ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 233 070
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 293 085

Zjawa - Quick Amanda

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :973.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Zjawa - Quick Amanda.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK Q Quick Amanda
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 109 stron)

QUICK AMANDA - Zjawa tytuł oryginału: „WICKED WIDW” przełoŜyła: Katarzyna Molek tekst wklepał: dunder@poczta.fm Wydawnictwo Da Capo Warszawa Copyright 2000 by Jayne A. Krentz Koncepcja serii: Marzena Wasilewska-Ginalska Ilustracja na okładce: Robert Pawlicki Opracowanie graficzne okładki: Sławomir Skryśkiewicz For the Polish translation Copyright 2000 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-7157-546-7 * * * Margaret Gordon, Bibliotekarce Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, z podziękowaniami * * * Prolog pierwszy Senny koszmar... PoŜar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w dół. Ogień oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz, który wypadł jej z drŜących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w drzwiach sypialni. Martwy męŜczyzna, leŜący obok niej w kałuŜy krwi, roześmiał się. Znów upuściła klucz. Drugi prolog Zemsta... Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i połoŜył ją obok dwóch leŜących juŜ na biurku. Przez dłuŜszy czas przyglądał się kopertom opatrzonym adresami trzech męŜczyzn. Od dłuŜszego juŜ czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował wszystkie jego elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech męŜczyzn, listów, które pozwolą im poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z lękiem oglądali się za siebie. Drugi krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej operacji, w wyniku której wszyscy trzej - znajdą się na krawędzi materialnej ruiny. Prościej byłoby ich zabić. ZasłuŜyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi umiejętnościami, nie sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu mistrzem. Chodziło mu jednak o to, by ci trzej męŜczyźni odcierpieli za to, co zrobili. Chciał, by najpierw dręczyła ich niepewność, a potem strach. Chciał pozbawić ich pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała im przynaleŜność do wyŜszych sfer. Na koniec pragnął pozbawić ich materialnych środków, umoŜliwiających im lekcewaŜenie tych, którzy zrządzeniem losu urodzili się w mniej szczęśliwych okolicznościach.

Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się przekonać, Ŝe zostali całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą zmuszeni do opuszczenia Londynu, i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych szyderstw towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą moŜliwość korzystania z przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę uratowania zagroŜonej pozycji przez korzystne małŜeństwo. Na koniec, być moŜe, dojdą do takiego stanu, Ŝe zaczną wierzyć w duchy. Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci trzej rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli juŜ zapewne o wydarzeniach tamtej nocy. Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, Ŝe przeszłość jest równie martwa jak młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby. Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do nieustannego oglądania się za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła ich czujność, a wówczas znów uderzy. Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił kieliszek brandy i wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine. - JuŜ niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. -Zawiodłem cię za Ŝycia, ale przysięgam, Ŝe teraz tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to mogę dla ciebie zrobić. Wierzę, Ŝe kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni. Wypił brandy i odstawił kieliszek. Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie zmieniło. Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione pięć lat. Od dawna juŜ przestał wierzyć, Ŝe kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet przekonania, Ŝe męŜczyzna o jego usposobieniu nie moŜe osiągnąć tego rodzaju błogiego stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, Ŝe szczęście jest iluzją, podobnie jak wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, Ŝe zemsta przyniesie mu pewien rodzaj satysfakcji, a być moŜe równieŜ zapewni spokój. Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty swoich działań. Zaczął podejrzewać, Ŝe się w tym zatracił. Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co rozpoczął tymi trzema listami. Nie miał wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą Marzeń. Postanowił udowodnić tym trzem rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, Ŝe moŜe równieŜ sprzedawać koszmary. KrąŜyły pogłoski, iŜ zamordowała męŜa tylko dlatego, Ŝe jej nie odpowiadał. Mówiono, Ŝe podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni. Mówiono, Ŝe chyba jest obłąkana. We wszystkich klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc funtów męŜczyźnie, który odwaŜy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeŜyje, by potem wszystko opowiedzieć. Wiele krąŜyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyŜ zawsze starał się być o wszystkim dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich informatorów i szpiegów, którzy przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy prawdy. Niektóre raporty, spływające na jego biurko, opierały się na faktach, niektóre okazywały się wysoce prawdopodobne, inne były całkiem fałszywe. Precyzyjne ich przeanalizowanie wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie weryfikował ich więc zbyt dokładnie. Większość po prostu ignorował, gdyŜ nie miały związku z jego osobistymi sprawami. . Do dzisiejszego wieczoru nie miał powodu, by bliŜej interesować się plotkami krąŜącymi wokół Madeline Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męŜa

na tamten świat. Był zajęty innymi sprawami. AŜ do dziś nie zajmował się niczym, co dotyczyło Niebezpiecznej Wdowy. Teraz jednak okazało się, Ŝe to ona zainteresowała się nim. Niemal kaŜdy uznałby to za wyjątkowo zły omen. On jednak wydawał się ubawiony odkryciem, Ŝe ten fakt go zaintrygował. Było to jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, jakie spotkało go od bardzo dawna. Pomyślał, Ŝe świadczy to o tym, jak mało urozmaicone prowadził ostatnio Ŝycie. Stał na ciemnej ulicy i z zainteresowaniem patrzył na mały, majaczący opodal we mgle, elegancki powozik. Lampy pojazdu tajemniczo lśniły w kłębiącej się wokół mgle. Zaciągnięte zasłony skrywały jego wnętrze. Konie stały spokojnie. Na koźle siedział potęŜny woźnica. Artemis przypomniał sobie powiedzenie zasłyszane od mnicha, w świątyni na wyspie Vanzagara, który uczył go dawnej filozofii i sztuki walki Vanza: „śycie przypomina nieustającą ucztę, na której daniami są rozliczne okazje. Mądrość polega na tym, by ocenić, które są smaczne, a które trujące”. Usłyszał zza pleców odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i patrzył na dwóch męŜczyzn idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do czekającej na nich doroŜki i kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty. KaŜdy sposób jest dobry, by walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić wszystko, aby ją pokonać. Gdy stara doroŜka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie widoczny w ciemności. Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, Ŝe nie pozostawiały one miejsca na ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości. Podjął decyzję. Powoli ruszył w stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki niepokój, jaki odczuwał, był jedynie słabym ostrzeŜeniem, Ŝe moŜe Ŝałować podjętej decyzji. Zignorował to uczucie. Stangret poruszył się na koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu. - Czym mogę panu słuŜyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego. W pytaniu tym, wypowiedzianym z naleŜytym szacunkiem, Artemis wyczuł ostrzeŜenie. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe męŜczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w kapeluszu nisko nasuniętym na oczy, pełni nie tylko rolę stangreta, ale i przybocznego straŜnika. - Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą. - To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy męŜczyzny, a nawet nieco się spotęgował. - Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana. Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to wygłoszone stanowczym tonem polecenie, ale nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i otworzył drzwi powozu. W słabym Ŝółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył kobietę siedzącą na czarnych aksamitnych poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty czarny płaszcz, pod którym miała czarną suknię. Spoza czarnej woalki przeświecała jej blada twarz. ZauwaŜył, Ŝe jest szczupła. Po jej postawie, wyraŜającej zarówno pewność siebie, jak i grację, widać było, Ŝe nie jest to nieobyta młoda dziewczyna. Artemis pomyślał, Ŝe powinien był poświęcić więcej uwagi krąŜącym wokół niej plotkom, których strzępy docierały do niego w ciągu minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt późno. - Bardzo się cieszę, Ŝe pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma tu szczególne znaczenie. Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego niepokoju. Niestety, chociaŜ słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał w nich obietnicy zmysłowych przeŜyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła go do swego powozu z zamiarem spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis usiadł i zamknął drzwi. Zastanawiał się, czy powinien doznać ulgi, czy czuć się rozczarowany. - Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty zapewniające mi wysoką wygraną - powiedział. -Mam nadzieję, Ŝe to, co od pani usłyszę, będzie warte więcej niŜ te kilkaset funtów, z których zrezygnowałem, Ŝeby się z panią spotkać. Kobieta przez chwilę milczała. ZauwaŜył, Ŝe mocniej zacisnęła dłonie w czarnych skórkowych rękawiczkach na czarnej torbie spoczywającej na jej kolanach. - Pozwoli pan, Ŝe się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge. - Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani teŜ wie, kim jestem, moŜemy oszczędzić sobie formalności i przystąpić do rzeczy.

- Tak, oczywiście. - Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, Ŝe mogło to oznaczać irytację. - Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w pobliŜu zachodniej bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki, rozumiem więc, Ŝe spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które zdarzają się w obrębie lub sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, Ŝeby pomógł mi pan odnaleźć Nellie. Artemis poczuł się tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o moich powiązaniach z Pawilonami Marzeń! Jak to moŜliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, rozwaŜał róŜne powody tego niezwykłego rendez- vous, ale Ŝaden z nich nie wiązał się z Pawilonami. W Jaki sposób ta kobieta dowiedziała się, Ŝe jestem właścicielem tych ogrodów? Zdawał sobie sprawę z ryzyka wiąŜącego się z ujawnieniem tej tajemnicy. UwaŜał jednak, Ŝe jest tak biegły w strategii ukrywania, Ŝe nikt... no, moŜe któryś z mistrzów Vanza... nie zdoła poznać prawdy. Tyle tylko, Ŝe nie było powodu, by którykolwiek z nich interesował się jego sprawami. - Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę. - Czy pan słyszał, co powiedziałam? - KaŜde słowo, pani Deveridge. - śeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego moŜna by oczekiwać od znudzonego dŜentelmena. - Muszę jednak przyznać, Ŝe niczego nie rozumiem. Przypuszczam, Ŝe udała się pani pod niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani pokojówka została uprowadzona, powinna pani kazać stangretowi pojechać na Bon Street. Tam niewątpliwie uda się pani wynająć detektywa, który ją odszuka. Tutaj, na St. James, preferujemy inne, mniej uciąŜliwe, pościgi. - Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, Ŝe jest pan mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić bezpieczeństwo swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań w celu odszukania Nellie. Wie, Ŝe jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej niepokojące niŜ fakt, Ŝe orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł początkowo w okolicy serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, Ŝe cały misternie przygotowany przez niego plan moŜe lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła w jakiś sposób zbyt wiele informacji o nim, a to było juŜ niebezpieczne. Uśmiechnął się, Ŝeby ukryć furię i zaniepokojenie. - Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, Ŝe mam powiązania z Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian? - To jest zupełnie bez znaczenia, sir. - Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko.Dla mnie ma to znaczenie. Coś w głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do powozu, zawahała się. NajwyŜszy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się odpowiedzieć, jej głos zabrzmiał wyjątkowo spokojnie. - Doskonale wiem, Ŝe jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i mistrzem, sir. Wiedząc o panu aŜ tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, którzy zgłębili filozofię Wanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują zamiłowanie do stwarzania pozorów i często bywają ekscentryczni. To było sto razy gorsze od tego, czego się obawiał. - Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aŜ tyle o mnie powiedział? - Nikt mi nic nie powiedział, sir, a w kaŜdym razie nie w sposób, w jaki pan to rozumie. Odkryłam prawdę własnym wysiłkiem. Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał. - Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej? - Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelliejest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc ją odszukać. - Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani Deveridge? Jestem pewny, Ŝe bez trudu znajdzie pani sobie inną. - Nellie nie uciekła. Mówiłam juŜ panu, Ŝe została uprowadzona przez jakichś złoczyńców. Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice.

