ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Zaginiona księżniczka - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Zaginiona księżniczka - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 86 osób, 83 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

PAULA MARSHALL ZAGINIONA KSIĘŻNICZKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Noc, las i ona, zagubiona w tym lesie ciemniejszym od nocy. Ale był z nią ktoś. Ktoś trzymał jej dłoń w swojej dużej, silnej, ciepłej dłoni. I ten ktoś wymu­ szał na niej szybszy krok, choć zmęczone nogi odma­ wiały już posłuszeństwa; niemalże wlókł ją przez te leś­ ne ostępy. Kim był ten człowiek? Dlaczego udawało mu się na­ rzucać jej swoją wolę? Ci, którzy towarzyszyli im do­ tąd, odesłani zostali przed kilkoma dniami. Skąd ona o tym wszystkim wiedziała? Czy znała mężczyznę, któremu dawała się wieść? Może go i znała, ale czy mogła mu zaufać? Było to naj­ ważniejsze w tej chwili pytanie. Z jakichś przyczyn zatrzymali się i on do niej za­ gadał: - Czy ufasz mi, Marina? Nie widziała jego twarzy, słyszała tylko głos. - Bardziej niż sobie samej - odparła. - Bardziej niż sobie samej. Gdy zaś wypowiedziała ostatnie słowo, cały widzial­ ny ubożuchny świat, to znaczy księżyc, las i ten męż­ czyzna, który trzymał jej dłoń, drgnął i zaczął wirować, wirował coraz szybciej aż... obudziła się wreszcie.

W jednej też chwili przypomniała sobie, co wydarzyło się od tamtego dnia, kiedy jej stryj Ugo, książę Novery, niespodziewanie posłał po nią, kończąc tym nieodwo­ łalnie pewien okres jej życia, który dopiero z perspekty­ wy czasu ujrzała jako spokojny i szczęśliwy. - Marina, moje dziecko, nasz pan i łaskawca, a twój troskliwy stryj pragnie cię widzieć. Życzy sobie, żebyś przyszła do niego natychmiast. Marina Bordoni, księżniczka Novery, uniosła wzrok bez uniesienia głowy i cicho westchnęła. Siedziała przed rozpiętym na drewnianych ramach gobelinem, przedstawiającym porwanie Sabinek, który sama zapro­ jektowała i własnoręcznie wyszywała dla ozdobienia jednej ze ścian sali audiencyjnej zamku. Dobiegała już dwudziestej wiosny i nominalnie była władczynią to­ skańskiego księstwa, którym w praktyce rządził jej stryj Ugo, lecz dla Lucii Capponi, jej damy do towarzystwa, a przedtem opiekunki i niani, była wciąż tą samą małą dziewczynką, z którą zetknął ją los przed z górą piętna­ stoma laty. - Książę rzekł: natychmiast -- dodała Lucia z niepo­ kojem w głosie, co było jeszcze jednym z licznych do­ wodów na to, że starzec budził w niej lęk. Inaczej Marina. Tej strach przed księciem był zupeł­ nie obcy. - Stryj Ugo zna tylko to jedno słowo - zauważyła z uśmiechem. - Lecz jego kły są groźniejsze od jego ugryzień. Lucia wiedziała swoje. Ugo Bordoni miał już wprawdzie ponad sześćdziesiąt lat, ale wciąż chodził

w glorii niezwyciężonego kondotiera, sławnego tyleż z buńczucznej odwagi, co z braku litości dla pokona­ nych przeciwników i wrogów. Choć to była już prze­ szłość, Lucia dobrze o niej pamiętała. - Obym nie musiała przekonywać się o tym na włas­ nej skórze - mruknęła pod nosem, podczas gdy Marina unosiła się z gracją z wysokiego stolca, na którym sie­ działa. Zresztą Lucia już dawno dostrzegła, że Marina za­ wsze wszystko czyni z gracją i z tym nieuchwytnym dostojeństwem, właściwym księżniczce krwi. Powolna harmonia jej ruchów podkreślona była ponadto jej spo­ kojną złocistą urodą, której niedościgły wzór widziało się na obrazie Madonny pędzla Fra Lippo Lippi. Gęste włosy w kolorze dojrzałej pszenicy zebrane miała na karku w misterny węzeł, a jej duże oczy pod ciemnymi romańskimi łukami brwi jaśniały szaro-błękitnym światłem sierpniowego poranka. Jedynie jej pięknie ukształtowane, pełne i koralowe usta zdawały się za­ świadczać, że pod tą klasycznie spokojną powłoką mo­ że płonąć ogień nieokiełznanej namiętności. Groźny książę niecierpliwił się, wzywał ją do siebie, ona zaś poruszała się tak, jakby wybierała się karmić łabędzie do parku. Gdy jednak w końcu stanęła przed jego obliczem, potwierdziło jej ono, że w słowach, któ­ re za chwilę usłyszy, nie będzie gniewu, tylko ojcowska serdeczność. Na obliczu stryja malowało się bowiem zadowolenie, którego dawno już nie widziała. Widocz­ nie podróż księcia do niedalekiej Florencji, z której po­ wrócił wczoraj, okazała się w pełni udana.

