Rozdział 1
1820
Niezmiernie mi przykro, panno Selincourt,
ale mam dla pani złe wiadomości!
— A ja miałam nadzieję, że sprawy ułożą się
pomyślnie.
— Zapewniam panią, że spędziłem wiele bez
sennych nocy zastanawiając się, czy rzeczywiście
sytuacja jest aż tak beznadziejna. Niestety, nie
mogę pani powiedzieć nic pocieszającego.
Głos pana Lawsona, współwłaściciela firmy
adwokackiej Lawson, Cresey i Houghton
brzmiał niezwykle poważnie. Słuchająca go
dziewczyna westchnęła głęboko, usiadła naprze
ciwko i spoglądała na niego wielkimi, zatroska
nymi oczami.
— Czy rzeczywiście jest aż tak źle? — za
pytała.
Pan Lawson patrzył na nią ze współczuciem.
— Sama to pani oceni — odrzekł.
Założył na nos okulary i wśród stosu różnych
pism począł szukać na biurku dokumentu. Od
nalazł go, przebiegł oczami, jakby chciał jeszcze
raz sprawdzić, czy się nie myli. Odłożył go
w końcu i powiedział:
— Jak pani wiadomo, panno Selincourt, na
leżałem do admiratorów pani szwagra lorda
Ronalda i było dla mnie wielkim zaszczytem,
że mogłem się zaliczać do grona jego przyja
ciół. — Tamara Selincourt skinęła głową, a on
mówił dalej: — Błagałem go wielokrotnie, żeby
zabezpieczył rodzinę na wypadek swojej śmierci,
ale on to zlekceważył.
—- Ale właściwie czemu miałby myśleć
0 śmierci? — zapytała Tamara. — Przecież miał
zaledwie trzydzieści trzy lata, a moja siostra
była od niego o pół roku młodsza.
— Trzydzieści trzy lata! — powtórzył pan
Lawson, który miał pięćdziesiątkę i posiwiałe
skronie. — Ma pani rację, panno Selincourt, że
w tym wieku nie myśli się jeszcze o śmierci.
— Mówiono, że ich nowa łódź była
szczególnie mocna i odporna — odezwała się
Tamara. — A w dodatku bardzo kosztowna.
— Wiem o tym — odrzekł pan Lawson. —
1 trzeba będzie teraz za nią zapłacić.
— Ronald miał nadzieję, że dzięki niej uda
mu się nieco zarobić przewożąc ładunki z jednego
portu do drugiego. — Tamara mówiła to wszystko
jakby do siebie i niespodzianie uśmiechnęła się. —
Ten transport był oczywiście tylko pretekstem,
o czym wiemy oboje! Ronald i moja siostra po
prostu kochali morze. Kiedy żeglowali, czuli się
szczęśliwi, podniecała ich przygoda, cieszyli się,
kiedy mogli zostawić poza sobą ląd. — Głos
Tamary załamał się i dodała niemal szeptem: —
A co będzie z dziećmi?
— To samo mnie gnębi — powiedział pan
Lawson. — Sandor ma już prawie dwanaście lat
i powinien pójść do szkoły.
— To bardzo zdolny chłopiec — rzekła Ta
mara. — Cała trójka jest niezwykle inteligentna,
czemu nie można się dziwić, zważywszy, jak
wyjątkowym człowiekiem był mój ojciec, a ich
dziadek.
— Niestety, nie miałem przyjemności pozna
nia go — odpowiedział pan Lawson.
— On był naprawdę wspaniały! — zawołała
Tamara. — I choć jego książki nie przynosiły
mu wielkich dochodów, były wciąż wznawiane
dla potrzeb studentów.
— Nie wątpię w to ani trochę — zgodził się
pan Lawson. — Jestem przekonany, że Sandor
odziedziczył zdolności po dziadku, a zatem po
winien zdobyć wykształcenie. Można tego doko
nać tylko w jeden jedyny sposób.
— W jaki? — zapytała Tamara.
Mówiąc to uniosła oczy i spojrzała na pana
Lawsona, a on pomyślał, nie pierwszy już raz,
że jest bardzo ładną dziewczyną. Miała urodę,
którą nieczęsto można spotkać w małej kornwa-
lijskiej wiosce.
— Ona jest jak egzotyczna dzika orchidea —
powiedział do siebie i zastanawiał się, ilu mło
dzieńców byłoby tego samego zdania, gdyby
teraz na nią patrzyli.
