ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

Zaglada Hiroszimy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Zaglada Hiroszimy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 172 osób, 103 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 50 stron)

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI OGURA-TOYOFUMI ZAGŁADA HIROSZIMY | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 2 Okładkę projektował Jerzy Kępkiewicz Opracowanie polskie Maria Ziółkowska Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1959 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Do rąk Czytelników oddajemy wstrząsający dokument — relację profesora uniwersytetu w Hiroszimie, Ogura-Toyofumi, człowieka, który przeżył dzień 6 sierpnia 1945 roku. Tego dnia nad jego miastem pojawiły się trzy superfortece B-29. Jedna z nich, nazwana „Enola Gay”, zrzuciła bombę atomową. Bomba ta wybuchła. Printed in Poland Nakład 155.000 egz. Objętość: 2,8 ark. wyd., 2,5 ark. druk. Papier druk mat. VII kl. 70 g. Format 70x100/32 z Fabryki Papieru w Częstochowie Oddano do składu 16. III. 59. Druk ukończono 29. V. 59 Wojskowa Drukarnia w Gdyni Zam. nr 280/C-14 z dn. 18. III. 59. Cena zł 5.- K-5

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 3 SPIS TREŚCI: OD AUTORA.....................................................................................................5 6 SIERPNIA, GODZINA 8.15............................................................................6 W DOLINIE ŚMIERCI ....................................................................................11 PRZYCHODZĘ DO UNIWERSYTETU .........................................................15U HUMIKO..........................................................................................................18 ODNALEZIENIE SYNA .................................................................................25 DZIECI HIROSZIMY ......................................................................................30 LITOŚCI, LITOŚCI..........................................................................................35 „BYĆ ALBO NIE BYĆ” LUDZKOŚCI...........................................................43 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM.......................................................................46

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 4 pusta strona

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 5 OD AUTORA Jestem jedną z ofiar pierwszej na świecie bomby atomowej, która padła w Hiroszimie dnia 6 sierpnia 1945 roku o godzinie 8.15. W owej chwili straciłem cały swój dobytek i wyniki wieloletnich badań naukowych. Straciłem także ukochaną żonę, z którą przeżyłem trzynaście lat. Mimo to jestem człowiekiem stosunkowo mało poszkodowanym. Wiele tysięcy rodzin w Hiroszimie spotkał los znacznie okrutniejszy: zostały unicestwione. A ja przecież i dzieci moje przetrwaliśmy. Ponieważ jestem zdania, że obowiązkiem moim jest zrelacjonować swe przeżycia ludziom, którzy nie poznali jeszcze bomby atomowej, w roku 1948 wydałem drukiem niewielką książkę pt. „Listy do zmarłej żony”. Była to pierwsza pod okupacją amerykańską publikacja na ten temat. Później na życzenie pewnej gazety przerobiłem ją, znacznie skracając, i opublikowałem w prasie pod umyślnie sensacyjnym tytułem „Z trupem żony”. Rzecz nabrała rozgłosu. W roku 1954 pan Tanaka Sadami, mój przyjaciel, przetłumaczył ją na esperanto i przedstawił esperantystom całego świata. W ten sposób rozeszła się książka na obu półkulach. Ostatnio doszło do mojej wiadomości, że pani Maria Ziółkowska, polska pisarka, zamierza opracować na podstawie moich relacji książkę w swoim języku ojczystym. Z głębokim zadowoleniem wyrażam moją zgodę. W obecnym czasie, kiedy głosy nawołujące do zaprzestania eksperymentów z bronią nuklearną stają się głosami światowego sumienia, pragnę, aby jak najwięcej łudzi poznało prawdę o nieszczęściach Hiroszimy, pierwszego miasta na świecie zniweczonego bombą atomową. Fakt, że z moimi relacjami zapozna się Czytelnik polski, sprawia mi szczególną satysfakcję. Jestem gorącym przyjacielem Polaków. Od dzieciństwa, od czasu kiedy „Quo vadis” Sienkiewicza, mistrza literatów świata, dotarło do moich rąk, obdarzam Polskę sympatią i najżyczliwszym zainteresowaniem. Historia Polski, jej zwycięstwa i klęski w wojnach głęboko wryły mi się w duszę i natchnęły podziwem dla polskiego żołnierza. Kończąc pragnę wyrazić pani Marii Ziółkowskiej serdeczne podziękowanie za podjęty trud nad spolszczeniem i udostępnieniem mojej książki polskiemu Czytelnikowi, a panom Tanaka i Kurisu-Kei za to, że zechcieli łaskawie przedstawić mnie pisarce. 31 maja 1958 r. OGURA-TOYOFUMI profesor uniwersytetu w Hiroszimie

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 6 6 SIERPNIA, GODZINA 8.15 Znów nadchodzi 6 sierpnia. Nieznośna jest dla mnie sama myśl o tym. Od tamtej okropnej chwili minęło już pięć lat. Pięć lat, a doznania wydają mi się całkiem świeże, dopiero co przeżyte. Cierpienie bowiem nie uległo niestety kojącemu działaniu czasu. Widzę i czuję wszystko, jak by to było wczoraj. Piętnaście po ósmej rano... Zwykła godzina przychodząca regularnie każdego dnia i zwykle położenie wskazówek zegara o tej porze. A nawet tego nie mogę znieść. Nieuleczalne przewrażliwienie? Być może. Ale gdy czasami przypadkowo oczy moje napotkają wskazówki ułożone na tej właśnie godzinie, serce we mnie lodowacieje. Wtedy, w owym pamiętnym momencie, znajdowałem się na ulicy, w odległości czterech kilometrów od centrum wybuchu. Wracałem akurat z porannych zajęć. Było pogodnie. Nagle blask potwornej błyskawicy, niby wybuch zapalonej magnezji nagromadzonej w ogromnych ilościach, rozświetlił całe niebo. Odruchowo padłem na środku chodnika, a równocześnie z błyskawicą poczułem się jakby oblany ukropem od stóp do głowy. Potem zaś nastąpiła absolutna, szumiąca w uszach cisza. Po kilku sekundach — przypuszczalnie po kilku sekundach, bo nie wiem dokładnie — zagrzmiał potężny odgłos: ,,Do-o-ong”! I w tej samej chwili zgniotła mnie, całe moje ciało, nawałnica ciężkiego powietrza. Po czym znowu nastała cisza. Tymczasem koło mnie działy się rzeczy przedziwne. Nie straciłem bynajmniej przytomności. Od razu stwierdziłem, że na ciele nie mam ran ani oparzeń. Uniosłem głowę. Zwróciłem twarz ku zachodowi, spojrzałem w stronę Hiroszimy. Na letnim niebie, jakoś dziwnie ciemnoniebieskim, nabrzmiewały ogromne pióropusze białej mgły. Białym słupem rosły w górę z zadziwiającą szybkością i u szczytu rozpierzchały się na boki. Górna część owej mgły przybrała niebawem kształt kapelusza jakiegoś gigantycznego grzyba, dolna zaś stanowiła drgający i olbrzymiejący bezustannie pień. Wszystko to było w ciągłym ruchu, zmieniało kształt, barwę i oświetlenie. Wspaniałe widowisko! Imponująca defilada mgieł i świateł na scenie wielkiego nieba. Powstałem. „Bomba? Bomba zapalająca? Wybuch prochowni?” — nasuwały mi się domysły. Pośpiesznie przekartkowałem w swojej głowie stronice wiadomości wojskowych. Daremnie: nic przydatnego nie znalazłem. Ruszyłem chwiejnym krokiem przed siebie, oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Na ulicy spotkałem człowieka. Był to prawdopodobnie wieśniak mieszkający gdzieś w pobliżu.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 7 — Co to było? — zagadnąłem go niemal bezwiednie na temat niepojętego wydarzenia. — Widziałem trzy nadchodzące B-291 — oświadczył przerażony i pobiegł dalej nie zatrzymując się ani na chwilę. Nie mogłem w to uwierzyć, gdyż owo ,,do-o-ong” nie było podobne do charakterystycznego huku detonacji. Straciłem umiejętność rozumowania, rwały mi się wątki logiczne domysłów. Nie pojmowałem nic. W odległości mniej więcej kilometra od miejsca, w którym stałem, znajdował się dom mojej najmłodszej siostry. Mimo oszołomienia przypomniałem to sobie i postanowiłem pójść do niej w nadziei, że tam, bliżej miasta, dowiem się czegoś konkretnego. Droga, którą miałem iść, była nowa, szeroka i prosta. Wiodła aż do Hiroszimy. Wyszedłszy na nią zauważyłem z najwyższym zdumieniem, że stojące po obu stronach domy są rozwalone niby słabe budowle po jakimś straszliwym tajfunie przewyższającym siłą wszystkie dotychczasowe. Zerwane i poskręcane dachy, zdruzgotane drzwi, ziemia usłana szkłem wybitych szyb. Pokrwawieni mężczyźni wynosili z rumowisk lamentujące kobiety i rozwrzeszczane dzieci. — Co się stało? — pytałem gorączkowo. Nie odpowiadano. — Od szyb... — ktoś wreszcie wyjąkał. Nic mi to nie wyjaśniło. Poszedłem więc dalej. W miarę jak zbliżałem się do miasta i po obu stronach drogi gęstniała zabudowa, płacz dzieci, przekleństwa mężczyzn i bolesne zawodzenie kobiet rosły w hałas nie do opisania. Z ogłuszającego zgiełku wyłuskiwałem mimo woli wyraźniejsze okrzyki: — Ratunku! Ratuuunku! — Mamo! Boli! Aaaa! — Gdzie apteczka? Bandaże! Prędko! Spojrzałem w niebo: piękne mgły kłębiły się ciągle. A drogą od miasta ku mnie wlokła się procesja dziwacznych postaci. Mężczyźni i kobiety w europejskich lub japońskich ubraniach zetlałych od ognia, zeszmaciałych. Boso albo w getao, niektórzy tylko w jednym bucie. Twarze zniekształcone opuchlizną, ciała ociekające krwią. Półnagie niewiasty w szczątkach bielizny, obojętne zupełnie na swój nieprzyzwoity wygląd, a chyba i los. Okaleczę ni mężczyźni dźwigający ciężko rannych lub toboły z ocalałymi resztkami mienia, w pocie czoła ciągnący wózki z rzeczami, teczki, rowery. Tu i ówdzie strzęp ludzkiego ciała, niezdolny, zdawałoby się, do żadnego ruchu, pełza z rozpaczliwym uporem za gromadą, choć nie nadąża. Jedni przeciągali wolno, w grobowym milczeniu, inni wśród krzyku i trwogi. Błędne spojrzenia zjaw tego makabrycznego korowodu ślizgały się nieprzytomnie po wszystkim. 1 Czterosilnikowy bombowiec amerykański, tzw. „superforteca”

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 8 W tym samym czasie — jak się później dowiedziałem, w podobnym pochodzie, sąsiednią szosą, wlokła swe poszarpane ciało moja biedna żona. Chwilami miałem wrażenie, iż postradałem zmysły albo że przeżywam sen, który nagle minie, zniknie. „Bomba czy może prochownia wysadzona w powietrze?” — powtarzałem w duchu po raz setny, usiłując zmusić się do trzeźwego myślenia, ale dochodziłem tylko do truistycznego stwierdzenia: ,,W każdym razie był to wielki wybuch”. Nie stać mnie było w tej godzinie niepojętej grozy na oryginalniejsze domysły. Zaczepiałem ludzi idących od strony miasta. Wypytywałem, co się stało. Nie wiedzieli. A jeśli, to nie więcej niż ja. — Wybuch — odpowiadali niektórzy. — Gdzie? — pytałem. Mówili coraz inaczej: a to przed stacją w Hiroszimie, a to koło uniwersytetu, a to w Danbara, to znów gdzie indziej albo w kilku miejscach na raz. Uznałem za niemożliwe, aby tyle bomb w różnych punktach padło jednocześnie. Najbardziej prawdopodobny wydawał mi się fakt wysadzenia prochowni, o której nie wiedziałem, gdzie jest położona. Ale jaki związek z tym miałyby owe trzy B-29, wspomniane przez wieśniaka, pierwszego mego rozmówcę? Im więcej rozmyślałem, tym mniej jasna była dla mnie sytuacja. Kiedy dotarłem do domu swej siostry, właścicielki sklepiku z artykułami pierwszej potrzeby, zaskoczył mnie żałosny wygląd budynku. Chociaż dom ten stał w oddaleniu około trzech kilometrów od centrum wybuchu, został całkowicie zdruzgotany. Dach, ściany, podłogi, schody, okna — izby i fundamenty — wszystko zmieszane w jedno rumowisko, jakby zakręcone, skotłowane przez trąbę powietrzną. Nigdzie żywej duszy. Absolutna martwa cisza. Przeszukałem dobrze znane zaplecze domu i znalazłem rodzinę w schronie przeciwlotniczym. Teściowa i dziecko siostry nie były ranne. Ona sama zaś przebywała na sąsiedniej ulicy podczas wybuchu i oto teraz wróciła właśnie okulawiona, zbroczona krwią, w złachmanionym odzieniu, ze spuchniętą twarzą i i ranami od poparzeń na całym ciele. O teściu i szwagierkach, którzy zajęci byli akurat w mieście przy ewakuacji domów, nie mieliśmy żadnych wiadomości. Niebawem wszakże jedna ze szwagierek, uczennica liceum, wróciła boso, półnaga, z czarnymi plamami na ciele. Patrząc na nią byliśmy nie mniej przerażeni od niej samej. — Boże! Co z tobą, dziewczyno? — Pożar! — jęknęła. — Straszny pożar w całej Hiroszimie! Otrząsnąłem się nagle z oszołomienia. Ogarnął mnie paniczny lęk o moich najbliższych. Mruknąwszy jakieś puste słowa pocieszenia co do losu starca i dziewcząt, pozostałych w płonącym mieście, wybiegłem jak szalony z domu siostry. Podążyłem w górę, do parku Hiżijama, położonego niedaleko stąd. Ten park to wzgórze do osiemdziesięciu metrów wysokie, oddalone o jakieś dwa