Marina znała powód tej podróży. Nie znała tylko jej owoców. Złożyła więc głęboki dyg, po czym pochyliła się i pocałowała stryja w obwisły policzek. Dla ojca Anselmo, który stał po prawicy księcia, oraz sędziwego Benedetto Spano, marszałka dworu i dowódcy straży, stojącego za krzesłem, na którym siedział Ugo Bordoni, miała po jednym łaskawym skinieniu głowy. Marina stała przed księciem wyzwolona z obaw. Ja­ kiekolwiek decyzje podjął już książę odnośnie jej osoby i całego jej przyszłego życia, zrobił to w najgłębszej trosce o jej dobro. Była tego absolutnie pewna. Wybrał się w podróż do potężnej i bogatej Florencji, by znaleźć dla niej męża - to wynikało z wszystkich ich uprzed­ nich rozmów ze sobą. I teraz nadszedł ów długo ocze­ kiwany moment. Ugo poczynił pewne kroki, których zapewne nie można było już cofnąć. Przedsięwziął to wszystko bez porozumienia z nią, gdyż z jednej strony taka była tradycja, z drugiej zaś być może lękał się jej oporu. - Życzyłabym sobie - powiedziała mu niedawno, bo gdzieś przed miesiącem - pozostać księżną bez księcia. Po co mi książę? Nauczyłeś mnie sztuki rządzenia, pozwól, żebym zastosowała swą wiedzę w praktyce. Wiesz równie dobrze jak ja, że kimkolwiek będzie mężczyzna wytypo­ wany przez ciebie na mojego męża, zobaczy we mnie je­ dynie łono, które ma mu rodzić dzieci i tym samym po­ mnażać jego ziemską chwałę. A ja pragnę być kimś wię­ cej. I miałam nadzieję, że znasz, czcigodny stryju, moje pragnienia i podzielasz je. Obojgu znane są nam niewia­ sty, które władały lennami i władały nimi dobrze.

- Och, Marina - westchnął ciężko dawny kondo­ tier. - Epoka tych niewiast przeminęła bezpowrotnie, o ile w ogóle o takiej epoce można mówić. Popełni­ łem błąd, wzbudzając w tobie płonne nadzieje. Potrze­ bujesz pana i małżonka, który chroniąc ciebie, chronił­ by zarazem nasze księstwo przed drapieżnymi za­ kusami ze strony Florencji i Mediolanu. I żeby choć ist­ niały tylko te niebezpieczeństwa. Musisz bowiem wie­ dzieć, że państwo, którym rządzi białogłowa, to poku­ sa dla każdego ambitnego rozbójnika, który może za jednym udanym szturmem zdobyć żonę i uszlachcić się. Nie, nie spieraj się ze mną, moje dziecko. W takim świecie żyjemy i trzeba mieć prawdziwy jego obraz. Dawno już powinienem był znaleźć ci męża, ale nie chciałem rozstawać się z tobą, tak jak rozstałem się z mym bratem, a twoim ojcem, gdy zginął pod murami Mediolanu. Jesteś ostatnią z Bordonich i cała przy­ szłość Novery opiera się na tobie i twoim przyszłym małżonku. Niedługo po tej rozmowie z bratanicą książę Ugo skompletował najświetniejszy orszak, na jaki tylko było go stać, i zostawiwszy starego Benedetto na czele usz­ czuplonych wojsk, wyruszył do Florencji. A dzisiaj był już z powrotem na swoim zamku, sie­ dział na rzeźbionym krześle o wysokim oparciu i spo­ glądał na młodą niewiastę z radością i dumą w swych przygasłych oczach. I jakkolwiek Marina nie byłaby córą jednego z Bordonich, gdyby nie odnajdywała w sobie ochoty do sprzeczki, wiedziała, że wszelkie ra­ cje będą w tej rozmowie po stronie stryja. Poza tym ko-

chał ją. Był bezdzietnym wdowcem i widział w niej bardziej wnuczkę niż bratanicę. - Usiądź, moje dziecko. Bliżej, jeszcze bliżej, aże­ bym mógł trzymać twoją dłoń. Spełniać jego życzenia i rozkazy było dla niej samą przyjemnością, gdyż otrzymywała je od życzliwego jej człowieka. Los mógł okazać się przecież mniej łaskawy i obdarzyć ją stryjem i opiekunem, który pomiatałby nią i traktował niczym służkę, a w końcu wysłał do kla­ sztoru, sam zaś wybrałby na dziedzica jakiegoś świetnie prezentującego się żołdaka, którego zaadoptowałby za życia i obdarzył księstwem po śmierci. Kiedy więc już siedziała z dłonią w jego dłoni, rzekł: - Drogie dziecko, dobrze wiesz, o czym chcę powie­ dzieć. Wybrałem się do Florencji po męża dla ciebie, z mocnym postanowieniem, że ten, którego wybiorę, będzie ci bardziej przyjacielem niż panem. Florencja była tu tylko miejscem z góry ustalonego spotkania po­ między mną a moim dawnym serdecznym druhem, księciem Montefiore, który ma syna Leonardo, mło­ dzieńca wolnego stanu, podobnie jak ty jesteś panną. Kawaler ten cieszy się dobrą sławą. Toteż pomiędzy oj­ cem a opiekunem doszło do zawarcia przedwstępnego małżeńskiego kontraktu z myślą o obopólnej korzyści. Przyniesie to w skutku przede wszystkim bezpieczeń­ stwo naszemu księstwu w dającej się ogarnąć przyszło­ ści. Połączona z obszarami Montefiorich, Novera uroś­ nie w siłę i nie będzie musiała obawiać się pożądliwych spojrzeń Florentyńczyków. Mimo całego swego szacunku dla stryja, Marina nie

