ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Zemsta Rinaldiego - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :946.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Zemsta Rinaldiego - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Paula Marshall emsta Rinaldiego

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nie, nie zamierzam w najbliższym czasie wycho- dzić za mąż, bez względu na to, jak potężny jest kan­ dydat na oblubieńca. Bądź więc tak miły i nie poruszaj więcej tej kwestii, Beltraffio. Wysoko sobie cenię twoje opinie, mój kanclerzu, ale w tej sprawie samodzielnie podejmę decyzję. Elena, ostatnia z rodu de Carisendich i księżna Reg- giano, debatowała z Beltraffiem, swym przyjacielem i zaufanym doradcą, nad listem, który przesłał tego ran­ ka Giovanni degli Uberti, hrabia Burano. W owym pi­ śmie prosił, a raczej żądał, by za niego wyszła, utrzy­ mując, że ze względu na niepewną sytuację w Italii roku pańskiego 1460 jedynie on może zapewnić jej ochronę przed o wiele silniejszymi księstwami, takimi jak Flo­ rencja czy Mediolan, tylko czyhającymi, by podstępnie zaanektować jej niewielkie księstwo. Szczególnie znamienny był następujący passus z li­ stu hrabiego Giovanniego: Państwo pod rządami kobiety, jak niestety uczy nas historia, zazwyczaj pada ofiarą wszelkiej maści uzurpa-

torów. W zamian za twą rękę obiecuję ci, Pani, ochronę Reggiano przed zakusami innych państw. Gdy jednak odrzucisz moją propozycję, wątpię, czy Twoje księstwo zdoła zachować niezależność. - Innymi słowy - stwierdziła Elena, uśmiechając się nieznacznie - wilk próbuje uchodzić za łagodne jagnię. Hrabia Burano daje mi jasno do zrozumienia, że tak na­ prawdę to nie Florencja czy Mediolan, ale właśnie on zaatakuje nasze włości, jeżeli odmówię mu swej ręki. W żadnym razie jednak nie pozwolę nikomu na aneksję swego księstwa. I nie zamierzam poddawać się szanta­ żowi, który brzmi: małżeństwo albo zabór, zwłaszcza że w grę wchodzi mężczyzna, który jest tak wiekowy, iż mógłby być moim ojcem. Zdecydowanie więc prze­ ciwstawię się militarnym groźbom, bez względu na to, kto będzie je wygłaszać. - Rozumiem twoje stanowisko, pani - rzekł Beltraf- fio. - Zechciej jednak zauważyć, że głównodowodzący naszych wojsk jest już starcem szykującym się raczej na śmierć we własnym łożu niż na polu bitwy. Nato­ miast nasi nieliczni gwardziści, powołani do służby je­ szcze przez twego ojca, choćby z racji swego wieku nie byliby w stanie stawić czoła pułkowi Amazonek, nie mówiąc już o armii, którą bez przeszkód mogą wpro­ wadzić w nasze granice twoi wrogowie. Lecz jeśli rze­ czywiście zdecydowanie nie chcesz przyjąć propozycji hrabiego Burano, musisz jak najszybciej zatrudnić ja-

kiegoś liczącego się kondotiera, który dowodząc swoi­ mi oddziałami, za odpowiednie wynagrodzenie bronił­ by nas przed napastnikami. W innym wypadku powin­ naś, pani, raz jeszcze rozważyć propozycję hrabiego Giovanniego. Wygłosiwszy te słowa, Beltraffio skłonił się nisko i ruszył ku drzwiom, by pozostawić Elenę samą i nie sprawiać wrażenia, że próbuje ją do czegoś przymusić, choć w głębi serca żałował, że nie może sobie pozwolić na takie zachowanie. Jaka szkoda, że Reggiano nie przeszło w męskie ręce, a stało się dziedzictwem kobie­ ty. Co z tego, że posiadała wszelkie przymioty umysłu potrzebne władcy, o co tak sumiennie zadbał jej ojciec. To niedobrze, że księstwem Reggiano rządziła nie­ zamężna kobieta. A to, iż była wyjątkowo piękna, wy­ soka i foremnie zbudowana, nie miało w tej sytuacji nic do rzeczy. Elena, jak przystało na księżną bogatego pań­ stwa, zawsze nosiła wspaniałe suknie, a czarne, gęste włosy najczęściej ujmowała w srebrną siatkę. Ze swymi dużymi, ciemnoniebieskimi oczami i szlachetnymi ry­ sami twarzy zdawała się ucieleśnieniem anioła, jeśli ta­ kie istoty rzeczywiście gdzieś istniały. Dumny, wywa­ żony sposób bycia wywierał niezwykłe wrażenie na wszystkich, którzy się z nią spotkali. Ale mimo hartu ducha i determinacji, nie mogła poprowadzić wojsk do bitwy. Mogła za to wynająć kondotiera, by z Bożą po­ mocą wypełnił za nią to zadanie. - Dobrze więc - oznajmiła w końcu Elena. - Jeżeli

