kuzynka się odnalazła. Z troską dotknęła czoła Krissy. Ciepłe, lecz nie rozpalone, a więc temperatura niewysoka. - Trzeba było zadzwonić, zajęłabym się tobą. - Nie chciałam cię kłopotać, wiem, jak bardzo jesteś zajęta. Zadzwoniłam do taty i tata przysłał lekarza. - Jak to przysłał? - zdumiała się Tyler. - Samolotem? - No nie! Wydzwonił lekarza tu na miejscu. Doktor był już u mnie. Bardzo miły. Powiedział, że mam grypę, że muszę leżeć, a to znaczy, że z wyjazdu nici. - Oczywiście, kochanie, nigdzie nie pojedziesz, poleżysz w łóżku, a ja się tobą zajmę. Mam sporo zaległego urlopu, więc posiedzę przy tobie, a przy okazji pokażę ci, jak się zamawia jedzenie na mieście. - Wykluczone! - wykrzyknęła Krissy. Chwyciła się za głowę i opadła na poduszki. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć do Szkocji. Samolot jest po południu. Tyler przysiadła na skraju łóżka. Bez słowa sięgnęła po fiolki z lekami i uważnie przeczytała etykiety. Chciała sprawdzić, które to tabletki sprawiły, że kuzynka plecie od rzeczy. Z napisów niestety nic nie wynikało. - Nie, kochanie. - Uśmiechnęła się uspokajająco do Krissy. - Nigdzie się nie wybieram, ani do Szkocji, ani w ogóle nigdzie. Nie martw się, zajmę się tobą. - Wykluczone - powtórzyła Krissy z mocą, siadając na łóżku. - Nie możesz tu zostać. Musisz lecieć. Nie ma innego wyjścia. Jesteś potrzebna Joelowi, to znaczy... ja mu jestem potrzebna, ale ja nie mogę, więc.... - Ależ, kochanie. Połóż się i nie denerwuj. - Tyler delikatnie ułożyła chorą na poduszkach. - Poleż sobie spokojnie, a ja zamówię coś do jedzenia. Nabierzesz sił i poczujesz się lepiej. Myślę, że talerz rosołu dobrze ci zrobi. Znam dobrą restaurację w pobliżu, koszerną. Zaraz zadzwonię, zamówię rosół, sok ze świeżych pomarańcz i bajgle. - Nie, nie rób tego, nie ma czasu na jedzenie - zaprotestowała Krissy i w jej oczach zabłysły łzy. - Musisz zaraz jechać na lotnisko, bo nie zdążysz na samolot. - O czym tym mówisz, kochanie? Daj mi numer tego lekarza, którego przysłał wuj. Myślę, że powinnam po niego zadzwonić. - Ależ ja wcale nie zwariowałam i jestem całkiem przytomna, jeśli o to ci chodzi - szepnęła Krissy przez łzy. Sięgnęła po chusteczki i osuszyła oczy. Tyler spojrzała na podłogę, gdzie spoczywał już cały kłąb wilgotnych od łez chusteczek. - Co to ma znaczyć? Wypłakałaś całe jezioro? Co się stało? Krissy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale łzy znów napłynęły jej do oczu i rozszlochała się na dobre. Różniło je zaledwie dwanaście lat, ale Tyler kochała swoją piękną kuzynkę jak córkę. Opiekowała się nią „od zawsze”. Zmieniała pieluchy, kołysała do snu, oszczędzała ze 6
swego skromnego kieszonkowego, kupując prezenty, choć nie musiała, bo rodziców Krissy - jak mówiła marna - stać było naprawdę na wszystko. Ale Tyler nic tak nie cieszyło jak uśmiech na ustach Krissy i śmieszne dołki na policzkach, gdy mała kuzynka z ciekawością i zapałem odpakowywała prezenty. W wieku czternastu lat Tyler zaczęła regularne dyżury przy dwuletniej wtedy Krissy. Doglądała jej, gdy rodzice wychodzili w gości, do teatru lub gdzie indziej. Spędzone wspólnie godziny jeszcze bardziej umocniły jej uczucia do małej. Tyler uwielbiała wieczory z kuzynką. Zawsze była nad wiek poważna, toteż nie przepadała za towarzys- twem koleżanek ze szkoły, a dziewczyńskich szeptanek o chłopakach wręcz nie znosiła, natomiast bardzo chętnie zaszywała się u wujostwa z dzieckiem. Do tego stopnia stroniła od rówieśniczek, że mama zaczęła się poważnie martwić, ale wuj Thad, obserwując, jak Tyler wspaniale bawi się z Krissy, uspokajał ją. - Wszystko jest w porządku. Tyler po prostu ma swój własny rytm i nie ma co się przejmować, że nie lata za chłopakami i nie marnuje czasu na plotki i stroje. Mama dała się przekonać, przestała narzekać, że córka nie zachowuje się jak „normalna” dziewczynka w jej wieku, a co więcej, korzystając z wolnych wieczorów, kiedy Tyler zajmowała się małą, zapisała się na kursy tańca i tam właśnie poznała pewnego pana, który wkrótce został jej drugim mężem. Gdy Tyler wyjechała na studia, kontakty z Krissy siłą rzeczy stały się rzadsze. Tyler martwiła się, czy mała da sobie bez niej radę, czy nie będzie tęsknić. Ale Krissy, inaczej niż starsza kuzynka, nie stroniła od rówieśników i rychło - o czym Tyler przekonała się, gdy przyjechała na ferie do domu - znalazła sobie towarzystwo do wspólnych zabaw. Zaraz po przyjeździe Tyler pobiegła przywitać się z małą. Stanęła w milczeniu, widząc, że Krissy bawi się wesoło z sześcioma koleżankami. Wuj Thad, który przyglądał się tej scenie, przygarnął Tyler do siebie. - No cóż - powiedział - twoje pisklę wyfrunęło z gniazda, ale nie powinnaś tego aż tak przeżywać. - Wcale nie, cieszę się, że mała ma towarzystwo - odparła Tyler, nie dodając, że jednak serce ją ukłuło. Później pochłonęły ją studia i życie na uczelni. Zaczęła się udzielać towarzysko, spotykała się nawet z paroma młodymi ludźmi, ale po dyplomie wszystko się skończyło, gdy rozjechali się w różne strony. Po aplikacji Tyler osiadła w Nowym Jorku, poświęcając się trudnej dziedzinie prawa rodzinnego. Przez jej życie w tym czasie przewinęło się paru mężczyzn i były to już dość poważne sprawy. Z jednym z panów, też prawnikiem, mieszkała nawet przez dwa lata, ale rozstali się właśnie z powodu rywalizacji zawodowej. I nie chodziło o to, że Tyler zarabiała więcej od partnera, ale o ambicje. Odnosiła sukcesy, wygrywała prowadzone przez siebie sprawy. Wygrała również tę, w której w roli przeciwnika procesowego wystąpił jej partner i to ostatecznie przeważyło szalę. Rozstali się. Tyler nie miała nikogo, gdy Krissy zjechała do Nowego Jorku. Tym chętniej więc odpowiedziała na prośbę wuja Thada i z całą serdecznością zajęte się kuzynką. Pomimo fatalnej kuchni, zwyczajnie lubiła z nią przebywać. „Cały sekret to niewyżyte uczucia 7
macierzyńskie”, skomentował Barry, gdy opowiedziała mu całą historię opieki nad Krissy, począwszy od pieluszek. - Tak strasznie chciałam z nim pojechać - skarżyła Się mała, pociągając nosem. Z „nim”, z Joelem Kinsleyem. Tyler milczała, nic chcąc robić chorej przykrości. Schyliła się, żeby pozbierać zużyte chusteczki. Zebrało się ich tak dużo, że musiała pójść do kuchni po dodatkowy worek na śmieci. Na stole przy zlewozmywaku leżał otwarty notatnik. „Wyłożyć mu całą prawdę o Delashaw” - widniał wpis na górze strony, a niżej dwie inne uwagi: „Zabrać czarną koszulkę i czerwone szpilki”, „Udawać, że pasjonują mnie kosiarki”. Tyler zmarszczyła czoło, ale to, co zobaczyła po powrocie do sypialni, zirytowało ją jeszcze bardziej. Z wyrazem najwyższej determinacji na twarzy maja szykowała się do opuszczenia łóżka. - Co ty wyprawiasz? - Beze mnie nie da sobie rady. Mam zapisane wszystkie telefony i inne rzeczy, beze mnie zginie. Muszę jechać. - Mowy nie ma. Natychmiast kładź się z powrotem - ucięła Tyler stanowczym głosem. Krissy miała rozpalone czoło i oczy jeszcze bardziej zaczerwienione nit kilka minut temu. - Nigdzie nie jedziesz. Pan Kingsley da sobie radę. Jestem pewna, że znajdzie się odpowiednie zastępstwo. - Za późno, a poza tym nie chcę, żeby... Jedź ty. Jeśli nie ja, to ty musisz jechać. To jedyne wyjście. - Nonsens - odparła Tyler surowo, otulając dziewczynę kołdrą. - Nie mam zielonego pojęcia o lodówkach; kosiarkach i tym podobnych rzeczach. - To prawda. Choć sklepy firmy Joela Kingsleya rozsiane były gęsto po całych Stanach, Tyler nigdy nie odwiedziła żadnego z nich. Nie wiedziała nawet, co się w nich sprzedaje. - Tyler, proszę