- Alice? - Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, Ŝeby obejrzeć najświeŜsze atrakcje. Kiedy wychodziły z ogrodów zachodnią bramą, dwaj męŜczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do powozu i odjechali, zanim ktokolwiek zauwaŜył, co się dzieje. - Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, Ŝe pani pokojówka uciekła z jakimś młodzieńcem - powiedział Artemis.Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, Ŝeby Nellie, jeśli zmieni zdanie, mogła wrócić na słuŜbę u pani. - Nonsens. Ona została porwana na ulicy. Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, Ŝe Niebezpieczna Wdowa jest uwaŜana za osobę szaloną. - Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się zdawało, pytanie. - Obawiam się, Ŝe została uprowadzona przez tych nikczemnych męŜczyzn, którzy sprzedają niewinne panienki do domów publicznych.Madeline wyjęła czarną parasolkę. Dość tych wyjaśnień. Nie mamy chwili do stracenia. Artemis myślał przez chwilę, Ŝe jego rozmówczyni zamierza uŜyć ostrego szpica parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy Madeline stuknęła w dach pojazdu. Stangret najwyraźniej czekał na ten sygnał, gdyŜ powóz natychmiast ruszył. - Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis.Nie przyszło pani do głowy, Ŝe ja mogę nie Ŝyczyć sobie odgrywać roli porwanego? - Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. Madeline opadła na oparcie siedzenia. Jej oczy błyszczały.W tym momencie najwaŜniejsze jest dla mnie odszukanie Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę pana później. - Mam nadzieję. Dokąd jedziemy? - Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki. Artemis zmarszczył czoło. Ona nie sprawia wraŜenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby wyjątkowo zdecydowanej.Czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał. - Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami mówiąc, podejrzewam, Ŝe ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są obce. - Sugeruje pani, Ŝe mam powiązania ze środowiskiem przestępczym? - zapytał, przyglądając się jej uwaŜnie. - Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie charakter i rozległość pańskich znajomości. Interesująca była leciutka nuta szyderstwa w jej głosie. Wyraźnie próbowała dać rozmówcy do zrozumienia, Ŝe wiele wie o jego osobistych sprawach. Jedno było pewne: nie mógł wysiąść z tego powozu i przestać interesować się jej problemem. Wystarczyło juŜ to, Ŝe wiedziała o jego powiązaniach z Pawilonami, by zniweczyć pieczołowicie przygotowane plany zemsty. Minęło uczucie ciekawości i oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, Ŝe koniecznie musi się dowiedzieć, co wie o nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała tak starannie ukrywane fakty. Rozparł się wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu powozu i przez dłuŜszą chwilę przyglądał się osłoniętej woalką twarzy kobiety. - Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie.Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc pani w odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się okaŜe, Ŝe panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono. - Zapewniam pana, Ŝe ona czeka na ratunek - odparła Madeline, potem uchyliła zasłonkę i spoglądała na zasnutą mgłą ulicę. Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji ręka przytrzymująca brzeg materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i dłoni. Poczuł ledwie uchwytny zapach ziół, których zapewne uŜywała do kąpieli. Z wysiłkiem skierował uwagę na bardziej aktualne sprawy. - NiezaleŜnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, Ŝe będę chciał usłyszeć szczere odpowiedzi na kilka pytań. Odwróciła głowę i spojrzała na niego. - Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje?

- Proszę nie udawać, Ŝe pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, Ŝe posiada pani tak duŜo informacji i Ŝe są one tak dobre. Widać, Ŝe pochodzą ze znakomitego źródła. Obawiam się jednak, Ŝe wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach. Próba była desperacka, ale Madeline wiedziała juŜ, Ŝe wygrała. Zetknęła się twarząw twarz z tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, właścicielem najbardziej popularnego londyńskiego parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, Ŝe powaŜnie ryzykuje, dając mu do zrozumienia, Ŝe wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by poczuć się zaniepokojony. Obracał się w najwyŜszych kręgach eleganckiego świata. Był przyjmowany w najlepszych domach, naleŜał do ekskluzywnych klubów. JednakŜe nawet jego fortuna nie uchroniłaby go przed kompletną klęską, gdyby w wyŜszych sferach odkryto, Ŝe w ich szeregach znalazł się dŜentelmen zajmujący się interesami. Musiała przyznać, Ŝe męŜczyzna ten prowadził odwaŜną, ryzykowną grę. Wybrał dla siebie rolę godną wielkiego Edmunda Keana. Potrafił skutecznie utrzymywać w tajemnicy fakt, Ŝe jest Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło do głowy, by kwestionować źródła jego bogactwa. Był w końcu dŜentelmenem, a ci nie rozmawiali o pieniądzach, chyba Ŝe któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim przypadku stawał się przedmiotem kpin i obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji wolało przystawić sobie pistolet do skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem wywołanym finansową ruiną. Madeline była świadoma, Ŝe szantaŜem zmusiła Hunta do udzielenia jej pomocy, ale nie mogła tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie musiała za to zapłacić. Artemis Hunt był mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych dŜentelmenów, którzy kiedykolwiek zgłębili tę filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo tajemniczy. Niepokojące wydawało jej się to, Ŝe Hunt starannie ukrywa swoje dawne związki z vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu posiadania Pawilonów Marzeń przynaleŜność do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu zaszkodzić w eleganckich sferach. Bądź co bądź tylko dŜentelmeni studiowali filozofię Vanza. On jednak najwyraźniej pragnął utrzymać to w tajemnicy. Był to zły znak. Z doświadczenia wiedziała, Ŝe członkowie Towarzystwa Vanzagarian to w większości nieszkodliwi wariaci, a pozostali są ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych moŜna było uznać za szaleńców, a pośród nich znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała podejrzewać, Ŝe Artemisa Hunta moŜna zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, Ŝe po zakończeniu akcji przewidzianej na dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem nowymi, powaŜnymi problemami. Jak gdybym nie miała dość własnych kłopotów, pomyślała. Z drugiej strony, skoro i tak ostatnio źle sypiam, będę przynajmniej miała o czym rozmyślać, stwierdziła posępnie. Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. Uświadomiła sobie, Ŝe tak działa na nią obecność Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się we wnętrzu niewielkiego powozu. Nie był tak potęŜnym męŜczyzną jak stangret Latimer, ale jego szerokie ramiona i pełna gracji sylwetka poruszyły jej zmysły w szczególny sposób, którego nie potrafiłaby określić. Inteligentne, baczne spojrzenie jej towarzysza potęgowało jeszcze to uczucie. Uświadomiła sobie, Ŝe to wszystko, co wie o tym człowieku, nie przeszkadza jej, by była nim zafascynowana. Ciaśniej otuliła się płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze wszystkim mogła się pogodzić, tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa Vanzagarian. Na wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz Madeline musiała do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło zaleŜeć Ŝycie Nellie. Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis zgasił lampę i odsunął zasłonkę. Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy spokojnie wyglądał na ulicę.Jesteśmy przy zachodniej bramie - oznajmił.Mimo późnej nocy nadal panuje tu spory ruch. Nie mogę uwierzyć, by w obecności tylu ludzi młoda kobieta została siłą wciągnięta do powozu. Chyba Ŝe sama chciała zostać uprowadzona. Madeline nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym licznymi kolorowymi lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umoŜliwiały niezamoŜnym nawet ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach Marzeń. Przez jasno oświetloną bramę przewijały się tłumy dam i dŜentelmenów, kupców, młodych ludzi uczących się rzemiosła, słuŜących, oficerów, dandysów,

hulaków, łobuzów. Hunt ma rację, pomyślała. Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się niemoŜliwe, by nikt nie zauwaŜył młodej kobiety siłą wciąganej do powozu. - Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą powiedziała.Alice mówiła mi, Ŝe stały wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam. Rozejrzała się uwaŜnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się jacyś chłopcy. - Hmm... Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. Jeśli on nie potraktuje tej sprawy powaŜnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. Uświadomiła sobie, Ŝe czas biegnie szybko. - Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu rozpusty i odnalezienie jej stanie się niemoŜliwe. Artemis połoŜył dłoń na klamce. - Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył. - Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie. - Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się czegoś dowiedzieć i zaraz wrócę. Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim zdąŜyła zaŜądać bliŜszych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w stronę ciemnej uliczki. ZauwaŜyła, Ŝe podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na czoło. ZdumiałojąJak szybko potrafił zmienić swą powierzchowność. ChociaŜ nie wyglądał teraz jak dŜentelmen, który przed chwilą opuścił elegancki klub, to nadal poruszał się z wyjątkową pewnością siebie. Natychmiast rozpoznała ten sposób zachowania. Tak samo poruszał się Renwick. Przyprawiło ją to o dreszcz niepokoju. Ten płynny, pozornie leniwy krok zawsze kojarzył jej się z osobami praktykującymi sztukę walki Vanza. Zaczęła się obawiać, czy nie popełniła powaŜnej pomyłki. Przestań! - skarciła się w myślach. Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik. Chciałaś, Ŝeby ci pomógł, i teraz, na dobre i na złe, uzyskałaś tę pomoc. Uspokajające przynajmniej było to, Ŝe Hunt fizycznie nie przypominał jej zmarłego męŜa. Fakt ten z jakichś powodów wydał jej się pocieszający. Renwick, ze swymi niebieskimi oczami, jasnymi włosami, szlachetnymi rysami twarzy, wyglądał niczym złotowłosy anioł z płócien wielkich mistrzów. W przeciwieństwie do niego Hunt mógł słuŜyć za model do wizerunku szatana. Nie tylko jego czarne włosy, zielone oczy i surowa ascetyczna twarz stwarzały wraŜenie mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty dreszcz przyprawiało ją jego chłodne, pełne wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł się o granice piekła. W przeciwieństwie do Renwicka, który potrafił oczarować kaŜdego, kto się z nim zetknął, Hunt wyglądał na człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był. Patrzyła za nim, aŜ zniknął za wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów Marzeń. Latimer zeskoczył z kozła i po chwili Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną twarz. - Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział.Powinniśmy chyba udać się na Bon Street i wynająć detektywa. - MoŜe masz rację, ale jest juŜ za późno, Ŝeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką drogę i teraz mogę mieć tylko nadzieję...Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za plecami Latimera. - O, jest pan juŜ, sir. Zaczynaliśmy się martwić. - To jest Mały John.Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio, moŜe jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył. Madeline spojrzała na chłopca i uniosła brwi. - Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać? Mały John spojrzał na nią wzrokiem pełnym uraŜonej dumy. Splunął na ziemię i powiedział: - Nie naleŜę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję powaŜnym handlem. - A cóŜ ty sprzedajesz? - Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego.A któŜ to jest ten Zachary? - Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień. - Pozwól, mój drogi, Ŝe przedstawię cię pani Devendge. Mały John uśmiechnął się, zdjął czapkę i ukłonił się zaskakująco wdzięcznie.Do usług, psze pani. Madeline skinęła w odpowiedzi głową.

- Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, Ŝe będziesz nam pomocny. - Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani. - Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał na Latimera.Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaŜe ci drogę. Jedziemy do tawerny przy Blister Lane. śółtooki Pies. Znasz ją? - Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze zabrali moją Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy. - Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle.Artemis otworzył drzwiczki powozu i wślizgnął się do wnętrza.Ruszajmy. Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John wskoczył za nim. Nim Artemis zdąŜył zamknąć drzwi, powóz ruszył. - Pani stangretowi wyraźnie bardzo zaleŜy na odnalezieniu tej Nellie - zauwaŜył Artemis, zajmując swoje miejsce w powozie. - To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać. - .- . W jaki sposób dowiedział się pan, Ŝe zabrano ją do tej tawerny? - Mały John był świadkiem porwania. Madeline spojrzała na niego zaskoczona. - Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu? - Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie moŜe pozwolić sobie na zrezygnowanie z zarobku. Czekał na Zachary’ego, Ŝeby jemu przekazać zebrane informacje, które następnego ranka trafiłyby do mnie. PoniewaŜ zjawiłem się dziś, chłopiec mnie sprzedał SWÓJ towar. Wie, Ŝe moŜe mi zaufać. Zachary otrzyma SWÓJ udział. - Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, Ŝe utrzymuje pan całą sieć informatorów takich Jak Mały John? Artemis wzruszył ramionami. - Płacę im znacznie więcej niŜ odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza tym pracując dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co nieodłącznie wiązało się z ich normalną profesją. - Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych łobuzów zbiera na ulicach. - Byłaby pani zdumiona, czego moŜna się dowiedzieć z takich źródeł. - Nie wątpię, Ŝe pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dŜentelmen o pańskiej pozycji chce je poznać? Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły rozbawieniem, którego źródło tkwiło gdzieś głęboko w umyśle. Czego ona oczekuje? - zastanawiał się. Powinna się przecieŜ domyślać, Ŝe jestem zdecydowanym ekscentrykiem. Madeline odchrząknęła. - Proszę się nie obraŜać, sir. Pytałam tylko dlatego, Ŝe wydaje mi się to wszystko nieco... hmm... niezwykłe. - Zawiłe, złoŜone i tajemnicze, prawda. - Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie. - Tak bardzo w stylu Vanza? Madeline pomyślała, Ŝe najlepiej zrobi, zmieniając temat rozmowy. - Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary? - Zachary jest młodym męŜczyzną odparł oschle Artemis. - Jest zajęty pewną młodą damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny wieczór. WyobraŜam sobie, jak będzie Ŝałował, Ŝe ominęła go przygoda. - Dobrze, Ŝe przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, Ŝe Nellie z nikim nie uciekła. - To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, Ŝe nie mieli racji? - Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak waŜną jak bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety. - Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie? - Pobiegł za uwoŜącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyŜ pojazdy z powodu mgły poruszają się dzisiaj wolno. Artemis uśmiechnął się.

- Mały John to bystry chłopiec. Wiedział, Ŝe dobrze zapłacę za informację o kobiecie porwanej w pobliŜu wejścia do Pawilonów. - Zrozumiałe, Ŝe chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu, gdzie prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa pewna odpowiedzialność. - To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich najbliŜszym sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy. Grube szklane szyby w oknach tawerny śółtooki Pies, oświetlone płonącym na kominku ogniem, lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane duchy. Artemis pomyślał, Ŝe klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi zjawami. Wielu z nich miało prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli najgroźniejsi przestępcy z dzielnicy rozpusty. Madeline z okna powozu uwaŜnie obserwowała otoczenie baru. - Całe szczęście, Ŝe zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała. Artemis zdołał powstrzymać się od głośnego wyraŜenia zdziwienia. W towarzystwie tej damy spędził niespełna godzinę, ale poznał ją na tyle dobrze, Ŝe nie powinien być zaskoczony tego rodzaju informacją. - Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem. - Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli moŜna tego uniknąć. Pistolet moŜe przysporzyć nieoczekiwanych kłopotów. - Wiem o tym doskonale - odparła. - O, tak, sądzę, Ŝe pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze śmiercią jej męŜa. - Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym przestępstwem, sir, i podejrzewam, Ŝe rozprawienie się z porywaczami nie będzie sprawą prostą. - Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, Ŝe uda mi się uwolnić ją bez uŜycia pistoletu. - Nie sądzę, Ŝeby to było moŜliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania w głosie. - Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni. - Tym bardziej naleŜy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę. - Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję SWÓJ plan, jeśli będzie pani przestrzegać moich zaleceń. - Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim postanowieniu. - .- . Chyba Ŝe coś się nie powiedzie. To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta dama najwyraźniej woli wydawać polecenia, niŜ je otrzymywać. - Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, Ŝe zna pani swoją rolę. - Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u wylotu ulicy. - Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie tylnym wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy. Artemis rzucił kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego, podawszy lejce Małemu Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potęŜniejszy. Potwierdziło to wcześniejsze spostrzeŜenie Artemisa, Ŝe jest on bardziej przybocznym straŜnikiem niŜ stangretem. - Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer. - Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby? Latimer wydawał się zaskoczony tym pytaniem. - Oczywiście, sir. - A ona uwaŜa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową. - Drobiazg. Jesteś gotowy? - Tak, sir. - Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny. - Jeśli ci dranie skrzywdzili moją Nellie, to drogo za to zapłacą. - Nie mieli dość czasu, Ŝeby ją skrzywdzić. - Artemis ruszył na drugą stronę ulicy.

- Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, Ŝeby ją sprzedać do burdelu, to nie zrobią niczego, co mogłoby obniŜyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby. - Słyszałem, Ŝe te łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu Tattersall. - Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis. Latimer odwrócił się do niego twarzą, która w Ŝółtym świetle sączącym się z okien tawerny wyglądała jak maska. - Chcę, Ŝeby pan wiedział, sir, Ŝe jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłuŜnikiem do końca Ŝycia. Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, Ŝeby pocieszyć nieszczęśnika, ścisnął go za ramię. - Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj zamieszanie. - W porządku, sir. - Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej wnętrzu. Artemis ruszył wąskim przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie zagłębił, poczuł odraŜający zapach. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe miejsce to wykorzystywane było jako ustęp i śmietnik. Pomyślał, Ŝe jego buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia po zakończeniu całej akcji. Skręcił za tył budynku i znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być ogrodem. Zobaczył kuchenne drzwi otwarte szeroko dla dostępu świeŜego powietrza. Z okna na piętrze sączyło się światło. Idąc w kierunku kuchennych drzwi, postawił kołnierz płaszcza, by ukryć za nim twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, wziąłby go za pijanego rozpustnika, który znalazł się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami. W półmroku odszukał prowadzące na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa stopnie. JuŜ na podeście usłyszał stłumione głosy dwóch męŜczyzn. OstroŜnie, nasłuchując, wszedł do ciemnego holu. Za którymiś drzwiami rozgrywała się ostra kłótnia. - Mówię ci, Ŝe jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej moŜemy za nią dostać od tej starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rosę Lane. - Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację. - To jest interes, durniu, a nie zabawa dŜentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i powtarzam ci, Ŝe zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rosę... - . Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał najdonośniejszy głos, rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera. - PoŜar! PoŜar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia! Do Artemisa dobiegł tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych stołów. Wślizgnął się do najbliŜszego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Pokój był pusty i ciemny. - Ratuj się, kto moŜe! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera. - W kuchni dym jest tak gęsty, Ŝe nie zobaczysz własnej ręki! Z hałasem otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku, zobaczył stojącego w nich potęŜnego muskularnego męŜczyznę. Spoza niego wychylał się drugi, drobny, o twarzy szczura. W świetle lampy płonącej w pokoju moŜna było dostrzec ich wystraszone twarze. - Co tu się, u licha, dzieje? - zapytał wyŜszy męŜczyzna. - Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez drzwi obok swego kompana. PoŜar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać. - A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, Ŝeby ją zostawić. - Nie jest warta mojego Ŝycia. - Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i ruszył biegiem ku schodom. - MoŜesz ją wziąć, jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił jeszcze przez ramię. WyŜszy męŜczyzna zawahał się. Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, Ŝe zmaga się w nim chciwość z obawą o Ŝycie.

- Niech to wszyscy diabli! Chciwość, niestety, zwycięŜyła. MęŜczyzna zniknął we wnętrzu pokoju, a po chwili pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potęŜne ramiona. - Pozwól, Ŝe pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do holu. - Zejdź mi z drogi warknął zbir. Artemis odsunął się na bok. MęŜczyzna przeszedł obok niego, kierując się ku frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu nogę, a równocześnie zadał mu dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wraŜliwe miejsce na karku. Zbir jęknął. Cios sprawił, Ŝe zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa połowa ciała. Zachwiał się, potknął o nogę Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy tym nieprzytomną Nellie. Artemis złapał dziewczynę, zanim zsunęła się na podłogę. Zarzucił ją sobie na plecy i pobiegł w stronę tylnych schodów. Z dołu dobiegały krzyki ludzi usiłujących uciec przez kuchenne wyjście. W połowie schodów Artemis natknął się na Latimera. - Znalazł ją pan? Stangret dopiero teraz zauwaŜył kobietę zwisającą z pleców Artemisa. - Nellie! Ona nie Ŝyje? - Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju. Chodź, człowieku, musimy się śpieszyć. Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w stronę wyjścia. Na parterze znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających tawernę. W kuchni i na korytarzu kłębił się dym. - Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauwaŜył Artemis. - A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać? - mruknął Latimer. - Nie przejmuj się. NajwaŜniesze, Ŝe skutek był dobry. Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, na której kłębił się tłum bywalców tawerny. Artemis zauwaŜył, Ŝe panika ustąpiła. Ludzie wyraźnie się uspokoili. Jakiś męŜczyzna, prawdopodobnie właściciel lokalu, odwaŜnie wbiegł do budynku. - Pośpieszmy się - polecił Artemis. - Tak, sir. Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle z lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliŜej, Madeline otworzyła drzwi. - Znaleźliście ją! - zawołała. - Dzięki Bogu! Artemis i Latimer z jej pomocą wsuneli nieprzytomną Nellie przez ciasne drzwiczki do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu. - Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy! Rozpoznał głos szczuplejszego męŜczyzny. - Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś niezrozumiałych powodów opierała się. Gdy powóz juŜ ruszył, uniosła rękę i zobaczył w jej dłoni pistolet, o kilka cali od swego ucha. - Nie! - krzyknął, ale wiedział, Ŝe jest juŜ zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy. Dostrzegł błysk światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa armatnia. Artemis wyczuł, Ŝe pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do niego jak odległe brzęczenie. Otworzył oczy i zauwaŜył, Ŝe Madeline patrzy na niego z niepokojem. Poruszała wargami, ale nie słyszał, co mówi. Schwyciła go za ramię i potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust domyślił się, Ŝe pyta, czy coś mu się stało. - Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno, czy cicho. Miał nadzieję, Ŝe krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć. - Tak. Do diabła! Mogę liczyć tylko na to, Ŝe nie zostałem przez panią trwale ogłuszony. Opary wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i suszonych kwiatów. Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza. Pomieszczenie to, z kolekcją butelek, moździerzy, misek i róŜnych rozmiarów słoi, z wiszącymi na ścianach pękami zasuszonych ziół i kwiatów, zawsze przypominało jej laboratorium. Ciotka, ubrana w obszerny fartuch, nachylona nad naczyniem z wrzącą cieczą, wyglądała jak szalony alchemik.