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 9 kilometry od centrum wybuchu. Postanowiłem z niego spojrzeć na ulice miasta, by później podjąć dalsze, odpowiednie kroki. Spotykałem po drodze domy zapadnięte, rozchwiane, ale nie spalone. To mnie trochę uspokoiło. Ale biegłem dalej co tchu... Na szczycie stanąłem jak wryty. Wstrząs, jakiego wtedy doznałem, nie da się z niczym porównać. Proszę mi wierzyć, iż nie znajduję słów dla wyrażenia tamtego doznania. Nie wiem, która była wówczas godzina. Może już południe, bo u siostry spędziłem dość dużo czasu. Z wierzchołka wzgórza widać było jak na dłoni centralne ulice Hiroszimy — całe koło o promieniu dwóch kilometrów wokół miejsca wybuchu. W tej dzielnicy miasta znajdowały się wszystkie prawie główne gmachy państwowe, wojskowe, instytucje publiczne, szkoły, banki, towarzystwa, magazyny, nie mówiąc o domach mieszkalnych. A także uniwersytet. Tak, uniwersytet, w którym była moja pracownia i prywatne mieszkanie, a w nim żona i dzieci... A tymczasem — o zgrozo! — Hiroszima była jednym wielkim polem czarnej, przepalonej ziemi. Nawet pogorzeliskiem nie można tego nazwać. Nic nie pozostało. Tylko płasko rozrzucone zgliszcza aż po widnokrąg. Zaledwie gdzieniegdzie sterczały kontury osmolonych budowli betonowych, wyglądających niby ciemne głazy nagrobne, u których podnóża pełgały tu i ówdzie czerwone języki ognia. Góry Koi, stanowiące zachodnią granicę miasta od strony Hiżijama, odległe stąd. o cztery kilometry, wydawały się teraz bliskie na sięgnięcie ręką. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie tylko zresztą mnie. Nie byłem tutaj sam. Wokół, na placu, gdzie stałem, roiło się mrowie osłupiałych „makabrycznych zjaw”, takich jak te, które spotkałem po drodze. Na ich widok i pod wrażeniem oglądanych skutków tajemniczej katastrofy zapomniałem chwilowo o żonie i dzieciach. Popadłem znowu w poprzedni stan oszołomienia. Począłem kręcić się wśród tłumu i dopytywać, co zaszło. Spoglądali na mnie w ponurym milczeniu. Nikt nie odpowiadał. Kołując natknąłem się na młodego oficera. Zdawało mi się, że to jeden ze zmobilizowanych studentów. — Panie! — zawołałem. — Co się właściwie stało, na miłość boską? Oficer długo taksował mnie badawczym wzrokiem. W tych dniach Hiroszima, jedno z niewielu miast nie uszkodzonych jeszcze bombami, była siedzibą Sztabu Generalnego Drugiego Korpusu dla „ostatecznej walki we własnym kraju” i stanowiła mózg wszystkich działań japońskiej armii. Nic więc dziwnego, że właśnie w Hiroszimie bardzo pilnie wystrzegano się szpiegów. Zauważywszy, że oficer nie ma do mnie zaufania, przedstawiłem mu natychmiast legitymację służbową, gdzie wyszczególniony był mój tytuł naukowy i stanowisko. Oficer przejrzał moje dokumenty i złagodniał trochę na twarzy. — Ja też skończyłem przyrodę — powiedział, a po chwili milczenia dodał: — Przypuszczam, że to była bomba atomowa. — Bomba atomowa? — wyjąkałem.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 10 Na jakiś czas obezwładniła mnie trwoga i zdumienie. Przypomniały mi się wszystkie naraz opinie i przepowiednie na temat straszliwego wynalazku: bomba wielkości pudełka zapałek zniweczyłaby górę Hużi. W tym stwierdzeniu zamknąłem szatańską treść wielu reminiscencji. Powtórzyłem je oficerowi. — To potworne! — zakończyłem. — Potworne! — Tak — odparł głosem pełnym rozpaczy — ale wojna się przez to skończyła... Chciałem jeszcze powiedzieć parę słów, coś mi jednak zawyło w sercu i skurcz zacisnął gardło.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 11 W DOLINIE ŚMIERCI Patrząc ze wzgórza parku Hiżijama na grób Hiroszimy, straciłem wszelką nadzieję co do losu żony. i dzieci, chociaż siłą woli starałem się zachować optymizm. Ale zdecydowany w każdym wypadku odszukać zgliszcza swego domu, zszedłem w dół. Wtedy nieoczekiwanie spotkałem swoją szwagierkę mieszkającą u stóp wzgórza. Stała z dwojgiem dzieci na ulicy koło kupy gruzu. Przez łachmany prześwitywało jej ciało pokryte czarnymi plamami, spocone, mokre, jakby oblane wodą. Patrzyła wzrokiem nieprzytomnym, zdawała się mnie nie poznawać, choć stanąłem przed nią i wziąłem ją za rękę. Dostrzegła mnie dopiero wtedy, a raczej usłyszała, gdy uderzony nieobecnością jej najstarszego dziecka, zagadnąłem nerwowo: — A gdzie Ecuko? Załamała się wtedy i wybuchła płaczem. Długo nie mogłem jej uspokoić i wydobyć z niej wyjaśnień. Kiedy udało mi się to wreszcie, usłyszałem następującą historię: Rano, wypatrując swego męża, a mojego brata, prała w kuchni. Córka jej, Ecuko, uczennica szóstej klasy szkoły powszechnej, pozostawała akurat domu z powodu choroby. Bawiła się w pokoju, podczas gdy jej rodzeństwo — na dworze. Tak zaskoczyła ich błyskawica i eksplozja. Dom runął z łoskotem przywalając nieszczęsną Ecuko. Matka straciła do cna głowę. Dziwnym trafem ruiny jej nie przygniotły. Wypadła na dwór do dwojga młodszych dzieci. Ale wnet zelektryzował ją rozpaczliwy krzyk Ecuko: — Mamusiu! Ratunku! Mamusiu! Boli! Matka rzuciła się w gruzy rozbrzmiewające okropnym skowytem córki. Z szaleńczą zaciekłością poczęła odwalać rumowisko gołymi rękoma, dopingowana coraz straszniejszym krzykiem dziecka: — Ratunku! Sama również jęła wzywać pomocy. Ale daremnie. Nikt nie nadchodził. Nikt nawet może nie słyszał. Wszystkie bowiem bez wyjątku domy leżały w ruinie i wszędzie działy się okropne rzeczy. Mimo to zrozpaczona matka nie ustawała w wysiłkach. Kalecząc o gruz ręce i nogi, brocząc krwią i nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo, usiłowała odwalić rumowisko. Na próżno! Małej Ecuko nie było nawet widać. — Ogień! Ogień! — wołano wkoło. Dym i płomienie buchały z wielu miejsc zburzonego domu. Gruzowisko ulicy roiło się rozwrzeszczanymi ludźmi uciekającymi w panice ku wzniesieniom parku Hiżijama.