Tamara nie wyglądała na Angielkę. Ciemnorude
włosy spotykane w południowo-wschodniej Euro
pie otaczały doskonały owal jej twarzy i nadawały
jej cerze alabastrowej bieli, jakiej nie mają Angiel
ki. Miała piwne oczy i pan Lawson nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że wygląda bardzo młodo
i niewinnie, a przy tym bardzo egzotycznie.
— Ile pani ma lat, panno Selincourt? —
zapytał niespodzianie.
Uśmiechnęła się do niego.
— Myślałam, że damom nie zadaje się takich
pytań — odrzekła. — Szczerze mówiąc mam
dziewiętnaście lat. Byłam o trzynaście lat młod
sza od mojej siostry Mariki. Pomiędzy nami był
jeszcze brat, który zmarł w dzieciństwie.
— Dziewiętnaście lat! — powtórzył pan La
wson jakby do siebie. — Jest pani stanowczo
zbyt młoda, żeby dźwigać odpowiedzialność,
jaka na panią spadła.
— Ale przecież muszę zająć się dziećmi, nie
mają przecież nikogo — powiedziała. — Ko
cham je, a i one mnie kochają. — Spojrzała na
wyraźnie zaniepokojoną twarz pana Lawsona
i dodała: — Jestem przygotowana na to, że będę
musiała pracować na ich utrzymanie. Zrobię dla
nich wszystko, tylko niech mi pan powie, czy
choć niewielka suma jest na koncie, żebyśmy nie
głodowali.
— Zdaję sobie sprawę, że pani na to liczy,
panno Selincourt — odezwał się pan Lawson —
lecz niestety...
— Za pierwszą książkę, którą napisałam, do
stałam czterdzieści funtów — przerwała mu Ta
mara. — Wówczas wydało mi się to wielką
sumą, lecz mam nadzieję, że za moją następną
książkę, która znajduje się obecnie u wydawców,
dostanę dużo większe honorarium.
— Kiedy zostanie wydana? — zapytał pan
Lawson.
— W najbliższych dniach. Nie podali mi
dokładnej daty, ale podobno ma ukazać się
w czerwcu.
Pan Lawson spojrzał na leżące przed nim
papiery.
— Przypuśćmy, że dostanie pani znów czter
dzieści funtów lub nawet dwukrotnie więcej —
powiedział — lecz w żadnym razie nie zdoła
pani utrzymać siebie i dzieci za tę kwotę.
Zapanowało milczenie.
— Chce pan przez to powiedzieć, że nie ma
żadnych innych pieniędzy — odezwała się.
— Taka jest właśnie prawda.
Patrzyła na niego z wielkim zdumieniem.
— Ale jak to możliwe? Niczego tu nie rozu
miem.
— Pieniądze, które pani szwagier otrzymy
wał co kwartał, przestały przychodzić z chwilą
jego śmierci. Myślę, że suma, która nadeszła
tydzień temu, została wysłana przed terminem
i miała swoje przeznaczenie.
— Na opłacenie łodzi!
— Właśnie!
— Ale jest jeszcze dom!
— Na domu ciąży, jak i pani pewnie wiado
mo, duży dług hipoteczny i jest zapewne szczęś
liwym zbiegiem okoliczności, że znalazł się nań
nabywca.
Tamara spojrzała na adwokata w osłupieniu.
— A ja myślałam, że będziemy mogli w nim
pozostać.
— To niemożliwe — wyjaśnił pan Law-
son. — Ten dom był za duży i zbyt kosztowny
jak na środki, którymi dysponował lord Ronald,
lecz zarówno on, jak i pani siostra kochali go
i wierzyli, że uda im się jakoś związać koniec
z końcem.
Tamara milczała. Znając siostrę i szwagra
wiedziała, jak często wierzyli, że szczęście ich
nie opuści. Od lat podejrzewała, że coraz bar
dziej pogrążali się w długach. Jednak lord Ro
nald nastawał na budowę nowej łodzi, gdyż stara
nie nadawała się już do użytku, i nie przejmował
się wcale, z czego za nią zapłaci.
Burza na morzu przyniosła katastrofę i tragedię
dla nich wszystkich. Lord Ronald Grant i jego
małżonka zatonęli, kiedy niespodzianie, przy bez
chmurnym niebie, trafili na sztorm. Ich stateczek,
jak się okazało później, rozbił się o skały.