- Ciociu Bermce? - Chwileczkę, kochanie. - Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu. - Akurat dodaję najwaŜniejsze składniki. - Przepraszam, Ŝe ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo waŜnej sprawie. - Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zaleŜy od tego, w jakiej kolejności i w jakim czasie dodawane są zioła. Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. Nie istniał sposób, by oderwać ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki Bemice w jej domu znajdował się największy w całym Londynie wybór uspokajających kropelek, wzmacniających napojów, leczniczych maści i innych leków. Ciotka z zapałem oddawała się przyrządzaniu swoich napojów i eliksirów. SkarŜyła się na słabe nerwy i nieustannie eksperymentowała, starając się poprawić ich stan. Próbowała rozpoznawać podobne problemy zdrowotne u znajomych. Przyrządzała specjalne leki, dostosowując je do kondycji i temperamentu cierpiących. Spędzała całe godziny na studiowaniu starych receptur przeróŜnych mieszanek i wywarów leczących choroby nerwowe. Znała wszystkich aptekarzy w całym mieście, a szczególnie wyróŜniała tych, którzy sprzedawali rzadkie vanzagariańskie zioła. Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne hobby ciotki. gdyby nie dwa waŜne powody. Po pierwsze, medykamenty Bemice okazywały się często niezwykle skuteczne. Na przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w cudowny sposób wpłynęła na nadszarpnięte nerwy pokojówki. Po drugie, nikt lepiej od Madeline nie potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich sytuacji tego rodzaju zajęcie, pozwalające oderwać się od prawdziwych problemów. Zdarzenia sprzed roku były na tyle powaŜne, by wywrzeć wpływ na kobietę o najsilniejszych nawet nerwach, a kłopoty, które pojawiły się w ostatnich dniach, pogorszyły jeszcze sytuację. Bemice była czterdziestoletnią kobietą, elegancką, atrakcyjną i wyjątkowo inteligentną. Przed laty cieszyła się ogromnym powodzeniem w kręgach towarzyskich, ale zrezygnowała ze światowych uciech, by zająć się córką brata po śmierci jego Ŝony, Elizabeth Reed. - Gotowe. - Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki. - Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę. - Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do Madeline: O czym chcesz ze mną porozmawiać, kochanie? - Obawiam się, Ŝe dzisiaj po południu pan Hunt zechce złoŜyć nam wizytę powiedziała bratanica. Ciotka uniosła brwi. - On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą. - No tak. Rzecz w tym, Ŝe wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu, powiedział bez ogródek, Ŝe chce mi zadać parę pytań. - Pytań? - Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach. - To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze wielu starań, by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego Ŝycia. Potem nagle pewnej nocy pojawia się znikąd nieznana mu kobieta i Ŝąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki. Przy okazji informuje go, Ŝe wie nie tylko o tym, Ŝe jest właścicielem Pawilonów Marzeń, ale i o tym, Ŝe jest mistrzem Vanza. KaŜdy męŜczyzna w jego sytuacji poczułby się zaniepokojony. - Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, Ŝe rozmowa z nim nie będzie przyjemna. JednakŜe po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem wymówić się od spotkania z nim. - Owszem - zgodziła się Bemice. - Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o wyczynach pana Hunta.

- Latimer moŜe sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z nim spotkać i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego Ŝycia. - Rozumiem, Ŝe sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaŜ z chęcią skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować. - On jest mistrzem Vanza. - Co nie oznacza, Ŝe zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie Towarzystwa Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge. - Bernice podeszła do bratanicy i połoŜyła dłoń na jej ramieniu. - Nie musisz szukać daleko Wystarczy, Ŝe pomyślisz o swoim drogim ojcu, Ŝeby się z tym zgodzić. - Tak, ale. - .- .- Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, Ŝe Hunt ma jakieś złe skłonności? - No nie, ale... - Pamiętaj, Ŝe z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami. - Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru. - Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bemice, unosząc brwi. - Jestem przekonana, Ŝe nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał. - Wiesz, ciociu, moŜe masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze mną powiedziała Madeline z nadzieją w głosie. - Jestem pewna, Ŝe potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go zadowoli. Madeline pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta, kiedy Ŝegnał się z nią pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu. - Nie byłabym tego aŜ tak pewna. - Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. Ciotka sięgnęła po niebieską buteleczkę stojącą na stole. ZaŜyj łyŜeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie. Natychmiast poczujesz się lepiej. - Dziękuję, ciociu Bemice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę. - Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z oŜywieniem Bemice. - Przypuszczam, Ŝe jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako Sprzedawca Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych kręgach. - Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zaleŜy na pozycji w eleganckim świecie. - Niewątpliwie szuka Ŝony - stwierdziła Bemice z absolutną pewnością siebie. - Gdyby wyszło na jaw, Ŝe zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań zostałoby mocno zawęŜone. - Szuka Ŝony? - Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki. Dlaczego zaskoczyła ją uwaga, Ŝe Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka Ŝony? PrzecieŜ był to logiczny wniosek. - Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Bemice spojrzała na nią wymownie. - To dlatego, Ŝe jesteś zbyt zajęta wyobraŜaniem sobie strasznych spisków i roztrząsaniem złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych zdarzeniach ostatnich dni. Nic dziwnego, Ŝe masz nerwy tak rozstrojone, Ŝe nie moŜesz nocami sypiać. - Chyba masz rację. - Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu. - Jedno jest pewne. Muszę przekonać pana Hunta, Ŝe jego sekrety nie zostaną przeze mnie ujawnione. - Nie wątpię, Ŝe uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa. Madeline udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość niebieskiej buteleczki do donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i pogrąŜyła się w rozmyślaniach. Ciotka ma rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się nakłonić do współpracy i wykazał się przy

tym niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, czy nie mógłby okazać się uŜyteczny w przyszłości? . - Artemis opadł na oparcie fotela, załoŜył nogę na nogę i bezmyślnie stukał noŜem do otwierania listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na męŜczyznę, który siedział po drugiej stronie szerokiego biurka. Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od dawna interesami Hunta. W jakimś sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą związani nawet w czasach, kiedy nie prowadził Ŝadnych znaczących interesów. Cariton Hunt teŜ zresztą w niewielkim stopniu korzystał z jego usług. Artemis przywiązany był do ojca, ale nie mógł zaprzeczyć, Ŝe nie zadbał on w odpowiednim czasie o jego przyszłość. Po śmierci Ŝony przestał się interesować resztkami rodzinnej fortuny. Henry i Artemis patrzyli bezradnie jak Cariton Hunt, lekcewaŜąc wszelkie rozsądne rady, oddaje się hazardowi i przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry przyjechał do Oksfordu, by powiadomić Artemisa, Ŝe jego ojciec zginął w pojedynku, będącym rezultatem jakiegoś karcianego sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, Ŝe z rodzinnego majątku nic nie pozostało. Osierocony Artemis, by jakoś przeŜyć, musiał sam zająć się hazardem. W przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak Ŝycie hazardzisty uwaŜał za zbyt niepewne. Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego dŜentelmena, który systematycznie wygrywał. Pozostali gracze często sięgali po butelkę z czerwonym winem, natomiast starszy męŜczyzna nie wypił ani kropli. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, którzy nonszalancko brali w rękę karty, a potem rzucali je na stół, on uwaŜnie przyglądał się swoim. Artemis wycofał się z gry, gdy zorientował się, Ŝe wkrótce wszyscy przegrają z nieznanym dŜentelmenem. W końcu starszy pan zebrał wygraną i opuścił klub. Artemis wyszedł za nim na ulicę. - Ile by mnie kosztowało, gdybym chciał nauczyć się grać w karty tak jak pan? - zapytał w momencie, gdy męŜczyzna miał wsiąść do czekającego na niego powozu. Nieznajomy przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi badawczym, chłodnym wzrokiem. - Cena byłaby całkiem wysoka - odparł. - Niewielu młodych ludzi mogłoby sobie na to pozwolić. Jeśli jednak ma pan powaŜne zamiary, proszę mnie jutro odwiedzić. Porozmawiamy o pańskiej przyszłości. - Nie mam zbyt wiele pieniędzy. - Artemis uśmiechnął się kwaśno. - Prawdę mówiąc, dzięki panu mam znacznie mniej niŜ parę godzin temu. - Był pan jednak jedynym graczem, który miał dość rozsądku, by w odpowiedniej chwili wycofać się z gry - powiedział nieznajomy. - Zapowiada się pan na dobrego ucznia. Czekam na pana jutro rano. Artemis zjawił się u niego o jedenastej przed południem. Natychmiast zorientował się, Ŝe znalazł się w domu uczonego, a nie zawodowego hazardzisty. Wkrótce dowiedział się, Ŝe George Charters jest z zamiłowania i wykształcenia matematykiem. - Nie jestem hazardzistą - wyjaśnił starszy pan. - Szukałem tylko eksperymentalnego potwierdzenia pomysłu sprzed kilku miesięcy, dotyczącego pojawienia się pewnego układu kart w kolejnych rozdaniach. Nie mam zamiaru zarabiać na Ŝycie przy stoliku karcianym. To zbyt niepewny sposób jak na mój gust. A co z panem? Zamierza pan spędzić całe Ŝycie w jaskiniach gry? - Jeśli tylko będę mógł tego uniknąć, to nie - odparł Artemis. - Wolałbym zająć się czymś bardziej przewidywalnym. Okazało się, Ŝe George Chartres jest mistrzem Vanza. Zapoznał Artemisa z pewnymi podstawami tej filozofii. Kiedy zrozumiał, Ŝe ma zdolnego i pilnego ucznia, zaproponował mu sfinansowanie podróŜy na wyspę Vanzagara. Henry Leggett uwaŜał, Ŝe powinien skorzystać z tej okazji. Artemis spędził całe cztery pracowite lata w Garden Temples. KaŜdego lata na krótko wracał do Anglii, by odwiedzić George’a, Henry’ego i swoją kochankę, Catherine Jensen. Kiedy zjawił się po raz ostatni, dowiedział się, Ŝe George Chartersjest bliski śmierci z powodu choroby serca, a Catherine zginęła w tajemniczych okolicznościach. Henry trwał przy boku Artemisa w czasie obu

pogrzebów. Potem młodszy przyjaciel oznajmił mu, Ŝe nie wróci na wyspę Vanzagara. Zamierzał pozostać w Londynie, wzbogacić się i pomścić śmierć ukochanej. Henry nie aprobował planów zemsty, natomiast przypadły mu do gustu zamiary odbudowania fortuny Huntów. Został stałym współpracownikiem Artemisa. Okazał się błyskotliwym pomocnikiem. Prowadził interesy z właściwą dyskrecją, jak równieŜ dostarczał Artemisowi poufnych informacji o działaniach konkurentów, takich, których nie mógł dostarczyć mu Zachary, a tylko powszechnie szanowany dŜentelmen. Tego ranka jednakŜe Artemis oczekiwał od niego czegoś więcej. - Czy to wszystko, czego dowiedziałeś się o pani Deveridge? - zapytał go. - Pogłoski, plotki i relacje o dawnych skandalach. O większości tych spraw juŜ słyszałem. W klubach wszyscy o tym mówią. Henry oderwał wzrok od swego notatnika i sponad złotej oprawki okrągłych okularów spojrzał na Artemisa. - Nie dałeś mi zbyt wiele czasu na wypełnienie tego zadania. - Zerknął na wysoki stojący zegar. - Wiadomość od ciebie otrzymałem o ósmej rano. Teraz mamy wpół do trzeciej. Sześć i pół godziny to za mało na przeprowadzenie takiego śledztwa. Za parę dni będę miał dla ciebie coś więcej. - Do licha! MÓJ los jest w rękach tej Niebezpiecznej Wdowy, a ty mi tylko potrafisz powiedzieć, Ŝe ona ma zwyczaj mordowania męŜów. - Jednego męŜa, nie wielu - sprostował spokojnie Leggett. Zresztą ta opinia oparta jest na plotkach, a nie na faktach. Chcę ci przypomnieć, Ŝe pani Deveridge nigdy nie była podejrzana w związku ze śmiercią swego męŜa. Nie była nawet przesłuchiwana ani oskarŜona. - Dlatego, Ŝe nie było dowodów. Wyłącznie domysły. - Owszem. - Henry znów spojrzał na swoje notatki. Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, Renwick Deveridge był w domu sam tej nocy, kiedy dostał się tam włamywacz. Bandyta zastrzelił go, podpalił dom, Ŝeby zatrzeć ślady przestępstwa, i zbiegł z kosztownościami. - Tylko Ŝe nikt nie wierzy w taki przebieg zdarzeń. - Dla nikogo nie jest tajemnicą, Ŝe Deveridge był skłócony z Ŝoną. Pani Deveridge wyprowadziła się od niego niedługo po ślubie. Nie chciała wrócić i z nim mieszkać. - Henry przerwał, by odchrząknąć. - Mówią o niej, Ŝe jest nieco... - . uparta. - Tak, coś o tym wiem - mruknął Artemis i znów postukał noŜem do otwierania kopert o but. - Co moŜesz mi powiedzieć o jej nieszczęsnym męŜu? Henry ze ściągniętymi brwiami wpatrywał się przez chwilę w swoje notatki - Niestety, niezbyt wiele. Jak wiesz, nazywał się Renwick Deveridge. Nie natrafiłem na nikogo z jego rodziny. Podobno w czasie wojny, przez pewien czas, przebywał na kontynencie. - No i co z tego? - Artemis wymownie spojrzał na Henry’ego. - Ty teŜ tam byłeś. - Tak, oczywiście. MoŜna chyba bez obawy pomyłki stwierdzić, Ŝe nie został tam wysłany do szpiegowania Napoleona. Tak czy inaczej wrócił do Londynu przed dwoma laty. Poznał Wintona Reeda i wkrótce po tym zaręczył się z jego córką. Niewiele później Madeline Reed i Deveridge wzięli ślub. - Narzeczeństwo było krótkie. - Wzięli ślub na podstawie specjalnego zezwolenia. - Henry przez chwilę patrzył z dezaprobatą w swoje notatki. - Jak wspomniałem, ta dama jest nieco porywcza. Gdy dwa miesiące po ślubie Deveridge stracił Ŝycie, zaczęły krąŜyć plotki, Ŝe to ona go zamordowała. - Musiała być chyba bardzo nim rozczarowana.