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 12 — Ratunku! Mamo! Mamo! — wyła Ecuko. — Idę do ciebie! — odpowiedziała strasznym głosem matka. Kłamała. Śmiertelnie blada, z obłędem w oczach, chwyciła dwoje młodszych dzieci za ręce i wyciągnęła je na ulicę. Czepiały się jej podartego odzienia, opierały z płaczem na pół obłąkane ze strachu. Przemocą wepchnęła je w tłum odrywając od siebie zaciśnięte kurczowo rączyny. — Uciekajcie z ludźmi jak najdalej! — krzyczała. — Niedługo po was przyjdę! Ciżba ogarnęła maleństwa i porwała je z sobą. Matka zaś wróciła ratować kwilącą coraz słabiej a rozpaczliwiej Ecuko. — Mamo! Mamo! Mamo!... Rozdzierający krzyk ginącego dziecka dodał matce sił. Mimo że pożar objął już podwórze i całą ruinę, z desperacją odrzucała płonące belki, rozpalone cegły. Ale wnet ogień rzucił się i na nią. Zajmował odzienie, parzył ciało, odpychał, przemagał wolę. Gęsty dym dusił, oślepiał. Przesłonił wreszcie wszystko gorzką, czarną chmurą. Upadła raz, drugi, trzeci, podnoszona co chwila rozpaczą. Jej nieludzki krzyk zagłuszył słabnące skomlenie Ecuko. Zbroczona krwią, oślepiona, omdlała, runęła wreszcie w jakąś zdradliwą zapaść. Ocknęła się, gdy ktoś nagle szarpnął ją za ręce i wywlókł na ulicę dudniącą setkami stóp. Zerwała się i rzuciła na oślep razem z rwącą dziko rzeką ludzką, przejęta zgrozą i wspomnieniem młodszych dzieci, głucha już na ledwie słyszalne jęki brzmiące w kłębach dymu. — Mamo... Mamo... Krzyk ten zresztą zagłuszały inne, pełne jeszcze, przerażającej mocy: z każdego -zwału gruzów bezimienne ofiary wzywały daremnie pomocy. W ruinie kłębiły się ciała ludzkie płonące żywcem. Tłum uciekających nie zważał jednak na ich śmiertelną rozpacz, sam żądny ocalenia za wszelką cenę. Bratowa moja dotarła do parku Hiżijama i tu cudem prawie odnalazła w mrowiu ludzkim swoje młodsze dzieci. Zwęglone zwłoki Ecuko dopiero po kilku dniach zostały wydobyte ze zgliszcz przez jej ojca, mego brata. Opowiadanie bratowej pomnożyło we mnie lęk o moje własne dzieci i żonę. Lęk ten odjął mi zrazu siły i przytomność umysłu. Rychło jednak opanowałem go. Bez słowa pożegnania czy pociechy zbiegłem z góry, by podążyć do swego domu przy głównej ulicy — Hunairi. U wyjścia z parku Hiżijama uderzył mnie widok niezwykły, wstrząsający: stłoczyły się tu tłumy ludzi, a raczej bezładna masa ciał. Szosa, stoki gór parkowych — cała rozległa przestrzeń ogrodu i jego okolic — zasłane były tą masą: trupy i ranni, nadzy lub w strzępach odzieży, kobiety, mężczyźni, dzieci... Porozrywane lub spalone kadłuby, połamane kości, krwawe mięso ludzkie... Mokre, śliskie, błyszczące twarze, brzuchy, plecy, piersi, kończyny poodzierane były ze skóry, która zwisała płatami niby łachmany. Wśród leżących roiły się tak samo odarte ze skóry, czerwone zjawy, jęczące, słaniające się na nogach lub

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 13 pełzające, obłąkane z bólu i trwogi. Miejscami potworny zgiełk wybuchał nad tym polem śmierci i męki, miejscami martwe nad nim wisiało milczenie. Zdrowi, którzy ocaleli mimo powszechnego zniszczenia, biegali błędnie wśród leżących, szukając schronienia albo bliskich. Swoją rozpaczliwą ruchliwością potęgowali panikę i chaos. Z miasta wszystkimi możliwymi drogami ciągnęły strumieniem coraz nowe rzesze ludzkie, podobne do stłoczonego tu mrowia. Ludzie, których tu zastałem, chcieli widocznie schronić się tutaj, uważając park za miejsce nie zagrożone, i ledwie przybyli, padali z wyczerpania. Nikt chyba z tych nieszczęśliwców nie rozumiał istoty kataklizmu, a może nawet faktu, że zniweczył on Hiroszimę. — Co to było? Co to było? — dociekali daremnie przytomniejsi i mniej poszkodowani. Służba sanitarna, cudem zachowana lub zaimprowizowana wśród powszechnej katastrofy, wykonywała z samozaparciem. swe ciężkie obowiązki, zajmując się rannymi, których trudno było odróżnić od zmarłych. Pomagali jej zresztą ci, co znaleźli jeszcze w sobie dość sił na to. Oszołomił mnie widok potwornej męczarni. Długo stałem osłupiały wśród napierającego coraz gwałtowniej tłumu, który omal nie zdeptał leżących. Oprzytomniawszy z wolna, siłą woli starałem się uspokoić i nie patrzeć na konających. Ruszyłem w dół, do podnóża wzgórka, uważając, by nie stąpać po ciałach drgających w agonii lub znieruchomiałych. Z największym.wysiłkiem przeciskałem się wskroś zbitej ciżby, między leżącymi, potrącany i spychany z właściwej drogi. Często musiałem przystawać dla złapania tchu, a także z powodu tłoku. W pewnej chwili nadjechały dwa samochody ciężarowe — jeden z północy, drugi z południa. Słysząc warkot ich motorów cała masa leżących ludzi, którzy wyglądali na nieżywych, jęła się poruszać. Niektórzy zrywali się z ziemi, czołgali lub wlekli do aut i wdrapywali na nie, nadzy lub spowici w łachmany, podobni do osmalonych szczap. Był to mechaniczny, zwierzęcy odruch cielesnej masy ożywionej wolą ocalenia, żądza życia. Ciała natychmiast po wciśnięciu się do ciężarówki padały na jej pokład — istne nadpalone polana drzewa. Na nie zwalono inne tak, iż leżały jedne na drugich niby kawały mięsa w wozie rzeźniczym. Szoferzy ofiarnie pomagali tym, co nie mogli udźwignąć sami swoich kalekich członków. Niebawem wypełnione po brzegi, przeciekające strugami krwi samochody odjechały w kierunkach, z których przybyły. Mówiono, że pojadą do Użina, Nieszczęśliwcom było jednak obojętne dokąd: pragnęli tylko ratunku. „Co począć? Co począć?” — myślałem straciwszy znowu poprzednie, z takim trudem odzyskane zdecydowanie. Rozglądając się, teraz dopiero spostrzegłem, że liście drzew były zwarzone i przybrały barwę czerwonobrunatną: widocznie od gorąca spowodowanego wybuchem.