uważasz, że to dla nas najlepsze rozwiązanie, znajdź od­ powiedniego człowieka. Beltraffio ponownie skłonił się głęboko. - Pani, mimo że obawiałem się twojego niezadowo­ lenia, pozwoliłem sobie przewidzieć twą decyzję, wie­ działem bowiem, że jak zwykle odwołasz się do zdro­ wego rozsądku. Dlatego już zaprosiłem do naszego miasta słynnego wojownika, który jest gotów stawić się przed twym obliczem na każde żądanie. Elena spojrzała na niego w zdumieniu, po czym się roześmiała. - Obawiałeś się, Beltraffio? Od kiedy w ogóle oba­ wiasz się czegokolwiek, a już w szczególności mnie? Niezwłocznie wezwij, mój kanclerzu, twego najemnika, drżyj jednak, jeśli nie okaże się słynnym kondotierem. Chcę, by natychmiast zjawił się w tej sali. - Pani, ów dowódca, wraz ze swym poruczni­ kiem, już czeka na posłuchanie. Z góry mu zapowie­ działem, że jeśli podejmiesz decyzję, nie zniesiesz żad­ nej zwłoki. Elena ponownie się roześmiała. - A więc każ mu się tu stawić, stary przebiegły lisie. Już nie mogę się doczekać, by zobaczyć, kogo wybrałeś. Beltraffio podszedł do drzwi i zawołał szambelana. Podobnie jak jej ojciec, Elena zazwyczaj spotykała się ze swym kanclerzem w sali tronowej. Tutaj też zbierała się Rada Sześciu złożona z najbardziej szanowanych obywateli miasta, by obradować w kwestiach związa-

nych z racją stanu i zatwierdzać ważne dla księstwa de­ cyzje. - Nie zamierzasz mi wyjawić, do kogo zwróciłeś się o pomoc? - spytała Elena, gdy czekali na szambelana. Beltraffio uśmiechnął się pod nosem. - Wkrótce sama zobaczysz, pani. Lada chwila szam­ belan zaanonsuje jego przybycie - odparł Beltraffio ra­ dosnym tonem. Znał Elenę od dziecka i pod wieloma względami za­ stępował jej ojca od czasu śmierci księcia Reggiano, gdy księżniczka miała zaledwie szesnaście lat. Teraz była dojrzałą dwudziestolatką, o wyjątkowych przy­ miotach umysłu i niezwykłej dozie zdrowego rozsądku, wspólnie więc rządzili księstwem, zawsze prowadząc otwarte i swobodne dyskusje. - Pewnego dnia, mój Beltraffio, posuniesz się za da­ leko, i nawet fakt, że jesteś mym najstarszym i najwier­ niejszym sługą, nie uratuje ci skóry - oznajmiła Elena, lecz jej uśmiech wyraźnie wskazywał, że jedynie deli­ katnie go napomina i w żadnym razie nie wprowadzi w czyn swych gróźb. - Jestem pewien, że dziś nie zawiedziesz się, pani - odparł z tajemniczym uśmiechem, - Spotkanie z tym najemnikiem będzie dla ciebie równie interesujące jak dla mnie. Elena usiadła na tronie ustawionym na niewielkim podeście wyściełanym kobiercami. Sala przedstawiała się niezwykle okazale, poczynając od arrasów pokrywa-

jących ściany, a kończąc na sprzętach rozstawionych w komnacie. Całe wyposażenie świadczyło o znacz­ nym bogactwie księstwa, odwrotnie proporcjonalnym do jego rozmiarów. Ale właśnie owo bogactwo wzbu­ dzało w sąsiednich miastach-państwach jak najgorsze instynkty, więc nie tylko władca Burano dążył do za­ garnięcia skarbów Reggiano. Przodkowie Eleny zapewnili niepodległość swemu niewielkiemu państwu, a także znacznie powiększyli jego bogactwo, zakładając i prowadząc bank, który swym znaczeniem dorównywał bankowi rodu Medy- ceuszy, władającego Florencją. Skrzyżowane sztylety - herb Carisendich - skutecznie rywalizował z sześcioma pigułkami, stanowiącymi emblemat Florentyńczyków*. Gdy Elena rozmyślała nad tymi kwestiami, do sali wkroczył szambelan dworu. Paziowie otworzyli oba skrzydła drzwi, po czym szambelan zaanonsował do­ nośnym głosem: - Miłościwa pani, szlachetny i potężny kondotier, Marco Rinaldi, wraz ze swym porucznikiem, Lucą de Grimaldim, proszą o posłuchanie. Odsunął się na bok i stojący za nim mężczyźni weszli do sali, po czym skłonili się nisko przed Eleną. Księżna obrzuciła nowo przybyłych uważnym spoj­ rzeniem, szczególnie tego, który postępował przodem. * Ród Medyceuszy, którego nazwisko najprawdopodobniej wywodzi się od włoskiego słowa oznaczającego cyrulików (medici), pieczętował się sześcioma pigułkami (przyp. tłum.).