Tamara dowiedziała się o nieszczęściu dopie
ro po dwóch dniach. Czuła jednak, że musiało
się wydarzyć coś złego, kiedy szwagier i siostra
długo nie wracali. Gdy tylko sztorm ucichł,
rybacy wyruszyli na poszukiwania, lecz po sta
teczku pozostały jedynie szczątki unoszące się
na falach i wełniany czepek, należący do mał
żonki lorda Ronalda.
Wszystko to wydarzyło się tak nagle i niespo
dziewanie, że Tamara z trudem uświadamiała
sobie, że jej czarujący szwagier nie żyje i że już
nigdy nie ujrzy siostry, którą tak bardzo kochała.
Wracając do rozmowy z panem Lawsonem, ode
zwała się głośno:
— Siostra i szwagier po śmierci ojca przy
garnęli mnie do siebie. Czułam się z nimi bardzo
szczęśliwa i mam obowiązek spłacić zaciągnięty
wobec nich dług.
Ton, jakim mówiła, uświadomił panu Lawso-
nowi, że jest bliska łez.
— Rozumiem panią bardzo dobrze, panno
Selincourt — powiedział — lecz jedynym sen
sownym dla pani rozwiązaniem jest to, które
ośmielę się pani zasugerować.
— Cóż to takiego? — zapytała zaciekawio
na.
— Powinna pani — powiedział wolno — za
brać dzieci do ich stryja księcia Granchestera!
Gdyby w pokoju wybuchła bomba, Tamara
nie byłaby bardziej zdumiona.
— Zabrać dzieci do księcia? — powtórzy
ła. — Jak pan może sugerować mi coś takiego?
— A co innego pani pozostaje? — zapytał
pan Lawson. — O ile mi wiadomo, szwagier
pani nie utrzymywał kontaktów z członkami
swojej rodziny, lecz zajęcie się sierotami należy
do obowiązków księcia Granchestera.
— To niemożliwe! — zaprotestowała Tama
ra. — Wie pan chyba, w jaki sposób książę
traktował swego brata i moją siostrę.
W jej głosie wyczuwało się wrogość i nie
chęć.
— Znam całą tę historię — rzekł spokojnie
pan Lawson — lecz nie można obwiniać obe
cnego księcia za zachowanie jego ojca, kiedy
lord Ronald zapragnął poślubić pani siostrę.
— Jego postępowanie było nieludzkie i ha-
niebne! — wybuchnęła Tamara, a jej ciemne
oczy zabłysły gniewem. — Czy pan wie, co się
stało, kiedy Ronald napisał do ojca list z powia
domieniem, że pragnie poślubić Marikę? — Pan
Lawson milczał, a ona dodała ze złością: —
Książę pojechał do Oksfordu, gdzie studiował
Ronald, i oświadczył mu, że jeśli ożeni się
z Mariką, nie odezwie się do niego do końca
życia!
— Musi pani zrozumieć — ciągnął pan La
wson — że starego księcia, który był człowie
kiem bardzo nabożnym, przerażało wszystko, co
miało związek z teatrem i publicznymi wystę
pami.
— On uważał Marikę za aktorkę, ponieważ
występowała na scenie, lecz ona nie była aktor
ką! Umiała pięknie śpiewać, a ponieważ matka
w tym czasie była bardzo chora, a ojca nie było
stać na wysokie honoraria dla lekarzy, Marika
śpiewała w zespole operowym. — Pan Lawson
chciał coś powiedzieć, lecz Tamara kontynuowa
ła: — W ciągu dwóch lat to ona zdobywała
pieniądze na kurację matki.
— Zapewne usiłowano wytłumaczyć to księ
ciu — rzekł pan Lawson.
— On nawet nie chciał tego słuchać! —
zawołała Tamara. — Nie pozwalał Ronaldowi
stawać w jej obronie. Szwagier opowiadał mi, że
ojciec uważał Marikę za kobietę lekkich obycza-
jów. Nie chciał jej nawet zobaczyć ani słuchać
o niej. Takie było jego ultimatum! — Przerwała
na chwilę, a potem dodała: — Kiedy Ronald
oświadczył ojcu, że mimo wszystko zamierza się
z nią ożenić, ten przestał się do niego odzy
wać. — Zacisnęła ręce i zapytała: — I cóż to za
ojciec, cóż to za człowiek, który nie pozwolił
własnemu synowi udowodnić swojej racji?