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 14 Wszędzie w mieście podnosiły się jeszcze dymy i płomienie. Nasunęło mi się porównanie dotkniętej kataklizmem Hiroszimy z dnem płonącego piekła. Było to jedno wielkie dno raczej wulkanicznego krateru, otchłań, której ściany stanowiły góry na wschodzie i zachodzie, północy i południu. To jest więc Hiroszima I Średnica owego „dna krateru” ma przynajmniej cztery kilometry. Ilu ludzi miało siły dobrnąć do tamtych ścian, znaleźć ocalenie? Ilu zdruzgotanych, spalonych, uduszonych i dogorywających leży tu, w ponurej dolinie śmierci? Tysiące, tysiące, tysiące...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 15 PRZYCHODZĘ DO UNIWERSYTETU Zapadał wieczorny zmrok, gdy stanąłem w Koi przed stacją państwowej kolei żelaznej, na zachodnim krańcu miasta. Chociaż dziesięć co najmniej godzin upłynęło od początku katastrofy, miałem złudzenie, jak by czas zatrzymał się w biegu, i na przemian ulegałem nieprawdopodobnemu wrażeniu, ża od tamtej straszliwej chwili minęła cała epoka: tyle przeżyć zwaliło się na mnie, tyle potwornych w treści obrazów poraziło moje oczy, tyle doznań szarpało albo stępiało moje nerwy. Oglądałem jakby makabryczny film udźwiękowiony rozdzierającymi krzykami ludzi w rozpaczy i agonii. Po mimowolnym napatrzeniu się na dantejskie sceny rozgrywające się w rejonie parku Hiżijama nieprędko osiągnąłem tyle równowagi, ile trzeba na najbłahsze bodaj działanie. Począłem w końcu zastanawiać się jaśniej nad położeniem i wyborem drogi do mego domu na ulicy Hunairi. Najłatwiej byłoby mi pójść prosto. Ale na szlaku tym panował jeszcze pożar — kłębiły się dymy, gorzały, rozprzestrzeniały się i wybuchały coraz nowe płomienie. Postanowiłem iść północną drogą, przy której stał dom mojego brata, ojca biednej Ecuko. Poszedłem nią unikając większych gniazd ognia, klucząc między rozpryskami pożogi. Drogę zawalały spiętrzone kadłuby tramwajów, samochodów, wozów i wózków, płonące sprzęty domowe, rumowiska walących się wciąż domów, trupy ludzi, koni, bydła, psów, kotów... Te budowle, które nie runęły, bądź gorzały jak gigantyczne znicze, bądź stały poczerniałe, głuche, puste, zżegłe już całkiem, istne szkielety. Niektóre ruiny rozbrzmiewały jeszcze jękiem i krzykami: — Pomocy! Ratunku! Nie sposób jednak było spełnić te rozpaczliwe błagania. Zdawało mi się chwilami, że słyszę głos żony i dzieci, że wśród trupów widzę ich zmasakrowane zwłoki. Były to złudzenia wywołane skrajnym napięciem nerwów, rozognieniem strwożonej wyobraźni. Myśl, że mogą oni być w podobnym, jak ci nieszczęśliwi, położeniu, doprowadzała mnie prawie do obłędu. Zacząłem biec na oślep, po wariacku. Potykałem się, padałem na gruzach i nie zważając na nic pędziłem dalej. Zwolniłem z braku tchu dopiero nad rzeką Kjobaszi przebywszy ulicę Inari. Zbliżał się chyba przypływ morza, bo woda płynęła wysoko, niosąc mnóstwo trupów. Przeszedłem rzekę po ocalałych żelaznych elementach prowizorycznego mostu, w znacznej części spalonego i dymiącego jeszcze w niektórych miejscach. Na końcu mostu leżało kilka trupów jeden koło drugiego, wszystkie prawie całkiem nagie. Chcąc przejść, musiałbym stąpać po ich ciałach z powodu ciasnoty miejsca. Aby tego uniknąć, próbowałem odsunąć na bok nogą korpus zabitej

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 16 kobiety o ugiętych kolanach. Gdy mi się to nie udało, powtórzyłem próbę — tym razem ręką. Dotknąłem tych kolan. Dłonie jednak ześliznęły mi się z nich. Mimo przejmującego obrzydzenia ponowiłem swe usiłowania. Zauważyłem wówczas, że mięśnie goleni trupa były błyszczące i miały kolor obranego pomidora, skóra zaś poniżej kolan ściągnięta jak opadłe z ud pończochy; część tej skóry przylgnęła mi do dłoni. Omal nie krzyknąłem z przerażenia. Potknąłem się i upadłem. Zerwałem się jednak natychmiast. Skupiłem wszystkie siły i jakoś przepełzłem między trupami. Gdym powstał na równe nogi, poczułem się osłabiony, drżałem, miałem mdłości. Z największym napięciem woli opanowałem bezsilność. Dalej, za mostem, ludzkie i zwierzęce trupy zalegały ziemię coraz gęściej. Straszny był ich wygląd: podarta skóra, rozpadłe ciała, oczy wypchnięte z orbit, popękane brzuchy z wywalonymi na wierzch wnętrznościami, galaretowata, trzęsąca się miazga... Tu i ówdzie ciemniały skorupy hełmów żołnierskich z oderwanymi od tułowia głowami lub tylko częściami spalonych czaszek. Mimo oszołomienia i okropności sytuacji nie sprzyjających bynajmniej refleksjom, pomyślałem o straszliwej absurdalności wojny. Nie mogłem w tej chwili grozy mieć żadnego szacunku dla ludzi wykonujących ohydny proceder wojskowy. Nie myślałem wtedy o ich cierpieniach nie mniejszych niż nasze, często nie zawinionych, o narzuconym szare masie żołnierskiej śmiertelnym trudzie. Wulgarnym osądem przeklinałem wszystkich wojowników, ich życie, udrękę i śmierć: „Wojnę prowadzą żołnierze, Hańba im!” — Dzisiaj wiem, że to drwal ścina drzewo, a nie jego topór. Dostałem się wreszcie na Haczczobori i na ulicę Kami ja, gdzie cechy piekła, jakim uczyniono Hiroszimę, stawały się coraz bardziej a bardziej okrutne przerażające. Starając się nie rozglądać, podążyłem do uniwersytetu na ulicy Takanobaszi. Wszedłem na dziedziniec uniwersytecki przez bramę przyległej szkoły elementarnej. Panowała tu głucha, nie mącona niczym cisza. Zdawało się, że nigdzie nie ma żywego ducha. Tak jednak nie było. W jakimś zakątku obok schronu przeciwlotniczego spotkałem profesora W., pełniącego funkcje głównego kierownika obrony przeciwlotniczej na uczelni. Znalazło się też kilku urzędników. Była to nikła garstka w porównaniu ze zwykłym personelem, bardzo licznym. Większość tych, których teraz brakowało, poległa od wybuchu, inni zostali ranni i tylko niektórzy ocaleni rozproszyli się po katastrofalnym bombardowaniu. Dziw! Zabudowania uniwersytetu były w dość dobrym stanie. Ale dziedziniec, na którym uprawiano dotąd bataty i tykwy, przedstawiał obraz całko.. witego spustoszenia. Ziemia, opalona po wierzchu, wyglądała, jak by po niej przeszedł krótkotrwały pożar. Tyczki tykw rozrzucił gwałtowny pęd powietrza towarzyszący eksplozji. Same zaś owoce upiekły się w gorącu i były jeszcze ciepłe, a przede wszystkim zdatne do jedzenia.