ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Złoty dar - Quick Amanda

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Złoty dar - Quick Amanda.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK Q Quick Amanda
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

czyli Amanda Quick pod prawdziwym nazwiskiem Przełożyła Joanna Figlewska DC Dl Gil© Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996

Tytuł oryginału C1FT OF COLO Copyright © 1995 by Jayne A. Krentz Redaktor Agnieszka Kazimierczuk Ilustracja na okładce Zbigniew Reszka Projekt okładki, skład i łamanie FELBERG For the Polish translation Copyright © 1996 by Wydawnictwo Da Capo For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-7157-105-4 Printed in Germany by ELSNERDRUCK-BERLIN Rozdział pierwszy folowanie dobiegło końca. Ścigał ją od dwóch miesięcy przez dwa tysiące mil i wre­ szcie dobił do mety. Po raz pierwszy od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło, Jo­ nas Quarrel pozwolił sobie na chwilowe uczu­ cie satysfakcji. Jeep powoli sunął wyboistą polna drogą, aż do brzegu jeziora. Jonas zatrzymał zakurzo­ ny pojazd obok kępy wysokich sosen, zgasił silnik i siedział jeszcze przez chwilę za kie­ rownicą. Potem otworzył drzwiczki i wysiadł. Powoli zbliżył się do wody i z zadumą po­ patrzył na drugi brzeg jeziora, gdzie rozcią­ gało się Seąuence Springs, małe kalifornijskie miasteczko. Jonas już od paru dni przebywał w tej okolicy, planując następne posunięcie, i przez cały ten czas wyobrażał sobie to miej­ sce. Zaskoczony skonstatował, że Seąuence Springs bardzo mu się podoba. Drobne zmarszczki na błękitnozielonej po­ wierzchni wody odbijały promienie zacho- 5

i Jayne Ann Krentz dzącego jesiennego słońca. Wokół jeziora rosły potężne sosny i świerki, a większa część miasteczka znajdowała się na przeciwległym brzegu. Seąuence Springs była ma­ lowniczą mieszanką małych sklepików, starych stacji ben­ zynowych i wiekowych domków. Tu i ówdzie na obrze­ żach jeziora tkwiły ukryte wśród drzew chatki letniskowe. Jonas nie mógł oprzeć się wrażeniu, że całość otoczona jest subtelną aurą miasteczka z bajki. Niezupełnie tego oczekiwał, ale w końcu czego naprawdę mógł się spodzie­ wać, gdy przed dwoma miesiącami rozpoczął pościg za Verity Ames? Na samym końcu jeziora stała imponująca budowla w neoklasycznym stylu, od bieli ścian wręcz oślepiająco odbijały się ostatnie promienie słońca. Budynek różnił się od pozostałych; nawet z tej odległości można było dostrzec, że został zaprojektowany z myślą, by olśnić przybyszów. Architektowi niewątpliwie dano wolną rę­ kę i wyraźnie to wykorzystał, tworząc dumną fasadę ponad ostrołukami portalu, kolumnadami i dziedzińca­ mi. Dom Zdrojowy Seąuence Springs, elegancki i okazały, prezentował się jak najprawdziwszy renesansowy pała­ cyk. W niewielkim oddaleniu, niemal całkowicie przesłonię­ te drzewami, stały dwa poczerniałe od słońca i deszczu domki oraz mały pawilon restauracyjny. Wszystkie te zabudowania niemal śmiesznie kontrastowały z sąsied­ nim Domem Zdrojowym. Ze swego miejsca Jonas mógł dojrzeć na drugim brzegu dwa samochody sunące drogą ku białej budowli. Przy­ puszczał, że to Porsche, BMW albo Mercedesy. Było piątkowe popołudnie, więc tłumy zestresowanych ~ acz nieźle sytuowanych - weekendowiczów opuszczały okolice Zatoki San Francisco, udając się do modnych kurortów, by zażyć kąpieli błotnych i mineralnych, ćwi­ czeń fizycznych i masaży. A kiedy wreszcie przejdą przez te wszystkie luksusowe tortury - nabiorą apetytu na drogie wina i wyszukane dania, które spałaszują z czystym już sumieniem. Bo 6 Złoty dar chociaż w Domu Zdrojowym podaje się ściśle kontrolo­ wane posiłki, to jednak większość doświadczonych by­ walców jest świetnie zorientowana, że nie opodal główne­ go budynku mieści się malutka pawilonowa restauracja, No Buli Cafe, robiąca w weekendy znakomity interes na serwowaniu eleganckich i bardzo drogich dań kuchni wegetariańskiej. I właśnie ta knajpka była celem Jonasa. Obmyślił już sposób, jak się zbliżyć do swej zdobyczy. Verity, właści­ cielka No Buli, zamieściła w lokalnej gazecie ogłoszenie, że poszukuje do pomocy kogoś, kto byłby jednocześnie kelnerem, pomywaczem i człowiekiem do wszystkiego. Jonas akurat nigdzie nie pracował, i tak się składało, że mógł uchodzić za eksperta od zmywania naczyń. Do cholery, mógłby nawet dostać tytuł doktora w tej dziedzi­ nie, gdyby taki przyznawano! Byłby z pewnością bardziej użyteczny niż tytuł doktora nauk historycznych, który otrzymał przed paru laty, specjalizując się w epoce Rene­ sansu. Nigdy nie mógł być pewien, czy podążając nadal drogą obranej kariery nie narazi się na śmierć bądź na utratę zmysłów. Od eksperymentowania powstrzymywał go in­ stynkt samozachowawczy. Zdarzyło się niegdyś, iż wskutek posiadanego talentu omal nie stał się mordercą, i wtedy postanowił, że fascy­ nację historią lepiej pozostawić tym, którzy są z nią mniej związani niż on. Tak więc w ciągu ostatnich paru lat umył całe mnóstwo naczyń, a zwłaszcza szklanek barowych. Serwował rów­ nież mnóstwo trunków, co z pewnością dawało mu kel­ nerskie kwalifikacje. A już bez wątpienia miał odpowied­ nie umiejętności człowieka do wszystkiego. Przypomniał sobie o nożu upchniętym w sportowej torbie na tyle jeepa... Z ironią pomyślał, że jest prawdziwym człowiekiem Renesansu, łącząc w sobie wszystkie profity klasycznej edukacji z mnóstwem doświadczeń z prawdziwego ży­ cia. Czegóż więcej może wymagać potencjalny pracodaw- 7

JayneAnn Krentz ca? Czterysta lat temu Jonas nie miałby najmniejszych kłopotów ze znalezieniem pracy. Wsunął rękę do kieszeni dżinsów i zacisnął długie, szczupłe palce na małym kółeczku ze złota. Kącik warg drgnął mu w ledwo dostrzegalnym uśmieszku. Kiedy dotykał tego kolczyka, czuł bijące od niego ciepło i iekką, prowokującą aurę, kojącą i przyjemną, lecz mimo to budzącą głęboko w duszy dziwne ostrzegawcze mrowie­ nie. Jonas zorientował się, że dotykanie kolczyka wywoły­ wało podobny efekt jak spory haust teąuili lub kilka butelek piwa u schyłku ciężkiego dnia. Wyciągnął z kie­ szeni drobny klejnocik i uważnie mu się przyjrzał. Nie pierwszy raz kontemplował ów przedmiot, tak niewinnie wyglądający na jego dłoni. Wielokrotnie próbo­ wał zgłębić jego tajemnicę. Tak naprawdę za nic by go nie oddał już od chwili, gdy przed dwoma miesiącami wszedł w jego posiadanie. Kolczyk budził w nim instynkt właści­ ciela, Jonas czuł się za niego odpowiedzialny, musiał go chronić. To szczególne uczucie wobec przedmiotu rozciągało się także na kobietę, do której należał, mimo iż Jonas jej nie znał. A jednak, choć nie umiał tego wytłumaczyć, wiedział, że ta kobieta stanie się częścią jego przyszłości. I właśnie nadszedł czas, by ją poznać. Przymus odnalezienia właścicielki złotego kolczyka przygnał jonasa do Sequence Springs z odległego o dwa tysiące mil portowego baru w Meksyku. Odległość zresztą nie miała większego znaczenia. Aby odnaleźć tę kobietę, przybyłby z końca świata. Tej nocy, gdy zgubiła klejnocik, widział ją tylko przez kilka sekund, ale dobrze pamiętał miedziany ogień nie­ sfornych loków okalających olbrzymie oczy, a także pięk­ ne rysy twarzy. Rzuciła mu się też w oczy delikatna, szczupła kobieca sylwetka, majacząca w złotawo żółtym blasku otwartych drzwi tawerny. Ona go nie widziała. Verity Ames była zbyt zaabsor­ bowana ucieczką do bezpiecznego hotelu. W uszach 8 Złoty dar brzmiało mu wciąż echo stukotu jej obcasów, milknące w ciemnej uliczce. Cały tydzień poświęcił na poznanie nazwiska właści­ cielki kolczyka. Zgodnie z meksykańską tradycją, zdoby­ cie nawet podstawowych informacji sporo kosztuje. Ale to było najłatwiejsze. Znalezienie jej w Sequence Springs w Kalifornii zajęło mu prawie dwa miesiące. Przez cały ten czas kolczyk parzył go w kieszeni. Kiedy Jonas wziął do ręki cienką lokalną gazetkę, z wielkim zadowoleniem przeczytał ogłoszenie pani Ames. To wyglądało na znak opatrzności. Pracując dla Verity, miałby cholernie dobry sposób na poznanie jej sekretu. A na niczym mu nie zależało tak bardzo, jak właśnie na rozwiązaniu tajemnicy Verity Ames. Cała jego przyszłość była tego warta. Jonas stał nad brzegiem jeziora, bezwiednie obracając w palcach złoty kolczyk, i zastanawiał się, jak mu się będzie pracowało u tej płomiennorudej kobiety. Jednego był pewien - że z nią pójdzie mu o wiele łatwiej niż z poprzednimi pracodawcami. W końcu to tylko mała, drobna kobietka i nie ma jeszcze trzydziestki. W jaki sposób mogłaby mu utrudnić życie? Zmywanie naczyń w No Buli Cafe będzie łatwym kawał­ kiem chleba. Verity Ames jęknęła ze złości, słysząc natarczywe pukanie do zamkniętych drzwi frontowych No Buli. Od­ stawiła butelkę dziewiczej oliwy, którą właśnie miała odkorkować, i wyszła z kuchni do małej salki jadalnej. - Szkoda, że nie uczą turystów czytania - warknęła pod nosem, wycierając dłonie w fartuch. - Amerykański system edukacji wyraźnie gdzieś szwankuje. Mając jednak na uwadze dobro własnych interesów, Verity zmusiła się do uprzejmego uśmiechu, przekręciła klucz w drzwiach restauracji i zaczęła mówić nie uchy­ liwszy ich nawet w połowie: - Przykro mi - zaczęła pogodnym tonem - dzisiaj otwieramy dopiero o wpół do szóstej. Lunch skoriczyii- 9