— Ale książę już nie żyje — zauważył pan
Lawson.
— Obecny książę nie jest zapewne lepszy —
wypaliła Tamara. — Był o rok starszy od Ronal
da i czy pan sądzi, że współczuł bratu! Nic
podobnego! Podporządkował się niewolniczo
woli ojca, że należy zerwać wszelkie więzi
z „czarną owcą". — Przy ostatnich słowach głos
jej się załamał. Wstała, podeszła do okna i prze
zwyciężając płacz, powiedziała: — Znał pan
przecież moją siostrę, była to urocza osoba,
a ponadto szczerze nienawidziła sceny.
— Wspomniała mi raz o tym — odrzekł pan
Lawson.
— Gdy tylko zarobiła dość pieniędzy, żeby
ratować matkę, opuściła teatr i wyszła za Ronal
da. Kochała go szczerze i byli ze sobą bardzo
szczęśliwi.
— Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć tak
kochającego się małżeństwa — zauważył pan
Lawson z odcieniem zazdrości.
— I zginęli razem — wyszeptała Tamara. —
Nie umieli wprost żyć bez siebie.
Pan Lawson nałożył okulary.
— Wróćmy do początku naszej rozmowy,
panno Selincourt — powiedział — to jest do
sytuacji finansowej pani i dzieci. Jak już wspo
mniałem, jedynym rozsądnym wyjściem jest za
wiezienie ich tam, skąd pochodzą.
— Więc pan rzeczywiście przypuszcza, że
zdobędę się na to? — zapytała Tamara. — Że
upokorzę się i poproszę o łaskę człowieka, który
zachował się w tak niegodny sposób wobec
własnego brata?
— A jakie ma pani wyjście? — zapytał pan
Lawson.
— Musi się jakieś znaleźć — rzekła Tamara
z rozpaczą.
Podeszła do biurka i opadła na krzesło, tak
jakby nogi odmawiały jej posłuszeństwa.
— Nawet gdyby było jakieś wyjście, nic mi
o nim nie wiadomo — powiedział pan Law
son. — Myślę, panno Selincourt, że najlepiej
będzie, jeśli książę przejmie odpowiedzialność
za dzieci brata. — Tamara milczała, a on po
chwili kontynuował: — Pan Trevena obiecuje,
że spłaci dług hipoteczny wraz z innymi długami
lorda Ronalda Granta, jeśli będzie mógł natych
miast wejść w posiadanie domu.
— Zdaje mi się, że potrzebuje go dla syna,
który właśnie ma się ożenić — odezwała się
Tamara.
— To prawda — potwierdził pan La-
wson. — Niełatwy z niego klient, lecz jeśli
będziemy odwlekać sprawę, może poszukać do
mu gdzie indziej.
Tamara milczała. Zdawała sobie sprawę, że
sprzedaż tak dużego domu położonego w odle
głej Kornwalii nie będzie łatwa. Może trzeba
będzie czekać miesiące, a nawet lata, zanim
znajdzie się nabywca, a tymczasem dzieci trzeba
nakarmić, ubrać, a także kształcić.
— Czy książę został już powiadomiony
o śmierci brata? — zapytała.
Pan Lawson spojrzał na nią z zakłopotaniem.
— Dotychczas nie poinformowałem o tym
jego wysokości — rzekł.
W oczach Tamary pojawiły się błyski.
— Wiem, dlaczego pan tak zrobił... ponieważ
czeka pan na nadejście pieniędzy dla lorda
Ronalda. To bardzo szlachetnie z pana strony.
— Ale robię to bezprawnie — oświadczył
pan Lawson uśmiechając się.
— Czy teraz musimy go powiadomić
o wszystkim? — zapytała Tamara.
— Niestety tak — odparł pan Lawson. —
Dłużej tego ukrywać niepodobna, gdyż w prze
ciwnym razie naraziłbym na szwank moją opinię
uczciwego prawnika.
— To zrozumiałe, że nie może się pan nara
żać na nieprzyjemności — rzekła. — Był pan
i tak bardzo uprzejmy dla nas. Myślę, że mój
szwagier nie płacił panu za konsultacje, jakich
mu pan udzielał w sprawach majątku, a także
zakupu łodzi.