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 17 W roztargnieniu wysłuchałem relacji profesora W. o tym, co się tu działo. Zachęcony przez niego, zjadłem jedną taką „samoczynnie” upieczoną tykwę, która w zestawieniu z powszechnym zniszczeniem i chaosem mogła wydawać się dobrodziejstwem natury dla zgłodniałych rozbitków. Nie czas był jednak na rozważania. Myśl o rodzinie niweczyła we mnie każdą inną. Dochodziła godzina piąta. Odpocząwszy nieco zerwałem się i podążyłem na zachód. Za mostem Meiżi, na morzu, uwijało się wiele łodzi — wiosłowe, z żaglami, motorówki. Służba wodna i przygodni ratownicy wyławiali trupy pływające ławicami po wodzie. W miarę jak zbliżałem się do domu przy głównej ulicy — Hunairi, serce biło mi coraz gwałtowniej. Strach o najbliższych odbierał mi chwilami energię i jasność myśli w stopniu znacznie wyższym niż w czasie poprzednich upadków ducha. Na szynach tramwajowych linii Ebo, obok swego domu, ujrzałem długi na ćwierć bez mała kilometra szereg ludzkich ciał. Byli to ciężko ranni czekając na jakiś specjalny ambulans, a także dogorywający już bez nadziei ocalenia i zabici. Widok podobny do innych, które wstrząsały mną od rana. „Może moi są w tym szeregu” — przeszyła mnie myśl. Roztrzęsiony, zaglądałem w zmienione twarze, pilnie badałem ubiory, a raczej ich strzępy, i zniekształcone postaci. Nie tylko ja to czyniłem: mnóstwo ludzi snuło się wśród leżących i pochylało nad poszczególnymi ciałami. Jedni znajdowali swoich, inni zaś daremnie poszukiwali i błądzili oszołomieni, otępiali lub płaczący, w zupełnym milczeniu albo przeraźliwie rozkrzyczani. Nie wiadomo, co dla nich było lepsze: czy takie odnalezienie, czy zawód. Bo przecież panowała tu męka i śmierć, a gdzie indziej mogło być ocalenie. Jałowe spekulacje! Dnia tego w Hiroszimie królowała wszechwładnie śmierć i tylko od jej ponurego kaprysu zależały losy jednostek. — Może uszli w stronę Koi — powiedział ktoś koło mnie. Pod wpływem tych słów to samo pomyślałem o swoich najbliższych. „Tak. Może uszli w stronę Koi” — powtórzyłem w duchu. I ja nie wiedziałem, czy przypuszczenie to uspokaja mnie, czy zwiększa moją zgryzotę. Z uczuciem, złożonym z beznadziejności i otuchy, powlokłem się chwiejnie do Koi, jak lunatyk kierowany fatalną siłą.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 18 HUMIKO Nie znalazłszy żony i dzieci w przeszukiwanych miejscach, popadłem w skrajną depresję, w beznadziejność. „Nie ma rady — myślałem. — Nic nie pomogę... „niech się dzieje, co chce!” Odzyskiwałem wprawdzie chwilami ducha, ale na długie godziny traciłem go zupełnie. Zrywałem się do dalszych poszukiwań, by potem trwać w przewlekłej apatii. Ten ostatni stan był tak uporczywy, że całą noc znaczną część następnego dnia spędziłem bezczynnie u znajomego, pana Y., zamieszkałego w Koi. Nie miałem siły wrócić na wczorajszy szlak śmierci, zwątpiłem w celowość poszukiwań. Ale o godzinie siódmej po południu poderwał mnie na nogi obowiązek: musiałem pójść, mimo wszystko, do fabryki amunicji, by przeprowadzić prace ze zmobilizowanymi studentami. Poczucie obowiązku zdynamizowało mnie także do ponowienia prób odnalezienia rodziny. Wszędzie napotykałem straszliwie okaleczone trupy obok zwłok nietkniętych, o spokojnych twarzach, jakby uśpionych. Na szynach, nasypach, polach, na brzegach rzek, wierzchołkach wzgórz, w gruzach... O ile wczoraj wśród leżących ciał byli i żywi ludzie, chociaż wyglądali na zmarłych, to dzisiaj widziało się tylko martwych. Wyobrażałem sobie mimo woli najgorsze sceny ich cierpień przedśmiertnych. Nie mogłem pozbyć się tych wizji, aczkolwiek pomnażały one moją udrękę i przywodziła bezustannie na myśl los mej zaginionej rodziny. „Spaleni żywcem... Umarli z ran — klasyfikowałem. — Padli z wyczerpania i nikt im nie udzielił ratunku, bo przecież każdy w tym nieszczęsnym mieście stanął oko w oko ze śmiercią... Podeptał ich oszalały tłum zbiegów... Szukali ocalenia na wzgórzach: daremnie...” Walczyłem z sobą, ale w wyobraźni, wbrew woli, wtrącałem swoich bliskich w dolę podobną do tego, jaka była udziałem widzianych przeze mnie ofiar: Znęcałem się nad sobą, biczowałem wyobrażeniami coraz mniej odporny na nie mimo wysiłku opanowania nerwowości. Stacja Yakogaua była doszczętnie spalona. Za nią zgliszcza rozciągały się daleko, aż do północnych krańców dzielnicy. Opuściwszy torowiska kolei żelaznej, mostem Misasa wyszedłem na Kakuszima. Ta była prawie cała wypaloną ruiną i tylko w północnej części ocalały resztki przydymionej zieleni. Mrowiły się tu tłumy ludzi, przeważnie mieszkańców okolicznych wiosek. I oni szukali swoich bliskich, ogarnieni rozpaczą z powodu daremności wysiłków godną najwyższego współczucia.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 19 Patrząc na nich, silniej uświadamiałem sobie, w jak opłakanym położeniu jestem ja sam, a przede wszystkim dotkliwiej cierpiałem nad nie znanym mi losem żony mojej i dzieci. Powodowała mną dziwna, niepojęta moc, przeciwna wewnętrznej potrzebie: przerwałem poszukiwania najdroższych istot, a podążyłem do fabryki wytwarzającej przeklęte narzędzia wojny, skazanej już nieuchronnie na przegraną i znienawidzonej przeze mnie. Kierowałem tam pracą studentów. Szedłem machinalnie, zrezygnowany. Gdybym miał jeszcze nadzieję odnalezienia rodziny, może bym zawrócił i podjął na nowo poszukiwania... Niebawem przybyłem na plac Parad leżący na tyłach stacji Hiroszima, rozsiadłej już niemal na północno-wschodnim skraju miasta. Na tym rozległym obszarze i sąsiednich wzgórzach walały się stosy trupów podobnych do opalonych szczap, a między nimi snuło się mnóstwo ludzi zbiegłych z miejsc dotkniętych najstraszniej katastrofą i cudem chyba ocalałych. Widok był okropny, przytłaczający. Nowe wrażenia jednak nie tylko nie odebrały mi energii, lecz wzmogły ją. Przedzierając się mozolnie przez gruzy i tłumy ludzi, po godzinie stanąłem w fabryce. Zebrało się tu zaledwie pięciu studentów, chociaż zorganizowanych przedtem było pięćdziesięciu. Brakowało też profesorów