JayneAnn Krentz śmy podawać o drugiej. Jeśli chce pan zarezerwować stolik na kolację, proszę zatelefonować, chociaż muszę pana uprzedzić, że już prawie wszystkie są zajęte. Coś się zwolni dopiero po dziewiątej wieczorem. - Nie przyszedłem tu w tym celu - odezwał się cicho męski głos, w którym pobrzmiewała nuta rozbawienia. - Nazywam się Jonas Quarrel i szukam pracy. Verity otworzyła drzwi na oścież, żałując swej impul- sywności. Należało najpierw wyjrzeć przez okno! Zobaczyła wysokiego, szczupłego mężczyznę o grana­ towoczarnych włosach. Zaskakująco szerokie ramiona okrywała znoszona dżinsowa koszula. Rękawy miał pod­ winięte, muskularne ręce porośnięte były czarnymi wło­ skami. Wypłowiałe dżinsy dorównywały koszuli, a skó­ rzany pas, opinający wąską talię, mógł być spadkiem po pradziadku. Bardzo zresztą pasował do zdartych kowboj­ skich butów, które najwyraźniej nie zetknęły się z pastą od wielu, wielu lat. Jednak spłowiałe, podniszczone ciuchy mniej niepo­ koiły niż kanciasta, surowa twarz, która z pewnością przeszła o wiele więcej od ubrania. W żadnym wypadku nie był to przystojny facet, ale Verity w jakiś szczególny sposób wyczuwała emanującą z niego spokojną siłę. Wła­ ściwie nigdy przedtem nie spotkała mężczyzny, który wywarłby na niej takie wrażenie. Verity, lekko marszcząc ciemnorude brwi, przyłapała się na tym, że nie wiadomo dlaczego nagle przyszły jej na myśl stare legendy. Kiedy napotkała jego wzrok, zobaczyła złoto. Nie to nowe, błyszczące złoto jubilerskie, ale stare, ciężkie złoto. Złoto z przeszłości, z pirackich skarbów i monet florenc­ kich. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła oczy tej barwy i pomyślała, że w tym wzroku czają się duchy z przeszło­ ści. Ten facet wiedział, co to znaczy żyć ze zjawami, duchami i widmami. Zdając sobie sprawę, że gapi się na nieznajomego z otwartą buzią, wzięła się w karby. Jak zwykle zwycięży­ ło poczucie rzeczywistości. Verity chlubiła się swym roz­ sądkiem i praktycznym podejściem do życia. 10 Złoty dar I to właśni^ podejście uświadomiło jej, że taki facet z pewnością nie utrzymuje się ze zmywania naczyń. - Przykro mi, panie Ouarrel - powiedziała dziarsko - ale ja potrzebuję jedynie kogoś w rodzaju kelnera-pomy- wacza i szczerze wątpię, by pan był zainteresowany taką pracą. - Powoli zaczęła zamykać drzwi. jonas wsunął nogę za próg i zablokował drzwi. Lekko się uśmiechnął, ale nie był to uspokajający uśmieszek. - Przyszedłem właśnie do zmywania naczyń. - Wyciąg­ nął z kieszeni skrawek gazety i zerknął na drobny druk. - Pomywacz, kelner i pomocnik. - Osoba do pomocy - poprawiła go mechanicznie, mimo woli spoglądając na ogłoszenie. -Jestem pracodaw­ cą dającym wszystkim równe szanse, bez względu na płeć. Quarrel uśmiechnął się trochę szerzej, przyglądając się jej, gdy czytała własne ogłoszenie. - Ma pani szczęście - mruknął. -Ja jestem pracowni­ kiem dającym wszystkim równe szanse. Mogę pracować nawet u kobiety, pod warunkiem, że będzie mi podpisy­ wała czeki w dzień wypłaty. Verity oderwała wzrok od ogłoszenia i z ostrożnym zastanowieniem przyjrzała się swojemu gościowi. Nie miała cienia wątpliwości, że zlew pełen brudnych naczyń nie pasuje do tego mężczyzny. Nie potrafiła sobie wyob­ razić, co też go .u sprowadziło i dlaczego odpowiedział na jej ogłoszenie, ale dobrze wiedziała, że jeśli go o to zapyta, to odpowiedź z pewnością jej nie zadowoli. Nie ma co, najbezpieczniej będzie się go pozbyć. - Pan naprawdę nie wygląda na człowieka, którego usatysfakcjonowałaby praca, jaką mogę zaproponować - powiedziała z szorstką uprzejmością. - A to już moje zmartwienie. Zmywałem naczynia w przeszłości, mogę to robić i teraz. - Oferuję wyłącznie minimalną pensję. - Wyrównam to sobie napiwkami - odparł z nonsza­ lanckim wzruszeniem ramion. - Potrzebuję kogoś, kto zostanie tu dłużej - powiedzia- 11

Jayne Ann Krentz ła Verity, czepiając się tego argumentu jak tonący brzy­ twy. - Osoby zatrudnione u mnie w lecie wróciły na stu­ dia, szukam więc pracownika na całą zimę i wiosnę. Nie mam ochoty przyuczać człowieka, który odejdzie stąd po miesiącu czy dwóch. Jonas wsunął ogłoszenie z powrotem do kieszeni i kiw­ nął głową. - Mogę panią solennie zapewnić, że zostanę tu dłużej. Yerity zaczynała być lekko zdenerwowana. - Panie Ouarrel, proszę posłuchać, pan nie jest właści­ wą osobą. Zamierzałam zatrudnić kogoś z tutejszych mieszkańców. - Mam wrażenie, że wspominała pani coś o pracodaw­ cy dającym wszystkim równe szanse... - No tak, ale... - Wydaje mi się, że nowy członek lokalnej społeczno­ ści ma takie same prawa do zatrudnienia, jak stali miesz­ kańcy. Verity przyjrzała mu się uważnie lekko zwężonymi oczami. - Pan jest nowym mieszkańcem Seąuence Springs, panie Ouarrel, czy też jedynie bawi tu pan przejazdem? - Niech się pani nie martwi, powiedziałem już, że zostanę na dłużej. - Ale dopiero co zjawił się pan w miasteczku? - drąży­ ła dalej. ~ Przed paroma dniami. - W takim razie z pewnością zechce pan jeszcze co najmniej dwa tygodnie postudiować ogłoszenia, zanim podejmie pan ostateczną decyzję. Jestem przekonana, że wkrótce trafi się panu coś znacznie bardziej atrakcyjnego niż zmywanie naczyń. Może pan też popróbować w jed­ nej z winnic na wzgórzach, Wygląda pan na człowieka, któremu odpowiadałaby praca na świeżym powietrzu. - Ale taksie składa-wyjaśnił jej tym niskim, ponurym głosem - że szukam roboty pod dachem. Verity stopniowo ogarniała panika. Działo się coś nie­ dobrego, sytuacja zaczęła się jej wymykać z rąk. Właści-12 Złoty dar wie nie obawiała się tego człowieka, mimo bijącej od niego siły, być może dlatego, że czuła, iż ta siła jest przezeń kontrolowana. Ale brakowi obaw towarzyszyło przekona­ nie, że nie jest to zwykły wagabunda, pragnący utrzymać się za minimalną płacę. W tych złotych oczach błyszczało zbyt wiele inteligencji, a cała jego postać świadczyła do­ wodnie o silnym poczuciu własnego ja i rozumieniu świa­ ta. A jednak najbardziej zaniepokoiło ją niezwykle inten­ sywnie odczuwane przez nią wrażenie jego fizycznej obecności. Próbowała je opanować. Ten człowiek jest niebezpieczny. Intuicyjnie wyczuwała to niebezpieczeń­ stwo, choć w żaden sposób nie zdołałaby wyrazić słowa­ mi. W każdym razie zanosiło się na to, że Jonas Ouarrel nie przyjmie do wiadomości jej odmowy. Należało więc zna­ leźć bardziej subtelny sposób pozbycia się tego gościa. - Przypuszczam, że ma pan przygotowany życiorys? - zapytała siląc się na rzeczowy ton. - Życiorys? - Przyglądał się jej z zadumą. - Na stano­ wisko pomywacza? No, nareszcie na coś trafiła. Pomyślała z odrobiną ulgi, że na pewno nie przygotował życiorysu. - Oczywiście. Chyba się pan nie spodziewa, że zatrud­ nię pana tak z miejsca. Muszę mieć wszystkie dane na temat pańskiego wykształcenia, kompletny wykaz pań­ skich poprzednich miejsc pracy, łącznie z datami, nazwi­ skami pracodawców, ich adresami i telefonami. Będzie pan także musiał wypełnić kwestionariusz osobowy, do­ łączę go do zebranych wcześniej. Kiedy zbiorę ich już sporo, wtedy dokonam wyboru. - Zanosi się na dość długi proces - zauważył z poważ­ ną miną. - Och tak, niewątpliwie - zgodziła się bez wahania. - Pewnie ze dwa tygodnie albo i więcej. - Rzeczywiście? A co pani ma zamiar zrobić z tym weekendem? - Słucham?- Verity zesztywniała. - Dobrze pani słyszała. Potrzebna pani pomoc od 13

Jayne Ann Krentz zaraz. A dokładnie już dziś wieczorem. Za parę godzin będzie pani zawalona robotą po same uszy. - Dam sobie radę - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Kierownicy Domu Zdrojowego są moimi przyjaciółmi, kiedyś prowadziłam ich restaurację. Chętnie wypożyczą mi kogoś do kuchni. - Po co wynajmować kogoś na godziny, skoro trafia się okazja zatrudnienia najlepszego pracownika na stałe? Verity mocniej ścisnęła klamkę. - Nie miałam pojęcia, że pomywacze są tak dumni ze swych umiejętności. Pan się uważa za najlepszego, panie Ouarrel? - Może mi pani wierzyć - odpowiedział łagodnie. - Mam więcej doświadczenia i umiejętności w sztuce zmy­ wania naczyń i czekania na klientów niż wszyscy ci, którzy ewentualnie zapukają do pani drzwi od tej chwili aż do wpół do szóstej. - A co z doświadczeniem pomocnika do wszystkiego? - drążyła nadal, mając jednak wrażenie, że została przy­ ciśnięta do muru. Czas uciekał nieubłaganie, należało szybko wracać do kuchni. - Dobrze jest mieć mnie pod ręką - zapewnił ją. - Dam sobie radę z zatkaną toaletą i niegrzecznym pijakiem. Przekona się pani, że jestem użyteczny. Verity wyprostowała plecy. - Otrzymałam licencję wyłącznie na piwo i wino. W No Buli nie mamy kłopotów z pijakami. A poza tym jest hydraulik, na wypadek gdyby coś się popsuło w toaletach. Nie wiem, w jakich lokalach pan przedtem pracował, ale wygląda mi na to, że pańskie zdolności byłyby lepiej wykorzystane w tutejszej tawernie. Może pan tam spró­ buje? Zapiszę panu nazwisko właściciela. - Pomyślała, że Milt Sanderson, właściciel The Keg, da sobie radę z tym facetem. Był przyzwyczajony do radzenia sobie z kierow­ cami ciężarówek, robotnikami pracującymi na dużych wysokościach i podobnymi typami. - Wolę zatrudnić się tutaj - odpowiedział. - Ale dlaczego? - zapytała bez ogródek. 14 Złoty dar - Powiedzmy, że zależy mi na poprawie własnego losu i pozycji. Mam ambicje. - Aha. Powiedzmy, że spróbuje pan u innego restaura­ tora, panie Ouarrel. I niech pan sobie oszczędzi kolejnej wizyty u mnie bez fachowo napisanego życiorysu. - Veri- ty ponownie zamierzała zamknąć drzwi. - Nie tak szybko, Pani Pracodawczyni Równe Szanse. Zanim zdążyła się zorientować, już był z nią w środku. Instynktownie cofnęła się o krok. Najwyższy czas zapa­ nować nad tą sytuacją, która w idiotyczny sposób zaczęła się jej wymykać z rąk. - Zaraz, chwileczkę. Powiedziałam panu, że restaura­ cja jest zamknięta. Przed otwarciem mam jeszcze sto tysięcy rzeczy do zrobienia i nie zamierzam marnować czasu na wydzwanianie po policję. Uprzejmie proszę stąd wyjść! - Kandydat na określone stanowisko musi się odzna­ czać wytrwałością. Pracodawcy są na to wyczuleni, robi to na nich wrażenie. - Rozejrzał się po sali restauracyjnej. - Jest tu jakieś biuro? - Tak, ale nie sądzę, żeby to miało jakiś związek... Panie Ouarrel, byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan... - Tam, prawda? - Właśnie się przesuwał pomiędzy stertą francuskich krzeseł i małych stolików, kierując się wprost do kuchni. W Verity zawrzał gniew, który przewyższył uprzednie zdenerwowanie. - Hola, hoia! Co pan wyrabia?! - Skoczyła za nim. - Chce pani mój życiorys? No to go pani dostanie. - Przeszedł przez małą kuchnię, ominął wielki piec gazowy, czystą iadę ze stali nierdzewnej oraz zlew, zapchany brudnymi naczyniami po lunchu. Popatrzył na to znaczą­ co. - Widzę, że się beze mnie nie obejdzie. - Zatrzymał się w drzwiach do malutkiego biura. - Aha! Tak właśnie myślałem, jest maszyna do pisania. Verity gapiła się na niego, kiedy klapnął na krzesło przy biurku, sięgnął po kartkę i wkręcił ją w maszynę. 15