— To nieważne — odrzekł pan Lawson. —
Jak już pani mówiłem, bardzo ceniłem przyjaźń,
jaką mnie darzył pani szwagier, a co do siostry,
to trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś poznawszy
ją nie był nią oczarowany.
— Szkoda, że rodzina Grantów nie może
usłyszeć pańskiej opinii — zauważyła Tamara.
— Proszę się na mnie nie gniewać, panno
Selincourt, lecz chciałbym doradzić, aby w roz
mowie z księciem Granchesterem nie wracała
pani do starych sporów — powiedział. — Niech
się pani postara zainteresować go losem sierot
i sprawić, żeby przejął nad nimi opiekę.
— A jeśli on nie będzie chciał niczego dla nich
uczynić? — zapytała Tamara. — Jest to całkiem
możliwe, zważywszy że są to dzieci mojej siostry.
— Nie wierzę, żeby książę pozwolił, aby osoby
noszące nazwisko Grant przymierały głodem —
powiedział. — Pomimo afrontów, jakie czynił sta
ry książę wobec lorda Ronalda, przesyłał mu przez
cały czas pieniądze na utrzymanie.
— Była to suma, którą zadowalał się jako
student^Oksfbrdu —• rzekła Tamara szyderczo.
— Niemniej jednak była to znaczna kwo
ta — wyjaśnił pan Lawson. — Książę mógł nie
dać synowi przysłowiowego złamanego szeląga.
— Jeśli pan sądzi, że jestem mu za to wdzię
czna, to się pan myli! — oświadczyła Tamara
twardym głosem. — A co się tyczy obecnego
księcia, to z tego, co o nim słyszałam...
Wydała nagły okrzyk i zakryła usta rękami.
— Co się stało? — zdziwił się pan Lawson.
— Coś mi się przypomniało... Zupełnie wy
leciało mi to z głowy... Nie mogę zabrać dzieci
do księcia Granchestera, a jeśli one tam pojadą,
to beze mnie!
— A to czemu? — zapytał pan Lawson.
— Ponieważ on jest bohaterem mojej ostat
niej książki!
— Książę Granchester?
Tamara uniosła dłonie do czoła, jakby to jej
miało pomóc w myśleniu.
— Przypomina pan sobie moją pierwszą
książkę, która, choć utrzymana w baśniowej
konwencji, zawierała jednak akcenty satyrycz
ne?
— Tak, w istocie wydała mi się zabawna
i oryginalna — rzekł pan Lawson.
— Natomiast książka, która ma się wkrótce
ukazać, to powieść o złośliwym, niedobrym
i nie lubianym księciu, którym jest w istocie
obecny książę Granchester!
— Ale przecież pani go nigdy nie widziała
i nic pani o nim nie wie!
— Ronald wiele mi o nim opowiadał,
a ponadto czytałam w gazetach i czasopismach
wszystko, co pisano na jego temat. — Spojrzała
na pana Lawsona nieco skonsternowana, a po
tem mówiła dalej: — Kiedy przyjeżdżali do nas
przyjaciele Ronalda z czasów studiów w Oks
fordzie, wspominali często o starym księciu
i wszystkie ich opowieści zapadły mi głęboko
w pamięć.
— Więc pani sądzi, że książę mógłby w tej
książce rozpoznać siebie? — zapytał pan Law-
son. — W takim razie pani powieść byłaby
paszkwilem.
— Nie sądzę, żeby książę uznał, iż jego
portret jest prawdziwy — odezwała się Tama
ra. — Mam powody przypuszczać, że nigdy jej
nie przeczyta, jednak...
Przerwała, a po chwili odezwał się pan Law-
son:
— Po czym można właściwie poznać, że jego
książęca mość jest osobą sportretowaną w pani
powieści?
— Książka nosi tytuł Zły książę, a jej bohater
jest łajdakiem unieszczęśliwiającym wszystkich
dokoła. Jego powozy i karety są pomalowane na
czarne i żółte barwy, a jego służba nosi czarno-
-żółte liberie.
— A są to barwy rodziny Grantów — ode
zwał się pan Lawson.
— No właśnie! — zawołała Tamara. — Są
tam jeszcze inne rzeczy o nim i o zamku, które
znam z opowiadań Ronalda. Oczywiście, wiele
zdarzeń wymyśliłam sama, jak na przykład wy
ścig, w którym bohater rozmyślnie powstrzymu
je faworyta, bo stawia pieniądze na innego konia
ze swojej stajni, który naturalnie wygrywa.