mogła się powstrzymać od przerwania mu. Trzeźwa w ocenie ogólnej sytuacji, otwarta na argumenty księ­ cia, świadoma politycznej materii, równocześnie cieka­ wa była pewnej rzeczy, nad którą stryj się ledwie prze­ ślizgnął. - Czy spotkałeś się, stryju, z moim przyszłym mężem? - Niestety, nie - odparł ze skruszoną miną. - Leo­ nardo nie przyjechał z ojcem do Florencji, lecz stary Montefiore zapewnił mnie, że jego syn jest młodzień­ cem dzielnym i uczonym, godnym zaszczytu zostania twoim mężem. - Gdy ojciec chwali syna, spełnia tylko swoją powin­ ność - zauważyła cichym głosem. - Zawsze tak jest. Stała na progu nowej epoki swojego życia. Miała od­ dać rękę mężczyźnie, którego nawet nie znała, i prze­ nieść się do miasta, które było dla niej równie nieznane, jak Paryż czy Wenecja. I chociaż bez wątpienia mariaż ten wytwarzał układ korzystny dla Novery, wszystko to miało się odbyć jej kosztem. Uwolniła dłoń, wstała i podeszła do wykuszowego okna, z którego rozciągał się widok na przepiękną do­ linę u stóp wzgórza, na którym wznosił się zamek. - Pozwól, stryju, iż z pewnym zakłopotaniem przy­ pomnę ci, że obiecałeś mi coś wręcz przeciwnego. Po­ wiedziałeś kiedyś, iż przyznajesz mi prawo widzenia się z człowiekiem, który zostanie wybrany na mego męża, jak również prawo dania mu kosza, gdyby z jakichś względów nie spodobał mi się. Pomijam już fakt, że i ja mogę mu się nie spodobać.

- To akurat jest czystym niepodobieństwem, moje dziecko - wybuchnął stary człowiek, ogarniając roz­ czulonym wzrokiem złocistą piękność swej bratanicy, ubranej dzisiaj w błękitno-białą szatę. Przypominała mu ona kobiece posągi starożytnych Rzymian, na które można było natrafić nie tylko w domach arystokracji i bogatego mieszczaństwa, lecz również w ziemi pod­ czas prac przy fundamentach pod nowe budowle, jak to ostatnio zdarzyło się w ich własnym mieście. - Tylko głupiec mógłby tobą wzgardzić, a co do Leo di Monte- fiore, to jestem pewien, że mówimy o człowieku, który wzbudzi w twym sercu najpierw życzliwość, następnie zaś miłość. Marina wzruszyła ramionami. - Ale o tym będę mogła przekonać się dopiero w dniu mojego ślubu. Nie, stryju! - wykrzyknęła i pad­ ła przed księciem na kolana. - Nie patrz tak na mnie. Oczywiście, postąpię zgodnie z twoją wolą, gdyż moją powinnością jest pamiętać, kim jestem, jakie noszę na­ zwisko i co winna jestem mieszkańcom mojego księ­ stwa, ale... Ugo Bordoni poczuł dumę, że posiada taką bratanicę. Uśmiechnął się. - Zawsze wiedziałem, że obowiązki wynikające z rodu i pochodzenia stawiasz ponad wszystko. I nie pożałujesz tego, zapewniam cię. Bo jedynie życie po­ święcone wypełnianiu obowiązków może przemienić się w szczęśliwe życie wieczne. Powiedziałem księciu, że przyjedziemy do Montefiore na ślub. Wyraziłem też nadzieję, że będzie to uroczystość tak świetna, że pozo-

stanie w pamięci mieszkańców Toskanii na długie dzie­ sięciolecia. Cóż, ona, Marina, mogła tylko ufać w prawdomów­ ność i uczciwość księcia Montefiore. Mimo wszystko Bóg żądał od niej zbyt wiele, oczekując, by przyjęła mężczyznę, który, nie mogła tego wykluczyć, będzie ją maltretował przez resztę życia, którego nigdy nie poko­ cha i który nigdy jej nie pokocha. Te i im podobne myśli nurtowały Marinę w kolej­ nych dniach, które wypełnione zostały przygotowa­ niami do wyjazdu i ślubu. Pakowano suknie i biżute­ rię, pościel i zastawę stołową. Praca nad gobelinem siłą rzeczy została zawieszona i właściwie już było wia­ dome, że dokończy go inna ręka. Aż pewnego wieczo­ ru do komnaty, w której przebywała Marina, szybkim krokiem weszła Lucia. Na jej twarzy malował się nie­ pokój. - Och, księżniczko, nieszczęście! Książę zachoro­ wał. Mówią, że upadł na posadzkę zaraz po powrocie z kaplicy i już się nie podniósł. Ojciec Anselmo jest przy nim, i medyk, a książę wzywa księżniczkę. Stryj chory! On, którego dotąd nie imały się naj­ groźniejsze morowe zarazy! Marinie opadły ręce i wręcz sama poczuła się chora. Lecz równocześnie jej umysł pracował intensywnie. Skądś też wypełzła nieprzystojna myśl, że ta choroba może pociągnąć za sobą przełożenie nie chcianego ślu­ bu. Przegnała ją i udała się do sypialni księcia. A zobaczywszy go tam, leżącego na szerokim łożu i podpartego poduszkami, po raz pierwszy uświadomiła