J. i D., którzy powinni przy być wraz ze mną. Nie wiadomo, czy nieobecnych zarówno profesorów, jak studentów, można jeszcze zaliczać do grona żywych, jeśli wczoraj przebywali na obszarze Hiroszimy. W takim stanie rzeczy mobilizacja pracy urasta do rozmiarów nierozwiązywalnego wręcz zagadnienia. Tym bardziej, że garstka obecnych na posterunku ludzi nie była zdolna do poważniejszych wysiłków, złamana całkiem na duchu, zrozpaczona nieporównywalnym dramatem upadłego w gruzy miast W ogóle należało się dziwić, że ktokolwiek zajmował jakieś stanowisko. Wszedłem wraz ze studentami do jednego z pokojów przyfabrycznego pensjonatu. Wyczerpani do cna, padliśmy na krzesła niezdatni do żadnego zorganizowanego czynu. Długo siedzieliśmy nieruchomo, w milczeniu, z głowami zwieszonymi na piersi lub twarzami ukrytymi w dłoniach. Zmierzch, zadający wolno, potęgował ponury nastrój, w jaki pogrążyła się nasza gromadka rozbitków pozbawionych nadziei. Zamknąłem oczy. Ale wyobraźni nie mogłem przysłonić niczym. Pracowała na nieszczęście żywiej niż zazwyczaj. Tworzyła obrazy okropne i swoją piekielną wyrazistością graniczące niemal z jawą. Widziałem — po prostu widziałem — martwe twarz żony i dzieci, wykrzywione cierpieniem, odarte z skóry, podobnie jak twarze i ciała tych ludzi porażonych przez bombę atomową, których widziałem przemierzając ulice Hiroszimy. Było to nie do zniesienia. Otwierałem oczy, by rozproszyć potworne wizje. Ale widok złamanych towarzyszy, zniszczeń oknami i

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 20 jakaś niepojęta, przejmująca do bólu żądza zadumy, nie mąconej wrażeniami wzrokowy, zamykały mi powieki. Był wczesny wieczór, nie ściemniło się jeszcze całkowicie. Pomimo zamyślenia posłyszałem czyjeś słowa za oknem: — Czy jest tutaj profesor Ogura? Zerwałem się z krzesła. Wyjrzałem oknem. Zobaczyłem w półmroku studenta N., byłego mieszkańca pensjonatu. Jestem! — krzyknąłem, tknięty przeczuciem, ma on coś ważnego dla mnie do powiedzenia. — Czego pan sobie życzy? Pańska żona jest w Szkole Elementarnej w Huzu — odpowiedział z dołu. Oniemiałem. Minęła długa, chwila, zanim opanowałem wzburzenie i spytałem bardzo, bardzo cicho: — Czy... żyje? — Rana pani profesorowej wydaje się względne... lekka... Oparłem się o parapet. Znowu zamknąłem oczy, by łatwiej zebrać myśli. Student N. zrozumiał, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Chciał mnie uspokoić, zadośćuczynić mojej bolesnej i tchórzliwej zarazem ciekawości. Był na tyle uprzejmy, że nie czekał, aż do niego zejdę, lecz sam pofatygował się do mnie, do pokoju. — Panie profesorze — powiedział synowskim tonem — niech pan się nie martwi, jeżeli to dziś możliwe. Z pana żoną nie jest źle. — Dziękuję za wiadomość — rzekłem nie poznając własnego głosu. — Proszę opowiedzieć mi więcej... — Szukałem przyjaciela wśród rannych zakwaterowanych w Szkole Elementarnej w Huczu. Nagle usłyszałem głos kobiety leżącej na jednym z posłań, wzywający mnie po nazwisku. Był to głos pańskiej żony. Wahałem się dłuższą chwilę, czy spytać młodzieńca o rodzaj rany odniesionej przez moją małżonkę i ogólny stan jej zdrowia, ale nie miałem odwagi. Poprzestałem na jego pierwszej, podanej tylko dla pocieszenia mnie lub prawdziwej, lecz optymistycznej ocenie. — Leży tam mnóstwo rannych — oznajmił w końcu student. O dzieciach moich nic nie wiedział albo udawał, że nie wie. Troska o nie, a raczej straszny niepokój, nie pozwoliła mi radować się wieściami o żonie. Nie zwlekałem już więcej. Natychmiast opuściłem pensjonat zabierając z sobą czterech chłopców pracujących tutaj, którzy zgłosili swą gotowość udzielenia mi pomocy przy niesieniu noszy sporządzonych przez pana N. Do Szkoły Elementarnej w Huczu, położoną wśród gór, było stąd około czterech kilometrów. Przez znaczną część drogi pocieszałem się optymistyczną wiadomością studenta N.: „Skoro Humiko nie odniosła poważniejszego szwanku — mówiłem

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 21 obie — to i dzieciom chyba nie stało się nic złego”. Je później rozważania podważyły wszelką pociechę. „Wszak N. widziałby dzieci przy matce. Mógł żeby ich nie zauważyć? — myślałem coraz niespokojniej. — Dlaczego Humiko jest w Huczu? Przecież z naszego domu do tej wsi odległość wynosi ponad dziesięć kilometrów, a do Koi, gdzie jako jeszcze mieście pewniej można było znaleźć ratunek, najwyżej dwa kilometry. Gdyby rana była rzeczywiście lekka, to Humiko, niewiasta trzeźwa i przezorna, nie wsiadałaby do sanitarnej ciężarówki jadącej tak daleko, lecz dążyłaby do Koi, domyślając się, że tam jej będę ewentualnie szukał i że łatwiej tam o pomoc. Skoro nie interesowała się kierunkiem jazdy, stan jej musi być poważniejszy, niż to przedstawia N. w swojej trosce o mnie... A dzieci?” Dojmująca do głębi udręka niepewności, a chwilami najgorsza pewność — oto co opanowało mnie całkiem, dodawało mi sił lub odbierało je zupełnie, widziane po drodze okropności wzmagały fatalne uczucie. Wszędzie zniszczenie, śmierć, rozpacz... Do Tuczu było tak daleko, że choć nagliłem swych towarzyszy do pośpiechu, dopiero po paru godzinach doszliśmy do wsi. Na dziedzińcu szkoły płonął ogień. Rozpalili go rozbitkowie z Hiroszimy i gromadzili się wokół niego, podobni do mar. Zostawiwszy towarzyszy na zewnątrz budynku, sam z roztrzęsionym sercem wszedłem na znaną mi już od dawna salę, w której mieścił się wojskowy szpital polowy. Chorych tu było mniej niż w Koi przypuszczalnie z powodu znacznego oddalenia od miasta. Ale wyglądali oni podobnie jak tamci i cierpieli nie mniej. Przy słabym, chwiejnym blasku kilku świec ustawionych gdzieniegdzie ujrzałem kupę, po prostu kupę zmasakrowanych ciał. Przeszukałem salę raz — daremnie. Drugi raz to samo. Przechodząc po raz trzeci, wołałem żonę po imieniu: znikąd odpowiedzi. „Nie ma jej! Umarła Wyniesiona? Może ją wywieźli... martwą...” — musiałem coraz bardziej gorączkowo i ponawiałem wołania: — Humiko! Humiko! Humiko! Nagle usłyszałem jakiś cichy głos: — Ta pani była tutaj przed chwilą... U stóp moich leżała kobieta z obandażowaną głową i nogami. To były jej słowa. W ramionach trzymała dziecko. Sąsiednia mata była pusta, upstrzona białymi grudkami ryżu zgubionego znajdź w pośpiechu. Pochyliłem się nad niewiastą z niemym pytaniem w oczach. Pojęła od razu. Powtórzyła swą informację i dodała: — Pańska żona żyje. Jest tam — wskazała sąsiednią izbę. Wykrztusiłem w roztargnieniu podziękowałem i pobiegłem „tam”. W bawialni szkolnej, oświetlonej trochę ognia z otwartego pieca, leżało także kilka rannych osób. W lichym, migotliwym blasku można było jednak rozróżnić ich sylwetki.