Pan Lawson przyłożył dłoń do czoła.
— Dlaczego przed wysłaniem rękopisu do
wydawcy nie dała mi pani tej książki do prze
czytania? Może pani narazić się na oskarżenie
o oszczerstwo. Za to płaci się ogromne sumy
odszkodowania.
Tamara uśmiechnęła się.
— To ostatnie nie uda się. Nie mam pienię
dzy, więc nic nie zapłacę.
— Ale mogą panią wtrącić do więzienia.
— Będę się zatem bronić, powiem, że każde
słowo w tej książce jest najczystszą prawdą.
Pan Lawson spochmurniał.
— Ależ do tego nie może dojść! Niech pani
siada, panno Selincourt, i natychmiast napisze
do wydawcy, że wycofuje pani swoją powieść!
— Miałabym wycofać moją powieść?! —
zawołała. — Nigdy, przenigdy!
— Ale pani musi to zrobić! — nalegał pan
Lawson. — To jest dla pani jedyne wyjście. —
Zauważył upór w jej twarzy i odezwał się spo
kojnie: — Powinna pani pomyśleć o dzieciach.
Wiedząc, jaki jest książę, jak mogłaby je pani
tak po prostu posłać do zamku Granchester?
Jestem przekonany, że będą się źle czuły bez
pani.
Zapadła długa cisza, w końcu Tamara ska
pitulowała.
— Ma pan rację. Napiszę ten list.
— Ja go przygotuję — odezwał się pan Law-
son — jutro również wyślę list do księcia infor
mujący go o śmierci brata jak i o tym, że na
początku przyszłego tygodnia może się spodzie
wać przyjazdu dzieci.
— Tak wcześnie?
— Proszę nie zapominać o panu Trevenie.
— Tak, oczywiście.
Tamara znów wstała i podeszła do okna.
— Zastanawiam się — powiedziała — czy
jeśli już muszę być razem z dziećmi, bo Yalide
jest zbyt mała, żeby się obejść beze mnie, nie
powinnam ukryć, że jestem siostrą Mariki.
Pan Lawson pomyślał chwilę.
— Mnie też to przychodziło do głowy —
powiedział. — Może byłoby lepiej, gdyby pani
przedstawiła się jako...
— ...guwernantka — wtrąciła Tamara. — Do
stawałabym wynagrodzenie za pracę i nie byłabym
od niego zależna.
Pan Lawson patrząc, jak promienie słoneczne
wydobywają z jej ciemnorudych włosów złoci
ste błyski, pomyślał, że dziewczyna nie przypo
mina zupełnie zwykłej guwernantki zatrudnianej
ncy małych dzieciach, jednak nie wyraził na
glos swoich myśli.
— Jakie przybierze pani nazwisko? — zapy
tał.
— A czy to takie ważne? — zdziwiła się. —
To musi być coś takiego, żeby dzieci łatwo
zapamiętały.
— Może panna Wynne?
— Doskonale. Powiem im o tym w domu.
— Lecz nie będzie pani prowadziła walki
z księciem — ostrzegł pan Lawson. — Bardzo
istotną rzeczą jest, żeby książę polubił dzieci.
Jest on człowiekiem bogatym i wpływowym
i jeśli dzieci mu się spodobają, zrobi dla nich
wszystko.
— A mnie się zdaje, że on umieści nas
w piwnicy i będzie trzymał o chlebie i wodzie,
dopóki nie pomrzemy — oświadczyła Tamara
dramatycznym tonem.
Pan Lawson uśmiechnął się.
— Wydaje mi się, że gdyby rzecz taka wy
szła na jaw, wywołałoby to ogromny skandal,
a z tego, co wiem o księciu, wnoszę, że niena
widzi on skandali.
— Rzeczywiście — zgodziła się Tamara. —
Przecież jego ojciec uważał, że takim właśnie
towarzyskim skandalem było małżeństwo Ronal
da z aktorką.