cię. - Krissy ścisnęła kuzynkę za ramię. - Proszę cię - powtórzyła. - Zrób to dla mnie. Jeśli się nie zgodzisz, pan Kingsley zadzwoni po Marilyn, a ona... żebyś wiedziała, tak na niego leci, że aż wstyd, I jest naprawdę ładna, podobna do prawdziwej Marilyn; dlatego zresztą zmieniła sobie imię. - Żeby nazywać się jak Marilyn Monroe? - zdumiała się Tyler. - Właśnie, i jest strasznie napalona na pana Kingsleya. Jeśli ona z nim pojedzie, to nie wiem, co zrobię. - A kto jeszcze w biurze durzy się w tym waszym szefie? - spytała Tyler rzeczowo. - Jak to, kto jeszcze? Wszystkie dziewczyny - odparła Krissy, jakby chodziło o sprawę oczywistą z samego założenia. - A co z panią Delashaw? Żadnej z was nie przeszkadza, że jest oficjalnie z panem Kingsleyem i że zamierzają się pobrać? - Delashaw? Ona się zupełnie nie liczy. - Krissy machnęła ręką. - Jest strasznie stara. Za pięć, góra sześć lat będzie miała czterdziestkę na karku. Tyler odwróciła się; nie chciała pokazać, że słowa Krissy dotknęły ją do żywego. Za pięć lat jej też wybije czterdziestka. - A więc - odezwała się po chwili - jeśli dobrze rozumiem, chcesz mnie wysłać do Szkocji, żeby ten twój szef nie wpadł w szpony Marilyn. Inaczej mówiąc, mam go dopilnować i zadbać o twój interes. 8
- Właśnie! - wykrzyknęła Krissy uradowana, że Tyler pojęła wreszcie istotę sprawy. Na nutę kpiny w głosie kuzynki w ogóle nie zwróciła uwagi. - Chcę, żebyś pojechała do Szkocji zamiast mnie i przypilnowała, aby Delashaw nie zrobiła czegoś... drastycznego. - To znaczy? - spytała Tyler rzeczowo. W jej profesji słowo „drastyczny” niosło zwykle groźne treści. Mianem „drastyczny” określano w pozwach sądowych taki choćby czyn, kiedy jedno z małżonków łapie za siekierę i rąbie meble tylko po to, aby przy podziale majątku nie przypadły drugiej stronie, albo gdy rozwodzący się mąż porywa i ukrywa dziecko. Słowo „drastyczny” kojarzy się wyjątkowo źle. - Na przykład, że zaciągnie go do ołtarza - wykrztusiła Krissy, zdjęta lękiem, że coś takiego naprawdę mogłoby się zdarzyć. - I co z tego? Przypuśćmy, że rzeczywiście pan Kingsley się żeni, wtedy.., . - Tyler nie zdążyła dokończyć myśli. - To byłby koniec! - zawołała Krissy głosem przepełnionym rozpaczą. - Nie byłoby dla mnie życia. I nie patrz tak na mnie, bo tak jest. Zrozumiałabyś, gdybyś go tylko poznała. Nie jest co prawda w twoim typie, ale każda inna, każda prawdziwa kobieta skoczyłaby za nim w ogień. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Tyler, wymownie unosząc brwi. - A mój, jak powiadasz, „typ”, to niby jaki? Krissy znów nie dostrzegła ironii. Taka już była; nie zwracała uwagi na podteksty. - No wiesz - machnęła ręką - jak ci wszyscy, których czasami sprowadzałaś do domu: sztywni, równi, z bukietem w ręku. Nic im nie można zarzucić, tylko co to za przyjemność. Z żadnym nie dałoby się zaszaleć. - Nie rozumiem, o kim mówisz. - W głosie Tyler pobrzmiewały nuty obrazy. - A Chester, a Marshall, a Philip i jeszcze ten... właśnie... jak on się nazywał? - Brighton - przypomniała Tyler, patrząc badawczo na kuzynkę. Taka niby roztrzepana, a.... - Nie dokończyła myśli, bo rozległ się dzwonek u drzwi. - Sztywni, równi... - mruknęła do siebie, ruszając w stronę korytarza. Żadna przyjemność? Nonsens. To wcale nie jest tak, że nie miała przyjemności w tyciu. Miała, oczywiście, że miała. Może nie tyle co Krissy, która nie przejmowała się studiami i nie przykładała się do nauki. Zresztą nie musiała. Wybrała łatwiutką dziedzinę: „sztukę domu”, jak z przekąsem podkreślał wuj Thad, podczas gdy Tyler ślęczała nad poważnymi tematami, ale... Nie dokończyła myśli, bo właśnie doszła do drzwi i otworzyła je. W progu stał wielce przystojny młody człowiek, wysoki, o przepięknych oczach. Joel Kingsley - przemknęło jej przez myśl - Joel Kingsley z wizytą u chorej asystentki? Niemożliwe. Za młody, a poza tym... Dopiero w tej chwili Tyler zwróciła uwagę na elegancką skórzaną walizeczkę w ręku przybysza. - Pan jest lekarzem? - domyśliła się. - Tak jest i właśnie przyszedłem... - Młody człowiek wyraźnie się zaczerwienił. - ...zobaczyć, jak się ma pacjentka - dokończyła Tyler za niego, uśmiechając się i zapraszając go do środka. W lot pojęła wszystko. Wuj Thad też się martwił, że Krissy źle ulokowała uczucia, wiedział, że durzy się w znacznie od siebie starszym pryncypale, i skorzystał z okazji, aby podsunąć jej bardziej odpowiedniego kandydata. - Miło pana widzieć, proszę tędy. - Wskazała gestem drogę, w duchu gratulując wujowi pomysłu. Żywy młody człowiek może okazać się bardziej skuteczny niż tysiące ojcowskich kazań. 9
Krissy tymczasem wstała z łóżka. Stała przy szafie, ale widać było, że jest strasznie osłabiona - ledwie trzymała się na nogach. - Dlaczego pani nie leży? - zagrzmiał doktor i nie czekając na odpowiedź, wziął pacjentkę w ramiona i zaniósł do łóżka. Tyler ogarnęła tę scenę z najwyższym zdumieniem. Jej nigdy, nigdy w życiu, nikt nie chwycił tak w ramiona i nie... - Nie mogę leżeć - zaprotestowała Krissy słabym głosem, wpatrując się pilnie w brązowe oczy opiekuna - muszę wstać, jechać na lotnisko i lecieć do Szkocji, bo Tyler nie chce mnie zastąpić. Młody doktor spojrzał na Tyler oskarżycielskim wzrokiem. „Tylko największa egoistka nie pomogłaby chorej w takim drobiazgu”, mówiły jego oczy, a Tyler w pierwszym odruchu chciała już wygłosić płomienną mowę obrończą - podkreślić, że to naprawdę absurdalny pomysł, żeby zastępować kuzynkę, w podróży służbowej do Szkocji. Zmilczała jednak, pomna, że Krissy to najbardziej uparta istota na świecie. Gotowa rzeczywiście wstać i popędzić na lotnisko, gdy tylko Tyler znajdzie się za progiem. A gdyby miała się spóźnić na samolot, to też nie zrezygnuje - najwyżej poleci następnym albo z przesiadką. Ważąc argumenty, Tyler pomyślała także, że pozostawiona pod wyłączną opieką przystojnego doktora, Krissy być może zapomni o staruszku Kingsleyu. - Czy ja wiem.... - zaczęła pod bacznym spojrzeniem dwóch par oczu - musiałabym się spakować i... bilety są na twoje nazwisko? - zamknęła tyradę rzeczowym pytaniem. - Taaak, to znaczy nie. Zadzwoniłam rano do taty i tata.... - Krissy wzrokiem wskazała na komodę, aa której leżały dwa komplety biletów, jeden na jej nazwisko i drugi wystawiony dla Tyler. Raz jeszcze wuj Thad wykonał rzecz niemal niemożliwą. - Wiedziałam, że paszport masz zawsze przy sobie i postarałam się... - Znów nie dokończyła. - Pakować też się nie musisz. Weź moją walizkę. Mamy podobny rozmiar, więc ubrania będą na ciebie pasować. Zresztą wszyscy mówią, że jesteśmy bardzo podobne, prawda, Jeff? Doktor obrzucił Tyler krytycznym spojrzeniem i widać było, że, jego zdaniem, Tyler w żaden sposób nie umywa się do Krissy, a w ogóle to nadaje się najwyżej do antykwariatu. - Oczywiście - wycedził wreszcie - gdyby to i owo poprawić... - Umilkł, zdając sobie sprawę, że wkracza na niebezpieczny grunt. - Tylko nie wyobrażam sobie ciebie - zwrócił się do Krissy - w takim stroju jak twoja kuzynka - dodał. Tyler zmarszczyła gniewnie czoło, ale zmilczała. W niedzielę zawsze ubierała się na sportowo: jeansy, luźna bluzka i tenisówki to typowy strój na weekend. W ciągu tygodnia, do pracy, ubierała się zupełnie inaczej, w eleganckie kostiumy, ale w soboty i niedziele - zawsze na luzie. Owszem, zwracano jej uwagę, że w ten sposób odstręcza mężczyzn i była w tym pewnie jakaś racja, ale na tym etapie życia mężczyźni jej nie interesowali. Doktor pochylił się czule nad Krissy i Tyler miała wrażenie, że gdyby nie jej obecność, młodzi zapewne zaczęliby się całować. - Widzę, że moja droga Tyler jednak się nie zdecyduje. Nie mam więc wyjścia, muszę wstawać - odezwała się Krissy głosem umierającego łabędzia. - Nie mogę nie jechać, muszę... 10