O dziwo, jego widok wprawił Elenę w prawdziwe zmieszanie. A więc ten... ten... olbrzym to Marco Rinaldi, po­ wszechnie znany jako Lis z Aquili. Kondotier, którego nazwisko w całej Italii stało się synonimem przebiegło­ ści i niezwykłego męstwa. Elena wielokrotnie słyszała o jego wyczynach, przypuszczała jednak, że skoro wszyscy nazywają go Markiem Lisem, jest drobnym mężczyzną niskiego wzrostu, najpewniej rudowłosym, jak zwierzę, od którego przybrał przydomek. Nic bardziej błędnego! Był najwyższym i najpotęż­ niej zbudowanym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. Wzrostem i muskulaturą przewyższał nawet jej nadwornego kowala, zwanego Wielkim Tommasem. Jego włosy miały miedziany połysk, oczy zaś były stalowoniebieskie i w niczym nie przypominały oczu li­ sa. Spojrzenie miał zimne i władcze. Silnie zarysowana szczęka i orli nos nadawały mu wyraz apodyktyczności, w ogóle cała jego postawa była iście królewska. Poru­ szał się i trzymał głowę niczym urodzony książę, choć wieść niosła, że podobnie jak słynny w Italii najemnik, sir John de Hawkwood, tak zasłużony dla Florencji, był synem angielskich wieśniaków. Jeżeli w istocie tak się miały sprawy, angielscy wieś­ niacy musieli się znacznie różnić od swych włoskich pobratymców. Chłopi żyjący na obrzeżach wielkich księstw-miast, żywiący się tym, co sami zdołali wyho­ dować na mizernych poletkach, w żadnym razie nie sły-

nęli z imponującego wzrostu i władczego, królewskie­ go sposobu bycia! Strój Rinaldiego również wprawiał w podziw, nie tyle zresztą szczególnym bogactwem, co wyrafinowa­ niem, całą swą kolorystyką nawiązywał bowiem do barw lisa. Na obrzeżu długiej do kolan tuniki widniały rdzawe kwiaty na złotym tle, buty zaś były zrobione z cienkiej skóry w kolorze ciepłego brązu, w których lśniły sznurówki ze złotej przędzy, doskonale harmoni­ zujące z pasem ze złota wysadzanym granatami. W stroju porucznika, choć rzecz jasna nie tak bogatym, również przeważały brąz i złoto. W jakiś czas później Elena dowiedziała się, że były to oficjalne barwy wojsk Rinaldiego. Teraz natomiast z niepokojem zdała sobie sprawę, że straciła rezon na widok tego wspaniałego wojownika, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzało, jak z satysfakcją zauważył Beltraffio. Ale ów wielkolud, zapewne przy- wykły, że swą obecnością może onieśmielać i przytła­ czać innych, wybawił ją z kłopotu, przemówił bowiem pierwszy: - O ile dobrze zrozumiałem twego kanclerza, pani, chciałabyś nająć me oddziały, gdyż obawiasz się najaz­ du ze strony potężniejszych sąsiadów. Przyznaję, że je­ stem zainteresowany ową propozycją, więc z najwięk­ szą ochotą omówię z twymi doradcami warunki zatrud­ nienia. Elena pomyślała, że mówił po włosku ze zdumiewa-

jącą biegłością i dwornością, szczególnie jak na wieś­ niaka i obcokrajowca. - Zaiste tak właśnie przedstawiają się nasze zamiary, messer Marcu - odparła. - Widzę, że mój kanclerz, szlachetny Carlo di Beltraffio, przedstawił ci w szcze­ gółach położenie Reggiano. Chciałabym podkreślić, że w obecnej chwili nie spodziewamy się żadnego nagłego ataku, jednak biorąc pod uwagę skomplikowaną sy­ tuację w Italii, nie możemy wykluczyć, iż w pewnym momencie któreś z sąsiednich księstw będzie chciało zająć nasze ziemie. Nie ulega też wątpliwości, że gdyby granic Reggiano strzegły wojska Lisa Rinaldiego, po­ tencjalni najeźdźcy zapewne zrezygnowaliby z planów aneksji. Elena była bardzo zadowolona, że tak szybko odzy­ skała równowagę i władczość tonu. Kątem oka spo­ strzegła, że stary Beltraffio kiwa z aprobatą głową, sły­ sząc jej słowa. - A więc świetnie się rozumiemy, pani. Moje oddzia­ ły w zupełności wystarczą do skutecznej obrony księ­ stwa Reggiano. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, iż ty, a także twoi doradcy, zdajecie sobie sprawę, że za moje usługi trzeba będzie sowicie płacić. Mówiąc to, Lis - na Boga, czemu cały czas w duchu nazywała go w ten sposób? - przybrał zadowolony z siebie wyraz twarzy, natomiast Elenę ogarnął niepo­ kój. Nie potrafiła wyjaśnić przyczyny tak niemiłych emocji, jednak nie umiała nad nimi zapanować. Może