Jayne Ann Krentz - Pan ma zamiar napisać życiorys? Tutaj, w moim biurze? - Owszem. Proszę iść teraz do kuchni i nie gderać, kiedy będę pracował, muszę się skupić. Kawał czasu upłynął od chwili, gdy ostatni raz coś takiego pisałem. Dobry Boże, życiorys do zmywania naczyń. Do czego to doszło? - Mówiąc to, kładł już palce na klawiaturze. Oprócz wezwania policji nic sensownego nie przycho­ dziło jej do głowy. Przyłapała się na tym, że patrzy na jego dłonie, szybko uderzające w klawisze. Pomyślała, że te ręce są fascynujące. Długie, giętkie palce i mocne nadgar­ stki. Ręce szermierza. Dłonie kochanka. Zdrętwiała na tę myśl. Wycofała się z biura i poszła do kuchni, zastanawiając się, co robić dalej. Cała ta sytuacja była dość dziwna. Verity nie czuła się przestraszona, ale bezradna. Może ten nieszczęśnik rzeczywiście rozpaczliwie po­ trzebował pracy, jakiejkolwiek? Zabrała ze stołu oliwę i wróciła do przygotowywania sałatki z tortellini. Nie dało się zaprzeczyć, że potrzebna jej była pomoc na wieczór. To prawda, że Laura i Dick Griswaldowie, małżeństwo zarządzające Domem Zdrojowym Seąuence Springs, chętnie by jej kogoś podesłali, jednak było­ by lepiej, gdyby Verity sama rozwiązywała swoje pro­ blemy z personelem. Pech chciał, że Marlenę Webberly nie uprzedziła jej wcześniej, że bierze ślub i wyjeżdża. To zadziwiające, co miłość wyrabia z kobiecym rozu­ mem. Marlenę sprawiała wrażenie inteligentnej dziew­ czyny! W dzisiejszych czasach trudno jednak o dobrego po­ mocnika. Verity już prawie skończyła sałatkę, kiedy stukanie maszyny do pisania umilkło. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, podczas której nowy kandydat prawdopodobnie sprawdzał swe dzieło. Kilka następnych uderzeń w klawi­ sze dowodziło, że nie był znakomity w te klocki. Po chwili wszedł do kuchni i wepchnął swój życiorys w zatłuszczo- ne ręce Yerity. 16 Złoty dar - Proszę uprzejmie, szefowo. Przeczytaj sobie i tylko spróbuj mi powiedzieć, że nie mam odpowiednich kwali­ fikacji do tej pracy. Tymczasem będę taki dobry i pozmy­ wam. Verity ściskała w ręku kartkę i wpatrywała się w równe linijki maszynopisu. Uporczywie starała się znaleźć różne sprzeczności, kłamstwa lub w ogóle cokolwiek, co by jej pozwoliło wyrzucić życiorys do śmieci. - Trzydzieści siedem lat? Dałabym panu kilka lat wię­ cej. - W duchu przyznała, że to z powodu tych przepeł­ nionych tajemnicą oczu. - Wielkie dzięki - burknął. - Nie wiedziałem, że jestem już kompletnie siwy. Verity pokręciła głową, spojrzała na jego kruczoczarne włosy i wypaliła bez zastanowienia: - To nie z powodu siwych włosów, wcale ich pan nie ma. To kwestia wyrazu pańskich oczu. - Kiedy uświado­ miła sobie, co właśnie powiedziała, kompletnie ją zatkało. - No nic, nieważne. - Ale niemal zupełnie zabrakło jej tchu, kiedy przeczytała następne zdanie. - Wykształcenie: doktor nauk humanistycznych, wydział historii na Vin- cent College. Pan ma tytuł doktora? - No. Ale proszę tego nie wykorzystać przeciw mnie, dobra? - Jaki okres historii pan studiował? - zapytała podej­ rzliwie. - Renesans, specjalizowałem się w historii militariów. Jestem ekspertem od broni i strategii wojskowej. - Spra­ wiał wrażenie kompletnie pochłoniętego spłukiwaniem umytych naczyń. - Jasne. A jak już w to uwierzę, to mi pan zaproponuje kupno wierzby rodzącej gruszki, co? Woda szumiała w zlewie. - To prawda. Może pani sprawdzić, dzwoniąc do dzie­ kanatu Vincent CoHege. Po ukończeniu uczelni przez pewien czas tam wykładałem. Wykładowca historii! Wbrew własnej woli Verity była coraz bardziej zaintrygowana. Zawsze fascynował ją ten 17

Jayne Ann Krentz krwawy, choć niezwykle barwny i zmieniający świat okres w historii ludzkości. Nagle zrozumiała, że się nie myliła wcześniej, kiedy patrząc na niego miała przed oczami obrazy pozłacanych rapierów i florenckiego złota. Niemal siłą usunęła te wizje z wyobraźni i powiedziała sucho: - Owszem, sprawdzę to od razu. Proszę mi coś powie­ dzieć o Renesansie. - Zna pani język włoski? - zapytał uprzejmie. - Niespecjalnie. - No dobrze, to przetłumaczę pani. - Przerwał na moment, najwyraźniej zbierając myśli, po czym zacyto­ wał gładko: Pani moja rani mnie podejrzliwością, Słowo jej każde i spojrzenie jak rapierem cios zadany. Pragnę miłości nasycić ją słodką radością, Lecz pierwej ufnością niechaj mnie obdarzy. Verity oparła się o framugę drzwi, założyła ręce na piersiach i usiłowała przybrać groźną minę. - A to niby co takiego? - Szybki, surowy przekład fragmentu mało znanego renesansowego poematu. Jest pani pod wrażeniem? - Spojrzał na nią pogodnie. Verity usilnie się starała, by jej poczucie humoru nie wzięło gdry nad opanowaniem. Trudno było nie cierpieć faceta, który potrafił cytować miłosną poezję renesanso­ wą. Oczywiście, nie można zapominać, że niektórzy bez­ litośni i okrutni mężowie z piętnastego i szesnastego stu­ lecia nie tylko recytowali takie wiersze, ale nawet je pisali. Nie było to sprzeczne z naturą, że zabójcy tworzyli po­ ezję. Verity wiedziała, że w tamtych czasach prawdziwy szlachcic winien być tak samo sprawny w komponowaniu sonetów, jak we władaniu rapierem. - Ten poemat musi być całkiem zapomniany. Czytałam sporo poezji renesansowej, ale nie przypominam sobie tego fragmentu. 18 Złoty dar - Tym bardziej powinna być pani pod wrażeniem - odpowiedział gładko. - Toteż jestem, ale nie mam pewności, czy powierz­ chowna znajomość poezji renesansowej daje kwalifikacje do zmywania naczyń - mruknęła pod nosem. - Jeśli pani woli, to mogę zacytować Machiavellego. Może coś o sztuce rządzenia za pomocą strachu? On dowodził, że z politycznego punktu widzenia dla przy­ wódcy jest bardziej korzystne, gdy się go obawiają, niż gdyby go mieli kochać. Przypuszczam, że to się też przydaje przy prowadzeniu restauracji. - No dobrze, zostawmy to. Przeczytałam wystarczają­ co wieie z Machiavellego, żeby wiedzieć, że nie kieruję tą restauracją według jego zasad. - Nie byłbym tego taki pewien - skomentował to zna­ czącym tonem. - A swoją drogą jakim cudem to wpadło pani w ręce? - Mój ojciec zawsze twierdził, że teorie Machiavellego o utrzymaniu się przy władzy są nadal podstawą współ­ czesnego rządzenia. Pomyślał więc, że powinnam je prze­ studiować - odparła automatycznie, po czym wróciła do czytania życiorysu. - Widzę, że często pracował pan za barem. Zielona Czarownica na Wyspach Dziewiczych? - Pułapka na turystów. Miałem mnóstwo doświadczeń z turystami - zauważył skromnie. - Tawerna pod Portową Lampą na Tahiti? - Mieliśmy tam trochę mniej uprzejmą klientelę. - Bar i Gril pod Żeglarzem w Manili? - Klientela złożona głównie z amerykańskich marynarzy na przepustkach. Tam przyswoiłem sporo technik dyplo­ matycznych. Jestem niezły w tłumieniu zamieszek i burd. - Z pewnością - zauważyła grzecznie. Wbrew sobie była kompletnie zafascynowana. Jeśli Jonas Quarrel nie miał innych zalet, to z pewnością odznaczał się bujną wyobraźnią. - A co pan powie o Tawernie pod Kłamcą na Hawajach? - Następna militarna spelunka, chociaż dzielona z tu­ rystami. Odrobinę elegantsza od Żeglarza. 19

Jayne Ann Krentz - Nigdy bym się nie domyśliła, sądząc po nazwie. Kryształowy Dzwonek w Singapurze? - Miejsce spotkań wygnańców z ojczyzny. Verity przeczytała następne zdanie i zabrakło jej tchu. Potem powoli podniosła na niego wzrok. - Kantyna Pod Czerwonym Bykiem? - Tam również sporo rodaków. No, wie pani, tacy niedoszli pisarze i artyści, którzy przybyli do Meksyku, żeby tworzyć, ale zwinęli żagle w powodzi taniej teąuili. - Znam ten typ - powiedziała chłodno. - Znam również tę kantynę. Byłam w Puerto Vallerta parę miesięcy temu i zawadziłam o nią. Ouarrel oderwał wzrok od ustawianych naczyń i spoj­ rzał na nią beznamiętnie. - Czego pani szukała w takim miejscu jak El Toro? - Mojego ojca. - Verity zmarszczyła brwi i postukała palcem w kartkę z życiorysem. - Ale pan nie odwiedził tych wszystkich miejsc w poszukiwaniu natchnienia, prawda? Pan naprawdę pracował w tych wszystkich ob­ rzydliwych spelunach? Quarrel nie odpowiedział na jej pytanie, ale zadał swoje: - Znalazła pani ojca? - Nie. - Pokręciła głową. - Ale to nic takiego. Wcześniej czy później sam się pokaże. Zawsze tak jest. - Oderwała się od drzwi i ruszyła do biura. - Przeproszę pana na kilka minut. Jonas upuścił do zlewu patelnię. - Hej, zaraz! Co pani chce zrobić? - Wykonać kilka telefonów- poinformowała go uprzej­ mie z uśmiechem. Przez dłuższą chwilę nie spuszczał z niej wzroku. Był lekko zdezorientowany jej uśmiechem. Po chwili jednak wziął się w garść i powoli zapytał: - Ma pani zamiar dzwonić do tych barów? - Zawsze sprawdzam referencje. O co chodzi, panie Ouarrel? Czyżby pan sądził, że się zawaham przed wyko­ naniem telefonu na Tahiti, do Manili i Meksyku?20 Złoty dar Starannie wytarł ręce w ściereczkę, cały czas uważnie przypatrując się Verity. - No cóż, nie przeczę. Większość ludzi miałaby pewne opory przed przeprowadzeniem rozmów na taką odległość. - No to coś panu powiem. Nie jest pan jedynym człowiekiem, który podróżował po szerokim świecie. Na Tahiti spędziłam półtora roku, trzy miesiące w Manili, rok w Meksyku i rok na Hawajach. I chociaż po tylu latach pamięć może mi lekko szwankować, to jednak mam wrażenie, że byłam również w kilku tych spelunach, nie tylko w El Toro. Tawerna pod Portową Lampą budzi we mnie pewne skojarzenia. Wstyd przyznać, ale Pod Kłamcą również nie brzmi mi obco. - Pani żartuje. Zna pani te miejsca? - Quarrel wyglądał na autentycznie zaskoczonego. - Mój ojciec zapewnił mi bardzo wszechstronna edu­ kację. - Weszła do biura, wielce usatysfakcjonowana, że nareszcie udało jej się pobić jonasa Quarrela jego własną bronią. - Ale te telefony będą kosztować majątek- podkreślił Jonas. - Potrącę to z pańskiej pierwszej tygodniówki. - Uśmiechnęła się siadając za biurkiem i sięgając po słucha­ wkę. To sprawdzanie może być bardzo interesujące. Po blisko godzinie zakończyła weryfikację, a Jonas skończył zmywanie naczyń. Stanęli na wprost siebie w małej kuchni. - No, dobrze - powiedziała chłodno Verity. - Ma pan tę pracę. Wszyscy wyrażali się o panu w samych superlaty­ wach. Potwierdzili, że można liczyć, iż otworzy pan bar na czas, że nie jest pan narkomanem, nie ma pan brzyd­ kiego zwyczaju podbierania pieniędzy z kasy i nie pije pan w pracy. Bardzo dobre opinie, doprawdy, zwłaszcza biorąc pod uwagę źródła ich pochodzenia. Aha, i Duży Al z Morskiej Syreny prosił o przekazanie serdecznych po­ zdrowień i przysięga, że odeśle panu forsę, kiedy tylko dostanie pański aktualny adres. Błysk w oczas Guarrela można było odczytać jako 21