- Już przestań - przerwała jej Tyler, Zastanawiając się, jak to jest, że w sali sądowej potrafi stawić czoło największym tuzom nowojorskiej palestry, a w obecności młodej kuzynki mięknie jak wosk. - W porządku, tylko muszę wpaść do domu po jakieś ubrania. - Na to nie ma już czasu! - wykrzyknęła Krissy pełnym głosem. - Samolot odlatuje za dwie godziny. Ledwie zdążysz się odprawić, to przecież rejs międzynarodowy. Tyler nigdy jeszcze nie wyjeżdżała za granicę, więc nie bardzo zrozumiała, co Krissy ma na myśli, mówiąc, że ledwie wystarczy czasu na odprawę. - Ależ ja... - zaczęła, przypominając sobie o pilnych zajęciach i umówionych na poniedziałek spotkaniach. Speszyła się, widząc wpatrzone w siebie dwie pary oczu - błagalne Krissy i pełne przygany oczy doktora, który chyba był pewien, że Tyler jednak nie da się namówić. Na podłodze stała gotowa do podróży walizka, pełna - jak domyślała się Tyler - drogich ubrań, za które, jak zawsze, zapłacił wuj Thad. Krissy nigdy niczego nie kupowała na wyprzedażach. „Przecież tam - argumentowała - nie ma wyboru”. „Ale nie ma też niebotycznych cen” - odpowiadała Tyler. - Przestań się wreszcie zastanawiać, bierz walizkę i jedź - ponagliła Krissy. - Ależ... - Tyler nadal się wahała, wyliczając w myślach argumenty przeciwko szaleńczemu pomysłowi kuzynki, sięgnęła jednak po bilety i podeszła o krok bliżej do walizki. Nie brała urlopu od czterech lat, to znaczy od wspólnej wyprawy z Phillipem do Arizony, bardzo zresztą nieudanej. Zaraz pierwszego dnia Philip zjadł coś, co mu zaszkodziło, i chorował przez cały niemal tydzień, jakby potwierdzając opinię Krissy, że trudno z nim zaszaleć. - Pan Kingsley zarezerwował trzy apartamenty - Krissy nadal nie rezygnowała - dla niej, dla siebie i dla mnie. A wiesz gdzie? - wysunęła koronny argument. - W prawdziwym zamku! Z zamkiem łączyła się słynna w rodzinie historia. Otóż dawno temu czteroletnia wówczas Krissy poprosiła swego ojca z całą dziecięcą powagą, aby sprawił Tyler zamek. „Tato - przekonywała - Tyler zawsze czyta mi o różnych zamkach, więc pewnie chciałaby taki dostać”. Tyler tak się zawstydziła, że miała ochotę zapaść się pod ziemię, a wydarzenie tymczasem stało się żartem rodzinnym. „Co nowego w starych zamkach?” - mawiały ciotki na dzień dobry, a babka nigdy nie omieszkała zapytać: „Gdzie jest ten rycerz, który ma cię zabrać do zamku?”. Oczywiście zamek z rodzinnej legendy stracił już wiele ze swojego blasku, ale też Tyler skłamałaby przed samą sobą, gdyby zaprzeczyła, że wizja paru dni w prawdziwym zamku wcale do niej nie przemawia. W cichości ducha już zaczęła przemyśliwać, żeby zadzwonić do sekretarki z poleceniem poprzekładania wszystkich zaplanowanych na przyszły tydzień zajęć. - Prawdziwy zamek - powtórzyła Krissy kuszącym tonem - z tysiąc trzysta szóstego roku! Tyler miała już zamiar wytoczyć jakiś sensowny argument przeciwko szaleńczemu przecież pomysłowi, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Milcząc, chwyciła walizkę i nie żegnając się, wybiegła z sypialni. Już w taksówce połączyła się z komórki z 11
sekretarką, oświadczając, że musi niespodziewanie wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych. Jakie to sprawy - nie wyjaśniła. Niech sobie ludzie myślą, co chcą. Na lotnisku, w biegu, kupiła książkę o życiu Williama Wallace'a i w ostatniej niemal chwili zameldowała się na pokładzie odrzutowca British Airways. Z zaskoczeniem i radością stwierdziła, że wuj Thad zarezerwował miejsce w pierwszej klasie. Z kieliszkiem szampana w ręku zaczęła kartkować opowieść o legendarnym bojowniku z gór, który w XIII wieku poderwał szkockie klany do walki przeciwko angielskim królom. 2 Szkocja objawiła jej się jeszcze cudowniejsza, niż się spodziewała. Gdy tylko odebrała bagaż - walizkę Krissy - i usłyszała pierwsze słowa wypowiadane ze szkockim akcentem, niemal omdlała z wrażenia i zachwytu. Przy wyjściu czekał kierowca. Rozpoznała go po kartce z napisem „Beaumont”. W głębi duszy obawiała się, że zapyta ją o nazwisko lub rzuci jakąś uwagę w rodzaju - ”sądziłem, że będzie pani młodsza”, ale nie okazał najmniejszego zdziwienia, o nic nie pytał, uśmiechnął się tylko na powitanie, jakby chciał skomplementować urodę gościa zza oceanu. Zaprowadził ją do samochodu. Nie była to co prawda limuzyna z kategorii długich na osiem metrów, ale całkiem eleganckie i wygodne auto. Chociaż Tyler czuła się zmęczona po całonocnej podróży, ocknęła się, gdy tylko ruszyli z lotniska. Chłonęła widoki pięknego starego Edynburga, w którym każdy niemal dom i kamień świadczyły o wiekowej historii. Ze wzgórza pozdrawiał ją dostojny jak całe miasto zamek, w którym rozpoznała królewski pałac Holyrood. z XVI wieku. Z miasta wyjechali na autostradę, ale po kilku kilometrach kierowca spytał z uprzejmym uśmiechem, czy chciałaby zobaczyć prawdziwą Szkocję. A Tyler porwał śpiewny jak muzyka akcent. Nigdy się tak nie czuła i nigdy też z takim zapałem nie przystała na żadną propozycję. - Z największą przyjemnością - odparła tonem, który wprawiłby w osłupienie wszystkich znajomych w całym Nowym Jorku. Za oknami samochodu roztaczał się taki krajobraz, jaki zawsze sobie wyobrażała, myśląc o starej Szkocji. Wzgórza porośnięte wrzosem, rzędy kamieni znaczące miejsca, gdzie przed wiekami wznosiły się domostwu pasterzy z gór. Dwa razy kierowca zatrzymywał wóz, aby przepuścić kierdel owiec, drepczący na pastwiska po drugiej stronie krętej drogi. Za pierwszą beczącą gromadą jechał na traktorze młody człowiek do złudzenia podobny - tak przynajmniej uznała Tyler - do Seana Connery'ego u zarania kariery. Nie wiadomo, czy kierowca też dostrzegł podobieństwo, ale widząc minę Tyler w lusterku, uśmiechnął się z pełną aprobatą. Na widok hotelu urządzonego w starym zamku, Tyler aż jęknęła z zachwytu. - To pani pierwszy zamek? - spytał kierowca z nutą rozbawienia w głosie. Tyler tylko przytaknęła. Z wrażenia straciła mowę. Wjazdu do zamku strzegły potężne wrota, jak przed wiekami. Zdawała sobie sprawę, że kierowca w duchu podśmiewa się z jej cielęcego zachwytu i pewnie zastanawia się, dlaczego wszyscy przybysze zza oceanu 12
tracą głowę na widok czegoś tak zwykłego jak zamek, których przecież pełno w całej Szkocji. A Tyler patrzyła urzeczona i oniemiała. Wnętrze okazało się równie wspaniałe jak mury. Grube kotary okalały okna w kamiennych wykuszach. Portier wziął walizkę i poprowadził Tyler szerokimi schodami, wyłożonymi grubym kobiercem, na piętro. Do apartamentu wiodły wielkie, rzeźbione dębowe drzwi. Pierwszą rzeczą zaś, którą Tyler zobaczyła w środku, było ogromne łoże pod baldachimem. Z wrażenia aż się zachwiała. Dała napiwek i wreszcie została sama, napawając się pięknem komnaty. Pod jedną ścianą stała olbrzymia stylowa szafa z litego drewna, pod drugą komoda z epoki z mnóstwem szuflad. W antykwariacie w Nowym Jorku jedno i drugie kosztowałoby krocie. Łazienka miała chyba więcej metrów niż salon Tyler w Nowym Jorku. Na ścianie - dwie marmurowe umywalki, w kącie nowoczesna kabina prysznicowa, a pod ścianą na wprost - rozłożysta wanna o rozmiarach, których nie powstydziłby się niejeden basen w nowojorskich rezydencjach. Widok był tak zachęcający, a po podróży Tyler czuła się tak nieświeżo, że natychmiast odkręciła kurki z gorącą wodą. Czekając, aż wanna się napełni, postanowiła