dlatego, że nigdy przedtem nie spotkała mężczyzny, który wywarłby na niej tak dziwne wrażenie. Na dodatek wyczuwała w jego tonie pewną nutę protekcjonalizmu, co bez wątpienia wynikało z faktu, że był wytrawnym wojownikiem, ona zaś jedynie słabą kobietą, która według jego mniemania nigdy nie powin­ na władać tak bogatym księstwem jak Reggiano. - Cóż - odparła ostrym tonem. - Reggiano nie na­ leży do ubogich państw, jego władcy nie mają jednak zwyczaju przepłacać za świadczone usługi. - Niezwykle to roztropne - odparł olbrzym z chłod­ nym uśmiechem. - Ja natomiast zawsze spodziewam się najwyższego wynagrodzenia za swą służbę. Oboje więc poznaliśmy wzajemne oczekiwania, zanim wdali­ śmy się w poważne targi. Pozwolę sobie zaproponować, byśmy jutro, po tym, jak zasięgniesz opinii doradców, spotkali się raz jeszcze i spróbowali ustalić warunki satysfakcjonujące obie strony. Wiedz jednak, pani, że dysponuję oddziałami złożonymi z kilku tysięcy ludzi i spodziewam się znacznych profitów, jeżeli zgodzę się przejść pod twe rozkazy. Rozumiem też, że zechcesz wyznaczyć komisarza, który będzie cię reprezentował w czasie ewentualnych wojennych działań. Gała ta przemowa była bardzo rzeczowa, ale Elena skądinąd wiedziała, że taki charakter zazwyczaj przy­ bierały negocjacje pomiędzy kondotierami a ich przy­ szłymi suwerenami. Nie pojawiały się tam żadne ro­ mantyczne rojenia na temat rycerskich cnót. Zawierano

czysto handlową transakcję - w swej istocie niczym nieróżniącą się od transakcji przeprowadzanych w po­ siadanym przez nią banku czy interesów ubijanych na głównym placu targowym miasta. Wiedząc o potędze finansowej Reggiano, Rinaldi oczekiwał iście królew­ skiego uposażenia, tym bardziej że w odróżnieniu od większości najemników, słynął z bezwzględnej lojalno­ ści wobec swych mocodawców i powszechnie uchodził za wspaniałego stratega. Mimo to Elena nie mogła się powstrzymać od poku­ sy, by wstrząsnąć nieco obojętnością Marca Lisa wobec jej książęcego majestatu. - Zastanawiam się, messer Marcu, czemu nie starasz się zaciągnąć w służbę potężniejszych księstw, jak We­ necja, Florencja czy Mediolan, które mogłyby zapewnić ci zdecydowanie lepsze warunki niż te, na jakie może sobie pozwolić Reggiano. Nie zdziwiła się, gdy po tych prowokacyjnych sło­ wach Beltraffio jęknął nieznacznie, zapewne przerażo­ ny, że Lis natychmiast opuści ich księstwo i uda się do rzeczonych państw! Prawdę mówiąc, samą Elenę zdu­ miały jej własne słowa. Czemu, na Boga, traktowała ewentualnego poddanego w tak grubiański sposób? Przecież mogła zrazić go do służby na rzecz Reggiano, a przecież w Italii niełatwo było znaleźć dobrego kon­ dotiera, a akurat ten należał do najlepszych. Jednak Rinaldi wcale nie poczuł się urażony jej sło­ wami. Po raz pierwszy uśmiechnął się ciepło, a jego

twarde, zdecydowanie męskie rysy uległy niezwykłemu przeobrażeniu. - Pani, podziwiam twą otwartość i szczerość - od­ parł lekkim tonem. — Jeśli będziesz dalej postępować w ten sposób, na pewno szybko i bez problemu dojdzie­ my do porozumienia. Mój porucznik dyskretnie sztur­ cha mnie w bok, zapewne dlatego, bym ci przypomniał, iż wszystkie wspomniane przez ciebie państwa mają już na swych usługach kondotierów, podczas gdy Reggiano jest wciąż bezbronne. Czyż nie o to właśnie chodziło ci, mój Luco? - rzucił, odwracając lekko głowę. Po czym uśmiechnął się, lecz wcale już nie urokli­ wie. Teraz przypominał drapieżnika. Porucznik, cał­ kiem tym niezrażony, odparł beznamiętnie: - Rzekłeś, mój wodzu i władco. Luca de Grimaldi, wdzięczny w ruchach blondyn, był obdarzony szczególnym dwornym urokiem, które­ go zdecydowanie brakowało jego dowódcy. - Władco? - powtórzyła Elena odruchowo. Im dłużej patrzyła na Marca Lisa, tym bardziej onie­ śmielał ją samą obecnością. - Tak jest, pani - przytaknął Rinaldi. - Posiadam niewielkie miasto w Toskanii, co daje mi prawo do ty­ tułowania się władcą, choć w rzeczy samej me włości są nieznaczne i nie przynoszą dochodu. Podobna skromność, szczególnie wobec uprzedniej śmiałości, musiała zdumiewać. Beltraffio uśmiechnął się pod nosem tym samym uśmiechem, którym zwykł