Jayne Ann Krentz wyraz ulgi, ale zaraz ustąpił on miejsca dziwnej miesza­ ninie oczekiwania i satysfakcji. - Dziękuję, Verity - powiedział. - Jestem wdzięczny. - Skoro już skończyłeś z naczyniami, to możesz po­ siekać cebulę do zapiekanki wegetariańskiej, ja przygotu­ ję ciasto. - Zaraz się do tego wezmę, szefowo. - Jonas sięgnął po nóż z długim ostrzem i chwycił go z wyraźną wprawą. - Jest jeszcze pewien drobny problem. Verity, która właśnie wyciągała z zamrażarki francuskie ciasto, odwróciła się powoli. - A mianowicie? - Muszę gdzieś mieszkać. - Jonas uśmiechnął się do niej. - Czy przychodzi ci jakiś pomysł do głowy? Skoro mam pracować za minimalne wynagrodzenie, to nie bę­ dzie mnie stać na żadne porządne miejsce. Dziś rano wymeldowałem się z Motelu Nad Jeziorem, bo kończy mi się gotówka. Verity głęboko westchnęła z rezygnacją. - Możesz zamieszkać w domku, w którym sypia mój ojciec, kiedy mnie odwiedza. Stoi tuż za restauracją. - A co z twoim ojcem? - Nie martw się. Nie daje znaku życia od momentu, gdy mi przysłał wiadomość z wezwaniem do Puerto Val- lerta. Ale zanim tam dojechałam, zdążył już opuścić miasteczko i ślad po nim zaginął. Nie sądzę, żeby w naj­ bliższym czasie zakłócił nam spokój. A gdyby nawet, to możecie rzucić monetę i zagrać o łóżko. Z pewnością obaj nieraz w życiu spaliście na podłodze. - Jesteś bardzo hojną damą, Verity Ames. - No, może niezupełnie. Prawdziwy problem polega na tym, że trochę mi odbija, kiedy mam do czynienia z za­ wodowymi włóczęgami, którzy spędzają życie na uciecz­ ce od własnego talentu. jonas uniósł głowę i lekko zmrużył oczy. - Co to właściwie ma znaczyć? Verity oderwała wzrok od wałkowanego ciasta i spoj­ rzała na niego. 22 Złoty dar - Kiedy już obdzwoniłam twoich poprzednich praco­ dawców, zadzwoniłam do Vincent College. Rzeczywiście wykładałeś tam historię Renesansu. Co więcej, byłeś w tym cholernie dobry. Wydałeś mnóstwo interesujących esejów i jedną książkę o starej broni. A potem rzuciłeś to wszystko bez żadnych konkretnych powodów. Czy od tamtej pory włóczysz się po świecie? - A co to wszystko ma wspólnego z twoim ojcem? - zapytał chłodno. - On też jest profesjonalnym włóczęgą. Czy nic ci nie mówi nazwisko Emerson Ames? - Verity przyłapała się na tym, że za mocno naciska na wałek, i zdecydowanie nakazała sobie większe opanowanie. Jonas niedbałym ruchem noża obciął koniuszek cebuli. - Prawdę mówiąc, nie jest mi obce. Czy mówimy o tym samym Emersonie Amesie, który kilka lat temu napisał Porównanie? - Dokładnie. - O cholera, a niech to!... Teraz sobie przypominam, że ta książka po opublikowaniu wzbudziła sporo sensacji. W Vincent College każdy, kto miał choć trochę akademic­ kich ambicji, trzymał ją na stoliku w salonie. No i co się z nim stało? Napisał coś jeszcze po tym Porównaniu? - Tak się niefortunnie składa - odparła sztywno Verity - że tato doszedł do wniosku, iż Porównanie nie jest w jego stylu. Zaprzysięgał się, że nie będzie marnować czasu na drugą podobną i zaczął pisać to, co, jak twierdzi, lubi najbardziej. - To znaczy? - Jonas zerknął na nią. Verity skrzywiła nos. - Kieszonkowe westerny. Dasz wiarę? Facet, który zo­ stał kiedyś ogłoszony przez „The New York Times" pisa­ rzem roku! Autor, który „wyraźnie i stanowczo zdefinio­ wał i naświetlił współczesne zjawiska i paradoksy" -jak napisali. I ten geniusz daje nogę i pisze westerny! Jonas przez dłuższą chwilę przypatrywał się jej, po czym parsknął śmiechem. Cała kuchnia wypełniła się zdrowym, męskim rechotem. Jego oczy lśniły wesołością. 23

Jayne Ann Krentz - Wydaje mi się ~ wystękał przez śmiech - że spodo­ bałby mi się twdj ojciec. - Zabrał się do następnej cebuli. - Mam nadzieję, że go tu spotkam. - Coś mi mówi, że wy dwaj macie ze sobą wiele wspólnego - burknęła. jonas ponownie zaniósł się śmiechem i podrzucił nóż do góry. Kiedy ostrze skierowało się do dołu, Verity zmartwiała; wizja obciętych palców i zakrwawionej kuch­ ni sprawiła, że dziewczyna kurczowo zacisnęła dłonie na blacie kuchennym. Ale sekundę później Jonas zgrabnie złapał nóż za rękojeść i znowu siekał cebulę. Verity z tru­ dem opanowała drżenie. - Podejrzewam, że łączy nas umiłowanie życia w rze­ czywistym świecie, zamiast udawania radości z uczestni­ czenia w środowiskach akademickich i literackich. - Ja raczej uważam, że obaj jesteście okropnie leniwi i wybraliście najłatwiejszą drogę - odpaliła karcącym to­ nem. Z twarzy Jonasa momentalnie zniknęły wszelkie ślady rozbawienia. Odezwał się tonem tak ostrym jak nóż, który trzymał w ręku. - Szanowna pani, nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie każdy talent jest błogosławieństwem. Czasami coś takiego jak talent może człowieka zabić. Albo przywieść do szaleństwa. Być może w przypadku twego ojca jedynie śmiertelnie go nudził. Nie masz żadnego prawa wydawać sądu o innych. Verity drgnęła. Nawet przez chwilę nie wątpiła, że Jonas mówi poważnie. Intuicyjnie poszukała ucieczki w zmia­ nie tematu. - Ta kłótnia jest idiotyczna. Weź się lepiej do cebuli - poleciła mu dziarskim tonem. - A jak skończysz, to mo­ żesz posiekać marchewkę. Pokrój ją d la Julienne. Potra­ fisz? - Jasne, szefowo. Jak sobie życzysz. Mam jeszcze jedno pytanie. - O co chodzi? - Przyglądała mu się badawczo. - Nigdy jeszcze nie pracowałem w ekskluzywnej kuch-24 Złoty dar ni wegetariańskiej. - Uśmiechnął się do niej trochę zbyt niewinnie. - Do czego używasz ekstradziewiczej oliwy z oliwek? - Między innymi do przyprawiania sałatek - wyjaśniła opryskliwie. -1 bardzo proszę, oszczędź mi tych sztubac­ kich żartów. Ekstradziewicza oznacza, że to jest oliwa bardzo wysokiej jakości, otrzymywana z pierwszego tło­ czenia oliwek. - Aha. Myślałem, że to może jest taka, która starzeje się stojąc wiele lat na półkach. Jak jakaś stara panna, biedulka, która nigdy nie miała kochanka. Verity nie była w stanie zapanować nad jaskrawym rumieńcem zalewającym jej policzki. To był tylko głupi żart. Przecież on nie wie, jaka jest prawda... - To typowo męska, szowinistyczna uwaga. I choć bar­ dzo cierpię raniąc twe męskie ego, to muszę ci uświado­ mić, że są gorsze rzeczy na świecie niż brak kochanka - oznajmiła z brawurą. - Jak na przykład? - Kącik ust zadrgał mu leciutko. - Jak na przykład odkrycie, że zatrudniło się kogoś, kto nie ma pojęcia o tak podstawowej rzeczy w dobrej kuchni jak oliwa z oliwek! - Nie przejmuj się, szefowo. Szybko się uczę.

Rozdział drugi Kiedy tej niedzielnej nocy Jonas umył już ostatni talerz i pomagał Verity zamykać re­ staurację, doszedł do wniosku, że życie po­ śród wegetariańskich smakoszy wcale nie jest takie złe. Pracował przecież w gorszych miej scach. Klientela No Buli była snobistyczna, ale nieszkodliwa. Wszyscy sprawiali wrażenie czystych, szykownych, dobrze wychowanych i zdecydowanie nieźle ustawionych. I w do­ datku dawali dobre napiwki. Naprawdę, moż­ na było trafić gorzej. Właściwie, kilka razy w życiu trafił już go­ rzej. O wiele gorzej. Choć tego wieczoru tłok był umiarkowany, to jednak już około dziewiątej Verity zabrakło kremu z brokułów, co wprawiło ją w paskud­ ny nastrój. Jonas poczuł nieodpartą chęć przytulenia jej i ucałowania czubka lekko po­ plamionego noska, a także wyszeptania słów otuchy, ale opanował tę pokusę. Nie jest taki głupi! 26 Złoty dar W tym wypadku pocałowanie własnego szefa byłoby narażaniem się na obdarcie ze skóry! Spoczywający w sportowej torbie nóż Jonasa można uznać za całkiem tępy w porównaniu z ostrym języczkiem tej damy. Verity ma charakterek i temperament, a w dodatku - żadnych skrupułów przed udzieleniem ostrej reprymendy, kiedy uważa ją za konieczną. Po pewnych przemyśleniach Jo­ nas doszedł do wniosku, że jest coś takiego w charakterze Verity, co przywodzi na myśl określenie Jędza". A Jonasowi nie zależało na wywoływaniu lawiny wy­ mówek i obsztorcowan, jemu zależało na tym, by jak najczęściej się do niego uśmiechała. Bowiem uśmiech Verity porażał zmysły. Jonas był zafascynowany i urze­ czony. Gdy ten uśmiech pojawiał się na jej twarzy - tak jasny, ciepły, zmysłowy i prawdziwy - Jonas wlepiał w nią wzrok w niemym zachwycie. W owym uśmiechu było tyle słodkiej kobiecej uczciwości, że mężczyznę ciągnęło doń jak pszczołę do miodu i można było zrozu­ mieć, dlaczego w tym momencie uważa się za najwię­ kszego szczęściarza na świecie. Jonas uznał, że ten uśmiech jest niebezpiecznie pociągający - znacznie bar­ dziej niebezpieczny i pociągający niż pewne tajemnice z jego przeszłości. Ten uśmiech jednoznacznie charakteryzował Verity jako kobietę, która całkowicie odda się swojemu męż­ czyźnie, i jednocześnie niósł zapewnienie, że ten męż­ czyzna może jej powierzyć swe życie, namiętności i ho­ nor. Uśmiech Verity kusił, by uwierzyć, że czystość i nie­ winność mogą podążać ręka w rękę z ziemską zmysłowo­ ścią. Obiecywał to wszystko z taką niewinną, żarliwą szczodrością, źe, doprawdy, trudno by mieć komuś za złe popełnienie paru drobnych morderstw, by posiąść jego właścicielkę. No właśnie. Z powodu tego uśmiechu Jonas zaczął się zastanawiać, dlaczego wokół No Buli nie sterczy tłum facetów błagających o szansę popełnienia morderstwa. Widocznie każdy wchodzący w rachubę mężczyzna z najbliższej okolicy ma takiego cykora przed jędzą, iż 27

Jayne Ann Krentz z góry rezygnuje ze zdobycia zmysłowego anioła. Nie mdgł tego zrozumieć, no bo co znaczy kilka cierni, kiedy się zdobywa prawdziwy klejnot? Tak czy owak, mógł być wdzięczny, że nie musi się martwić wielką liczbą rywali. Prawdopodobnie powodem tej sytuacji nie był jedynie ostry język Verity, lecz także pewna właściwość jej natury, a mianowicie wybredność. Mężczyźni intuicyjnie wyczu­ wali, że ta kobieta nigdy nie wda się w przelotny romans. Choć tak krótko u niej pracował, zdążył zwrócić uwagę na sztywny, poprawny i spokojny styl życia Verity. Naj­ wyraźniej taki jej odpowiadał. Pracowity weekend dobiegł końca i Jonas czuł, iż do­ brze się spisał. A przynajmniej szefowa nie skarżyła się na niego zbyt głośno. Do tej pory poznał ją już na tyle, by wiedzieć, że gdyby nie wykonał swych obowiązków w satysfakcjonujący ją sposób, to nie omieszkałaby mu tego wytknąć. Dyrygo­ wała tą małą kuchnią jak tyran i nie zniosłaby żadnego uchybienia w sprawach czystości. - Tylko tego mi potrzeba, żeby jakiś klient się rozcho rował, bo pomocnik kucharza nie umiał zagrzać zupy - upomniała Jonasa podczas przygotowywania posiłku. - Wszystko ma być albo zimne, albo gorące. Nie życzę sobie tutaj potrawy o temperaturze pokojowej, zresztą taki jest również wymóg sanepidu. A oni mają zwyczaj składania nie zapowiedzianych wizyt. - W Meksyku niespecjalnie się przejmowaliśmy inspe­ kcją sanitarną - zauważył Jonas, posłusznie mieszając zupę. - Mogę się założyć, że nie przejmowano się nimi w większości twych poprzednich miejsc pracy. - Zgadza się. Odpowiednia łapówka zazwyczaj zała­ twiała sprawę. - Tutaj jest inaczej - wyjaśniła mu z dumą. - Właśnie się uczę. I tak było. Pomyślał o tym w niedzielny wieczór, obser­ wując Verity na wąskiej dróżce do jej domku pośród drzew. Co do tego nie było wątpliwości, dowiadywał się 28 Złoty dar wiele o pannie Verity Ames, swojej zręcznej szefowej, drobnym tyranie i rozsądnej bizneswoman. Jedno już wiedział na pewno. Chciał ją mieć. Cholernie. Poczuł to jeszcze w Meksyku, ale od chwili, gdy stanął na jej progu, ta potrzeba stała się nie do zniesienia. Z począt­ ku wmawiał sobie, że to nie ma nic wspólnego z seksem, raczej z tajemnicą złotego kolczyka i dziwnym przymu­ sem podążania za Verity. Ale w niedzielę wieczorem zrozumiał, jak jest napra­ wdę. Chciał jej nie tylko w sferze psychicznej, w seksual­ nej również. Zaczął się poważnie zastanawiać, czy pójście z nią do łóżka mogłoby wyjaśnić parę tajemnic, które Verity chowała w zanadrzu. Przeleciał mu przez myśl fragment z Dworzanina Bal­ tazara Castiglione - coś o tym, że jeśli ktoś posiadł ciało kobiety, to zdobył także fortecę jej umysłu i duszy. Sporo czasu upłynęło od momentu, gdy Jonas zaczyty­ wał się szesnastowiecznym traktatem o ideale dworzani- na-szlachcica. Pamiętał więc, że był tam też kontrargu­ ment wobec tego szczególnego stwierdzenia, ale teraz nie mógł go sobie dokładnie przypomnieć, a nawet nie bar­ dzo mu na tym zależało. Ten cytat bowiem nagle nabrał w jego oczach specjalnego znaczenia. Jonas przysiadł na schodkach swego domku i wymacał palcami kolczyk w kieszeni dżinsów. Wsłuchał się w deli­ katny poszum ciemnych sosen w podmuchach lekkiego wietrzyku. Czekał. Chciał zobaczyć, czy Verity zrobi dziś wieczorem to samo, co zawsze. Już trzecią noc obserwował tę samotną wędrówkę do domku. Pierwszej nocy zaproponował, że będzie jej towa rzyszył, ale tylko się roześmiała i kazała mu się wyspać. Drogę do swego domku jakoby znała na pamięć. Ale mówiła prawdę, i on o tym dobrze wiedział. Z każ­ da chwilą stawało się coraz bardziej oczywiste, że Verity nie ma ukochanego. Nie sprawiała też wrażenia zmartwio­ nej tym brakiem. Pierwszy raz podpatrzył jej zwyczaje w piątek w nocy, kiedy zerknął przez okno swojej chatki po zgaszeniu 29