zapoznać się z zawartością walizki, którą portier postawił na stojaku w nogach łoża. Uniosła wieko i aż jęknęła z wrażenia. W środku nie było rzeczy, która kosztowałaby mniej niż parę tysięcy dolarów - wszystko, co Nowy Jork ma do zaoferowania klientkom, które nie Uczą się z pieniędzmi i mają naprawdę wielce śmiały gust. Na samym wierzchu leżała suknia typu „mała czarna”. Mała w sensie bardzo dosłownym. Skrojono ją z tak skąpego skrawka materiału, że z powodzeniem można by ją zapakować w pudełko po papierosach. Pod nią leżały równie skąpe sweterki z kaszmiru, minispódniczki z delikatnej wełny i tuzin cienkich jak mgła czarnych pończoch. Niżej para spodni znanej włoskiej firmy z kosztownej wełnianej tkaniny. Jeden rzut oka wystarczał, aby stwierdzić, że na figurze będą wyglądały wyśmienicie. Nigdzie ani centymetra luzu. Kolekcja obuwia składała się niemal wyłącznie ze szpilek. Niemal, bo była jeszcze para eleganckich botków z kategorii tych, co lepiej wyglądają, niż się noszą. Na samym dnie, pod całą resztą garderoby, Tyler znalazła jeszcze zwiewną koszulkę nocną z karminowego jedwabiu i szlafrok, a ściślej rzecz biorąc, peniuar do kompletu. Zafrasowana, raz jeszcze ogarnęła wszystkie sztuki ułożone teraz na łóżku. Razem kosztowały zapewne więcej, niż wynosiła jej roczna pensja, choć krawcy zużyli na całość mniej materiału niż na jej trzy kostiumy, które nosiła do biura. Postanowiła, że najpierw się wykąpie, a potem wrzuci na siebie ubranie z podróży, poszuka w okolicy jakiegoś sklepu i kupi coś sensownego, w czym będzie mogła się pokazać. Tak zdecydowała, choć... Wzięła do ręki karminową koszulkę i peniuar. Trzeba przyznać, że Krissy ma jednak, gust. Jest to być może gust panienki do towarzystwa, ale w najlepszym stylu i z najlepszego towarzystwa. Przeszła do łazienki, zakręciła wodę, nalała płynu do kąpieli i zaczęła się rozbierać. Gdy została w samej bieliźnie (białej, bawełnianej, bez żadnych ozdób), rozpuściła włosy. Lustro zaparowało od gorącej wody, więc przetarła je ręką i przyjrzała się sobie uważnie. 13
Nie należała do kobiet, które określa się mianem pięknych, ale była przystojna i miała tego świadomość. Określenie „szykowna” odnosiło się do niej w całej pełni. Miała znakomitą karnację, dbała o cerę, aplikując sobie stosowne porcje kremu nawilżającego i na dzień, i na noc, a do tego delikatny makijaż z odrobiną mascary na rzęsach i dyskretnym podkreśleniem oczu. Usta ledwo pociągnięte jasną szminką. Wiedziała, że one właśnie stanowią jej największy atut, i wiedziała tez, że przy ostrzejszej szmince mężczyźni zaczynają na nią spoglądać tak, jakby interesowało ich zupełnie co innego niż sprawy z zakresu jej specjalności zawodowej. Zdjęła przepaskę, rozpuszczając włosy. Sięgały ramion. Jeśli cokolwiek w jej wyglądzie kwalifikowało się jako piękne, to właśnie włosy. Nieraz słyszała pełne zazdrości westchnienia: „Chciałabym mieć takie włosy jak ty”. Mieniły się barwą kasztanu z jaśniejszymi pasmami. Fryzjer, u którego się czesała, mawiał, że gdyby tylko udało mu się wynaleźć sposób na powielenie tego wyjątkowego koloru, byłby najbardziej wziętym mistrzem nożyczek i grzebienia w całym Nowym Jorku, co Tyler kwitowała skromnym uśmiechem. Włosy były przy tym gęste i mocne, a końcówki sięgające ramion w naturalny sposób układały się w pyszne loki. Dawno już przekonała się, że jeśli chce, aby traktowano ją poważnie, jak przystało na osobę wykonującą szacowny zawód, musi ukrywać włosy. Sczesywała je więc od czoła i starannie chowała pod kapeluszami. Wiedziała, że tak trzeba, bo jeszcze w college' u co śmielsi młodzi ludzie szeptali jej na boku, co zrobiliby z jej wspaniałymi włosami, gdyby tylko otrzymali taki przywilej. Wtedy obcięła się na krótko, co niestety nie rozwiązało problemu, a przeciwnie, jeszcze bardziej go pogłębiło. Z krótką fryzurą budziła bowiem jeszcze więcej uwagi niż z długimi włosami - uwagi, na której jej nie zależało i której wcale sobie nie życzyła. Zapuściła więc włosy na nowo, a gdy odrosły, zawsze starannie je upinała. Rozpuszczała tylko w wyjątkowych, a więc bardzo intymnych sytuacjach, gdy była z kimś, z kim pozostawała w naprawdę bliskich stosunkach. Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Speszyła się, jakby przyłapano ją na czymś wysoce niestosownym. Tymczasem pukanie rozległo się jeszcze raz, głośniej i niecierpliwiej. Ubranie, które miała na sobie w samolocie, leżało na podłodze, mokre od wody lejącej się do wanny. Poszukała wzrokiem płaszcza kąpielowego. Bez skutku. Niczego takiego w łazience nie było. Gdy pukanie rozległo się po raz trzeci, skoczyła do sypialni, porwała z łóżka peniuar Krissy, ogarnęła się tyle, ile zdołała, i otworzyła drzwi. Mężczyzna, który się dobijał, nawet nie podniósł oczu znad pliku papierów, które trzymał w ręce. Był bez wątpienia przystojny, typ światowca. Tyler przyszło na myśl skojarzenie z Harrisonem Fordem i zdała sobie sprawę, że sama musi wyglądać dość dziwnie, z rozpuszczonymi włosami, w peniuarze, który przylegał do figury w sposób czyniący wyobraźnię absolutnie zbędną. Gość, kimkolwiek był, nie odrywał jednak wzroku od papierów. Wszedł do środka. - Czemu tak długo? - rzucił karcącym tonem. Nie liczył chyba na odpowiedź albo mu na niej nie zależało;; bo z miejsca zaczaj wydawać polecenia. - Zadzwoń do Larry'ego, żeby dał znać do Wallingforda, że jeśli nie dostarczą szpadli do dziesiątego, to poszukamy innego dostawcy. Wyślij fax do sklepu w Westehester, niech wezmą piły łańcuchowe ze sklepu w Portsmouth, tak żeby były na rano. 14
Wyrzucał z siebie słowa, nie podnosząc oczu, i Tyler zaczęła się zastanawiać, jak zareaguje, gdy wreszcie spostrzeże, że nie ma przed sobą Krissy. Wolała jednak nie sprawdzać, a tym bardziej tłumaczyć się ze swojej obecności, zwłaszcza że cała historia była po prostu śmieszna. Ciekawa jednak była, czy zorientowawszy się, nie każe wyrzucić Krissy z pracy. - Powiedz też Larry'emu, że nie chcę już więcej akcji firmy jego kuzyna. - Przełożył papiery. - Nie podoba mi się projekt witryny internetowej. Zadzwoń w tej sprawie do tej... jak ona się nazywa?... taka blondynka? - spytał, nie patrząc na Tyler. - Marilyn? - zaryzykowała. - Właśnie o nią mi chodzi. Zadzwoń do niej, niech przerobi projekty reklam, bo na tych, które przedstawiła, firma robi wrażenie starej, a nam zalety na przyciągnięciu damskiej klienteli, więc niech weźmie to pod uwagę. - Znów przełożył papiery. - Powiedz Jonathanowi, że liczby są w porządku, ale chciałbym dostać więcej danych na temat japońskiego sklepu. Niech przyśle więcej szczegółów. Zapamiętałaś? Wreszcie podniósł wzrok i Tyler zmartwiała. Wybuchnie? Odeśle ją najbliższym samolotem? A co pomyśli, widząc ją z rozpuszczonymi włosami i w karminowym peniuarze bardziej stosownym w domu schadzek niż w szacownym hotelu? Joel Kingsley - zakładając, że to był właśnie on - nawet nie drgnął. Najmniejszym gestem nie wyraził ani zdziwienia, ani zaskoczenia, jakby wydawanie poleceń kobiecie, której nigdy nie widział na oczy, było czymś zupełnie normalnym. Powinien przynajmniej zapytać, czy nie pomylił pokoi, pomyślała Tyler. A on milczał; najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi na pytanie, które postawił. Tyler speszyła się, ale błyskawicznie weszła w rolę. Skoro on nie dostrzega niczego niezwykłego w zaistniałej sytuacji, to świetnie, niech tak zostanie. - Zapamiętałam każde słowo - odpowiedziała z uśmiechem. - Nie żartuj. - Spojrzał na nią uważnie spod powiek, za którymi kryły się oczy