obdarzać Elenę, gdy bywała zabawna, nieprzejednana w opiniach, czy też gdy się z nim droczyła. Kanclerz uważał, że Marco nosił wyjątkowo trafny przydomek. Przy tym wielce intrygował go sposób, w jaki księżna na niego reagowała. Nigdy przedtem nie widział, by ktoś zdołał wypro­ wadzić ją z równowagi, kompletnie też nie pojmował, co tak bardzo nią wstrząsnęło. Przecież często gościła na swym dworze Medyceuszy i członków rodu d'Este, a także wielu innych szlachetnie urodzonych arystokra­ tów Mediolanu, i nigdy nie zbywało jej na władczej pewności siebie. A oto wobec wywodzącego się z pleb­ su najemnika zatraciła swój osławiony rezon i zacho­ wywała się niczym nieśmiała panienka, jaką była do czasu śmierci ojca, po którym objęła dziedzictwo. Ten Lis musiał być rzeczywiście niezwykle przebie­ gły, jeżeli zdołał doprowadzić do podobnego stanu księżną Reggiano! Beltraffio porzucił swe rozważania i zdecydował się przemówić. - Messer Marcu, proponuję, byśmy spotkali się jutro po śniadaniu w obecności naszego skarbnika i komisa­ rza, żeby przedyskutować warunki twego zatrudnienia. Sugeruję też, byś wraz ze swym porucznikiem i przy­ boczną drużyną, która czeka przed murami twierdzy, zajęli kwatery w samym pałacu. Gdybyście bowiem, panie, rozlokowali się w pobliskich gospodach, ściąg­ nęłoby to kłopotliwe komentarze i domysły.

Marco skłonił się nisko. - Doskonale, mości kanclerzu. Będziemy zaszczy­ ceni, mogąc gościć w progach księżnej, czyż nie, mój Luco? Tym bardziej że wszelkie spekulacje na tym eta­ pie naszych negocjacji byłyby wysoce niepożądane, szczególnie gdyby nie udało nam się dojść do porozu­ mienia. Z drugiej strony jeśli osiągniemy kompromis, wówczas im szybciej świat się dowie, że zostałem twym kondotierem, tym lepiej dla sprawy, pani. - Oczywiście - odrzekła Elena, zdobywając się na stanowczy ton. Powoli oswajała się z widokiem potęż­ nego Marca Lisa. - Beltraffio omówi z szambelanem warunki twego zakwaterowania, panie. Chciałabym też zaprosić ciebie i twego porucznika na dzisiejszą wie­ czerzę. Mam nadzieję, że przy tej okazji zdołamy po­ rozmawiać w swobodniejszym tonie. Natomiast towa­ rzysząca ci drużyna zostanie umieszczona w koszarach gwardii. O to także zadba mój szambelan. W tak uprzejmy sposób Elena dała znać, że posłu­ chanie skończone. - Sługa uniżony, pani - powiedział Marco, skłonił się nisko i wraz z Lukiem poszedł za szambelanem, który miał ich zaprowadzić na kwaterę. W sali pozostało dwoje faktycznych władców Reg- giano. Księżna i kanclerz byli zdumieni, zaintrygowani i zaniepokojeni. Elena przemówiła pierwsza. - Czy możemy mu w pełni zaufać?

- W pełni? Nie sądzę. - Beltraffio uśmiechnął się posępnie. - Przecież nie jest tajemnicą, że najemnicy często bywają nielojalni, gdy ktoś inny zaproponuje im większe pieniądze. Ale wiadomo też, że najlepsi z nich, jak na przykład Hawkwood, nigdy nie sprzeniewierzyli się raz danemu słowu. - Hawkwood był Anglikiem, podobnie jak i ten człowiek - oznajmiła Elena w zamyśleniu. Specjalnie nazwała Marca „tym człowiekiem", by zbagatelizować emocje, jakie w niej wzbudził i z któ­ rych do tej pory nie umiała się otrząsnąć. - To jednak niczego nie dowodzi - uciął Beltraffio. Zamilkł na chwilę, po czym spytał łagodnym tonem: - Co sprawiło, że tak bardzo wyprowadził cię z równo­ wagi, pani? - Czyżby było to aż tak oczywiste? - Nie dla wszystkich i zapewne nie dla niego, ale ja przecież znam moją księżną jak mało kto. Dlaczego więc, pani? Elena nie odpowiedziała od razu. Podniosła się z tro­ nu i podeszła do okna z widokiem na dziedziniec, gdzie Marco właśnie rozmawiał z jednym z oficerów, zapew­ ne dowódcą oddziałów jazdy. - Jego obecność działa na mnie przytłaczająco. Nie miał na sobie zbroi, a mimo to odnosiłam wrażenie, że jest z żelaza i stali. No i ten jego nadludzki wzrost. - Ale przecież widywałaś już, pani, podobnych do nie­ go wojowników, choć rzeczywiście nie aż tak wysokich.