Jayne Ann Krentz światła. Verity nie zgasiła u siebie lampy tak szybko, jak się tego spodziewał, stał więc przy oknie i patrzył, a po kilku minutach został nagrodzony widokiem swojej no­ wej szefowej opuszczającej domek. Miała na sobie kostium kąpielowy i aksamitny szlafrok, żwawo kroczyła nie oświetloną ścieżką do Domu Zdrojo­ wego. Najpierw pomyślał, że szefowa ma kąpielową randkę o północy, i w dziwny sposób go to zaniepokoiło. Nie zdołał powstrzymać impulsu podążenia jej śladem. Z ulgą stwierdził, że Verity nie spotyka się z mężczy­ zną, a jedynie po godzinach korzysta z uzdrowiskowego basenu. Co prawda na drzwiach do pomieszczeń kąpielo­ wych widniał napis: „Zamknięte na noc", ale Verity weszła tylnymi drzwiami i poszła od razu do części dla kobiet. Jonas stał w ukryciu i z zapartym tchem obserwował, jak zanurzała się w parującym, bulgocącym basenie. Rozba­ wił go fakt, że dziewczyna była w kostiumie, chociaż miała cały basen tylko dla siebie. Był to bardzo właściwy i przyzwoity kostium kąpielo­ wy. U góry sięgał wysoko ponad jej drobne, okrągłe piersi, u dołu wykończony był drobną, marszczoną baskinką. Skierował myśli Jonasa na butelkę ekstradziewiczej oliwy z oliwek, stojącej na półce w kuchni Verity. Dziś wieczorem postanowił uczestniczyć wraz z nią w tych relaksacyjnych zajęciach po pracy. Doszedł do wniosku, że mu się to należy po tym, jak go wcześniej zmieszała z błotem za uleganie szkodliwym wpływom niezdrowej amerykańskiej kuchni. Sam zresztą był sobie winien, należało zejść jej z oczu z owym tłustym ham­ burgerem, którego przyniósł z fast-foodu w miasteczku. jego problem polegał na tym, że nie mógł sobie odmó­ wić wykorzystania paru okazji do ewidentnego sprowo­ kowania tego małego tyrana. Dość szybko się zoriento­ wał, jaki rodzaj prowokacji najszybciej wyprowadzi Veri- ty z równowagi. Szóstym zmysłem wyczuwał, że widok hamburgera zrobi swoje, i łaskawie pozwolił jej zoba­ czyć, jak się nim zajadał. 30 Złoty dar Jonas był dostatecznie spostrzegawczy, by sobie uświadomić, że prowokowanie tej damy jest zaledwie marnym substytutem tego, co naprawdę chciał z nią robić. Zastanawiał się, czy z miejsca by go wylała, gdyby się wydało, że podczas szorowania jej garów i patelni snuł fantazje o zniewoleniu jej na kuchennej podłodze. Ponownie przyszło mu do głowy, czy aby nie szybciej uda mu się rozwikłać tajemnice Verity Ames, jeśli ją weźmie do łóżka. Rozważał właśnie ten wariant, kiedy zobaczył, że drzwi jej domku się otwierają. Jak w zegar­ ku. Otrząsnął się z zamyślenia i uważnie się przyjrzał oświetlonej sylwetce w otwartych drzwiach. Tradycyjnie miała na sobie superskromny kostium i płaszcz kąpielowy, płomiennorude włosy upięła w nie­ dbały węzeł na czubku głowy. Zamknęła za sobą drzwi i ruszyła ścieżką do Domu Zdrojowego. Jonas dał jej kilka minut, po czym wstał. Zabrał dwie puszki piwa, które wcześniej postawił na schodkach, i ruszył za nią. Obserwował uwodzicielskie, choć zapewne nieświado­ me, kołysanie biodrami. O rany, ależ ta kobieta jest nała­ dowana seksem! Widok ruchów jej ciała szarpał mu trze­ wia, pobudzał wyobraźnię, powodował ciekawość, jak by to było mieć ją pod sobą, drżącą od namiętności. Oczyma wyobraźni widział te pięknie ukształtowane nogi opasu­ jące jego talię i bez najmniejszego trudu wyobrażał sobie słodki ciężar jej pośladków, wypełniający mu dłonie. Teraz chciał wiedzieć naprawdę, jak smakuje kochanie się z Verity Ames. Przez ostatnie trzy dni próbował być rzeczowy. Obie­ ktywnie sprawę ujmując, Verity nie jest wielką pięknością, w żadnym wypadku! Przede wszystkim, powinna być trochę wyższa. Poza tym, mogłaby mieć większy biust, a tak w ogóle, to jest za chuda, choć wąska talia była całkiem do przyjęcia. Gdyby ktoś chciał znać jego zdanie, to ta chudość brała się stąd, że Verity po prostu haruje jak wół. Rysy miała delikatne, choć wcale nie klasyczne. Zielone 31

Jayne Ann Krentz oczy zwężały się w kącikach ku górze, jak u figlarnego kotka, a nos był odrobinkę za ostry. Linia podbródka i owalu twarzy dowodziła upartej, kobiecej siły - twarz promieniała inteligencją i energią oraz jakąś szczególną, niespotykaną zmysłowością. Jonas zacisnął palce na zimnej puszce piwa i przyspie­ szył kroku, gdy Verity zniknęła w drzwiach na tyłach głównego budynku uzdrowiska. Verity zanurzyła się w gorącej, bulgocącej wodzie basenu w Domu Zdrojowym, usiadła na wewnętrznej ław­ ce i oparła się o białe płytki. Zamknęła oczy, wydając długie, powolne westchnienie ulgi. Tak bardzo bolały ją stopy! Cóż, to skutek pracy w restauracji. Weekendy przy­ nosiły spore zyski, ale kosztowały też masę energii. Nigdy nie myślała z żalem o nadchodzącym poniedziałku, jedy­ nym w ciągu całego lata i wczesnej jesieni dniu tygodnia, w którym zamykała No Buli. Niedługo zacznie także za­ mykać w niedziele. Zimy w Sequence Springs upływały spokojnie. Leżąc w musującej gorącej wodzie, poddawała dobro­ czynnemu działaniu obolałe mięśnie, jednocześnie stro­ fując się w duchu za własne niedopatrzenie, skutkiem którego zabrakło jej przed czasem kremu z brokułów. Jonas zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. No, ale to nie jego restauracja. W każdym razie podszedł do całej sprawy z zimną krwią i uratował sytuację. Najzwyczajniej w świecie starł tę pozycję z widniejącego na tablicy spisu dań specjal­ nych i poinformował każdego, kto chciał wiedzieć, że zabrakło brokułów na dorobienie zupy ponad określoną liczbę porcji. Ta informacja, niestety, nie była prawdziwa. W kuchni było całe mnóstwo świeżutkich brokułów, tyle że Verity źle oszacowała potrzebne ilości potrawy. Tego rodzaju błędy zazwyczaj wpędzały ją w głębokie przygnębienie, ale chłodne podejście Jonasa spowodowa­ ło, że Verity łatwiej się dziś pogodziła z rym niedopatrze­ niem. Czuła się tak, jakby Jonas podzielił się z nią odpo- 32 Zloty dar wiedzialnością. To wrażenie było bardzo niezwykłe dla niej i nietypowe. Przyzwyczaiła się do ponoszenia całej odpowiedzialności za wszystko, co czyniła. Dorastanie w charakterze córki Emersona Amesa bardzo wcześnie nauczyło Verity odpowiedzialności. To dziwne, że właśnie o Jonasie pomyślała, iż mogłaby się z nim podzielić kłopotami i trudnościami w prowa­ dzeniu No Buli, wszystko bowiem wskazywało na to, że jest takim samym nieodpowiedzialnym włóczęgą jak jej ojciec. Człowiekiem ze zbyt dużą inteligencją i za małą motywacją. Połączenie umiejętności z brakiem ukierun­ kowania zawsze doprowadzało ją do irytacji. Ale Jonas uczciwie odpracowywał w No Buli swoją pensję, a nawet więcej, więc może nie powinna być tak krytycznie nasta­ wiona? A poza tym on i tak niedługo zniknie z jej życia, tak samo, jak się w nim pojawił. Tacy faceci nigdy nie zagrzeją gdzieś miejsca na dłużej. Ta konstatacja zepsuła jej humor. Ciekawe, jak to się stało, że już zdążyła przywyknąć do jego obecności. To niebezpieczny znak. No, ale od samego początku wiedziała, że Jonas Quarrel jest niebezpiecznym mężczyzną. Widziała duchy w jego oczach i już w pierwszej chwili nie zareagowała rozsąd­ nie na jego widok. Zamiast zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, pozwoliła mu wtargnąć w jej uporządkowane, starannie kontrolowane życie. Z jednej strony odczuwała niepokój, zastanawiając się, jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za własną lekkomyślność. Z drugiej jednak, narastała w niej ciekawość, jak dalece zdoła być lekkomyślna, jeśli chodzi o Jonasa CJuarrela. Nigdy dotąd nie zadawała sobie takiego pytania w związ­ ku z jakimkolwiek mężczyzną, nigdy nie było takiej ko­ nieczności ani potrzeby. Na samą myśl o tym poczuła lekki dreszczyk radosnego oczekiwania. Przestraszyła się i próbowała go poskromić. - To prywatne przyjęcie, czy też wynajęty pomocnik może się przyłączyć? Na dźwięk niskiego głosu Jonasa gwałtownie otworzyła 33