sobie, jak stary już był, zniedołężniały i zmęczony ży­ ciem. To tłumaczyło w dużej mierze upór, z jakim na­ legał na jej zamążpójście. Poczuła wstyd, że tak długo grała z nim na zwłokę. On zaś powitał ją bladym uśmiechem i rzekł, krzywiąc się z bólu: - Och, Marina, nie ma powodu do smutków. To tyl­ ko przejściowa słabość. Stojący u wezgłowia medyk pokręcił uczenie głową. - Złudzenia są ucieczką przed prawdą - powiedział pewnym siebie głosem. - Władcy to nie przystoi i dla­ tego, mój panie, szykuj się na najgorsze. Zbliża się chwila, kiedy będziesz mógł odpocząć po trudach życia. Obym się mylił, ale tak właśnie jest. Ugo zebrał siły, poderwał się na moment i zanim znów zwalił się na poduszki, na powrót stał się księciem o groźnym obliczu. - Milcz, człowieku! Pewnie, że się mylisz. Nie do­ kończyłem jeszcze swych spraw. Muszę odprowadzić księżniczkę na jej ślub do Montefiore. Medyk z uporem osła potrząsał swoją głową. - Wyjeżdżaj, mój panie, gotuj się do podróży, a um­ rzesz na pierwszym popasie. Niech skonam w ciemnym lochu, jeśli jest inaczej. - Ze ślubem można poczekać, aż wyzdrowiejesz, kochany stryju. - Marina mówiła głosem pełnym miło­ ści i czułości. - Wiem, że nie sposób przecenić znacze­ nia tego aliansu, jest on ważny tyleż dla ciebie, co dla całej Novery, ale...

Sapiąc i zaciskając zęby, książę podniósł się do po­ zycji siedzącej i jakkolwiek kosztowało go to wiele wy­ siłku, pozostał w niej. - Nie - rzekł rozkazującym głosem. - Słuchaj uważnie, Marina. Być może Bóg zabierze mnie, zanim dojdzie do tej podróży, a wtedy będziesz musiała wy­ ruszyć beze mnie. Wówczas zastąpią mnie Benedetto i ojciec Anselmo. Są to ludzie godni bezwzględnego za­ ufania i na pewno sprawią się w rolach ziemskiego i duchowego przewodnika. - Ależ stryju... - Marina próbowała protestować, chociaż wiedziała, że sprawa jest beznadziejna. - Żadnych „ale", moje dziecko. Powiedziałem i tak się stanie. Będziesz zaślubiona Leo di Montefiore, za­ nim upłynie ten miesiąc. Każdy dzień zwłoki może sprowadzić nieszczęście na nasze państwo. Okrucieństwem byłoby spierać się na argumenty z umierającym starym człowiekiem. Ta rozmowa i tak wysysała zeń żywotne siły. Poza tym medyk już od pewnego czasu dawał jej znaki, by łaskawie skróciła wizytę i pozwoliła księciu odpocząć. Musiała się więc poddać i wyrazić zgodę. Lecz czyż nie taka była dola niewiast na tym ziemskim padole? - Teraz niech książę spróbuje zasnąć - usłyszała sło­ wa medyka, kiedy była już w drzwiach. - Powrócą siły i znowu będzie można przywołać księżniczkę. A więc dzięki Bogu istniała jeszcze nadzieja na roz­ mowę ze stryjem. Ale nie było żadnej nadziei, wiedziała to, na zmianę stanowiska księcia. Albowiem jeszcze przed swoją śmiercią chciał widzieć oba rody, Monte-

fiorich i Bordonich, połączone sojuszem dzięki temu planowanemu małżeństwu. Członkowie jego rady przybocznej, ludzie poważni i światli, wywodzący się z kręgu najbogatszych patry- cjuszy, podtrzymywali jeszcze księcia w powziętej de­ cyzji. Najstarszy z nich i najczcigodniejszy, Cola da Ri­ mini, nalegał nawet i zdobył zgodę księcia, że to on po­ prowadzi orszak, ażeby wjazd księżniczki do Montefio- re miał możliwie najświetniejszą oprawę. Marina zatem skazana była na opuszczenie rodzinnej Novery. Następnego dnia Ugo, łamiąc zakazy medyka, kazał wynieść siebie na krześle na dziedziniec. Tutaj też miało miejsce pożegnanie stryja i bratanicy. Marina tuliła się do księcia z nieśmiałą nadzieją, że jeszcze go zobaczy. Ugo wydawał się nie mniej wzruszony, a całując ją w policzek rzekł: - Jedź z Bogiem, droga bratanico, i przyjm to bło­ gosławieństwo od miłującego cię stryja. Podniósł trzęsącą się rękę i uczynił znak krzyża, a potem z bólem na poszarzałej twarzy patrzył, jak od­ dala się złocona lektyka, której zasłony skrywały to, co miał dotąd najcenniejszego na świecie. Wybrano ten nieśpieszny sposób podróżowania, gdyż Ugo chciał za­ demonstrować przed całą Toskanią godność i wysokie urodzenie swojej bratanicy. Później Marina niejedno­ krotnie zdumiewała się, jak zupełnie inaczej mogłoby potoczyć się jej życie, gdyby podróżowała konno. Kiedy znaleźli się poza murami zamku i miasta, roz­ sunęła zasłony i patrzyła na wolno przesuwający się uroczy krajobraz. Pracujący na polach wieśniacy pro-