- Faktem jest, Ŝe zanim rozstał się z Ŝyciem, ojciec pani Deveridge, Winton Reed, polecił swojemu adwokatowi zebrać informacje na temat moŜliwości uniewaŜnienia małŜeństwa bądź doprowadzenia do formalnej separacji. - UniewaŜnienia! - Artemis rzucił nóŜ do rozcinania kopert na biurko i pochylił się do przodu. - Jesteś pewny? - Na tyle, na ile mogę być pewny, dysponując ograniczonym zasobem informacji. Biorąc jednak pod uwagę ogromne trudności i koszty związane z uzyskaniem rozwodu, uniewaŜnienie, chociaŜ taki proces jest długotrwały, wydaje się prostszym rozwiązaniem. - Tyle Ŝe upokarzającym dla Renwicka Deveridge. Poza wszystkim, tylko w nielicznych przypadkach moŜna uniewaŜnić małŜeństwo. Tutaj jedynym dowodem, jak przypuszczam, mogłoby być oskarŜenie Deveridge’a o impotencję. - Owszem. - Henry znów odchrząknął. Artemis wiedział, Ŝe przyjaciel jest nieco pruderyjny w sprawach intymnych. - Sądzę, Ŝe w tym przypadku, nawet z pomocą dobrego adwokata, udowodnienie impotencji Deveridge’a trwałoby całe lata. - Niewątpliwie. Prawie wszyscy uwaŜają, Ŝe pani Deveridge brakowało cierpliwości, by przejść przez tę całą prawną procedurę. - Henry przerwał na moment, a potem dodał: Albo doszła do wniosku, Ŝe jej ojciec nie będzie w stanie ponieść kosztów związanych z tym procesem. - W tej sytuacji postanowiła na własną rękę zakończyć swe małŜeństwo. Czy to miałeś na myśli? - Takie właśnie plotki krąŜą w towarzystwie. Artemis po minionej nocy wiedział, Ŝe dama ta jest wyjątkowo zdecydowaną osobą. Jeśli naprawdę rozpaczliwie pragnęła przerwać nieudany związek, to kto wie, czy nie zdecydowała się zamordować męŜa. - Powiedziałeś, Ŝe Deveridge został zastrzelony, zanim wybuchł poŜar. - Według doktora, który oglądał zwłoki, tak. Artemis wstał i podszedł do okna. - Muszę ci powiedzieć, Ŝe wczoraj pani Deveridge zademonstrowała swe umiejętności posługiwania się pistoletem. - Hmm. Nie jest to umiejętność właściwa damom. Artemis uśmiechnął się, patrząc na otoczony murem ogród. Henry ocenia kobiety raczej w tradycyjny sposób, pomyślał. - To prawda. Czy masz jeszcze coś dla mnie? - Ojciec pani Deveridge był jednym z pierwszych członków Towarzystwa Vanzagarian. Był mistrzem. - Wiem. - Był juŜ w podeszłym wieku, kiedy się oŜenił i został ojcem. Mówią, Ŝe po śmierci Ŝony oszalał na punkcie córki. Posunął się do tego, Ŝe wprowadził ją w sprawy powszechnie uwaŜane za niestosowne dla młodej damy. - Na przykład takie jak posługiwanie się pistoletem. - Choćby to. Reed w ostatnich latach stał się samotnikiem. Poświęcił się w pełni studiowaniu martwych języków. - Podobno był ekspertem, jeśli chodzi o dawny język Vanzagara - wtrącił Artemis. - Mów dalej. - Zmarł wczesnym rankiem zaraz po poŜarze. Plotkarze mówią, Ŝe jego serce nie wytrzymało szoku, jakim było uświadomienie sobie, Ŝe jego córka oszalała i zamordowała męŜa. - Rozumiem. - Jako człowiek interesu czuję się zobowiązany wskazać. Ŝe po tej serii zgonów w rodzinie pani Deveridge weszła w wyłączne posiadanie spadku zarówno po ojcu, jak i męŜu. - Na Boga, człowieku! - Artemis odwrócił się, by spojrzeć na Henry’ego. - Chyba nie sugerujesz, Ŝe zamordowała tych dwóch męŜczyzn, Ŝeby połoŜyć rękę na ich fortunach! - Nie, oczywiście, Ŝe nie.

- Henry skrzywił się z niesmakiem. - Trudno wyobrazić sobie, by córka mogła postąpić tak niegodziwie. Chciałem tylko zwrócić uwagę na uboczny rezultat tych zdarzeń. - Dziękuję ci, Henry. - Artemis podszedł do biurka i oparł się o jego krawędź. - Wiesz, Ŝe mam zaufanie do twoich wnikliwych analiz. Pozwól, Ŝe dorzucę do tego, co powiedziałeś, jeszcze jeden fakt. - Słucham? - Renwick studiował filozofię i sztukę walki Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. Henry zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: - Wydaje mi się, Ŝe cię rozumiem. Trudno uwierzyć, Ŝeby udało się to kobiecie, prawda? - Albo zwykłemu włamywaczowi. Henry spojrzał na młodszego przyjaciela, wyraźnie zaniepokojony. - Istotnie - mruknął. - Myślę - odezwał się z wahaniem Artemis - Ŝe mając do wyboru jako podejrzanych o zamordowanie Deveridge’a włamywacza i tę kobietę, łatwiej byłoby mi oskarŜyć tę damę. Henry wyglądał na zdruzgotanego. - Myśl o tym, Ŝe kobieta mogłaby uciec się do tak drastycznego czynu, moŜe wywołać u kaŜdego męŜczyzny zimny dreszcz. - Co do dreszczu nie jestem pewny, ale wiem, Ŝe pociąga to za sobą bardzo interesujące pytania. - Tego się obawiałem. - Henry westchnął. - Co masz na myśli? - zapytał Artemis, patrząc na niego. - Od momentu, kiedy otrzymałem twoje polecenie, wiedziałem, Ŝe coś jest nie w porządku w tej sprawie. Zbyt mocno interesujesz się Madeline Deveridge. - To ona postawiła przede mną pewien problem. Zanim się z nim uporam, muszę zebrać informacje. Znasz mnie i wiesz, Ŝe nie przystępuję do akcji, zanim nie poznam faktów. - Nie próbuj wykpić się takimi ogólnikami. W tym jest coś więcej niŜ jakiś kolejny interes. Wyraźnie widzę, Ŝe jesteś zafascynowany panią Deveridge. Od dawna nie zauwaŜyłem, Ŝebyś tak zainteresował się jakąś kobietą. - Wobec tego powinieneś być zadowolony. Od pewnego czasu powtarzasz mi, Ŝe jestem zbyt zaabsorbowany swoimi planami zemsty. Znajomość z panią Deveridge na jakiś czas poszerzy zakres moich zainteresowań i działań. - Niestety, nie sądzę, Ŝeby został on poszerzony we właściwy sposób - powiedział Henry, patrząc surowo na przyjaciela. - Niech będzie, co ma być. Mam teraz trochę czasu. zanim zacznę realizować następny etap mojego planu. Zajmę się bardziej szczegółowym rozpracowaniem sprawy pani Deveridge. Artemis przystanął na schodach prowadzących do wejścia i uwaŜnie przyjrzał się fasadzie niewielkiego budynku. Dom nie był duŜy, ale miał kształtne okna o dobrych proporcjach, zapewniające wnętrzom dość światła i ładny widok na ogród. Sąsiedztwo wydawało się spokojne, choć trudno byłoby nazwać je eleganckim. Pani Deveridge, chociaŜ dysponowała pokaźnym majątkiem po męŜu i ojcu, nie zamierzała widać wydawać pieniędzy na obszerną rezydencję w ekskluzywnej dzielnicy. Z tego co Henry zdołał ustalić, ona i jej ciotka prowadziły samotny tryb Ŝycia. Z kaŜdym krokiem tajemnica otaczająca tę damę wydawała mu się coraz bardziej intrygująca. Niecierpliwie oczekiwał spotkania z nią w świetle dnia. Pamięć o oczach prowokacyjnie przysłoniętych czarną koronkową woalką, długo nie pozwalała mu zasnąć minionej nocy. W otwartych drzwiach pojawił się Latimer. W dziennym świetle wydawał się jeszcze potęŜniejszy niŜ w nocnej mgle. - O, pan Hunt! - Jego oczy zabłysły radością.