Jayne Ann Krentz oczy. Zamrugała i po chwili dostrzegła go, opartego z wdziękiem renesansowego dworzanina o białą kolu­ mnę. W opuszczonej ręce trzymał dwie puszki piwa. Miał na sobie codzienny strój, składający się z wypłowiałych dżinsów i roboczej koszuli, ale w jakiś niepojęty sposób pasował do tego eleganckiego niebiesko-białego wnętrza. Uderzyło ją spostrzeżenie, że Jonas zawsze wygląda i zachowuje się swobodnie, niezależnie od tego, co ma na sobie ani gdzie się znajduje. Zrozumiała, że sprawia to owa trudna do zdefiniowania aura nonszalancji, która była domeną każdego renesansowego arystokraty. W cią­ gu kilku stuleci napisano wiele ksiąg zawierających po­ uczenia, w jaki sposób sprawiać na otoczeniu wrażenie człowieka pewnego siebie i władczego. Ten, kto posiadł taką umiejętność, nie musiał używać stów, by przekonać innych, że dokona wszystkiego, co sobie zamierzył. Taka aura świadczyła o kontrolowanej wewnętrznej sile, z któ­ rą nie trzeba się obnosić ani jej udowadniać. Było to coś w rodzaju szesnastowiecznej wersji współczesnej pozy twardziela. Ciekawiło ją, czy Jonas przyswoił sobie tę technikę podczas studiowania historii Renesansu, czy też była to jego naturalna właściwość. - O tej porze Dom Zdrojowy jest oficjalnie zamknięty - zauważyła dość sztywno. Nie była do końca przekona­ na, czy ma ochotę zaprosić go do wspólnego relaksu w kąpieli. Ale z drugiej strony, skoro już tu przyszedł... - Nie wiem, czy zauważyłeś, że to jest część dla kobiet. - Zaryzykuję popełnienie tego wykroczenia. Wyrzuca­ no mnie już z lepszych miejsc niż to. - Uśmiechnął się leciutko i giętkim ruchem oderwał się od kolumny. Pod­ szedł do krawędzi basenu i przykucnął tuż przy Verity, po czym otworzył puszkę piwa i podał jej. Verity niemal bezwiednie sięgnęła po piwo. Pomyślała, że to przecież tylko zwykły, kumplowski gest. Może czuł się trochę osamotniony? Spojrzała na niego przelotnie i pomyślała, że ciężko pracował przez cały weekend. - Jestem pewna, że Laura i Rick nie będą mieli nic przeciw temu, że skorzystasz z jednego z basenów - 34 Złoty dar powiedziała z wystudiowaną uprzejmością. - O tej porze goście nie mają tu wstępu, ale Laura i Rick zawsze mi pozwalają na kąpiel po godzinach. Jonas obrzucił wzrokiem sześć baseników w wyłożo­ nym kafelkami pomieszczeniu. - Skorzystam z twojego - oznajmił, po czym rozpiął koszulę i odrzucił ją na bok. Wstał, zrzucił kowbojskie buty i położył ręce na pasku od dżinsów. Verity pociągnęła o wiele większy haust piwa z puszki, niż zamierzała. Rozkaszlała się, spoglądając w gorę na odkrytą, zarośniętą męską pierś. Okazało się, że Jonas jest tak szczupły i umięśniony, jak podejrzewała. - Eee... wziąłeś ze sobą spodenki kąpielowe? - zapytała słabym głosem. - Nie. - Właśnie wyskakiwał z dżinsów, odsłaniając obcisłe slipy. Przez krótką chwilę Verity była niemal zahipnotyzowa­ na pełnym, ciężkim kształtem męskości pod obcisłymi slipami z białej bawełny, ale szybko przeniosła wzrok na swą puszkę piwa. Doszła do wniosku, że slipy skrywają niemal tyle samo, ile zakryłyby spodenki kąpielowe. Ale po chwili przypomniała sobie, że ma już dwadzieścia osiem lat i jest za stara na to, by przestraszył ją widok mężczyzny w gatkach. - Woda jest bardzo ciepła - poinformowała go niezna­ cznie ochrypłym głosem. - Aha. - Wsunął jedną nogę w bulgocącą toń. - Przy­ jemnie. - Usadowił się tuż obok niej na wewnętrznej ławeczce. -Cholernie przyjemnie. - Rozparł się wygodnie, rozciągając ręce wzdłuż krawędzi basenu. Jedno muskularne ramię spoczęło tuż za głową Verity. Bardzo realnie wyczuwała jego bliskość. Jeśli chodzi o ścisłość, to uświadamiała sobie bliskość całego ciała, nie tylko ramienia Jonasa. Pomyślała, czy nie powinna się odsunąć od niego, ale doszła do wniosku, że trochę głupio by to wyglądało. Facet był po prostu bardzo zmęczony po ciężkiej pracy, tak samo jak ona. Chciał się wyłącznie zrelaksować, i trudno mieć o to do niego pretensje. 35

Jayne Ann Krentz - Od jak dawna masz tę restaurację? - zapytał tonem lekkiej konwersacji. Zerknęła na niego spod oka i zobaczyła, że zamknął oczy. Rozluźniła się. - Od dwóch lat. Prowadziłam kilka innych, łącznie z tą uzdrowiskową, zanim zebrałam forsę i odwagę na otwar­ cie własnej. - Gdzie jeszcze pracowałaś oprócz Sequence Springs? - Różnie. Tu i ówdzie - odpowiedziała zdawkowo. - Tu i ówdzie? - Jonas otworzył jedno oko. - To zna­ czy? - No, na przykład U Claude'a na Martynice. Tam zgłę­ biłam tajniki francuskiej kuchni. Potem w małym bistro w Hiszpanii, gdzie się wiele nauczyłam o przyrządzaniu jarzyn. Kilka miesięcy spędziłam na poznawaniu kuchni meksykańskiej w Mazatlan. Sztukę serwowania win po­ siadłam pracując u pewnej kobiety, ktdra miała maleńką knajpkę tuż za Rio de Janeiro, a zmywania naczyń na­ uczyłam się sama. - Verity uśmiechnęła się. - Już ci mówiłam, że nie tylko ty masz wszechstronną edukację. Ja tylko nie posiadam żadnego stopnia naukowego. - Co robił twój ojciec? Ciągał cię ze sobą po świecie? - Owszem. Od śmierci matki. Miałam wtedy osiem lat. Sequence Springs to właściwie mdj pierwszy prawdziwy dom. Kiedy się tu osiedliłam przed trzema laty, postano­ wiłam, że wykurzy mnie stąd tylko totalna klęska finan­ sowa albo sam Bóg. A ty? Pomyślałeś kiedyś, żeby gdzieś osiąść na stałe? - Rzadko się nad tym zastanawiałem - odpowiedział niespodziewanie szorstkim tonem. Otworzył oczy i popa­ trzył wprost na nią. - Rozumiem, że nie poszłaś do college'u? - Ojciec nie przykładał wagi do mojej formalnej edu­ kacji - odparła zerkając na niego. - Był przekonany, że zrobi najlepiej, jeśli sam mnie będzie uczył. Chcesz znać prawdę? Nie mam nawet matury, a co dopiero stopnia akademickiego. - Przeszkadza ci to? - zapytał z lekką kpiną w głosie. 36 Złoty dar - Nie, niespecjalnie.-Wzruszyłaramionami.-Mogłam dostać świadectwo dojrzałości i pójść na studia, ale praw­ dę mówiąc przyszło mi to do głowy akurat wtedy, gdy postanowiłam otworzyć restaurację, a do tego nie był mi potrzebny żaden stopień naukowy. - Wiesz co, Verity? Jesteś jednym z najbardziej intere­ sujących pracodawców, jakich miałem w ciągu ostatnich kilku lat. - Traktuję to jako komplement. Jonas delikatnie przesunął nogę pod wodą, dotykając uda Verity. Poczuła lekkie mrowienie w całym ciele. Po­ nownie pociągnęła spory łyk piwa i dyskretnie 1 odsunęła nogę. W najmniejszym stopniu nie chciała obudzić żad­ nych nadziei w swym wynajętym pomocniku, tak to sobie przynajmniej wytłumaczyła. Ale po chwili wróciło jej poczucie humoru. Pomysł uwiedzenia własnego pomywa- cza wydał się jej nieoczekiwanie intrygujący. A także dość zabawny. - Skąd ten uśmiech? - zapytał Jonas. - Pomyślałaś o czymś zabawnym? Verity szybko pokręciła głową. - Nie. Po prostu się relaksuję. - Praca w restauracji jest zabójcza dla nóg. - Jonas wyciągnął się pod wodą i przyciągnął stopy Verity do swych ud, zanim się zorientowała w jego zamiarach. Zaczął powoli i głęboko masować jej łydkę i spód stopy. - Już wcześniej chciałem ci powiedzieć, że za ciężko pracujesz. A poza tym uważam, że przydałoby się, żebyś troszkę przytyła. Jesz zbyt wiele tej jarskiej żywności, żeby być zdrowa. Powinnaś do swojej diety wprowadzić odrobinę tłuszczu. - Moja dieta jest o niebo zdrowsza od twojej - odpaliła od razu najeżona. - Czy ty wiesz, ile czystego tłuszczu zwierzęcego było w tym hamburgerze? Masz w ogóle pojęcie, co to świństwo wyrabia z twoimi wnętrznościa­ mi? - Nie, ale wydaje mi się, że gdybym ci tylko pozwolił, to opowiedziałabyś mi o tym z najdrobniejszymi szcze- 37

Jayne Ann Krentz gółami, a nie mam dziś ochoty tego wysłuchiwać. Próbuję się odprężyć po pracowitym dniu, tak jak ty. Nie bądź taka spięta, szefowo. - Wzmocnił ucisk kciuków. Verity już chciała się odciąć, ale nagle ogarnęło ją wspaniałe uczucie rozluźnienia, spowodowane dobro­ czynnym działaniem rąk Jonasa. Trudno jej było przywo­ łać w pamięci przyjemniejsze uczucie niż dotyk jego palców na jej obolałych łydkach. - Jonas... Położył ciężką nogę na jej podołku. - Rób mi to samo. Tak będzie w porządku? Verity drgnęła pod wpływem fali czystej fizycznej przyjemności, płynącej od czubków palców u nóg. W tym masażu przecież nie ma nic złego! To tylko terapia. Zasłużyli sobie na nią po tak ciężko przepracowanym weekendzie. Więc dlaczego w jego pytaniu wyczuła taki zmysłowy podtekst? A może to tylko jej umysł zaczął płatać figle? - Całkiem w porządku. Z ledwie wyczuwalnym wahaniem pogłaskała owłosio­ ną nogę, szukając długich mięśni. Kiedy wyczuła pod dłonią jeden z nich, ostrożnie ścisnęła palce. - O tak, to jest to. - Jonas zacisnął dłoń na stopie Verity tak mocno, że niemal sprawił jej ból. - O rany, to boskie uczucie, szefowo. Nie była pewna, czy miał na myśli sposób, w jaki głaskała jego nogę, czy też wrażenie spowodowane ści­ skaniem jej stopy. Wzmocniła uchwyt i pogłębiła masaż. Przez dłuższą chwilę pracowali w milczeniu, zmieniając tylko nogi. Verity poczuła się odprężona jak nigdy dotąd. Koncentrując się na tej niewinnej przyjemności przy­ mknęła powieki. - Wolałabym, żebyś mnie nie nazywał szefową - ode­ zwała się w końcu po kilku minutach. Przestała go maso­ wać jedną ręką, żeby sięgnąć po piwo. Jonas zrobił to samo, po czym odezwał się cicho: - Tak naprawdę to nie myślę o tobie jak o szefowej. - Nie? 38 Złoty dar - Chcesz znać prawdę? Myślę o tobie jak o skończo­ nym tyranie. - Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego sprawiam na tobie takie wrażenie. - Ścisnęła mu łydkę dużo mocniej, niż zamierzała. Jonas skrzywił się z bólu. - Bez trudu mogę sobie ciebie wyobrazić w epoce Renesansu, jako władczynię na dworze Medicich. Zmu­ szałabyś wszystkich dworzan, żeby się prześcigali, by cię zadowolić. Nazywaliby cię płomiennowłosą tyranką. Verity zastanawiała się przez chwilę. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy większość salo­ nów w tej epoce nie była prowadzona przez profesjonal­ ne kurtyzany? - Wydawało mi się, że mówiłaś coś o braku formalnej edukacji, prawda? - Jonas zachichotał. - Ojciec o nią nie dbał, ale upierał się, żebym przeczy­ tała całe mnóstwo książek - odpowiedziała melancholij­ nie. - No więc masz rację co do niektórych z tych dam. Myślisz, że spodobałoby ci się życie kurtyzany? - W zmrużonych oczach zalśniły kpiące błyski. - W dzisiejszych czasach ten typ kariery stracił nieco na swej atrakcyjności, niemniej w szesnastym stuleciu z pewnością był życiową szansą dla kobiety. Albo to, albo klasztor. Obie drogi oferowały sprytnym, rozumnym ko­ bietom drogę do władzy, i obie były po stokroć lepsze niż jedyne pozostałe wyjście. - Rozumiem, że masz na myśli małżeństwo? - Aha. Dzisiaj także małżeństwo nie ma kobietom wiele do zaoferowania, ale wtedy było jeszcze gorzej. Jedynie możliwość śmierci przy porodzie lub służenie swemu mężczyźnie jako osobisty, darmowy niewolnik. - Przerwała na chwilę w zamyśleniu. - Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy wybrałabym karierę kurtyzany. To jed­ nak zabawniejsze od zarządzania klasztorem. Chybaby mnie bawiło urządzanie olśniewających przyjęć dla inte­ ligentnego i wyrafinowanego towarzystwa. To chyba tak 39