stowali grzbiety i z podziwem na twarzach odprowa­ dzali oczyma świetny orszak. Siedząca naprzeciwko Lucia młóciła powietrze rozpostartym wachlarzem i uskarżała się tyleż na upał, co generalnie na pomysł tej podróży. - Jestem już za stara na takie wycieczki. Książę mógł przydzielić panience młodszą damę do towarzystwa. Kiedy jednak w południe zatrzymali się na posiłek w cienistym zagajniku, zmieniła ton: - Książę powiedział, że twój przyszły małżonek, pa­ ni, jest młodzieńcem sławnym z urody, dzielności i wiedzy. - Filuternie zachichotała. - Taki mężczyzna musi też być zacnym miłośnikiem. Wszystkie białogło­ wy będą zazdrościć księżniczce. Marina, która spożywała posiłek z wyjątkowym ape­ tytem, jako że świeże powietrze zaostrzyło jej głód, lek­ ko wstrząsnęła się na te słowa. Miłośnik! Po raz pier­ wszy pomyślała o tej drugiej, skrywanej dotąd stronie pożycia małżeńskiego. Poczuła też, że jej bunt przeciw­ ko temu małżeństwu wiązał się bardzo ściśle z obawą pójścia do łożnicy z mężczyzną, którego miłosnym za­ chciankom miała oddać swoje ciało. Żyjąc w odosobnieniu, pieszczoszka i oczko w gło­ wie starzejącego się księcia, właściwie nie miała dotąd okazji bezpośredniego obcowania z młodymi męż­ czyznami. Oglądani z pewnej odległości, budzili po prostu jej strach. Byli tacy brutalni, tacy nieokrzesani. Rechotali, przeklinali, bekali, zapijali się winem, a gdy mignęło im obramowane koronką dekoltu niewieście ciało, wlepiali w nie pożądliwy wzrok niczym głodny

w wieprzową tuszę. Głosili o sobie, że boją się i słucha­ ją Pana Boga, ale ich uczynki nie potwierdzały tych de­ klaracji. A teraz ona, Marina, miała należeć do jednego z nich. Jedynym sposobem uniknięcia takiego losu było wyrzeczenie się świata i wycofanie się zeń przez furtę klasztorną. Ale do tego konieczna była łaska powołania, a Marinę omijało dotąd to szczęście. Kłamać przed ludźmi nie chciała, gdyż była na to zbyt dumna. Bo co się tyczy Boga, to Jego nie sposób było wywieść w pole. Jednak być może przyszłość wcale nie rysowała się w ciemnych barwach i stryj wraz z Lucią mieli rację. Otrzymała od życia szansę zostania żoną człowieka uro­ dziwego, grzecznego, ogładzonego i rycerskiego, czło­ wieka, z którym współżycie okaże się być może pas­ mem niczym nie zmąconego szczęścia. Cóż, niebawem dowie się prawdy, jako że z każdą chwilą zbliżali się do miasta, które czciło i kochało swojego księcia. Niestety, Marina nie przewidziała wszystkich zasa­ dzek i wilczych dołów, które wykopał na jej drodze zło­ śliwy los. Właśnie opuścili bezpieczne terytorium No- very i zagłębili się w ciemne bory sąsiedniego księstwa Verdato. Dowództwo orszaku również było jak najle­ pszej myśli i nie wykazywało żadnych oznak niepoko­ ju. Powód tego był jeden, ale za to bardzo ważny. Otóż tyran Verdato, Gentile da Cortona, niedawno odwiedził Noverę i zawarł z Ugo pakt o zawieszeniu broni na pięć kolejnych lat. Był swego czasu, podobnie jak Ugo, kon­ dotierem, czyli dowódcą oddziałów najemnych w służ-

bie miast i dworów książęcych, ale o ile Ugo cieszył się sławą rycerskiego człowieka, o Gentile mówiono jako o typie spod ciemnej gwiazdy. Dla poparcia tej oceny przytaczano między innymi taki oto fakt, że Gentile zdradził raz pewnego księcia, na którego był żołdzie, i oddał go w ręce wroga, za co otrzymał judaszową zapłatę. Nikt jednak nie potrafił po­ dać niezbitych dowodów tego niecnego czynu i w koń­ cu kondotier, ukończywszy czterdzieści lat, podbił Ver- dato, skupił w swym ręku całkowitą władzę i wymusił na poddanych coś w rodzaju szacunku. Marina przechowała w pamięci jego wygląd. Był mężczyzną słusznego wzrostu, z pierwszymi oznakami otyłości, o gromkim głosie i grubych, zmysłowych wargach. Towarzyszyła mu w Noverze jego rumianoli- ca małżonka, która zresztą wkrótce po tej wizycie umar­ ła. Marina pamiętała również, że Gentile zaliczał się w pełni do grona tych lubieżnych mężczyzn, którzy patrzą na niewiasty z nieskrywaną pożądliwością w oczach. Posuwający się żółwim krokiem orszak wciąż miał po obu stronach drogi wysokopienny las, kiedy zniena­ cka spadło na nich nieszczęście. Drzewa w tym miejscu zaczynały rzednąć, pojawiły się krzaki i spośród tych krzaków wypadł odyniec. Jadący na przedzie oficer po­ chylił rohatynę, chcąc nadziać dzikiego zwierza, gdy pojawiło się stokroć gorsze niebezpieczeństwo. Marina i Lucia usłyszały tętent koni. Do orszaku od przodu zbliżał się spory oddział jeźdźców. Benedetto odwrócił się właśnie w siodle ku Coli da Rimini, zamie-