W tonie jej głosu brzmiała gorycz, więc pan
Lawson rzekł szybko:
— Błagam panią, proszę zapomnieć o prze
szłości. Dzieci, jako osoby blisko spokrewnio
ne z księciem, będą miały wszystko, czego za
pragną, a ponadto wszelkie zadatki na szczęśli
wą przyszłość. — Ponieważ Tamara nie odzy
wała się, dodał po chwili: — Może to śmiesz
ne, że mówimy o tym teraz, kiedy Kadine ma
zaledwie dziesięć lat, lecz proszę pamiętać, że
już za siedem lat będzie uroczą debiutantką
w wielkim świecie. Otworzą się przed nią
i przed jej siostrą — jako bratanicami księcia
Granchestera — drzwi wszystkich najznakomit
szych domów.
Tamara spojrzała na niego ze zdumieniem,
a potem, wykazując charakterystyczną dla siebie
zmianę nastroju, rzekła:
— Ma pan świętą rację! Oczywiście muszę
pomyśleć o losie dziewcząt. Obydwie wyrosną
na bardzo urodziwe panny i dobrze by było,
gdyby mogły sobie wybrać właściwych kandy
datów na mężów, którzy nie tylko byliby bogaci,
ale których mogłyby pokochać.
Wzruszenie pojawiło się w jej ciemnych
oczach i pan Lawson pomyślał, że zanim Kadine
i Yalide dorosną, ich ciocia już będzie zamężna
lub będzie miała wielu starających się o jej rękę.
— Proszę zaczekać parę minut, panno Selin-
court — powiedział wstając od biurka. — Przy
gotuję list do wydawcy, a także list do księcia,
informujący o pani przybyciu.
— Dobrze, zaczekam — powiedziała Ta
mara.
Pan Lawson uśmiechnął się do niej i wszedł
do biura, w którym kilku urzędników siedziało
przy wysokich pulpitach zapełniając pilnie księgi
i dokumenty. Firma Lawson, Cresey i Houghton
miała największe powodzenie w mieście.
Tamara wstała z krzesła i znów podeszła do
okna. W jej głowie wciąż kotłowały się wyda
rzenia dzisiejszego ranka sprawiając, że nie
mogła myśleć jasno. Najboleśniejszy był fakt, że
musiała wycofać z druku swoją nową powieść.
Wiązała z jej wydaniem nadzieję uzyskania wyż
szego honorarium, niż za pierwszą książkę, która
wprawdzie miała niewielką objętość, lecz wy
dawcy przesłali jej niezwykle pochlebne recen
zje.
Pomyślała, że powieść mogłaby znaleźć czy
telników wśród obdarzonych dobrym smakiem
kręgów towarzyskich, którym swoją sławę za
wdzięcza Walter Scott, a sukces finansowy lord
Byron. Sądziła, że mieszanina wątków skandali-
zujących i romansowych trafi do gustu wielu
odbiorców. Mieszkając w Kornwalii nie miała
wprawdzie okazji zetknąć się z wielkim świa
tem, lecz jej wyobraźnię rozpaliły opowieści
o okrutnym księciu Granchesterze, który idąc za
przykładem ojca, odrzucił swego brata.
Tamara uwielbiała swojego szwagra i ilekroć
umoczyła pióro w atramencie, na papierze poja
wiały się skandaliczne informacje o łajdaku, któ
rym był niewątpliwie bohater książki. Zdawało
jej się, że tym sposobem może zemścić się na
księciu Granchesterze za jego brak serca. Roz
myślnie nie pokazała manuskryptu lordowi Ro
naldowi przed wysłaniem go do wydawców. Był
on człowiekiem łagodnym o miłym charakterze
i Tamara obawiała się, że mógłby zaprotestować
przeciwko tak nieprzychylnemu sportretowaniu
brata, choć w zasadzie nie miał powodów, żeby
bronić członków własnej rodziny, traktujących
go niczym pariasa i wyrzutka. Lord Ronald,
choć się z nich wyśmiewał, był wobec rodziny
lojalny.
— Nie mogę tego pojąć — mówiła do niej
Marika — że rodzina Ronalda nie chce go znać.
Jest taki miły, taki sympatyczny. Na pewno nikt
nie jest w stanie go zastąpić.
— Ale oni są uparci, autokratyczni i wynio
śli — tłumaczyła jej Tamara, lecz Marika śmiała
się tylko.
— Wcale mi nie żal, że nie chcą mnie
znać — mówiła. — Przykro mi tylko, że Ronald
nie może żyć na takiej stopie, do jakiej przy
wykł, nie może mieć wspaniałego domu, świet
nych koni, eleganckich ubrań i nie stać go na
udział w wyścigach w Ascot czy Newmarket.