o barwie głębokiego granatu. Tyler z uśmiechem powtórzyła słowo w słowo całą tyradę. Zawsze miała doskonałą pamięć. Wysłuchał bez komentarza, choć nie mógł nie zwrócić uwagi, że Tyler rzeczywiście powtórzyła dokładnie wszystkie polecenia. Rzucił tylko stos papierów na łóżko - wylądowały na czerwonym kaszmirowym sweterku - obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się na moment. - Mamy spotkanie z tym człowiekiem od kosiarek. Załatw wszystko, co powiedziałem, i za godzinę bądź w hallu. Nie wkładaj szpilek - dodał jeszcze na koniec i wyszedł. Przez chwilę Tyler stała jak zamurowana, po czym osunęła się na krzesło przy łóżku. Zauważył czy nie? - kołatało jej w myślach. Co to za człowiek, który słowem nie zareagował, widząc obcą osobę na miejscu swojej stałej asystentki? Dlaczego nie raczył zapytać o Krissy? Nie zainteresował się nawet, czy żyje. Chyba że Krissy zadzwoniła i uprzedziła go o wszystkim. Tak, pomyślała Tyler, wstając z krzesła, tak zapewne było. Przeszła do łazienki. Już miała wejść do wanny, gdy uświadomiła sobie, że ma tylko godzinę, a trzeba załatwić sprawy, które zostawił, i ogarnąć się przed wyjściem. 15
Z westchnieniem rezygnacji wyciągnęła korek. Patrząc, jak woda wiruje, spływając z wanny, myślała o tym, co usłyszała przed chwilą. „Załatw wszystko” - powtórzyła głośno, naśladując głos i ton Joela Kingsleya. Jedno tylko jest pewne - dobrze zrobiła, zostawiając Krissy w Nowym Jorku. Lepiej trzymać ją z daleka od tego człowieka. Tacy jak on zjadają młode panienki żywcem na śniadanie. Rozgoryczona, wróciła do sypialni, usiadła przy telefonie, przejrzała papiery, które zostawił, znalazła potrzebne numery i nazwiska. Gdy po godzinie Joel Kingsley zjawił się w hotelowym hallu, Tyler już tam czekała. Ubrana we włoskie obcisłe spodnie i kaszmirowy sweterek, wolała nie siadać. Stała zgarbiona, nie dlatego, że tak się zwykła nosić, lecz dlatego, że przy najmniejszym ruchu sweterek podjeżdżał do góry, odsłaniając pępek, i nie było na to rady. - Czy jest tu gdzieś sklep z konfekcją? - spytała w recepcji. - Przykro mi, ale w pobliżu niczego tak modnego pani nie znajdzie - brzmiała odpowiedź poparta wymownym spojrzeniem na pas golizny między dołem swetra a górą spodni. - Chciałabym kupić cokolwiek, żeby się jakoś... okryć - wyjaśniła tonem pełnym desperacji. - Szkoda byłoby tak pięknego widoku - odpowiedział recepcjonista, patrząc tym razem prosto w jej oczy. Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała, o czym mowa. - Bo... - zaczęła się tłumaczyć, ale speszona straciła wątek. Z kłopotu wybawił ją Joel Kingsley, który właśnie zszedł do hallu. Ale nie zatrzymał się przy niej, Bez słowa przeszedł do wyjścia. Nie poznał? No cóż, widział mnie tylko przez chwilę, pomyślała Tyler, gdy dobiegło ją gromkie pytanie, wypowiedziane niecierpliwym tonem: - Idziesz wreszcie czy nie? Ściskając w ręce torebkę i elegancką miniaturową aktówkę od Marka Grossa, którą też znalazła w bagażu Krissy, Tyler podreptała śpiesznie do wyjścia. Przed hotelem czekał samochód. Kingsley zdążył już wsiąść. Tyler wślizgnęła się na miejsce obok, a on nawet nie spojrzał. Studiował pilnie kolejny stos papierów, które trzymał na kolanach. Tyler nie wiedziała, jak się zachować. Czy lepiej milczeć i nie zwracać na siebie uwagi, czy coś powiedzieć. W końcu postanowiła zaryzykować, uznając, że nie ma niebezpieczeństwa, bo Kingsley i tak nie zareaguje. Nie zainteresowałby się nawet wtedy, gdyby mu raptem oznajmiła, że jest pokojówką z hotelu. - A więc - zaczęła - co pan kupuje? - Dzieła sztuki - odparł, nie podnosząc oczu znad papierów. - Przepraszam, co? - Dzieła sztuki - powtórzył głośniej, jakby uznał, że nie dosłyszała. - Ach, rozumiem. - Całą drogę w samolocie zastanawiała się, jak będzie wyglądało ich pierwsze spotkanie. Jaka będzie jego reakcja, gdy zorientuje się, że ma przed sobą obcą osobę? Czy mistyfikacja zezłości go. czy może rozbawi? Rozważała rozmaite scenariusze. Jednego tylko nie przewidziała - braku jakiejkolwiek reakcji, absolutnej, perfekcyjnej obojętności. 16
I to ją irytowało. - Dzieła sztuki? - powtórzyła. - A konkretnie? - Piękne przedmioty, od uchwytów do szuflad, po łazienkowe wieszaki na papier toaletowy. - Wieszak na papier toaletowy jako dzieło sztuki? - Autentycznie się zdumiała. Podniósł wreszcie wzrok znad papierów i na nią spojrzał. - To chyba oczywiste, że Rockefellerowie sprawiają sobie inne wieszaki niż zwykły Smith albo Johnson. Zrewanżowała mu się spojrzeniem. Oczy rzeczywiście miał niezwykłe. Tak pięknych jeszcze nie widziała. Nic dziwnego, że dziewczyny traciły głowę na jego punkcie. Tylko że to bez sensu. Facet jest zimny jak góra lodowa. - Nie przyszło mi to do głowy. - O właśnie, mało kto na to wpada, a w świecie bogatych takie właśnie przedmioty mają swoją wartość. Dzieła sztuki na co dzień. Są w Nowym Jorku specjalne sklepy. Słyszałaś o nich? - Nie. - A właśnie. Sprzedaje się tam rozmaite drobiazgi, uchwyty i tak dalej, z całego świata. Wszystko piekielnie drogie, a wiesz dlaczego? - Pojęcia nie mam. - Bo płaci się za projekt, za kształt, za artystyczną myśl, bo są to dzieła prawdziwych artystów, dzieła sztuki, dla tych, oczywiście, których na to stać. I tym zajmuje się moja firma. Takich przedmiotów szukam po całym świecie. - Kingsley uznał wykład za zakończony i znów zagłębił się w papierach, jakby Tyler nie zasługiwała na dalszą jego uwagę. - A konkurencja? Ma pan konkurentów? Nie odpowiedział od razu, jakby się waha), tylko kącik ust uniósł mu się w ćwierćuśmiechu. - Gilmore's Home Supply - rzekł wreszcie, przekładając jednocześnie papiery. - Zaczęli zabiegać o damską klientelę i rozszerzyli ofertę o artykuły gospodarstwa domowego. - A pan, jak rozumiem; chce odebrać im rynek za pomocą artystycznych uchwytów do szuflad? - Jeśli wpadniesz na lepszy pomysł, to chętnie wysłucham - brzmiała odpowiedź wypowiedziana surowym tonem. - Nie omieszkam o nim panu opowiedzieć - potwierdziła równie zimno. Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała bez ruchu pośrodku swojego pokoju. Spędziła z Joelem Kingsleyem kilka dobrych godzin i... Nie chciała nawet o tym teraz myśleć. Najpierw potrzebowała drinka, mocnego, a nawet dwóch. Zaraz potem pragnęła zanurzyć się w gorącej kąpieli, nadrobić to, czego nie zdążyła przedtem, a jeszcze później... Ledwo przygotowała sobie szklankę, gdy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę. 17