Jayne Ann Krentz wyglądało, że rozsiadali się w komnacie, ubrani we wspa­ niałe szaty, i dyskutowali o polityce, filozofii i poezji, prawda? - Między innymi. W owych czasach definicja wyrafino­ wania była cokolwiek odmienna. Za eleganckiego i wy­ twornego uważano mężczyznę, który pamiętał, że nie należy się publicznie drapać po kroczu. A poza dyskusja­ mi o poezji i filozofii towarzystwo salonowe w większo­ ści poświęcało czas na omawianie afer miłosnych. Uwiel­ biali romantyczne intrygi. Nie zapominaj, że był to okres wielkich intryg wszelkiego rodzaju. Politycznych, społe­ cznych i seksualnych. Verity westchnęła z zachwytem, wyobrażając sobie to życie. - To fascynujące. Przypuszczam oczywiście, że goście na mych salonach byliby na tyle wytworni, by zapamiętać, że nie należy się publicznie drapać po miejscach intym­ nych. Już siebie widzę w cudownej satynowej sukni, z olbrzymimi bufiastymi rękawami. Na palcu mam pier­ ścień z ukrytą trucizną, jak Lukrecja Borgia. - Nie wątpię - mruknął Jonas. - Ale mam dla ciebie niespodziankę: Lukrecja wcale nie była taką wiedźmą, za jaką uznała ją historia. Była to kobieta, która miała jedynie potwornego pecha, kiedy doszło do małżeństwa. A truci­ zny w tamtych czasach wcale nie były tak łatwo dostępne ani tak silne, jak się dzisiaj sądzi. Owszem, ludzie ciężko pracowali nad ich tworzeniem i wypróbowywaniem, ale nie dysponowali dwudziestowieczną wiedzą chemiczną. Otrucie kogoś było niepewnym posunięciem. Kiedy trze­ ba było zabić, rozumny człowiek wybierał sztylet bądź rapier. - Ach tak. Teraz rozumiem - powiedziała Verity z za­ dowoleniem. - Pojedynki na ulicy w imię honoru kobiety. Mężczyźni walczący na śmierć i życie, aby bronić dobre­ go imienia swej damy. - Jonas przerwał masowanie jej stopy. Verity rozwarła powieki i zobaczyła, że przygląda się jej z natężeniem. Rozbawienie zniknęło z jego twarzy, pojawiło się na niej coś niebezpiecznego. 40 Złoty dar - Czyżby cię bawił widok dwdch mężczyzn broczą­ cych krwią z tego powodu, by rozstrzygnąć, ktdry z nich pójdzie z tobą do łóżka? - zapytał obojętnym tonem. - Nie bądź śmieszny - odparła przestraszona. - Ja tylko żartowałam. Nie należę do osób, które by się pasjo­ nowały takimi sprawami, i w tamtych czasach zapewne też by mnie to nie bawiło. Poza tym nie jestem typem kobiety, o którą by się mężczyźni pojedynkowali. Fajnie sobie pomyśleć, że się jest olśniewającą kurtyzaną, ale tak naprawdę, to ja wylądowałabym w klasztorze. Kobiety, które były przełożonymi klasztorów, to przecież dzisiej­ sze bizneswomen, prawda? - No pewnie. - Jonas pokiwał głową. - Zarządzanie klasztorem niczym się nie różni od kierowania dużym przedsiębiorstwem - mnóstwo roboty finansowo-księgo- wej. Trzeba było zbierać opłaty dzierżawne z klasztor­ nych majątków, angażować i opłacać personel. Zakonnice zazwyczaj dodatkowo utrzymywały się z wykonywania różnych prac ręcznych, na przykład produkowania je­ dwabnych nici. Taka praca wymagała zorganizowania dostaw i kontaktów ze światem zewnętrznym. Do tego jeszcze dochodziło nauczanie nowicjuszek, gotowanie i sprzątanie. A na dodatek klasztory odgrywały konkretną rolę społeczną i polityczną, więc osoba zarządzająca mu­ siała być biegła w stosunkach ze światem zewnętrznym. Verity zmarszczyła nosek. - To właśnie coś w moim stylu. I tyle zostało z podnie­ cającego życia profesjonalnej kurtyzany. W końcu wylą­ dowałabym w kornecie. Złoto w oczach jonasa wyraźnie pociemniało i zamigo­ tało blaskiem tajemniczości. Przesunął dłoń z jej łydki na udo. Pozornie wcale się nie poruszył, ale Verity zoriento­ wała się, że siedzi o wiele bliżej niż przedtem, a dotyk jego ręki stał się raczej intymny niż kojący. Poruszył się w bulgocącej wodzie i zsunął nogę z jej kolan. Siedziała spokojnie, niepewna, co dalej nastąpi, i jeszcze bardziej niepewna, jak powinna zareagować. Z całą pewnością nie pozwoli mu się pocałować, o nie. 41

Jayne Ann Krentz To zła polityka pracodawcy wobec pracownika. Bardzo zła. - Nie bądź taka szybka w podejmowaniu decyzji. Nie wiadomo, jaką byłabyś kobietą w epoce Renesansu. I nie bądź taka pewna, że wiesz, jaką kobietą jesteś dzisiaj - mruknął patrząc na jej uniesioną twarz. - Myślę, że znam siebie bardzo dobrze - stwierdziła z pewnością w głosie. - Czyżby? Ja uważam, że tkwią w tobie pewne taje­ mnice, o których sama możesz nie wiedzieć, ty mała tyranko. Co byś powiedziała na to, byśmy je wspólnie odkryli? Już otwierała usta szykując się do protestu, ale nie zdążyła. Wargi Jonasa ucięły go w zarodku. Całował ją z zaborczą intensywnością. Ukołysana przez ciepłą wodę, masaż i wypite piwo doszła do wniosku, że nie warto robić hałasu o jeden pocałunek. Niestety, za późno się zorientowała, że jest to ten rodzaj pieszczoty, na jaki rozsądna kobieta nie powinna się zgodzić. Gdy Jonas przesuwał wargami po jej ustach, poczuła, że ten pocałunek jest jakiś inny. Nie wiedziała, na czym to polega, ale czuła, że jest szczególny, odmien­ ny. Jego smak i dotyk były niezwykłe, odurzające. Na coś takiego czekała długo, bardzo długo. Właściwie aż do tej chwili nawet nie uświadamiała sobie, że w ogóle czekała. Bezwiednie uniosła prawą rękę, żeby go objąć za szyję. Wyczuła pod palcami twardy kształt mięśnia na jego ramieniu i zaczęła ugniatać brązową skórę, jak kot udep­ tujący jedwabną poduszkę. Jonas zareagował gardłowym jękiem pożądania. Zmusił ją do szerokiego otwarcia warg, a kiedy to uczyniła, mruknął coś nieprzyzwoicie podniecającego. Gorące, płynne złoto oblało ją upajającą falą. Jonas sma­ kował ją czubkiem języka, zapraszając do udziału w se­ ksualnym pojedynku. Przesunął dłoń po jej udzie aż do brzegu kostiumu kąpielowego. Przez moment wydający się wiecznością Yerity balan- 42 Złoty dar sowała na krawędzi wstąpienia do nieznanej krainy, za­ wieszona we wrotach prowadzących do zmysłowych od­ kryć. Była w pełni świadoma wędrówki jego palców, wsu­ wających się powoli pod elastyczną nogawkę kostiumu, ale to jej nie przeszkadzało. Jeszcze zdąży go później powstrzymać. Teraz można mu pozwolić na odrobinę więcej. Była kompletnie zaczarowana. Gorąca woda zabulgotała i przelała się wokół niej, gdy Jonas, nie przerywając intymnego pocałunku, zmienił pozycję. Oparł się plecami o pokrytą białymi kafelkami ścianę basenu i wsunął ręce pod uda Verity, unosząc ją ku sobie. Jedną dłoń położył na jej biodrze, z palcami nie­ znacznie wsuniętymi poza brzeg kostiumu, drugą ręką objął ją za plecami, kładąc dłoń na krawędzi piersi. Verity nie czuła się do niczego zmuszana ani ponagla­ na, miała mnóstwo czasu na czerpanie przyjemności z pocałunku. Dotykała Jonasa powolnym, omdlewającym ruchem dłoni, przeczesując palcami szorstkie, kręcone włosiu okrywające jego klatkę piersiową, on zaś z zado­ woleniem pozwalał jej na tak powolne odkrywanie i po­ znawanie go, jak sam z nią postępował. Verity zapragnęła, żeby to trwało wieczność. Tak długo czekała, więc teraz też nie musi się spieszyć i może to zrobić jak należy. To jest ten facet. Właściwy facet. Sama nie wiedziała, jak to możliwe, ale instynktownie wyczuła, że wkracza na bardzo niebezpieczną ścieżkę. Jeden nie­ pewny krok i... Sala z basenami rozjarzyła się nagle pełnym światłem. - Bardzo mi przykro, kochani, ale gościom nie wolno korzystać z basenów po godzinie dwudziestej drugiej. Niestety, będziecie musieli stąd wyjść. Słysząc znajomy głos Verity gwałtownie zaczerpnęła tchu. Wyrwała się z objęć Jonasa, przez chwilę młócąc wodę rękami, po czym zsunęła się z jego ud i upadła na plecy do basenu. Gorąca, musująca woda zamknęła się nad jej głową. Po sekundzie jednak poczuła na ramionach uścisk mocnych dłoni, które wyciągnęły ją na powierzchnię. 43

Jayne Ann Krentz Kaszląc i łapczywie chwytając powietrze odzyskała rów­ nowagę. Mokre włosy ciasno przylegały jej do głowy, wierzchem dłoni otarła twarz i oczy z nadmiaru wody. Jonas, nie zdejmując ręki z ramienia Verity, odwrócił się, żeby spojrzeć na intruza. - Cześć, Laura - wybąkała Verity. Laura Griswald przyglądała się im obojgu, a na jej ślicznej twarzy malowało się zdumienie, powoli ustępu­ jąc miejsca rozbawieniu. - Przepraszam, Verity, nie wiedziałam, że to ty. Widzia­ łam tylko dwoje ludzi w basenie i pomyślałam, że to jacyś goście łamią przepisy. Kim jest twój przyjaciel? Verity wiedziała, że oblała się gwałtownym rumieńcem. Mimo wysokiej temperatury wody poczuła na twarzy jego żar. Wysunęła się z objęcia Jonasa i zdecydowanym kro­ kiem ruszyła do krawędzi basenu, gdzie wcześniej poło­ żyła włochaty biały ręcznik. - Lauro, to jest Jonas Ciuarrel. On... ehm... pracuje u mnie. Zatrudniłam go w piątek. Jonas, pozwól, że ci przedstawię Laurę Griswald. Razem z mężem prowadzi to uzdrowisko. Wycierając włosy i twarz dokonała wzajemnej prezen­ tacji, a zainteresowani wymienili grzecznościowe ukłony. Zanim skończył się ten Wersal, zdążyła się już całkowicie pozbierać, pozostał jedynie drobny cień zakłopotania. Uśmiechnęła się dziarsko do Laury. - To był pracowity weekend, prawda? Myślałam, że z nadejściem jesieni trochę się rozluźni, ale jak widać weekendy są nadal ciężkie, już się cieszę na myśl, że niedługo będę zamykać także w niedziele, nie tylko w po­ niedziałki. Jonas i ja pracowaliśmy dzisiaj bardzo ciężko i postanowiliśmy odpocząć u was na basenie. Mam na­ dzieję, że ci to nie przeszkadza? Jeśli Laura pomyślała nawet, że jej przyjaciółka mówi od rzeczy, to uprzejmie się powstrzymała przed komen­ tarzem. Uśmiechnęła się do niej, z nie skrywanym zain­ teresowaniem wodząc piwnymi oczyma od spokojnej miny Jonasa do zaczerwienionych policzków Verity. Ob- 44 mmm Złoty dar cięte do ramion kasztanowe włosy Laury pięknie błysz­ czały w świetle zalewającym pomieszczenie. Cała jej po­ stać, szczupła i foremna, kipiała zdrowiem i energią, jak przystało na dyrektorkę uzdrowiska. Była tylko trzy lata starsza od Verity, ale miała do niej stosunek opiekuńczy. Czasami zabawiała się w swatkę i czyniła wysiłki, by skojarzyć swą przyjaciółkę z jakimś odpowiednim kura­ cjuszem. Jak dotąd te starania nie odniosły skutku, więc trudno się dziwić, że widok przyjaciółki w męskich obję­ ciach wydał się jej dość interesujący. Verity stłumiła jęk i skończyła się wycierać. - Nie przejmujcie się mną - rzuciła szybko Laura, kiedy Jonas wysunął się z wody. - Czujcie się swobodnie, możecie tu zostać, jak długo chcecie. Przepisy dla gości nie obowiązują Verity i jej przyjaciół. - W porządku - odparł Jonas patrząc na Verity i jedno­ cześnie obwiązując się ręcznikiem wokół talii. - Mam wrażenie, że już pora na capstrzyk. Jesteś gotowa do drogi? Verity odchrząknęła. - Tak - odpowiedziała zwięźle. - Jestem. Dobranoc, Lauro. Laura uśmiechała się promiennie. - Dobranoc. Miło było cię poznać, Jonas. Cieszę się, że Verity udało się tak szybko rozwiązać problem braku personelu. Tak trudno przecież o dobrego pomocnika.