rzając wydać stosowne rozkazy zajęcia pozycji obron­ nej, gdy wypuszczona z kuszy strzała ugodziła go w pierś. Starzec zwalił się z konia w pył gościńca, bro­ cząc obficie krwią. Cola da Rimini, pokojowo nasta­ wiony patrycjusz, który nigdy nie widział wojny, skręcił w miejscu koniem, by uniknąć tego, co spotkało starego żołnierza, ale pisany mu był identyczny los - śmigła strzała utkwiła między jego łopatkami i rozpędzony koń został bez jeźdźca. Kusza to śmiercionośna broń, ale i taka, która po użyciu wymaga ponownego napięcia cięciwy, i to ko­ niecznie przy użyciu stopy, więc zbliżający się konny oddział mógł tylko raz wypuścić chmurę strzał. Zrobił to jednak tak skutecznie, że zdziesiątkował żołnierzy z orszaku, siejąc w ich szeregach panikę. Po chwili do­ szło do bezpośredniego zwarcia. Przewaga atakują­ cych była oczywista, prędko więc skończyła się walka, a rozpoczęła rzeź. Za wyjątkiem tych nielicznych, któ­ rym udało się umknąć w las, padli wszyscy mężczyźni. Nikt tylko nie ośmielił się podnieść miecza na ojca Anselmo. Marina, odrętwiała z przerażenia, patrzyła na strasz­ ne sceny podrzynania gardeł, wypruwania wnętrzności, ucinania głów i członków; słyszała kwik koni, szczęk żelastwa i rozpaczliwe błagania o litość. Aż nagle jedna szczególnie okrutna scena otrzeźwiła ją. Musi uciekać! Musi wykorzystać każdą szansę oca­ lenia czci i życia. Wypadła z lektyki i rzuciła się w bok, ku przydroż­ nym chaszczom. Ale na tym skończyła się próba ucie-

czki. Zagrodził jej drogę rycerz we wspaniałej zbroi, od której bił blask jak od słońca. Podniósł przyłbicę i Ma­ rina wiedziała już, że to nie rabusie i nie złoczyńcy do­ konali tego napadu. Rozpoznała tyrana Verdato, Gentile da Cortonę, i no­ gi ugięły się pod nią. Gentile nawet nie spojrzał na Lucię, która zawodziła teraz z rozpaczy, ani na ojca Anselmo, który powoływał się na ludzkie i boskie prawa, lecz uspokoiwszy dyszącą pierś, rzekł z mrożącą krew w żyłach kpiną w głosie: - Witamy w Verdato, złotowłosa! Nie muszę przed­ stawiać się, gdyż mieliśmy okazję się poznać. Proszę za­ tem pozwolić odprowadzić się do mojego skromnego domostwa. Na jakiś czas, a może i na zawsze, stanie się ono również twoim miejscem zamieszkania, księżnicz­ ko. Wszak tylko Bóg zna przyszłość...

ROZDZIAŁ DRUGI Z wąskiego niczym witraż gotycki okna wieży Ma­ rina mogła widzieć drogę łączącą niewielkie miasto Verdato z lasem, miejscem rzezi i porwania. Widok pie­ ścił oczy, lecz jej świeże straszne wspomnienia nie po­ zwalały się nim zachwycać. Była uwięziona. Zanim się tu znalazła, spodziewała się najgorsze­ go. Wiedziała wszak, co mężczyźni czynią z brankami. Ale Gentile postanowił poddać ją próbie bardziej wyra­ finowanej. Posadzono ją na konia za jednym z wojowników, to samo czyniąc ze spazmującą Lucią. Natomiast ojca An- selmo, który powoływał się na swój stan duchowny i związaną z nim godność, sam tyran Verdato raczył zdzielić pięścią. - Cichaj, klecho, bo każę wyrwać ci język. Gdybym nie potrzebował cię jako posłańca, którego wyślę z li­ stem do starego Ugo, leżałbyś teraz na ziemi z pode­ rżniętym gardłem. Więc dziękuj Bogu, że żyjesz, i prze­ stań kwilić. - Słowa te potwierdzone zostały kolejnym ciosem. Wobec Mariny natomiast Gentile starał się zachowy­ wać grzecznie i dwornie, ale w sposób, od którego przechodziły ją ciarki.