- Prawda. Odniosłam jednak wrażenie, że mnie lek­ ceważy, jakby spodziewał się spotkać z mężczyzną. A musiał wiedzieć, że przybywa do księżnej Eleny. Beltraffio pomyślał, że jego pani tak osobliwie zare­ agowała na Marca Lisa z zupełnie innych powodów, któ­ rych jednak sama sobie nie uświadomiła, ale które dla nie­ go zdawały się już jasne. Ta niezwykle silna kobieta wreszcie spotkała mężczyznę równie silnego charakteru, co wywołało w obojgu szczególne emocje, mogące pro­ wadzić tylko do jednego rozwiązania. Mistrz Boccaccio świetnie objaśniał to zjawisko w swych opowieściach, jednak księżna Elena ani nie czytała znakomitego, choć wielce frywolnego pisarza, ani sama nie nabyła żadnego doświadczenia w sprawach miłości, ponieważ wychowy­ wała się w wyjątkowych warunkach. Była wyobcowana i samotna. Nigdy nie dzieliła się przeżyciami z innymi młodymi kobietami, nie wymie­ niała tajemniczym szeptem zwierzeń. Nie wodziła wzrokiem za młodymi dworzanami. Ale zapewne czę­ sto zastanawiała się, jak by to było, gdyby poznała któ­ regoś z mężczyzn tak blisko i intymnie, jak wiele dam jej dworu. Nic więc dziwnego, że pierwszy mężczyzna o silnej osobowości, jakiego spotkała w życiu, wywarł na niej tak wielkie wrażenie. Beltraffio zadumał się. Gzy Marco mógł dociec przy­ czyny nerwowego zachowania księżnej? Cóż, Lis był wystarczająco przemyślny, by zrozumieć, co się działo. Stary kanclerz sposępniał.

- Boże, Panie nasz, miej w opiece księżną i jej ziemie, ochraniaj od wszelkiego zła, zarówno teraz, jak i w przy­ szłości - pomodlił się żarliwie. Postanowił też w duchu, że z samego rana zapali świecę w katedrze i przed ołtarzem powtórzy tę samą gorącą prośbę. - A więc, mój panie, co sądzisz o Elenie, miłościwej księżnej Reggiano? - spytał Luca, gdy znaleźli się już we wskazanej przez szambelana komnacie pełnej pięk­ nych i cennych sprzętów. Marco właśnie skończył rozpakowywać swój sakwo­ jaż, w którym trzymał zapasowe stroje, i włożył je do pięknie malowanej cassone, czyli zdobnej skrzyni sto­ jącej w nogach olbrzymiego łoża. W komnacie były dwa takie łoża. Zbroje Marca i Luki znajdowały się w wartowni na parterze pod pieczą giermka. - Jest taka, jak się spodziewałem - mruknął pod nosem. - Tylko tyle? - nie dawał za wygraną Luca, który zawsze wiedział, jak daleko może się posunąć wobec swego dowódcy. - Nic nie wspomnisz o jej niezwykłej urodzie czy wyjątkowej roztropności? To bardzo do cie­ bie niepodobne. - Och, jest całkiem miła dla oka. Nie rozumiem jed­ nak, czemu przypisujesz jej roztropność? Choć po chwilowej konsternacji wykazała się pewną wiedzą