- Dzień dobry, Latimer. Jak się czuje twoja Nellie? - Dziarsko i zdrowo, dzięki panu, sir. Niewiele pamięta z tego, co się zdarzyło, ale moŜe to i lepiej. - Latimer zawahał się przez moment. - Jeszcze raz chciałem zapewnić pana, sir, o mojej wdzięczności za to, co pan zrobił. - Dobrze nam się razem pracowało, prawda? - Artemis wszedł do niewielkiego holu. - Bądź tak dobry i zawiadom panią Deveridge, Ŝe przyszedłem ją odwiedzić Mam nadzieję, Ŝe oczekuje mojej wizyty. - Tak, sir, jest w bibliotece. Zaraz pana zaanonsuję. Artemis spojrzał na cięŜkie Ŝelazne Ŝaluzje w oknach, wyposaŜone w mocne zamki i małe dzwoneczki, mające ostrzegać mieszkańców, w razie gdyby ktoś próbował je otworzyć. Nocą stanowiły zapewne dobre zabezpieczenie przed intruzem. Czy pani Deveridge tak bardzo obawia się zwykłych włamywaczy, czy grozi jej coś powaŜnego? - zastanowił się. Ruszył za Latimerem długim korytarzem. SłuŜący zatrzymał się w drzwiach pokoju zastawionego od podłogi do sufitu półkami, zapełnionymi oprawionymi w skórę ksiąŜkami, czasopismami, notatkami i przeróŜnymi papierami. DuŜe zakratowane okno, równieŜ zaopatrzone w dzwoneczki, wychodziło na dobrze utrzymany ogród o nielicznych, mocno przerzedzonych i poprzycinanych krzewach i drzewach. - Pan Hunt chce się z panią widzieć, proszę pani. Madeline podniosła się zza cięŜkiego dębowego biurka. - Dziękuję ci, Latimer. Proszę wejść, panie Hunt. Miała na sobie modną czarną suknię o wysokiej talii. Tym razem jej twarzy nie zasłaniała woalka. Gdy Artemis spojrzał na nią, pomyślał, Ŝe Henry miał rację, przypuszczając, Ŝe jest nią mocno zainteresowany. Zainteresowanie to wykraczało daleko poza ciekawość i graniczyło z fascynacją. Zastanawiał się, czy Madeline Deveridge jest świadoma wraŜenia, jakie na nim wywiera. - „ W jej niebieskich oczach dostrzegł zaskakującą mieszaninę inteligencji, zdecydowania i niepokoju. Czarne, rozdzielone przedziałkiem włosy upięła w zgrabny węzeł z tyłu głowy. Usta miała pełne, mocny podbródek wskazujący na upór, co Artemis uznał za subtelne wyzwanie dla wszystkiego, co było w nim męskie. - Czy jestem jeszcze potrzebny? - zapytał Latimer, stojąc w drzwiach. - Nie, dziękuję - odparła Madeline. - MoŜesz nas zostawić. - Tak, proszę pani. - SłuŜący wyszedł i zamknął za sobą drzwi. - Proszę usiąść, panie Hunt - powiedziała gospodyni. - Dziękuję. - Artemis usiadł na wskazanym mu ciemnym rzeźbionym fotelu. Jedno spojrzenie na cenny dywan, kosztowne zasłony i eleganckie rzeźbione biurko wystarczyło, by potwierdzić opinię Leggetta o stanie finansów pani Deveridge. Dom był niewielki, ale urządzony z wyjątkową elegancją. - Mam nadzieję, Ŝe odzyskał pan juŜ słuch. - Madeline wróciła na swoje miejsce za biurkiem. - Dzwoni mi jeszcze w uszach, ale z przyjemnością mogę pani oznajmić, Ŝe wszystkie moje zmysły powróciły całkowicie do normy. - Dzięki Bogu. Przykra byłaby dla mnie myśl, Ŝe jestem odpowiedzialna za pana kontuzję. - Tak się złoŜyło, Ŝe ani ja nie doznałem trwałych obraŜeń, ani... - uniósł lekko brwi - ten bandyta, którego chciała pani zastrzelić. Madeline zacisnęła usta, ale po chwili odezwała się spokojnie: - Strzelam nie najgorzej, sir, lecz powóz był w ruchu, było ciemno, no i pan złapał mnie za rękę, nie pamięta pan? Myślę, Ŝe wszystko to wpłynęło na celność mojego strzału.

- Proszę mi wybaczyć. Dodam tylko, Ŝe od czasu do czasu zdarzają się tego rodzaju radykalne rozstrzygnięcia, ale ja z zasady wolę unikać zbyt gwałtownych działań. - Wydaje mi się to nieco zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę pańskie przygotowanie - powiedziała, mruŜąc oczy. - Jeśli wie pani cokolwiek o dawnych sztukach walki i filozofii Vanza, musiała pani słyszeć o tym, Ŝe szczególny nacisk kładzie się w niej na spryt i wyrafinowanie. Gwałtowność ma niewiele wspólnego z wyrafinowaniem. W trudnych sytuacjach naleŜy precyzyjnie określić strategię działania i przeprowadzić akcję w taki sposób, by nie zostawić śladów prowadzących wprost do jej uczestników. Madeline skrzywiła się. - Jest pan prawdziwym ekspertem filozofii Vanza, panie Hunt. Rozumuje pan w sposób rozsądny, przebiegły i zawiły. - Fakt, Ŝe jestem wyznawcą tej filozofii, niewątpliwie nie przydaje mi walorów w pani oczach, ale proszę wziąć pod uwagę, Ŝe zastrzelenie tego męŜczyzny na ulicy mogłoby doprowadzić do szeregu komplikacji, które dzisiaj uznalibyśmy za wysoce dla nas niekorzystne. - Nie rozumiem pana. - Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia w oczach. - Pomagał mi pan w ratowaniu młodej kobiety. KtóŜ mógłby mieć w związku z tym jakieś obiekcje? - Wolę nie zwracać na siebie powszechnej uwagi, pani Deveridge. - Tak, oczywiście. - Na twarzy Madeline pojawił się rumieniec. - Niewątpliwie obawiał się pan, Ŝe mogłyby wyjść na jaw pańskie związki z Pawilonami Marzeń. Proszę się nie martwić. Nie powiem o tym nikomu ani słowa. - Doceniam pani lojalność. Tak się składa, Ŝe ostatnio ‘jestem zaangaŜowany w bardzo waŜne sprawy. - Nie zamierzam wnikać w pańskie... - . interesy. Artemis znieruchomiał na moment. Co wie ta kobieta? zastanawiał się. Czy to moŜliwe, Ŝeby się dowiedziała o moich starannie przygotowywanych planach zemsty? - Nie zamierza pani wnikać w moje sprawy, tak to mam rozumieć? - Och, na Boga, sir. - Machnęła ręką. - Pańskie plany znalezienia sobie Ŝony w najwyŜszych sferach wcale mnie nie interesują. Niech pan poślubi, kogo chce. I Ŝyczę szczęścia. - Uspokoiła mnie pani, pani Deveridge. - Doskonale rozumiem, Ŝe plany dobrego oŜenku mogłyby zostać powaŜnie zagroŜone, gdyby wyszło na jaw, Ŝe zajmuje się pan tego rodzaju interesami. - Przerwała i jej twarz przybrała wyraz zatroskania. - Tylko czy jest pan pewny, Ŝe ukrywanie faktów, których ujawnienie juŜ po ślubie mogłoby zostać uznane za oszustwo, jest rozsądne? - Z tego punktu widzenia nie rozwaŜałem tej sprawy odparł Artemis nieco ironicznym tonem. - Co pan zrobi, kiedy prawda wyjdzie na jaw? - W tonie głosu Madeline było coś więcej niŜ dezaprobata. - Sądzi pan, Ŝe pańska Ŝona po prostu przejdzie do porządku dziennego nad tym faktem? - Pozwoli pan, Ŝe udzielę mu pewnej rady, sir. - Madeline nachyliła się ku swemu rozmówcy. - Jeśli zamierza pan zawrzeć małŜeństwo oparte na wzajemnym szacunku i uczuciu, powinien pan być szczery wobec przyszłej małŜonki, i to od początku. - PoniewaŜ nie zamierzam w najbliŜszej przyszłości zawierać małŜeństwa, nie sądzę, bym koniecznie musiał wysłuchiwać pani pouczeń. Madeline zamrugała. Splotła dłonie i opadła na oparcie fotela.

- Wielki BoŜe! CzyŜbym próbowała pana pouczać? - Takie odniosłem wraŜenie. - Proszę mi wybaczyć, panie Hunt. - Oparła łokcie na biurku i opuściła głowę na splecione dłonie. - Przysięgam, nie wiem, co mnie podkusiło. Nie mam prawa wtrącać się do pana poczynań. Chyba mój umysł nie funkcjomuje zbyt sprawnie. Jedyne, co mnie moŜe usprawiedliwić, to fakt, Ŝe ostatnio źle sypiam i... - .- Przerwała, uniosła głowę i skrzywiła się. - Znów zaczynam mówić bez sensu. - Proszę się tym nie przejmować - rzekł Artemis i po chwili dodał: - Chciałbym tylko, aby pani wiedziała, Ŝe byłbym bardzo niezadowolony, gdyby ktoś zaczął zajmować się moimi osobistymi sprawami. Proszę wziąć pod uwagę to, Ŝe ostatnio jestem bardzo zajęty pewnymi szczególnie delikatnymi problemami. - AleŜ tak, oczywiście. Wyraził się pan zupełnie jasno. Nie ma powodu, by mi grozić. - Nie wydaje mi się, Ŝebym pani groził. - Sir, pan jest Wanzagarianinem. Swoich ostrzeŜeń nie musi pan wyraŜać słowami. Zapewniam pana, Ŝe są dla mnie całkiem oczywiste. Z jakichś powodów zaczęła go irytować niechęć tej kobiety do wszystkiego, co miało związek z filozofią Vanza. - Jest pani dość zuchwała jak na osobę, która ubiegłej nocy uciekła się do szantaŜu, chcąc skłonić mnie do udzielenia jej pomocy. - SzantaŜ? Jej wzrok wyraŜał oburzenie. - Nie dopuściłam się niczego w tym rodzaju! - Dała mi pani jasno do zrozumienia, Ŝe zna pani moje powiązania z Pawilonami Marzeń i jest pani świadoma, Ŝe nie Ŝyczę sobie plotek na ten temat. Proszę mi wybaczyć, jeśli źle zrozumiałem pani intencje, ale odniosłem wraŜenie, Ŝe wykorzystała pani swoją wiedzę o mnie do wymuszenia pomocy. - Ja tylko wspomniałam o pańskich zobowiązaniach w tej sprawie - powiedziała Madeline, rumieniąc się. - Jakkolwiek pani to nazwie, dla mnie był to szantaŜ. - Och! Oczywiście ma pan prawo do własnej opinii. - Tak. Dodam jeszcze, Ŝe szantaŜ nie jest moją ulubioną salonową grą. - śałuję, Ŝe byłam zmuszona. - .- . ; Zakłopotanie, jakie Artemis dostrzegł w oczach rozmówczyni, było dla niego wystarczająco satysfakcjonujące. Machnięciem ręki przerwał jej dalsze wyjaśnienia. - Jak czuje się dzisiaj pani pokojówka? - zapytał. Madeline wydawała się zaskoczona nagłą zmianą tematu rozmowy. Z wysiłkiem usiłowała zebrać myśli. - Nellie czuje się nieźle, chociaŜ porywacze zmusili ją do wypicia sporej dawki laudanum. Nadal jest nieco senna i ma kłopoty z pamięcią. - Latimer wspomniał, Ŝe niewiele pamięta z tego, co się wydarzyło. - Jedyne, co sobie przypomina dość wyraźnie, to kłótnia dwóch męŜczyzn o cenę, jaką mieli za nią uzyskać. Odniosła wraŜenie, Ŝe porywacze zostali przez kogoś wynajęci, ale potem jeden z nich chciał ją sprzedać komuś innemu. Madeline wzruszyła ramionami. - Z przeraŜeniem myślę o tym, Ŝe właściciele domów publicznych bezkarnie kupują i sprzedają młode kobiety. Nie tylko kobiety. Handlują równieŜ młodymi chłopcami. To przeraŜające. MoŜna by oczekiwać, Ŝe władze... - .- . Władze niewiele mogą na to poradzić. - Dzięki Bogu, odnaleźliśmy Nellie w samą porę. Madeline spojrzała Artemisowi w oczy. - Gdyby nie pana pomoc, utraciłabym ją. W nocy nie miałam okazji panu podziękować. Pozwoli pan, Ŝe zrobię to teraz. - Wdzięczność moŜe mi pani okazać, odpowiadając na moje pytania - powiedział uprzejmie. : W jej oczach pojawił się niepokój. Chwyciła się krawędzi biurka, jak gdyby chciała dodać sobie odwagi. - Oczekiwałam tego. Ma pan prawo do pewnych wyjaśnień. Przypuszczam, Ŝe przede