- Och, Tyler, nareszcie jesteś - zaszczebiotała Krissy. - Dzwoniłam już chyba ze sto razy. No i jak? Zezłościł się, że mnie nie ma? Zamówił to, co chciał. - Jeśli o mnie chodzi, to czuję się dobrze - odparła Tyler sarkastycznie. - Och, przepraszam, chciałam oczywiście zapytać, ale przecież ty zawsze dobrze się czujesz. - Krissy zaśmiała się. - Umiesz dbać o siebie. - A on niby nie? Ten facet dałby sobie radę nawet na biegunie. Ale lepiej niech jedzie w tropiki. Jest tak zimny, że nie trzeba by klimatyzatora. W słuchawce zaległa cisza. - Tyler . chyba go nie polubiłaś? - odezwała się wreszcie Krissy wyraźnie rozczarowana. - Polubić? Jego? Czy nie widzisz, że ten człowiek odpycha każdą kobietę, którą posądza, że chciałaby się do niego zbliżyć. - Oczywiście! - wykrzyknęła Krissy. - Nie ma innego wyjścia, musi lak robić, bo wszystkie się w nim kochają. - Ale ty, Kristin Beaumont, chyba nie - wycedziła Tyler z całą powagą. - Nie wierzę, abyś mogła się zakochać w tym... tym... - Przerwała, nie znajdując odpowiednio mocnego słowa na wyrażenie tego, co myśli. - Opowiedz mi wszystko po kolei - zaszczebiotała Krissy, puszczając uwagę kuzynki mimo uszu. - Czy ta stara Delashaw też tam przyjechała? Widziałaś ją? - Najpierw powiedz mi, czy dzwoniłaś do niego, uprzedzając, że nie przyjedziesz i że będzie... zastępstwo. - Ależ skąd, do głowy mi nie przyszło. - Ton Krissy nie pozostawiał wątpliwości, że pytanie uznała za absurdalne. - No to już niczego nie rozumiem. Wyobraź sobie, że słowem nie odezwał się na mój widok, z miejsca zaczaj... - ...dyktować polecenia - dokończyła Krissy. - Ależ oczywiście, domyślałam się, że tak będzie. On ma tyle na głowie, że nie zwraca uwagi na drobiazgi. - Drobiazgi? Ludzka istota to dla niego drobiazg bez znaczenia? - Tylko wtedy, gdy jest kobietą, a w dodatku ładną, napytał, jak masz na imię? - Nie. Traktował mnie jak przedmiot. Dał mi papiery, wcisnął komórkę do ręki, kazał dzwonić, jakbym była robotem. Nie mógł okazać większej obojętności. W słuchawce znów zaległa cisza. - To znaczy, że mu się spodobałaś - szepnęła Krissy po dobrej chwili. - Uznał, że jesteś ładna. A w co byłaś ubrana? W moje rzeczy? W głosie Krissy zabrzmiały niebezpieczne nuty zazdrości. Tyler mogła mieć swoje zdanie na temat Joela Kingsleya, mogła uważać go za bufona, ale nie zapominała, że Krissy ma całkiem inną opinię. - A jak ty się czujesz? - zmieniła temat. - Był lekarz? - Tak, przyszedł wieczorem, przyniósł mi jedzenie, ale... czy ty przypadkiem się nie zakochałaś? - zapytała Krissy z lękiem. W pierwszej chwili Tyler nie zrozumiała, o kogo chodzi. - W Kingsleyu? - upewniła się. - Jak mogłabym się zakochać w tym... - Ugryzła się w język. Powstrzymała się przed użyciem mocniejszego słowa, żeby nie urazić uczuć 18
kuzynki. Krissy durzyła się w szefie, może nawet więcej, niż durzyła. - Ja miałabym się zakochać w Kingsleyu? To absurd. Sama przecież zauważyłaś, że nie jest w moim typie. Krissy odetchnęła z ulgą. Wiesz, jesteś bardzo do niego podobna. Równie ostrożna. Oboje boicie się zakochać, bo to mogłoby zmienić całe wasze życie. W pierwszym odruchu Tyler chciała rzucić słuchawkę, ale się opanowała. - Mam nadzieję - odezwała się, tłumiąc irytację - że nie mówisz lego serio. Ja jestem podobna do Kingsleya?! Ten człowiek nie ma żadnych uczuć. Trzeba go było dzisiaj widzieć. Byliśmy w pubie, w większym towarzystwie. Póki byli sami mężczyźni, śmiał się i bawił, ale gdy zjawiła się ładna dziewczyna, kelnerka, nabzdyczył się jak indor. - Pewnie wyczuł, że zwróciła na niego uwagę, nienawidzi umizgów, nie znosi, gdy się ktoś narzuca, a nawiasem mówiąc, ty powinnaś to doskonale rozumieć. Pamiętasz tego faceta, którego mama zaprosiła na święta dwa lata temu? Chciała, żebyś go poznała, a ty potraktowałaś go jak powietrze. Tyler zaczerwieniła się po uszy. Dobrze, że Krissy tego nie widziała. Do dziś nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego ów człowiek napawał ją takim obrzydzeniem. Był i przystojny, i inteligentny, i do wzięcia. Miał poczciwe oczy. Był pediatrą, dzieci go uwielbiały, musiał więc być naprawdę dobrym człowiekiem. A Tyler omijała go, jakby był zadżumiony. Za każdym razem, gdy próbował się zbliżyć, fukała tak. Że aż wszystkim robiło się przykro. - Już dobrze - rzuciła do słuchawki. Rozmowa zaczęła schodzić na niebezpieczne tory. - Nie mówmy o tym. A zresztą, czas już kończyć. Muszę wziąć kąpiel i chcę się położyć. Niewiele spałam ostatniej nocy. - Tylko nie zbliżaj się do niego - syknęła Krissy na pożegnanie. - Pamiętaj, że on jest mój. - I wszystkich dziewczyn z biura, bo wszystkie zwariowałyście na jego punkcie - dodała Tyler z życzliwą złośliwością. Pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Ale na sen nie miała ochoty. Była zbyt podniecona wydarzeniami dnia, a poza tym była przecież w romantycznej Szkocji, w prawdziwym zamku i w ogóle... Uśmiechnęła się do siebie, przecież to wakacje. Ze stylowego biurka pod ścianą wzięła kolorowy informator hotelowy. Może jest coś, co warto zwiedzić albo zobaczyć. Choćby sam zamek. Jak przeczytała, hotel urządzono w „nowym” zamku - w tej części, którą wybudowano, gdy zamczysko przestało pełnić funkcje warowni. Ale „stary” zamek też niedawno odremontowano i w ciągu dnia można go zwiedzać z przewodnikiem czy raczej przewodniczką, bo na fotografii ilustrującej tekst widniała młoda dama w stroju z epoki na tle tarcz i mieczy zdobiących którąś z zamkowych komnat. Tyler odłożyła broszurę, podeszła do szafy. Gdyby przywiozła własną garderobę, włożyłaby długą wełnianą spódnicę, białą koszulową bluzkę z bawełny i żakiet, ale w bagażu Krissy niczego takiego nie było. Wróciła w myślach do incydentu w pubie i do dziwnego zachowania Kingsleya. Demonstracyjnie odwrócił się od Ładnej kelnereczki, Tyler zaś traktował przez cały czas tak, jakby była powietrzem albo jeszcze gorzej, jakby w ogóle jej nie było. Jak to Krissy powiedziała? Że Kingsley zawsze tak reaguje na widok „ładnych” kobiet. - A, do diabła z nim - mruknęła, wyjmując z szafy czarne skórzane spodnie, a spośród sweterków w szufladzie wybrała moherowy różowy golf z długimi rękawami. Problem 19
tylko w tym, że znów okazał się skąpy jak wszystko, co Krissy spakowała do walizki. Znów więc będzie świecić gołym pępkiem. Obejrzała się w lustrze. Jak na trzydziestopięcioletnią staruszkę prezentowała się całkiem nieźle. Godziny ćwiczeń w fitness clubie nie poszły na marne. Brzuch plaski jak należy, a tyły... też jeszcze ujdą. Najważniejsze że nie spełniło się ponure proroctwo matki, że po trzydziestce to, co stanowi przedłużenie pleców, zaczyna zwisać po kolana jak, nie przymierzając, rzadkie ciasto. Włożyła adidasy, ale biel kłóciła się z czernią skórzanych spodni, zdecydowała się więc na czółenka. Wybrała najniższy obcas, jaki był w kolekcji, lecz nie miała już śmiałości spojrzeć w lustro. Wiedziała, że gdyby ujrzała siebie w tak skomponowanym stroju, nie wyszłaby z pokoju. W recepcji zapytała o drogę do starej części zamku i o to, czy można zwiedzać zabytkowe komnaty bez przewodnika. Dyżurny oświadczył najpierw, że już jest po godzinach, gdy jednak zobaczył minę Tyler, zmienił zdanie. - Może jednak coś się da zrobić - powiedział, wyjmując ze schowka klucz. - Proszę za mną. Otworzył ciężkie dębowe drzwi prowadzące do starej części zamku i wpuścił Tyler do środka. - Niech pani zwiedza i proszę się nie krępować. Może pani zapalać wszystkie światła, pomyślą, że to sprzątaczka i nikt nie będzie pani przeszkadzać, tylko przy wyjściu proszę zgasić. Serce Tyler zabiło mocnej na myśl, że dane jej będzie samej wędrować po wiekowych komnatach i obcować z historią. Nawet jak czegoś dotknie, to nikt nie powie, że nie wolno. - Dziękuję panu, nie wiem, jak się odwdzięczę. - Naprawdę? Niech pani pomyśli - odparł recepcjonista tonem, który nie miał nic wspólnego z zawodową uprzejmością. Chwilę trwało, nim Tyler zrozumiała aluzję. Pomogło łakome spojrzenie, jakim młody człowiek ogarniał pas gołego ciała między sweterkiem a górą obcisłych spodni. W pierwszym odruchu chciała obciągnąć kusy moher... ale zrobiła coś zupełnie innego. Wyprostowała się jak nigdy i kokieteryjnym uśmiechem odpowiedziała na zaczepkę: - Pomyślę.... Gdy uświadomiła sobie, jak się zachowała, zlękła się, że młody człowiek zaśmieje jej się w twarz. On tymczasem obrzuci! ją przeciągłym spojrzeniem. - Będę czekał - rzekł, zamykając za nią drzwi. Jeśli jeszcze przed chwilą Tyler czuła do siebie obrzydzenie, to minęło bezpowrotnie, gdy została sama. Rola femme fatale była jej zawsze obca, kokieteria też, teraz jednak... No cóż, pięknością może nie jest, ale brzydkim kaczątkiem też nie. Ścianę po lewej stronie zdobiła średniowieczna rycerska zbroja. Po przeciwnej stronie stała długa sofa przykryta kobiercem z długimi frędzlami. Mury pokrywała boazeria z ciemnego dębu. Tyler rozpuściła włosy. Oto jest sama w starym zamczysku, nikt jej nie widzi, więc nie musi niczego ukrywać. 20