o rządzeniu księstwem, jednak przypuszczam, że naj­ częściej kieruje się radami tego starca, który nie odstę­ puje jej na krok. - Może i tak. Ale czy to wszystko, co masz do po­ wiedzenia na jej temat? Jeżeli jest tylko miła dla oka, to czy w ogóle jakieś pochlebne słowa pozostały jesz­ cze dla innych kobiet stąpających po ulicach Reggiano oraz pozostałych miast Italii? Marco westchnął zniecierpliwiony. - Nie mam nastroju na towarzyskie pogawędki, Lu­ ca. Przybyliśmy tu w określonym celu, który nie ma nic wspólnego z urodą czy też brakiem urody księżnej. Z rozlicznych przyczyn, częściowo znanych i tobie, in­ teresuje mnie jedynie obrona tych ziem. Proszę cię jed­ nak, byś zachował daleko posuniętą dyskrecję, zarówno dziś wieczorem, jak i jutrzejszego rana. Sądzę, że księż­ na będzie próbowała pozyskać nas tanim kosztem. Za­ pomniałeś też powiedzieć, że to wyjątkowo wyniosła sztuka. Zrozumiałem to już w chwili, gdy przekraczali­ śmy progi sali. Czy widziałeś, jakim obrzuciła nas wzrokiem? - Doprawdy? Osobiście wyciągnąłem zgoła od­ mienne wnioski z jej zachowania, ale nie zamierzam oświecać cię na siłę - oznajmił Luca, po czym zaczął pogwizdywać pod nosem skoczne takty pewnej popu­ larnej piosenki opowiadającej o płochości kobiet, ale i ich wierności, gdy już spotkają właściwego męż­ czyznę.

Marco wzruszył ramionami i zaczął się przebierać. Luca swoim zwyczajem nalegał, by włożyli najprzed­ niejsze szaty na kolację z księżną, ale Rinaldi prawie go nie słuchał, intensywnie bowiem dumał o niedawnym spotkaniu z panią Reggiano. Wrażenie, jakie na nim wywarła, było zupełnie nie­ oczekiwane. Och, od początku dobrze wiedział, że sta­ nie twarzą w twarz z wyrafinowaną damą, która mimo jego wojennej sławy zobaczy w nim jedynie wzboga­ conego parweniusza, choć jednocześnie będzie zabie­ gać o pozyskanie go do służby. Elena należała do ko­ biet, które zawsze go drażniły... a może wzbudzały po­ dziw? Sam nie potrafił tego rozstrzygnąć. Cóż, choć zbył peany Luca, sam również uważał księżną Elenę za wyjątkową piękność, co w Italii miało szczególną wartość, jako że kraj ten słynął z nadzwy­ czaj urodziwych i pełnych wdzięku kobiet. Zaimpono­ wał mu jej spokój i opanowanie. Na przekór swej płci nie była gadatliwa i doskonale umiała operować mil­ czeniem. Nie wypowiadając słowa, dała mu do zrozu­ mienia, jak niewiele dla niej znaczy, i jednocześnie zmusiła go, by odezwał się pierwszy. Zaspokoił więc jej próżność i przemówił pierwszy, a kiedy podkreśliła powagę swego książęcego majesta­ tu, wobec którego żołnierz najmita był zwykłym roba­ kiem, przyjął to z beznamiętną obojętnością, złośliwie imitując jej sposób zachowania. Lecz nikt nie dostrzegł jego ironii, ona zaś jawnie naigrawała się z niego, wy-

pytując, czemu nie zaciągnie się w służbę potężniej­ szych miast. O tak. Jeżeli nie była najbardziej wyniosłą jędzą, jaką poznał w życiu, nie nazywał się Marco Rinaldi, pomy­ ślał i uśmiechnął się sarkastycznie pod nosem, jako że w istocie „Rinaldi" nie było jego prawdziwym nazwi­ skiem! To jednak w żadnym stopniu nie zmieniało jego opinii na temat tej kobiety. Ani nie miało wpływu na plany, jakie snuł względem tej zarozumiałej dziewicy, o czym wkrótce sama się przekona. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie tego wieczoru.

ROZDZIAŁ DRUGI Elena nie znosiła oficjalnych przyjęć. Zawsze uwa­ żała, że jedzeniem można się prawdziwie delektować tylko w gronie najbliższych przyjaciół, gdy do posiłku przygrywa najwyżej jeden minstrel, miękko uderzający w struny lutni. Dania też powinny być proste i niewy­ szukane. Przybrany piórami pieczony paw pojawiał się na stole jedynie wówczas, gdy potrawy, choćby najbar­ dziej wykwintne, mało zajmowały biesiadników, jako że zgromadzili się przy stole nie dla uciechy ucztowa­ nia, lecz by uczestniczyć w rozmowach natury politycz­ nej czy też finansowej. - Niewykluczone - rzuciła w stronę Beltraffia, gdy rozchodzili się do swych komnat - że podawanie mes- ser Rinaldiemu i jego oficerom wyrafinowanych po­ traw okaże się rzucaniem pereł przed wieprze. Pamię­ tasz, co się stało, gdy mój ojciec podejmował ucztą To- lentina przed przyjęciem go na służbę, by odbił dla nas Sydonię? Ów wojak wypluł mięso pawia i wykrzyknął: „Jak możecie podawać podobne paskudztwo? Ja nie na­ karmiłbym czymś takim swoich świń!".