wszystkim ciekawi pana, skąd dowiedziałam się o pańskich powiązaniach z Pawilonami Marzeń. - Muszę przyznać, iŜ moja ciekawość jest tak silna, Ŝe nie pozwoliła mi spać przez pół nocy. - Naprawdę? Cierpi pan na bezsenność? - Jestem pewny, Ŝe będę spał jak zabity, jeśli tylko uzyskam odpowiedzi na moje pytania - odparł z uśmiechem. Drgnęła na słowo zabity, ale natychmiast się opanowała. - Tak, oczywiście. Przypuszczam, Ŝe powinnam zacząć od poinformowania pana o tym, Ŝe mój ojciec był członkiem Towarzystwa Vanzagarian. - O tym wiedziałem. Wiem równieŜ, Ŝe osiągnął stopień wtajemniczenia mistrza. - Tak. Głównie interesowały go jednak zagadnienia naukowe filozofii Vanza, a nie metafizyczne teorie i ćwiczenia fizyczne. Przez wiele lat studiował antyczny język wyspy Vanzagara. W Towarzystwie uwaŜany był za eksperta w tej dziedzinie. - Wiem. - W związku ze swoją pracą ojciec nawiązał liczne kontakty z uczonymi vanzagarianami w Anglii, na kontynencie, nawet w Ameryce. Tutaj, w Londynie, spotykał się często z samym Ignatiusem Lorringiem. Oczywiście, zanim ten zachorował i zerwał wszelkie kontakty ze starymi przyjaciółmi i kolegami. - Jako wielki mistrz Towarzystwa Lorring wiedział więcej niŜ ktokolwiek inny o jego członkach. Chce pani powiedzieć, Ŝe jej ojciec rozmawiał z nim o ich prywatnym Ŝyciu? - Z przykrością muszę wyznać, Ŝe nie ograniczali się wyłącznie do spraw osobistych członków Towarzystwa. Pod koniec Ŝycia gromadzenie informacji o dŜentelmenach związanych z Towarzystwem stało się obsesją Lorringa. MoŜna powiedzieć, Ŝe stał się wielkim mistrzem dziwactwa w Towarzystwie Ekscentryków. - Darujmy sobie pani osobiste refleksje na temat członków Towarzystwa Vanzagarian. - Przepraszam. Nie sprawiała wraŜenia skruszonej, raczej zirytowanej tym, Ŝe przerwał jej wywód. - Rozumiem, Ŝe ma pani wyrobiony pogląd w tych sprawach, ale obawiam się, Ŝe jeśli zechce pani opisać wszystkich członków Towarzystwa, to przed nocą nie zakończymy tej rozmowy. - MoŜe ma pan rację - odparła. - Bądź co bądź, nie brakuje podstaw do krytykowania Towarzystwa, prawda? śeby przejść do rzeczy, powiem krótko, Ŝe Lorring zlecił mojemu ojcu przechowanie notatek dotyczących członków Towarzystwa. - Jakiego rodzaju notatek? Zawahała się, jak gdyby nie była zdecydowana, co zrobić. Nagle wstała. - PokaŜę je panu - oznajmiła. Zdjęła z szyi złoty łańcuszek. ZauwaŜył zawieszony na nim mały kluczyk. Podeszła do niewielkiej szafki zamkniętej na mosięŜny zamek. Otworzyła ją i wyjęła duŜy notatnik oprawiony w ciemną skórę. Potem podeszła do biurka i ostroŜnie połoŜyła go przed Huntem. Artemis poczuł dreszcz niepokoju. Wstał, otworzył stary dziennik i spojrzał na pierwszą stronę. Od razu zorientował się, Ŝe jest to rejestr nazwisk członków Towarzystwa, sięgający pierwszych dni jego istnienia. Powoli odwracał strony. ZauwaŜył, Ŝe pod kaŜdym nazwiskiem znajduje się obszerny komentarz. Uwagi nie ograniczały się do daty wstąpienia do Towarzystwa i stopnia wtajemniczenia, jaki członek stowarzyszenia uzyskał, ale zawierały informacje o sprawach osobistych oraz komentarze na temat jego charakteru, a nawet całkiem intymnych skłonności. Artemis zdał sobie sprawę, Ŝe materiał zawarty w notatniku mógłby wywołać niejeden skandal. Pewne informacje mogły posłuŜyć szantaŜowi. Zatrzymał się dłuŜej przy notatkach poświęconych jemu. Nie znalazł nic na temat swojego romansu z Catherine Jensen ani wzmianki o trzech męŜczyznach, których zamierzał zniszczyć. Plany zemsty wydawały się w tym momencie bezpieczne. Niemniej znalazł zbyt wiele informacji o swoich osobistych sprawach. Zmarszczył czoło, czytając dopisane u dołu strony zdanie: „Hunt jest prawdziwym mistrzem Vanza. Myśli i działa w iście szatański sposób”. - Kto wie o istnieniu tej księgi?

- zapytał. Madeline cofnęła się o krok. Zaniepokoiła ją nie treść pytania, ale ton głosu rozmówcy. - O istnieniu tych notatek wiedzieli tylko Ignatius Lorring i mój ojciec - odparła. - Obaj nie Ŝyją. - Zapomina pani o sobie, pani Deveridge. - Artemis uniósł wzrok znad strony poświęconej jego osobie. - Wydaje mi się, Ŝe jest pani kobietą w najwyŜszym stopniu Ŝywą. Madeline zamrugała, uśmiechnęła się niewyraźnie i znacząco odchrząknęła. - Tak, oczywiście, ale nie powinien się pan przejmować tym drobnym faktem, Ŝe jestem w posiadaniu tej starej księgi. - Szkoda, Ŝe nie mam pewności w tej sprawie. - Artemis zamknął notatnik. - Och, moŜe pan Być absolutnie pewny. - To się okaŜe w przyszłości. - Wziął księgę i zaniósł ją na szafkę. - Stare dokumenty związane z Towarzystwem Vanzagarian mogły być niebezpieczne. Nie tak dawno krąŜyły pogłoski, Ŝe z pewnym staroŜytnym tekstem wiąŜe się tajemnicze morderstwo. Usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby coś cięŜkiego upadło na dywan, oraz stłumiony okrzyk. Nie zareagował. Umieścił ksiąŜkę na swoim miejscu i starannie zamknął szafkę. Dopiero wtedy odwrócił się i spojrzał na Madeline. Schylona obok biurka, w pośpiechu podnosiła srebrną figurkę, która przed chwilą upadła na podłogę. ZauwaŜył, Ŝe drŜą jej palce, kiedy stawiała ją koło kałamarza. - Czy ma pan na myśli plotki o tak zwanej Księdze Tajemnic, sir? - zapytała w miarę spokojnie. - Kompletna bzdura. - Niektórzy członkowie Towarzystwa są innego zdania. - Chyba nie muszę panu mówić, Ŝe wielu członków Towarzystwa ma róŜne dziwne pomysły. Księga Tajemnic, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniała, spłonęła w poŜarze pewnej willi we Włoszech. - MoŜna tylko mieć nadzieję, Ŝe tak było - stwierdził Artemis. Podszedł potem do okna i patrzył przez chwilę na ogród. ZauwaŜył, Ŝe nie ma w nim wysokich drzew, Ŝywopłotów czy krzewów, w których mógłby ukryć się intruz. - Jak juŜ wspomniałem, notatnik, który pani posiada, moŜe być niebezpieczny. Proszę mi powiedzieć, czy zamierza pani wykorzystać zawarte w nim informacje do szantaŜowania kogoś? W takim przypadku muszę panią ostrzec, Ŝe wiąŜe się z tym pewne ryzyko. - Czy mógłby pan w naszej rozmowie nie naduŜywać słowa szantaŜ? - powiedziała ostrym tonem. - Jest to nad wyraz irytujące. Spojrzał na nią przez ramię. Wyraz niezadowolenia na Jej twarzy mógłby być w innej sytuacji nawet zabawny. - Proszę mi wybaczyć, ale przyjmując, Ŝe moja przyszłość jest w pani rękach, odczuwam potrzebę uzyskania od pani uspokajających zapewnień. - - JuŜ panu mówiłam, Ŝe nie miałam Ŝadnych złych intencji, sir - odezwała się Madeline przez zaciśnięte zęby. - - Ubiegłej nocy musiałam sięgnąć po nadzwyczajne środki, ale nie sądzę, Ŝeby taka sytuacja miała się powtórzyć. Artemis spojrzał na dzwoneczki wiszące przy zakratowanym oknie. - - Wydaje mi się, Ŝe wbrew temu, co pani mówi, nie jest pani o tym aŜ tak bardzo przekonana. Zapadło dłuŜsze milczenie. Artemis odszedł od okna i stanął przed Madeline. - - Proszę mi powiedzieć, pani Deveridge, kogo, albo czego, się pani obawia? - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, sir. - - Rozumiem, Ŝe jako mistrz Vanza jestem w pani oczach ekscentrykiem, jeśli nie kompletnym wariatem, ale proszę nie odmawiać mi elementarnych zdolności do logicznego rozumowania. Sprawiała wraŜenie stworzonka zapędzonego w ciasny kąt.

- - Co pan ma na myśli? - Zatrudnia pani uzbrojonego stangreta, który pełni rolę osobistego straŜnika. Zaopatrzyła pani okna w Ŝaluzje i kraty, uniemoŜliwiające przedostanie się do wnętrza. Pani ogród jest przerzedzony tak, by nikt ukradkiem nie mógł zbliŜyć się do domu. No i nauczyła się pani posługiwać pistoletem. - Londyn to niebezpieczne miasto, sir. - To prawda. Myślę jednak, Ŝe czuje się pani bardziej zagroŜona niŜ przeciętny mieszkaniec. - Spojrzał jej w oczy. Czego się pani boi? Przez dłuŜszą chwilę wytrzymała jego wzrok. Potem wróciła za biurko i usiadła w fotelu. - - Moje prywatne sprawy nie powinny pana obchodzić, panie Hunt - oświadczyła spokojnie. Jej twarz wyraŜała dumę i odwagę. - - KaŜdy ma jakieś marzenia, pani Deveridge. Myślę, Ŝe marzy pani, aby uwolnić się od strachu. - - CzyŜby mógł pan coś zrobić w mojej sprawie, sir? Popatrzyła na niego z zainteresowaniem. - - Kto wie? - Uśmiechnął się. - - Bądź co bądź jestem Sprzedawcą Marzeń, więc moŜe mógłbym sprawić, by spełniło się pani marzenie. - - Nie jestem w stosownym nastroju do Ŝartów. - - Zapewniam panią, Ŝe i ja nie jestem w tym momencie zbytnio rozbawiony. Zacisnęła dłoń na mosięŜnym przycisku do papierów i wpatrywała się weń. ~ Nawet jeśli prawdąjest to, co pan powiedział, Ŝe naprawdę mógłby mi pan pomóc, to podejrzewam, Ŝe musiałabym zapłacić za tę przysługę. ~ Wszystko ma swoją cenę. - - Wzruszył ramionami. - - Czasem warto ją zapłacić, a czasem nie. Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, jej wzrok był spokojny i zdecydowany. ~ Muszę przyznać, Ŝe wczorajszej nocy, po powrocie do domu, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Złapała przynętę, pomyślał. CóŜ to za pomysł? - zapytał. - Wiele czasu spędziłam na rozmyślaniach o dwóch dawnych powiedzeniach. - OdłoŜyła przycisk na biurko. - - Pierwsze mówi o tym, Ŝe najlepiej ogień zwalczać ogniem. Drugie, Ŝe do ścigania złodzieja trzeba wynająć złodzieja. - - Do licha, to są przysłowia Vanza, prawda? - MoŜliwe. Nie jestem pewna. - - O czym pani myśli? Chce pani wynająć jakiegoś mistrza Vanza do rozwiązania spraw związanych z tym środowiskiem?! O to pani chodzi? - Coś w tym rodzaju. Tak. Nadal się nad tym zastanawiam, ale przyszło mi do głowy, Ŝe pan ma wyjątkowe kwalifikacje, by pomóc mi w uporaniu się ze sprawami, które przysparzają mi sporo kłopotów. - - Rozumiem, Ŝe chce pani wykorzystać moje umiejętności mistrza do rozwiązania pani problemów. - - Jeśli dojdziemy do porozumienia - odezwała się po chwili zastanowienia - to widziałabym naszą współpracę jako stosunek pracodawcy z zatrudnionym pracownikiem. Oczywiście, zapłaciłabym za pomoc. - - To zaczyna być interesujące. Tylko jak zamierza mnie pani wynagrodzić? Zanim pani odpowie, chciałbym, aby jedno było jasne. Jak pani wie, prowadzę pewne interesy, które idą całkiem dobrze. Nie potrzebuję ani nie chcę pani pieniędzy. - - MoŜe i nie, ale myślę, Ŝe mam coś, na czym panu zaleŜy, sir. Artemis spojrzał na nią chłodno. - - CzyŜby? Muszę przyznać, Ŝe oferta jest interesująca. Pomyślał o zakładach, jakie zawierano w klubach. - - Szczególnie, gdy mowa o wynagrodzeniu.