Ale dziesięć minut później czar prysnął jak bańka mydlana. Szła właśnie korytarzem, oglądając obrazy i studiując szczegóły w hotelowym informatorze, gdy drzwi naprzeciwko otworzyły się z chrzęstem nieoliwionych zawiasów. W pierwszej chwili chciała ukryć się za kotarą - o tej porze goście hotelowi nie mają przecież tu wstępu. Joel Kingsley - on to bowiem stanął w otwartych drzwiach - był równie zdumiony jej widokiem jak ona. - Kogo ja widzę? A ty co tu robisz? Nie speszyła się. Był przecież wieczór, sprawy służbowe dawno się skończyły i nie musiała się tłumaczyć. - Mogłabym zapytać o to samo - odparła przekornie. - O tej porze nie wpuszcza się zwiedzających. - Zależy kogo. Dałem właścicielowi hotelu trzy traktory ogrodowe do testowania, więc mnie wpuścił. A ty, jak to sobie załatwiłaś? - spytał, wodząc oczami po odsłoniętym fragmencie brzucha. Przeniósł wzrok niżej, patrząc na obcisłości skórzanych spodni i buty na obcasie. Nie musiał nic mówić, i tak było oczywiste, o czym myśli. - Zwyczaj nie - odparła Tyler. - Nie powiem, że przez łóżko, bo z tym i owym załatwiałam sprawę gdzie indziej. A nawiasem mówiąc, że pańskie traktory ogrodowe nie są najwygodniejsze. Jeszcze mam ślad po dźwigni zmiany biegów. - Przesunęła ręką po plecach, jakby rozmasowywała bolące miejsce. - Porozmawiam z producentem - odrzekł Kingsley, a Tyler znów się wydało, że na jego twarzy zagościł cień uśmiechu. - Ale i tak masz szczęście, że nie dałem właścicielowi kosiarek do testowania. Mogłoby się skończyć znacznie gorzej. W najśmielszych wyobrażeniach Tyler nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek pozwoli sobie na lak frywolną konwersację. - Zapewne - odparła tym samym tonem i chciała coś jeszcze dodać, ale przerwała, słysząc jakiś ruch za kotarą. Spojrzała zaskoczona. Joel też zwrócił uwagę na dziwny dźwięk i nie namyślając się, odsunął zasłonę. Tyler aż jęknęła ze zdumienia. Podobno w zamku miało nie być żywej duszy. Za kotarą, w wykuszu przy oknie, siedział młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Sądząc po stroju, w zamku był u siebie. Ubrany był w białą lnianą koszulę i szkocką, wyblakłą od prania spódniczkę. Na nogach miał grube, ręcznie dziergane skarpety do kolan i trzewiki jak prawdziwy giermek. Tak autentycznego szkockiego stroju Tyler nigdy jeszcze nie widziała. - Ian McLyon - przedstawił się młodzieniec i skłonił lekko. Mówił gardłowym akcentem mieszkańca szkockich gór, trudnym do zrozumienia dla przybysza z innych stron. Był bez wątpienia przystojny - ciemne kręcone włosy i mieniące się głębokim błękitem oczy - i patrzył na Tyler tak, że bała się, iż zaraz się zarumieni. - Wydawało mi się, że o tej porze zamek jest nieczynny - odezwał się Joel dość nieprzyjemnym tonem, adresując tę uwagę do młodego człowieka. - Sądząc po stroju, nasz nieznajomy ma chyba większe prawo przebywać tu niż pan - zaprotestowała Tyler. 21
- Co do mnie, to umówiłem się z właścicielem - burknął Joel - i nie musiałem niczego „załatwiać” jak ty - dodał, opatrując uwagę takim spojrzeniem, że Tyler poczuła się jak unurzana w błocie, a młody człowiek parsknął śmiechem. - Oto prawdziwa miłość! - zawołał rozbawiony. - Nie jesteśmy... - energicznie zaprzeczyła Tyler, a dalsze słowa uwięzły jej w gardle. Perspektywa, że mogłaby stanowić parę z Kingsleyem, napawała ją niekłamanym wstrętem. - Oczywiście, że nie - zawtórował Kingsley. - A to wielka szkoda. - Ian uśmiechnął się. - Noc taka piękna. Spójrzcie na księżyc. Wymarzona noc dla miłości. Tyler zerknęła przez okno. Księżyc w pełnej krasie unosił się nad wzgórzami otaczającymi zamek, srebrząc je jak w bajce. Niżej i bliżej murów zamkowych rozciąga! się skomponowany na kształt koła ogródek z grządkami ziół i poidełkiem dla ptaków pośrodku. Na skraju rabat, na ławce, siedziała dziewczyna wpatrzona w zamkowe okna. - Twoja? - spytał Joel młodzieńca, wzrokiem wskazując na siedzącą na ławce postać. - Moja - odszepnął Ian z uśmiechem, a Tyler poczuła ukłucie zazdrości w sercu. Wzruszyło ją uczucie malujące się na obliczu młodzieńca. A gdyby tak ktoś miał się mienić na twarzy na dźwięk jej imienia - pomyślała i... Potrząsnęła energicznie głową, jakby ten gest miał usunąć niechcianą myśl. Obruszyła ją wymiana słów Joela z mło- dzieńcem. Istota ludzka to nie rzecz, którą ma się na własność, a ci dwaj tak właśnie mówią. Tak samo mawiali niektórzy mężczyźni na rozprawach rozwodowych, w których zdarzało jej się występować, i też ją to irytowało. Miała już wygłosić stosowną uwagę o męskim szowinizmie, ale ubiegł ją Ian. - Niestety, gniewa się na mnie - powiedział z rozbrajającą szczerością. - Czemuż to? - wyrwało się Tyler, zanim zdążyła pomyśleć. Kingsley zgromił ją wzrokiem. - To Znaczy... - zaczęte się usprawiedliwiać, ale zmieniła zamiar. - To znaczy - zaczęła jeszcze raz innym tonem - trudno mi uwierzyć, że można by się na ciebie gniewać. - Nie spojrzała na Kingsleya, ale czuła, że pała oburzeniem i że przy najbliższej okazji zwróci jej uwagę za niestosowne zachowanie. Będzie oburzony, że flirtowała z nieznajomym. - Dobra z pani kobieta, wie pani, jak pocieszyć strapionego mężczyznę - rzekł Ian z uśmiechem i obrócił się do okna. - Ale są takie sprawy, o których tylko my wiemy. - I znów przeniósł wzrok na Tyler. - A nie zechciałaby pani zanieść jej listu ode mnie? Mam coś ważnego do przekazania, ale... - Zawiesił głos i tylko bezradnie machnął ręką. - Rozumiem. - Tyler wyciągnęła dłoń w stronę młodzieńca. Chciała go dotknąć w przyjaznym geście, ale nie zdążyła. - Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pańska towarzyszka odda przysługę obcemu mężczyźnie? - Zwrócił się Ian do Kingsleya. - Będę panu ogromnie wdzięczny. - Nie musisz prosić o przyzwolenie. To nie jest mój narzeczony, tylko pracodawcą - pośpieszyła Tyler z wyjaśnieniem, zanim Kingsley zdołał otworzyć usta. Ian spojrzał zdumiony najpierw na nią, potem na Kingsleya. - Pańska pokojówka? - spytał takim tonem, jakby wyznanie kobiety było dlań szokiem. - Niezupełnie! - Tyler znów pośpieszyła z wyjaśnieniem. - Zgadłeś - rzekł Joel, wyraźnie rozbawiony. - Codziennie rano czyści mi toaletę. 22