- Tolentino był skończonym prostakiem, pani - od­ parł Beltraffio. - Uważam jednak, że Lis jest ulepiony z zupełnie innej gliny. A jego porucznik, o ile mi wia­ domo, pochodzi z najprzedniejszej rodziny florenckiej, i tylko dlatego, że nie odziedziczył majątku, próbuje zy­ skać sławę w rycerskim rzemiośle. Czekając w holu na przybycie Marca Rinaldiego, Elena zastanawiała się, jak ów kondotier zachowa się podczas uczty. Czy okaże się podobny do Tolentina? Beltraffio uważał, że w żadnym razie, ale nawet mądry i doświadczony kanclerz nie zawsze miewał rację. Ale czemu, na Boga, w ogóle zawracała sobie głowę tym najemnikiem? Przecież był tylko jej przyszłym słu­ gą, nieco tylko ważniejszym od pozostałych. By ode­ rwać od niego myśli, zakrzyknęła ostro na swego nad­ wornego muzyka, Raffaella: - Do chwili, aż messer Rinaldi raczy wreszcie nas zaszczycić swoją obecnością, umil czas jakąś pieśnią. Zaiste, gdyby Marco był świadkiem tej sceny, utwier­ dziłby się w przekonaniu, że księżna Elena to prawdzi­ wa jędza, miał bowiem czekać w komnacie na sygnał od szambelana i dopiero wtedy przybyć na ucztę. Win­ nym spóźnienia był więc nie on, ale dworzanin, o czym księżna dobrze wiedziała. Oczywiście, jak na ironię, gdy tylko Rafaello zaczął śpiewać, otwarty się drzwi i w progu pojawił się szam­ belan w towarzystwie Lisa, jego porucznika i Beltraf- fia, który był ubrany w błękitne szaty bramowane fu-

trem gronostajów, a na piersi miał wielki medalion, symbol wysokiego urzędu. Elena nie powstała na widok gości, ale czekała, aż podejdą do jej fotela i powitają ją niskim ukłonem. I Lis, i jego porucznik przebrali się w piękne szaty i bo­ gactwem stroju nie ustępowali dworzanom i najważ­ niejszym osobom w państwie, które stały wokół ścian. Rinaldi zdawał się jeszcze wyższy i potężniej zbudo­ wany niż podczas audiencji. Nie miał w sobie gładkości otaczającej go szlachty, emanował jednak niezwykłą, nieokiełznaną siłą ciała i charakteru, która zaćmiewała całą dworską elegancję. Ku swemu zdziwieniu Elena poczuła, że brakuje jej tchu. To było niedorzeczne. Aby więc jak najszybciej dojść do siebie, powstała z fotela i powitała najemnika pierwszymi słowami, które przyszły jej do głowy, i któ­ re szczęśliwie, sądząc po wyrazie jego twarzy, okazały się całkiem na miejscu. - Zapewne ani ty, panie, ani twój porucznik, nie znacie zgromadzonych tu osób. Pozwólcie więc, że mój szambe­ lan oprowadzi was po komnacie i dokona prezentacji. - Niezwykle to łaskawie z twej strony, pani - odparł Marco tym samym beznamiętnym tonem, jakim prze­ mawiał do niej wcześniej, po czym poddał się nużące- mu rytuałowi zaznajamiania się z doradcami księżnej, członkami Rady Sześciu oraz ich żonami. Oni nato­ miast nie potrafili ukryć zdumienia na widok jego im­ ponującej postaci.

Jeden z nich, o kształtach opasłej baryłki, powitał go słowami: - Ach, oto i słynny Lis. Muszę przyznać, że jesteś, panie, największym Lisem, jakiego kiedykolwiek wi­ działem! - Co niewątpliwie wyjdzie księstwu Reggiano na zdrowie - odparł bez zastanowienia Marco. - Bo jeśli zdecydujecie się na me usługi, powinniście się cieszyć, że nie jestem najmniejszy. Te słowa wywołały wybuch głośnego śmiechu wśród stojących w pobliżu dostojników, najpewniej już zdecy­ dowanych głosować za powierzeniem mu funkcji głów­ nodowodzącego wojskami Reggiano. Inny arystokrata, chudy i o zimnym spojrzeniu, spytał podchwytliwie: - Czy znasz się na bankowości, messer Marco? Czy też podobne kwestie nie leżą w sferze zainteresowań żołnierzy? - Moja wiedza na temat bankowości jest dość ogra­ niczona, jednak całkiem wystarczająca dla mych celów - odparł Lis z drapieżnym uśmiechem. - Wiem bo­ wiem dobrze, jak sobie radzić z komisarzami i skarbni­ kami państwa. Wywołało to kolejną salwę śmiechu, wszyscy zgro­ madzeni dobrze bowiem wiedzieli, jak skomplikowane relacje łączą najemnych dowódców z urzędnikami odpowiedzialnymi za kontrolowanie ich wynagrodze­ nia i wydatków. Mimo że taki wielki, a jednak jest błyskotliwy! - po-