Rozdział trzeci W poniedziałek rano Jonas wstał z łóżka z uczuciem przyjemnego oczekiwania. No Buli Cafe w poniedziałki była zamknięta, po­ stanowił więc wykorzystać ten dzień na za­ kończenie przeprowadzki i urządzenie się w swoim nowym domu. Idąc na bosaka po zimnej drewnianej podłodze do łazienki po­ myślał, że zapowiada się dłuższy pobyt w tym miejscu i w związku z tym poczuł nie znany mu dotąd rodzaj zadowolenia. Przyjrzał się uważnie książkom na pół­ kach, wypełniających od podłogi do sufitu wszystkie ściany małego domku, zastanawia­ jąc się, gdzie złoży swoje rzeczy. Ktoś, kto tu mieszkał, najprawdopodobniej Emerson Ames, przerobił to pomieszczenie na magazyn pod­ ręczny prywatnej biblioteki. Rozglądając się za jakimś wolnym skrawkiem pomyślał, że na szczęście nie potrzebuje dużo miejsca. Od wielu lat był w podróży, a człowiek nieustan­ nie przenoszący się z miejsca na miejsce nie 46 Złoty dar może sobie pozwolić na obciążanie się zbyt wieloma rzeczami. Napuszczając wodę do umywalki obejrzał się krytycz­ nie w porysowanym lustrze. Nie da się ukryć, że rankiem wygląda niezbyt pociągająco. Ciemny zarost nadawał twarzy ponury, zmęczony wygląd. Zastanowił się, czy Yerity będzie to przeszkadzało. Ach, co tam, w końcu będzie się musiała przyzwyczaić. On już to zrobił. Rozrobił pianę i nałożył ją na gęsty zarost, zastanawia­ jąc się jednocześnie, jak też Verity może wyglądać wstając z łóżka wczesnym rankiem. Doszedł do wniosku, że nie­ wątpliwie jest pociągająco rozczochrana i zarumieniona od snu oraz w znacznym stopniu pozbawiona swych zwyczajnych zahamowań. Wczorajszej nocy na basenie całkiem nieźle mu się udało zwalczyć owe zahamowania. Podnosząc brzytwę poczuł ogarniający go na nowo przypływ satysfakcji. Gdyby miał trochę więcej czasu, z pewnością ściągnąłby z niej ten świętoszkowaty kostium. Verity nie walczyła z nim, przeciwnie, odniósł wrażenie, że była wtedy tak samo podniecona jak on. Niestety, Laura Griswald przerwała im w najmniej od­ powiednim momencie, ale Jonas podszedł do tego filozo­ ficznie - ma przecież jeszcze mnóstwo czasu. Owszem, spieszyło mu się z odnalezieniem Verity, ale teraz, gdy już ją znalazł, może sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Nie próbował nawet podjąć przerwanego wątku, kiedy odprowadzał ją do domku. Miał dostatecznie dobrze w głowie, by wiedzieć, kiedy należy naciskać, a kiedy to nie jest wskazane. Plan poznawania Verity bez pośpiechu, poznawania in­ tymnego, działał na niego podniecająco. Pozostawała tylko jedna zagadka: jak długo on sam to wytrzyma pod wzglę­ dem fizycznym. Po ostatniej nocy będzie mu bardzo ciężko powoli i jakby od niechcenia kroczyć drogą prowadzącą do łóżka. Ale postanowił spróbować. Najważniejsze, żeby jej nie spłoszyć. Yerity zasługuje na właściwe zaloty i adorację. 47

Jayne Ann Krentz Jonas wykrzywił się do lustra, zastanawiając się, skąd mu taka myśl wpadła do głowy. Czy właśnie to robi? Zaleca się do Verity? Nie, niezupełnie. Zależy mu na poznaniu jej tajemnicy, ale na litość boską, to wcale nie znaczy, że chce poślubić tę kobietę! Skończył się golić i wszedł pod prysznic. Kiedy po krótkiej chwili, już ubrany, zabrał się do przygotowywa­ nia kawy, w domku wreszcie zaczęło się robić ciepło. Pomyślał, że trzeba coś zrobić z tym fatalnym systemem ogrzewania. Jest ostatecznie pomocnikiem do wszyst­ kiego. A jeśli nie naprawi ogrzewania, to tu, nad jeziorem, czeka go długa, chłodna zima. Niewątpliwie ta zima byłaby o wiele łatwiejsza do znie­ sienia, gdyby się wprowadził do swojej szefowej. Czeka­ jąc, aż woda się zagotuje, bawił się kolczykiem. I kuchen­ nego okna dostrzegł światło w sypialni Verity. Wstała wcześnie, jak zwykle. Kąciki warg uniosły mu się w uśmieszku pełnym zado­ wolenia i podniecającego wyczekiwania. Ze złotego kołe­ czka biło ciepło, a lekkie drgania kolczyka niosły pewną obietnicę. Tak samo jak Verity. Verity spędziła poniedziałkowe przedpołudnie na inwentaryzacji i planowaniu menu na najbliższy tydzień. Należało załatwić dostawę ryżu i paru innych produktów, kasza gryczana też już była prawie na wykończeniu, a to przecież niemal specjalność zakładu. Siedząc za biurkiem w swoim małym biurze popijała kawę, robiła listę zaku­ pów, sprawdzała wpływy i regulowała rachunki. Ta praca była zwyczajną codziennością, więc w trakcie pisania i liczenia przyłapała się na myśleniu o czymś zgoła odmiennym. Głównie o Jonasie Ouarrelu. Ciągle nie mogła zrozumieć, co właściwie zdarzyło się wczoraj wieczorem na basenie. No dobra, ma już swoje dwadzieścia osiem lat i nadal jest dziewicą, ale przecież nie jest naiwna! Całowała się już przedtem, ale ta czyn­ ność sprawiała jej zawsze stosunkowo umiarkowaną przyjemność. 48 Złoty dar A jednak to, czego doświadczyła wczoraj, trudno było określić jako coś umiarkowanego. Tego nawet nie dało się nazwać czysto fizyczną przyjemnością; w tym było coś, co wykraczało poza fizyczną sferę. I choć Verity czuła się dość zaniepokojona, to z drugiej strony-była niebezpie­ cznie zaintrygowana. Zastanawiała się, jak dalece sprawy by zaszły, gdyby Laura Griswald nie wkroczyła na basen. Niestety, Verity obawiała się, że dobrze zna odpowiedź na to pytanie i poczuła dziwne ściskanie w dołku. Kiedy Jonas trzymał ją w ramionach, wszystko wyda­ wało się takie naturalne. Po tylu latach oczekiwań i zasta­ nawiania się, sprawy nagle przybrały właściwy obrót. No tak, sprawy ułożyły się właściwie, ale z niewłaści­ wym facetem. To nie jest sprawiedliwe. Ojciec kiedyś ją ostrzegał, że życie nie zawsze bywa sprawiedliwe, zgoda. Tłumaczył, że to bardziej przypomina grę w kości. Grę bez żadnych reguł, oprócz tych, które człowiek sam sobie ustalił. Może więc dobrze się stało, że Laura im przeszkodziła? Tak czy owak, zanim się choćby odrobinę bardziej zaan­ gażuje w uczucia do Jonasa Quarrela, musi poważnie pomyśleć. Na co jej potrzebny jeszcze jeden włóczęga, nawet jeżeli zna sekret rozbudzenia jej zmysłów? Zmarszczyła brwi zastanawiając się, czy Jonas aby nie wyciągnął zbyt pochopnych wniosków z wczorajszego i incydentu. Ale ostatecznie nie ma się czym martwić. :j|. Jakkolwiek by na to spojrzeć, ona tu jest osobą decydują- :[:•: cą. Gdyby więc nastąpiło najgorsze, zawsze może go i i zwolnić z pracy. jj. Kiedy tak pocieszała się tą myślą, zadzwonił telefon. .i: Podnosząc słuchawkę uśmiechnęła się kwaśno. Nie trzeba ''•• mieć olbrzymiej intuicji, by zgadnąć, kto dzwoni. |i - Cześć, Laura - zagaiła bez żadnych wstępów. - Od- I? powiedzi brzmią: nie wiem, nie, i nie sądzę. ] - Skąd wiedziałaś, o co chcę zapytać? - zaciekawiła się Laura. - Chcesz wiedzieć, skąd się wziął Jonas Ouarrel, czy ; już jest moim kochankiem, a jeśli nie, to czy będzie. 49

Jayne Ann Krentz - Zadowolę się odpowiedzią „nie sądzę". Zawsze zosta­ je jakaś nadzieja - odcięła się Laura. - Ty go naprawdę zatrudniłaś? - Pokazał się w piątek po południu i szukał pracy. Akurat w tym momencie, gdy miałam do ciebie dzwonić i błagać o pomoc. - No, jest całkiem niezły, co do tego nie ma wątpliwo­ ści. Ale chociaż bardzo mi zależy na tym, żebyś sobie wreszcie kogoś znalazła, to czuję się w obowiązku dora­ dzić ci rozwagę. W dzisiejszych czasach ostrożności nig­ dy za wiele. Sprawdziłaś jego referencje? - Laura, znasz mnie przecież. Zawsze je sprawdzam. - No i czego się dowiedziałaś? - Powiem ci w wielkim skrócie: Jest specjalistą w dzie­ dzinie historii Renesansu i ma mnóstwo doświadczenia w zmywaniu naczyń, prowadzenia baru i wywalania pija­ ków. Korzystając z tych umiejętności przejechał spory kawał świata. - Ale ty nie masz u siebie baru ani zbyt wielu pijaków - podkreśliła Laura. -1 chyba nie chcesz zgłębiać tajemnic historii Renesansu. - Zgoda, ale potrzebny mi pomywacz. On naprawdę doskonale pracuje. - Mnie się wydaje, że on raczej szybko pracuje. Kiedy weszłam wczoraj na basen i zobaczyłam, jak mu wisisz na szyi, to nie wierzyłam własnym oczom. Verity usłyszała trzaśniecie kuchennych drzwi i domy­ śliła się, że Jonas już jest w kuchni. Mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce. - Nie przesadzaj. Wcale mu nie wisiałam na szyi. To był zwykły pocałunek. Laura, nie rób z tego takiej wielkiej sprawy. - Żartujesz? Po trzech latach prób wyswatania cię z jakimś sympatycznym maklerem lub prawnikiem, które zresztą ku mojemu żalowi spaliły na panewce, ty wska­ kujesz do basenu z pierwszym lepszym pomywaczem, a ja mam z tego nie robić wielkiej sprawy? - Laura. - Yerity odchrząknęła. - Powinnaś być wdzię- 50 Złoty dar czna i poczuć ulgę. Od trzech lat powtarzasz, że jestem zbyt wybredna. - Największy z tobą kłopot, że zamierzasz spędzić całe życie na poszukiwaniu faceta, który miałby wszyst­ kie zalety twojego ojca i żadnej jego słabości. - Laura... - Zdrowy rozsądek, którego masz zazwyczaj pod do­ statkiem, do tej pory powinien ci podpowiedzieć, że nie znajdziesz takiego połączenia w żadnym normalnym mężczyźnie. Jesteś zbyt wybredna. Ale nie ma potrzeby teraz się wściekać, kiedy postanowiłaś być bardziej umiarkowana w swych żądaniach. Czekaj, znajdę ci ko­ goś interesującego z listy na przyszły weekend. O, mam, pan doktor, czterdzieści lat, przyjeżdża sam. Prawdopo­ dobnie rozwiedziony. - Albo gej. - Nie. Gdyby był gejem, przypuszczalnie zarezerwo­ wałby dwójkę z innym facetem - zauważyła Laura. - Myślę, że ten doktor mógłby być całkiem znośnym kan­ dydatem. - Laura, posłuchaj, chętnie bym sobie jeszcze pogada­ ła o moich problemach, ale muszę już iść. Mam jeszcze milion spraw do załatwienia, i... - I twój pomywacz właśnie stanął w drzwiach, praw­ da? Jak na zawołanie w drzwiach biura pojawił się Jonas. Jego ciemne brwi zsunęły się na czole, nadając mu wyraz pełnej dezaprobaty. Verity zerknęła na niego i natych­ miast poczuła drgnięcie zmysłów, mając przed oczyma wczorajszą scenę - ciepłą wodę i wilgotny, głęboki poca­ łunek, najbardziej ekscytujący ze wszytkich, jakich do­ znała w życiu. - Cześć, Laura, zadzwonię później. - Odłożyła słucha­ wkę. - Dzień dobry, Jonas - powitała go wesoło. - Co ty tu robisz, do cholery, skoro masz dzień wolny? Idziemy nad jezioro. W lodówce zostało trochę soczewicy w sosie curry. Co prawda to nie to samo, co porządny klops, ale jeśli posmaruję chleb majonezem, może to 51