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 ”ZAGŁADA HIROSZIMY” 22 W jednej z nich wyczułem więcej, niż poznałem swoją żonę. Twarz jej była niewidzialna, spowita bandażami, tak samo ręce i nogi. Wiedziałem jednak, że to ona — moja droga Humiko... Przyskoczyłem żwawo do jej maty. W tej chwili chmura much z bzykaniem poderwała się znad posłania, choć to była przecież noc. — Humiko! — wyszeptałem zaciśniętym gardłem. To ja! Co z tobą, kochana? Milczała. Widziałem, jak nieruchoma, niby odrętwiała, przygląda mi się szeroko rozwartymi oczyma. Przeraziło mnie to jej milczenie, bezruch i dziwny wzrok. I ja teraz nie mogłem wyrzec słowa. Po długiej chwili Humiko powiedziała głucho, przerywanym głosem, jakby sama do siebie: — Wybuchła ogromna błyskawica... Może mi się zdawało... Potem, potem straciłam przytomność... Przed Hukuja... — Przed Hukuja? — szepnąłem automatycznie. Burzą przeleciały mi przez głowę wczorajsze widoki niby stokrotnie przyśpieszony film. Tak, tyle trupów i rannych widziałem przed Hukuja. Wstrząsnęło mną to wspomnienie. Rozejrzałem się: dzieci naszych tu nie było, ani jednego. Uczułem, że mi krew odpływa z twarzy. „Gdzie nasze dzieci?” — chciałem krzyknąć, ale milczałem nie chcąc mówieniem o nich dobijać żony. „Sama mi przecież powie — myślałem. — Nie może o nich nie wspomnieć, nie może...” Przywitaliśmy się płacząc. Pomimo bolesnego lęku o dzieci cieszyłem się z ocalenia Humiko. Jej rany wydały mi się niczym w porównaniu z ranami tych, których widziałem na mieście. Rozmawialiśmy chaotycznie i — o zgrozo! — ani słowa o dzieciach. Napawało mnie to męką bez granic. Jednakże nie pytałem, coraz pewniejszy, że zaszło coś złego. Czekałem na jej słowa o tym: na informacje, pytania, napomknięcia... Daremnie. Wraz z przybyłymi tu ze mną studentami zanieśliśmy Humiko do pensjonatu przy fabryce, zamienionego na szpital. W drodze żona miała dość sił, aby mi opowiedzieć historię, jaką przeżyła wczoraj i dziś, przez niespełna dwa dni. Było to dowodem, że stan jej nie jest ciężki. Słuchałem z ciekawością, chociaż myśl o losie dzieci, tak dziwnie przemilczanym, nie dawała mi spokoju i odrywała wciąż od opowiadania żony, pogmatwanego zresztą i pełnego huk. Tragicznego dnia, tzn. wczoraj, po moim wyjściu z domu Humiko udała się do siostry na Mijażima, aby naradzić się w sprawie schronienia w razie nieprzyjacielskich ataków lotniczych. Ale w drodze przypomniała sobie o jakimś niezbędnym sprawunku. Zawróciła więc na Haczczobori do magazyn Hukuja. Załatwiwszy ów sprawunek stanęła w kolejce i czekała na tramwaj. Ujrzała nagle oślepiającą błyskawicę i — straciła przytomność... Odzyskała ją po pewnym czasie, jak długim — nie wiadomo. Znajdowała się na ulicy Inaru, nad rzeką

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1959/17 OGURA-TOYOFUMI 23 Kjobaszi, w odległości 500—600 metrów od tamtego miejsca. Była w postrzępionym odzieniu, bez parasolki i torebki, ale nie czuła się źle, nie zauważyła bowiem jeszcze do tej chwili żadnych oparzeń na swym ciele (nic dziwnego: w tak krótkim czasie tego rodzaju oparzenia i rany nie zdążają się ujawnić). Zanim dała sobie sprawę z położenia, uciekające tłumy przechodniów porwały ją niby potężna fala na wschód. W drodze straciła siły i możność poruszania się. Została więc w jakimś domu przydrożnym. Tu męczyły ją wymioty. Uciekła stąd przed rosnącą szeroką pożogą. Potem znalazła schronienie w Szkole Handlowej Macumoto. Pożar wygnał ją i stamtąd. Ale rychło osłabła ponownie. Tak dalece, że osunęła się na ziemię. Dopiero auto ciężarowe przewiozło ją wieczorem do Szkoły Elementarnej w Huzu. Tu wystąpiły na jaw rany z niewidocznych dotąd oparzeń. Obejmowały tylko odsłonięte części ciała — kończyny i twarz — chyba dlatego, że „ czasie wybuchu bomby atomowej Humiko stała cieniu budowli, wśród ludzi. — Kiedy ujrzałam, co się ze mną dzieje — kończyła — że blisko śmierć, a koło mnie nikogo z rodziny, tylko trupy i konający bez ratunku i nadziei nieszczęśliwcy, ogarnęło mnie przerażenie, rozpacz, którą rady sobie dać nie mogłam... Dopiero sen, który mnie opanował wbrew mojej woli, oderwał mnie od rzeczywistości. Przespałam noc i kawał dnia. Gdy się obudziłam, ujrzałam pana N. w uniformie wojskowym. Ledwiem go poznała. Dalej wiesz... Przerwała, zmęczona długą opowieścią. Po chwili jednak dotknęła ręką czoła, jak by coś sobie nagle przypominając, jak by przytomniejąc po oszołomieniu, i spytała prędko: — Co się dzieje z naszym Kinżi? Osłupiałem. Pytanie jej spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Opanowując się jednak, zagadnąłem z pozornym spokojem: — Gdzie był Kindżi „wtedy”? — Zostawiłam go w domu?.. — O Boże! — krzyknąłem mimo woli, nieopatrznie. Spojrzała na mnie z przerażeniem. Zrozumiałem, że postąpiłem źle, wydając okrzyk pełen wzburzenia. Uśmiechnąłem się sztucznie. Chociaż sam żywiłem w tej chwili podobne jak Humiko uczucie, ze względu na jej stan nie objawiłem go, lecz spokojnie rzekłem: — O Boże! — powtórzeniem tego okrzyku, ale w innej tonacji, zbagatelizowałem poprzedni, p czym wyjaśniłem: — Nie ma się czego martwić Kinżi jest bezpieczny, bo ulica Hunairi nie została spalona. Humiko wzięła moje kłamstwo za dobrą monetę, Przytaknęła. Jej zachowanie się było dziwnie obojętne. — Tak — wyszeptała głucho i zamilkła nie dodając żadnych komentarzy ani pytań. Zdumiałem się: nie pytała, nawet o inne nasze dzieci, nie wspomniała nawet ich imion! Nie muszę wyjaśniać, że uznałem je wobec tego za zaginione, nie