- - Nie rozumiem pana. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, Ŝe nic nie wie o zakładach. - - Nieczęsto zdarza się okazja do nawiązania kontaktów z Niebezpieczną Wdową. Proszę mi powiedzieć, czy mam szansę przeŜyć ten eksperyment? Czy pani kochankowie naraŜeni są na takie samo ryzyko jak mąŜ? Dostrzegł błysk furii w oczach kobiety. - - Jeśli zdecyduję się pana zatrudnić, panie Hunt, to będzie się z tym wiązać zapewne jakieś ryzyko, ale ono nie ma nic wspólnego z moją osobą. - - Nie chciałbym sprawiać wraŜenia naiwnego, ale jeśli chodzi o moje wynagrodzenie... - ? Madeline spojrzała znacząco na szafkę, w której spoczywały notatki o członkach Towarzystwa Vanzagarian. - - Z wyrazu pańskiej twarzy wywnioskowałam, Ŝe nie jest pan zachwycony tym, Ŝe ta księga zawiera tak wiele informacji o pana prywatnych sprawach. - - Ma pani rację. Zupełnie mi się to nie podoba. - - Pomyślał, Ŝe w taki czy inny sposób ten notatnik powinien znaleźć się w jego rękach. Spojrzał na dzwoneczki przy oknach i uznał, Ŝe przy jego umiejętnościach nie powinny stanowić większej przeszkody. - - Jeśli dojdziemy do porozumienia, sir - powiedziała Madeline powaŜnie, patrząc mu w oczy - to pańskim wynagrodzeniem za stracony czas i kłopoty będzie ta ksiąŜka. - - Czy mam rozumieć, Ŝe ją otrzymam, jeśli pani pomogę? - Tak. - - Zawahała się i po chwili dodała: - Najpierw muszę się jednak zastanowić, czy pana zatrudnić. Podjęcie decyzji będzie wymagać trochę czasu. Sprawa jest bardzo powaŜna. - - Radziłbym, dla pani dobra, nie wahać się zbyt długo. - - Kolejna groźba? - zapytała, unosząc brwi. - - Niezupełnie. Rozmyślałem o tym, jak ufortyfikowała pani swój dom... - Ruchem głowy wskazał okna. - - Jeśli wchodzi tu w grę któryś Vanzagarian, to obawiam się, Ŝe te dzwoneczki mogą zadzwonić zbyt późno. Madeline pobladła i zacisnęła dłonie na poręczach fotela. - - Myślę, Ŝe moglibyśmy zakończyć tę rozmowę, sir. Zawahał się, a potem uprzejmie skinął głową. - - Jak pani sobie Ŝyczy. Wie pani, gdzie moŜna mnie znaleźć, gdy podejmie pani decyzję. - - Dam panu znać, kiedy... - . Przerwała, bo drzwi biblioteki otworzyły się niespodziewanie. Spojrzała w ich stronę. - Ach, ciocia. - Wybacz, moja droga. - Bemice spojrzała na Artemisa. Nie wiedziałam, Ŝe nadal rozmawiasz ze swoim gościem. - .- . Nie! przedstawisz nas? - Oczywiście - mruknęła Madeline. Szybko i raczej oschle dokonała prezentacji. Artemis nie śpieszył się z odejściem. Bemice Reed wywarła na nim korzystne wraŜenie. Była to elegancka filigranowa kobieta, ubierająca się modnie i z gustem. Spodobał mu się błysk humoru w jej jasnoniebieskich oczach. Ukłonił się i został nagrodzony wdzięcznym uśmiechem, który świadczył o tym, Ŝe tej kobiecie nieobce są sale balowe. - - Wiem od bratanicy, Ŝe mamy wiele powodów, by okazać panu wdzięczność za pomoc udzieloną nam ubiegłej nocy powiedziała. - Jest pan w tym domu bohaterem dnia. - Dziękuję, panno Reed. Wysoko cenię sobie pani wdzięczność. - Zerknął na Madeline i dodał: - Pani Deveridge dała mi co prawda do zrozumienia, Ŝe nie byłem, ściśle biorąc, bohaterem w tej sprawie. Wypełniłem tylko swoje obowiązki jako właściciel posiadłości, obok której nastąpiło porwanie. Madeline skrzywiła się, co dostarczyło Artemisowi pewnej satysfakcji. Bemice patrzyła na nią z wyrazem oburzenia na’ twarzy. - Wielkie nieba, kochanie, trudno mi uwierzyć, Ŝe powiedziałaś panu Huntowi coś takiego. PrzecieŜ on zrobił znacznie więcej, niŜ wymagało poczucie odpowiedzialności. Zresztą nie rozumiem, jak mogłaś uwaŜać, Ŝe jest do czegokolwiek

zobowiązany. Nellie została porwana poza terenem ogrodów. - Wyraźnie dałam panu Huntowi do zrozumienia, Ŝe doceniam jego przysługę - powiedziała Madeline przez zaciśnięte zęby. - To prawda - wtrącił Artemis. - Istotnie, okazałem się na tyle uŜyteczny, Ŝe pani Deveridge zastanawia się teraz, czy nie zatrudnić mnie do następnego zadania. Do czegoś, co ma związek z powiedzeniem: „Złodziej powinien ścigać złodzieja”. Przynajmniej tak to zrozumiałem. - Nazwała pana złodziejem, sir? - jęknęła zdumiona Bernice. - Mówiąc. - .- . - zaczął Artemis. - Nigdy nie powiedziałam czegoś takiego, sir! - zawołała Madeline, unosząc ręce. - To prawda - zgodził się. Potem, zwracając się do jej ciotki, dodał: - Istotnie, pani siostrzenica nigdy nie nazwała mnie złodziejem. - Mam nadzieję. - Bemice odetchnęła. Madeline jęknęła głucho. - Jako człowiek zajmujący się interesami - jestem wielce podekscytowany perspektywą stałego zatrudnienia. - Artemis uśmiechnął się do starszej z kobiet i ruszył ku drzwiom. Między nami mówiąc, panno Reed, liczę na to, Ŝe obejmę tę posadę. Nie ma zbyt wielu równie wykwalifikowanych kandydatów, rozumie pani. Wyszedł do holu, zanim obydwie panie ochłonęły na tyle, by coś powiedzieć. On jest mistrzem Vanza, a to oznacza, Ŝe prowadzi jakąś ukrytą grę - powiedziała Madeline. - Wynajęcie go do pomocy moŜe się wiązać z pewnym ryzykiem. - Nie sądzę, Ŝeby właściwe było uŜywanie takich słów jak wynajęcie czy zatrudnienie, kiedy rozmawiamy o ewentualnym namówieniu pana Hunta do udzielenia nam pomocy. - Bernice wydęła wargi. - Trudno wyobrazić go sobie jako płatnego pracownika, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Przeciwnie, traktowanie go jako płatnego pracownika jest jedynym sensownym sposobem współpracy z nim. - Madeline nachyliła się nad biurkiem i wpatrywała w przycisk do papierów. jak gdyby była to wyrocznia. - Jeśli zamierzamy realizować mój plan, to musimy być pewne, Ŝe on zna swoje miejsce. Ciotka wypiła łyk herbaty, którą podała im Nellie. - Najbardziej boję się tego, Ŝe nie mamy w tej sprawie innego wyjścia - mówiła dalej Madeline. - Nie rozumiem cię. - Bemice zamrugała nerwowo. - On wie o notatniku ojca. - Och, moja droga! - Masz rację, popełniłam błąd, pokazując mu tę księgę. Madeline wstała zza biurka. - Powiedziałam mu o niej, wyjaśniając, skąd wiem o jego powiązaniach z Pawilonami Marzeń. Pomyślałam, Ŝe się uspokoi, gdy zrozumie, Ŝe go nie szpiegowałam. - Teraz, kiedy juŜ wie, Ŝe pewne jego tajemnice zostały spisane, zrobi wszystko, by zdobyć ten notatnik - zauwaŜyła ponurym tonem Bernice. - Obawiam się, Ŝe masz rację. - Madeline patrzyła na ogród. - Widziałam błysk zainteresowania w jego oczach, gdy natrafił na stronicę poświęconą swojej osobie. Od razu zrozumiałam, Ŝe popełniłam powaŜny błąd. - I wtedy zaproponowałaś mu umowę. - Ciotka skinęła głową. - Niezły pomysł. Przypuszczam, Ŝe i on z zadowoleniem [przyjął twoją ofertę. - Z nieco zbyt wielkim, jeśli chcesz wiedzieć, ale teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać się tego. Nie wątpię, Ŝe ten człowiek mógłby się okazać przydatny. Widziałam go w akcji wczoraj w nocy. Sposób, w jaki wydostał Nellie z tej tawerny, okazał się bardzo sprytny i skuteczny. I niósł ją na ramionach ładny kawałek drogi. Wydaje się całkiem sprawny fizycznie, jak na męŜczyznę w jego wieku. - W końcu nie jest staruszkiem. - Nie, oczywiście, Ŝe nie - zgodziła się szybko Madeline. Chciałam tylko podkreślić, Ŝe nie jest młodzieńcem. - To prawda. - Niejest teŜ stary, jak to zauwaŜyłaś. MoŜna by powiedzieć, Ŝe jest dokładnie we właściwym wieku. Dojrzały, ale jeszcze nadal młodzieńczo zręczny. - Dojrzały, ale młodzieńczy - powtórzyła Bemice. - Tak, myślę, Ŝe to go dobrze charakteryzuje. - Mam pewne wątpliwości co do twoich przypuszczeń dotyczących powodów, dla których pan Hunt stara się ukryć fakt, Ŝe jest właścicielem Pawilonów Marzeń. - Naprawdę? - Nie jestem wcale pewna, czy powodem tego jest chęć znalezienia bogatej, dobrze urodzonej Ŝony. Ciotka wydawała się zaskoczona. - Dlaczego? Związanie się z jakąś dobrą rodziną wydaje mi się logiczne w przypadku tak ambitnego dŜentelmena. - Nie ulega wątpliwości, Ŝe pan Hunt jest ambitny, ale wątpię, czyjego celem jest zawarcie dobrego małŜeństwa. Cos mi mówi, Ŝe gdyby naprawdę miał taki cel, juŜ dawno by go zrealizował. - Słuszne spostrzeŜenie. - Gdyby tak było,