Kiedy znaleźli się w murach jego twierdzy, podszedł do niej, a że odruchowo cofnęła się o krok, wybuchnął donośnym śmiechem. - Nie bój się, szlachetna pani. Na razie nie zamie­ rzam zabierać ci wianuszka. Masz dla mnie większą wartość jako jałówka, jeśli faktycznie nią jesteś, niż ja­ ko cielna krowa. Twój skomlący klecha i biadoląca dworka zawiozą ode mnie do twojego stryja, a przez niego również do księcia Montefiore, żądanie okupu za twoją wolność. Jeśli odmówią, to trudno, zrobię cię mo­ ją połowicą, chociaż Bóg mi świadkiem, że stokroć wo­ lałbym brzęczącą monetę od pewnej wojny z Noverą i Montefiore. - A ja wołałabym - wybuchnęła Marina, tak iż prze­ rażona Lucia aż chwyciła ją za rękę - żeby doszło do wojny i pognębienia tyrana Verdato! Trzymała dumnie uniesioną głowę i zwracała się do stojącego przed nią mężczyzny z tak bezmierną pogar­ dą, jakby miała przed sobą zwykłego pachołka, a nie pana jej życia i śmierci. Gentile jednak nie wybuchnął gniewem. Przeciwnie, wydawał się rozbawiony takim potraktowaniem przez nią swojej osoby. - Kiedy byłem na zamku w Noverze, uznałem, że jesteś, pani, ciepłe kluski - stworzona bardziej do zako­ nu niźli do pałacu. W tej chwili wiem, że się myliłem. Już nawet wolałbym, ażeby Ugo odmówił mi tego oku­ pu, bo wówczas miałbym sposobność, a również pewną przyjemność, poskromienia sekutnicy, która zamieszka­ ła w twoim pięknym ciele, księżniczko. Siedząc teraz samotnie w wieży, Marina dziwiła się

swojej odwadze, która pchnęła ją ku przeciwstawie­ niu się temu potworowi, ale wówczas gniew z powodu okrucieństw i bestialstw, jakich dopuścił się na jej oczach, wybijając do nogi jej żołnierzy i dworzan, oka­ zał się silniejszy od strachu. Teraz mogła lać gorzkie łzy nad swoją nieszczęsną dolą, wiedząc równocześnie, że gdy dojdzie do najbliższego spotkania z Gentile, znów nie będzie jej wolno okazać żadnych ludzkich słabości. Ujęty hartem jej ducha, Gentile łaskawie pozwolił Marinie pożegnać się z Lucią, która wybierała się wraz z ojcem Anselmo w podróż powrotną do Novery. Do przewiezienia listu z warunkami uwolnienia księż­ niczki wystarczyłby sam kapłan, ale chytry Gentile pra­ gnął pozbawić Marinę oparcia w kimś bliskim. Lucię zastąpiła niewiasta o ponurej twarzy, która zdawała się być bardziej dozorcą więziennym w spódnicy, ani­ żeli towarzyszką i garderobianą. Na imię jej było Letizia. Popłynęły dni oczekiwania na wiadomości z Novery. Każdego wieczoru Letizia prowadziła Marinę do wiel­ kiej sali, gdzie razem z Gentile i jego zaufanymi zasia­ dała ona do głównego posiłku dnia. Tyran traktował ją z pełną przesady dwornością i domagał się tego samego od innych. I tak kiedy jeden z jego dworaków zwrócił się do niej nazbyt swobodnie, Gentile zwalił go po pro­ stu z ławy jednym uderzeniem pięści. - Damie należą się względy! - ryknął, podczas gdy nieszczęśnik podnosił się z posadzki. - Kto wie, czy nie okaże się ona panią tego zamku - dodał, obdarzając

Marinę niby to życzliwym uśmiechem, który jednak uczynił ją na wpół martwą. Przyzwyczajona, że wszyscy niemal odgadują jej ży­ czenia i kaprysy, nigdy jeszcze nie czuła się tak bez­ radna i zależna od zmiennych nastrojów tego czło­ wieka. Ale w miarę upływu czasu i przy braku wieści z No- very stosunek tyrana do niej zaczął się zmieniać. Bru­ talność i bezwzględność zajęły miejsce dotychczasowe­ go szacunku i elegancji. Tego popołudnia siedziała jak zwykle przy oknie i jak zwykle na jej kolanach leżał modlitewnik, jedyna książka, którą pozwolono jej tu czytać. Wtem otworzyły się drzwi i stanęła na progu Letizia. Na jej twarzy ma­ lował się złośliwy uśmiech. Widocznie była rada, że przynosi złe wieści. - Dość tego wysiadywania na grzędzie! Pan życzy sobie, żeby niedoszła oblubienica stanęła przed jego ob­ liczem. Lecz kiedy Marina, zgodnie ze swoją naturą i wy­ chowaniem, nie okazała pośpiechu w ruchach, Letizia trzepnęła ją w ucho. - Radziłabym ruszać się raźniej! Pan nie ma zwy­ czaju czekać na kogokolwiek. Gentile powitał ją z posępną twarzą. Chodził tam i z powrotem zamaszystym krokiem, zaś marszałek dwo­ ru, człeczyna raczej miernego wzrostu, biegał za nim i próbował go uspokoić. Osiągnął efekt wręcz przeciw­ ny. W pewnym momencie Gentile odwrócił się i, jak to już było widocznie w jego zwyczaju, zdzielił swojego