Ian skinął głową z całą powagą, jakby nie zauważył, że Kingsley żartuje. Tyler obrzuciła obu spojrzeniem pełnym oburzenia. Męscy szowiniści - niby całkowicie obcy, a jakże łatwo znaleźli nić porozumienia. Ian, który nie opuścił swego miejsca przy oknie, podciągnął kolano pod brodę. Oczom Tyler ukazała się męska nogą w całej okazałości. Był naprawdę bardzo przystojnym mężczyzną, a teraz spod skarpety wyciągnął złożony arkusz papieru. Jednocześnie spojrzał na Tyler tak, jakby czytał w jej myślach. Zarumieniła się po uszy i w duchu udzieliła sobie nagany. Ubrała się jak idiotka i zachowuje się tak samo jak trzynastolatka na koncercie rockowym! Wzięła list z ręki Szkota. Papier był jeszcze ciepły. - Zaniesie pani? - upewnił się Ian. - Natychmiast - odparła, bezwiednie naśladując jego akcent, co jeszcze bardziej ją speszyło. Odchrząknęła, aby ukryć zmieszanie. Kątem oka dostrzegła przyganę na twarzy Kingsleya. - Ucałowałbym panią z wdzięczności! - zawołał Ian. - Ale okoliczności nie pozwalają - dodał, patrząc z rozbawieniem to na nią. to na Kingsleya. A teraz idźcie już. lej ojciec zaraz po nią wyjdzie. Ostatnie zdanie wypowiedział z żalem, Tyler miała ochotę zapytać, na czym polega cały problem, i zaoferować swoją pomoc. Na studiach chodziła na ćwiczenia, których przedmiotem było rozwiązywanie i łagodzenie sporów, więc może... Ale Joel ujął ją pod ramię i dość stanowczo skierował do drzwi. - Śpieszmy się - powiedział. - Trzeba dostarczyć ten list, zanim zjawi się ojciec i zabierze córkę do domu, a zresztą oboje z łanem powinni już być w łóżkach - podkreślił młody wiek obojga kochanków. - Co to znaczy „śpieszmy się”? - Tyler wyrwała ramię z objęć Kingsleya. - Nie przypominam sobie żadnych wspólnych zobowiązań i nie życzę sobie żadnego „my”. - Poszukała wzrokiem Iana, aby mieć świadka, ale chłopiec zasunął już kotarę i zaszył się w swojej samotni przy oknie. Za drzwiami, w które skierował ją Joel, zaczynały się kręte jak w baszcie schody. Joel znalazł kontakt, zapalił światło, przepuścił Tyler przodem. Zaczęli schodzić po kamiennych stopniach wytartych przez tysiące stóp w ciągu wielu stuleci, ale jeszcze całkiem solidnych. Po chwili znaleźli się na zamkowym podwórcu. Noc wiała chłodem. Tyler zadygotała z zimna. - Gdybyś nie obnosiła się z gołym pępkiem, nie czułabyś chłodu - zauważył cierpko Joel, ale zdjął i podał jej swoją skórzaną kurtkę. Tyler spojrzała na niego, zdumiona opiekuńczym gestem, a w myślach podsumowała lekcję, jakiej udzielił jej właśnie los: korzysta się męskich kurtek, gdy jest się na szpilkach, w skąpym sweterku i obcisłych spodniach, a na pewno nie dostępuje się tej przyjemności, nosząc obszerne wełniane spódnice i ciepłe blezery. 23
- Dzięki. - Otuliła się szczelnie wygrzaną od jego ciała kurtką. Zrobiło jej się przyjemnie i miło, czego wszakże nie miała zamiaru obwieszczać Kingsleyowi. Gdy uśmiechnęła się do siebie, odwróciła się, żeby tego nie widział. W milczeniu przeszli przez dziedziniec do ogrodu. Dochodzili do ławki, gdy dziewczyna nagle zerwała się z miejsca. Wyglądało, jakby chciała uciec - tak przynajmniej pomyślała Tyler, ale nieznajoma zgięła się wpół i trzymając się oparcia ławki, zaczęte wymiotować. - A więc wiadomo już, na czym polega problem młodej pary - rzekł Joel półgłosem. Tyler puściła uwagę mimo uszu, ruszyła na pomoc, ale dziewczyna powstrzymała ją gestem. Trwała jeszcze chwilę w półskłonie, po czym wyczerpana usiadła ciężko na ławce. Zmęczenie, drugi nieomylny znak ciąży, pomyślała Tyler, a głośno spytała, czy może w czymś pomóc. Młoda kobieta miała delikatne rysy i coś takiego w sobie, że Tyler chętnie przygarnęłaby ją do siebie jak dziecko, utuliła, pocieszyła i zaprowadziła do domu. - Nie, dzięki - brzmiała odpowiedź, wypowiedziana szorstkim szkockim akcentem, a po chwili dziewczyna podniosła głowę, spoglądając w stronę zamku. Tyler podążyła za jej wzrokiem. Kilka rozświetlonych okien, ale tam, gdzie siedział Ian, panowała nieprzenikniona ciemność. Mimo to Tyler miała ochotę pomachać mu ręką. Wiedziała, że chłopiec wypatruje w mroku. Nie uczyniła jednak żadnego gestu. Zajęła się nieznajomą. - Znam się trochę na takich sprawach, może mogłabym pomóc - zaproponowała. Dziewczyna jakby nie słyszała. - Ma pani list? - spytała zmęczonym głosem. Tyler westchnęła z rezygnacją. Trudno, nie jej kraj i nie jej sprawa. Oddała przesyłkę. Dziewczyna otworzyła list drżącymi rękami. Niecierpliwie zaczęła czytać, a po jej policzkach popłynęły łzy. Tyler zrobiło się żal nieznajomej. Taka młoda i taka nieszczęśliwa. Jest jeszcze dzieckiem, a już nosi w sobie zalążek nowego życia. Dramatu dopełnia fakt, że jej ojciec nie toleruje ojca dziecka, które niebawem przyjdzie na świat. Raz jeszcze Tyler zaoferowała się z pomocą, ale dziewczyna pokręciła głową, jakby wyłowiła w nocnej ciszy coś, czego ani Tyler, ani Joel nie słyszeli. - Musicie już iść - szepnęła z trwogą. - Ojciec zaraz tu będzie. - A może powinniśmy zostać, porozmawiać z nim. Mam pewne doświadczenie, w takich sprawach... Ach! - Tyler zakrzyknęła z bólu, gdy Joel chwycił ją mocno za rękę. - Nie wtrącaj się. Widzisz przecież, że panienka wcale sobie tego nie życzy - rzekł stanowczym głosem. - Idziemy. - Nikt mi nie będzie rozkazywał - syknęła Tyler, próbując wyrwać się z uścisku. - Proszę, niech państwo jut idą - ponagliła dziewczyna. - Gdy ojciec zobaczy mnie z wami, będzie jeszcze gorzej. Tej prośby Tyler nie mogła nie spełnić. Udało jej się wreszcie wyrwać łokieć z uścisku Kingsleya, spojrzała jeszcze na nieznajomą i bez słowa, ścieżką między grzędami ziół, ruszyła w stronę zamku. Nieszczęście jednak chciało, że po paru ledwie krokach obcas utknął w szczelinie między ceglanymi kostkami, którymi wyłożono alejkę. Jak niepyszna 24
stanęła w miejscu. Joel nie odmówił sobie uwag w rodzaju „a nie mówiłem”, ale przykląkł i uwolnił ja z pułapki. - Dzięki - powiedziała nieszczerze i z całą godnością, na jaką w tej krępującej sytuacji zdołała się zdobyć, ruszyła w dalszą drogę. Dochodząc do zamku, obejrzała się za siebie. Dziewczyny nie było. Miała już otworzyć drzwi, te same, przez które wyszli na podwórzec, ale zmieniła zamiar. Za późno na dalsze zwiedzanie, a co ważniejsze, Joel pewnie podreptałby za nią. Jak na jeden dzień miała go już po dziurki w nosie. - Idę spać - oznajmiła wyniośle. - Sama? - padło natychmiast pytanie, pełne udawanego zdziwienia. Tyler zawahała się, jak odeprzeć atak. Wybrała ironię. - Ależ skąd. - Machnęła wymownie ręką. - Zamówiłam cały zespół chłopców z kuchni do towarzystwa i zapas śmietany, by lepiej się bawić. - Najlepsza jest bita. Bita śmietana i seks idą zawsze w parze. Zwykła się nie nadaje. Tyler zmilczała. Nagle straciła ochotę na słowny pojedynek. W świetle księżyca Joel Kingsley wyglądał nader przystojnie. Bez słowa obróciła się na pięcie tak gwałtownie, że niemal straciła równowagę. Ale opanowała się i w milczeniu udała się w stronę hotelu, by wreszcie skryć się w zaciszu swego pokoju. - Jutro o dziewiątej! - krzyknął jeszcze Joel. - I tym razem nie zapomnij wziąć czegoś do pisania - dodał. Tyler nawet się nie obróciła. 3 Kolejny dzień w Szkocji Tyler zaczęła od ponownego dokładnego przeglądu garderoby Krissy w płonnej nadziei, że znajdzie jednak coś mniej awangardowego i mniej skąpego niż to, co miała na sobie wczoraj. Niestety, wybór ograniczał się albo do rzeczy, które niewiele osłaniały, albo takich, które nawet skrywały goliznę, ale przylegały do ciała tak ściśle, że i tak wszystko było widać. Robiąc dobrą minę do złej gry, zeszła do hallu. Kingsleya jeszcze nie było. - Powiedział, że się spóźni - poinformował dyżurny recepcjonista, inny niż wczoraj. - Spóźni? Parę minut czy parę godzin? - A tego nie powiedział. Tyler zerknęła na zegarek. Była dokładnie dziewiąta. Pomyślała, że może jest szansa, aby z kierowcą Kingsleya skoczyć do najbliższego miasteczka i kupić coś stosownego do ubrania, coś, w czym nie będzie świecić golizną. Pomysł dobry, ale.... - Przepraszam pana - przywołała recepcjonistę, który właśnie skończył rozmowę telefoniczną i odkładał słuchawkę - o której zaczyna się zwiedzanie zamku? - Właśnie teraz weszła pierwsza grupa. Jeśli pani chce się przyłączyć, to proszę. Idzie się.... - Znam drogę, dziękuję - rzuciła, popychając ciężkie dębowe drzwi. Pierwsza poranna grupa zwiedzających nie była liczna, wszystkiego trzy osoby, a wśród nich - co Tyler wcale nie zdziwiło - Joel Kingsley. Speszył się na jej widok jak uczniak złapany na wagarach. Udała, że go nie widzi. Stanęła obok przewodnika. 25