doradcę kułakiem. Nie zwalił go wprawdzie z nóg, ale na jakiś czas pozbawił mowy. W końcu biedak zdołał wyjąkać: - Wybacz, mój panie... Nie zamierzałem cię obra­ zić. Milczę i czekam na rozkazy. Gentile brutalnie usunął go z drogi i podszedł do Mariny. Widząc na jego twarzy grymas gniewu, cofnęła się i z bijącym sercem wsparła o kolumnę. - Słusznie, że się mnie boisz - powiedział zagnie­ wanym głosem. - Wygląda na to, że twój stryj oraz przyszły teść przywiązują do ciebie niewielkie znacze­ nie, bo nie tylko grają na zwłokę, informując mnie, że wciąż radzą nad sprawą okupu, lecz nadto otrąbili po całej Toskanii, że wyznaczają nagrodę dla śmiałka albo też raczej głupca, który zdoła bezpiecznie uprowadzić cię z mojego zamku. Ale ich Chytrość szyta jest grubymi nićmi. Oni mówią, że zastanawiają się nad moimi wa- runkami, ale ja już je zmieniłem. Teraz zapłacą większą cenę za swoją głupotę. Jutro ksiądz udzieli nam ślubu, a pojutrze wyruszam do Novery nie po okup, ale po to, co moje, czyli całe księstwo, które zajmę w imieniu swej prawowitej małżonki. Ten stary piernik, twój stryj, nie będzie zdolny mi się przeciwstawić. - Trudno mi uwierzyć w prawdziwość tych wieści - powiedziała Marina. - Ugo Bordoni nigdy nie pozo­ stawiłby mnie, panie, na twojej łasce i niełasce, wiedząc przecież dobrze, że nie masz w swym sercu litości. Marina usłyszała, że stojąca za nią Letizia aż sapnęła w bezsilnej złości. Podobnie, choć na swój sposób, za­ reagował Gentile. Uniósł ogromną pięść i przez chwilę

trzymał ją niczym maczugę gotową do ciosu. Opanował się jednak, a nawet próbował uśmiechnąć. - Twoje zuchwalstwo będzie ukarane, ale po na­ szym ślubie. Potrzebuję żony, nie jędzy jednak, tylko potulnej niewiasty. Wiem, jak poskramia się białogłowy o niewyparzonych językach. Marina, wciąż walcząc o własną godność, zniżyła się w głębokim ukłonie i już się odwracała, by wrócić do swojej wieży, kiedy tyran Verdato chwycił ją za ramię. Dyszał. Z jego oczu sypały się skry. Odsłonięte zęby przypominały kły wilka. Był naprawdę straszny w swym gniewie. - Niech mnie końmi rozerwą, jeśli nie mógłbym wziąć cię tutaj i teraz, na oczach całego dworu! Nie ode­ jdziesz stąd, zanim ci na to nie pozwolę. Zrozum nare­ szcie, pani, że tylko od mojej woli zależy, czy zacho­ wasz jakieś resztki dumy, czy też będziesz czołgała się przede mną i lizała mi stopy. Skąd wzięła się u niej ta odwaga, która pozwoliła jej patrzeć potworowi prosto w oczy, kiedy jej groził, Ma­ rina nie wiedziała. Dość że znalazła w sobie zapas sił i stanowczości, którego istnienia nawet nie podejrzewa­ ła. Ale teraz, wraz z powrotem do celi, wrócił cały drę­ czący ją strach. Igrała z diabłem i była to bardzo ryzy­ kowna gra. Zanim Gentile pozwolił jej odejść, ryknął jeszcze, tak iż zadzwoniły szyby w zamkowych oknach: - Przyodziejesz się jutro stosownie, a Letizia ci w tym pomoże! Chcę widzieć rankiem w katedrze księżniczkę,

a nie wystraszoną brankę! A potem urządzimy weseli­ sko godne pana tej krainy... Katedrą nazwał Gentile skromny kościółek stoją­ cy przy głównym placu Verdato, a uczynił to z taką mi­ ną, jakby zamierzał wziąć ślub co najmniej we florenc­ kiej katedrze Santa Maria del Fiore. Pycha i pretensjo­ nalność biły zresztą z całej jego postawy. Spodzie­ wał się ponadto, że ona, Marina, pojawi się jutro w tej samej drogocennej sukni z brokatu, haftowanej w her­ by, kwiaty i ptaki, którą wiozła na ślub z młodym Mon- tefiore! I faktycznie, Letizia przyniosła tę suknię razem z czepcem, pantoflami i płaszczem z kolorystycznie skontrastowaną fałdą, a miała przy tym tak dumny wy­ raz twarzy, jak gdyby sama wyhaftowała wszystkie ro­ ślinne i zwierzęce wzory na staniku i spódnicy. Cały ten ubiór oblubienicy położony został na malowanej skrzy­ ni, stojącej u stóp łoża z czterema kolumienkami i bal­ dachimem. - Spij dobrze, miłościwa pani - zwróciła się Letizia do gotującej się do snu Mariny. - Nie każda niewiasta mogłaby dostąpić zaszczytu zostania małżonką pana Gentile. - Zmrużyła znacząco jedno oko. - To prawdzi­ wy lew w łóżku, wiem coś o tym. Szczęście uśmiech­ nęło się do księżniczki. - Zdmuchnęła świecę, po czym wyszła z komnaty, zaś Marina długo jeszcze słyszała jej lubieżny chichot. Jak tu spać, gdy oczy się nie kleją? Strach nie po- luźniał swego uchwytu. Ona, Marina, byłaby igraszką lęku nawet w noc poprzedzającą jej zaślubiny z Leo-