— Nigdy nie widziałam człowieka robiącego
wrażenie bardziej szczęśliwego niż Ronald —
odrzekła Tamara. — Jemu nie zależy na tym,
jakie nosi stroje. Wiem, że z radością przygląda
się wyścigom dzieci, i nie sądzę, żeby obserwo
wanie w Newmarket dżokeja, który wygrał
w jego barwach, sprawiło mu większą przyje
mność.
Siostra ucałowała ją.
— Zawsze mnie pocieszasz, Tamaro — rzek
ła. — Czasem wyrzucam sobie, że pozbawiłam
Ronalda tak wielu rzeczy, lecz jeśli o mnie
chodzi, to wydaje mi się, że mając go to jakbym
niebo trzymała w ramionach.
Przyglądając się siostrze i szwagrowi Tamara
wiedziała, że pan Lawson miał rację mówiąc, że
nie ma na świecie ludzi szczęśliwszych od tego
małżeństwa. Kiedy patrzyli na siebie, w ich
oczach pojawiał się nieziemski wyraz. Gdy Ro
nalda nie było przez parę godzin, Marika nie
mogła sobie znaleźć miejsca, a gdy wracał, rzu
cała mu się na szyję i całowała czule. Ich poca
łunki były równie namiętne jak w czasach, gdy
się poznali. Lecz obojga już nie było wśród
f
żywych. Zostały tylko dzieci i poza nią nie było
nikogo, kto mógłby je kochać i opiekować się
nimi.
„Pan Lawson miał rację — pomyślała. —
Książę powinien sądzić, że jestem guwernantką,
a ponieważ nie będzie mu się chciało szukać
kogoś innego, pozostawi mnie na tym stanowi
sku."
Pan Lawson wrócił do pokoju.
— Oto list do wydawcy — powiedział. —
Poprosiłem, żeby odesłano rękopis do mojej
kancelarii. Tutaj będzie bezpieczny. Nie powinna
go pani zabierać do zamku księcia.
Tamara podeszła do biurka i pan Lawson
widząc wyraz jej twarzy dodał:
— Bardzo mi przykro. Wiem, że ta książka
kosztowała panią wiele pracy, ale jest to jedyna
rozsądna rzecz, jaką pani może teraz zrobić. —
Tamara wzięła pióro do ręki, a pan Lawson
odezwał się: — Napisze pani jeszcze inną książ
kę. Może też o zamku Granchester, a może na
wet o jego właścicielu! Lecz coś optymistyczne
go i pozytywnego!
— Pan mnie pociesza — powiedziała Tama
ra i roześmiała się.
Podpisała list i odstawiła pióro na podstawkę.
— Spróbuję zapomnieć o tej książce —
rzekła — lecz dla każdego autora napisana
książka jest niczym dziecko. Nie mogę się po-
wstrzymać od opłakiwania mojego martwo uro
dzonego dzieciątka.
— Takich uwag nie powinna pani robić na
zamku Granchester — powiedział ze śmie
chem — bo to by przeraziło starsze pokolenie
Grantów.
— Będę powstrzymywała zarówno mój ję
zyk, jak i pióro — obiecała — a mój następny
rękopis prześlę panu do przeczytania, zanim
skieruję go do wydawcy. Wszelkie oszczerstwa
czy pomówienia będzie pan mógł wykreślić.
— Trzymam panią za słowo — uśmiechnął się
pan Lawson. — Nie chcę dopuścić do sytuacji, w
której musiałbym bronić panią przed sądem.
— A ja nie chcę znaleźć się w więzieniu dla
niewypłacalnych dłużników — odparła.
— Dziś wyślę ten list do wydawcy, a także
drugi do księcia — rzekł pan Lawson. — Przy
jadę do pani pojutrze, żeby dopomóc przy pako
waniu. Do tego czasu uda mi się przygotować
wszystkie dokumenty dla pani.
— To bardzo miło z pana strony. — Wyciąg
nęła ręce ku niemu. — Dziękuję za przyjaźń
okazaną mnie i dzieciom.
— Jest pani bardzo dzielna — powiedział
pan Lawson ściskając jej dłonie. — Szkoda, że
nie znalazłem dla pani innego rozwiązania, lecz
któż może wiedzieć, co przyszłość przyniesie.
Może się wszystko obróci na dobre.
— Jeśli tylko dzieci zyskają na tym, to mi
wystarczy — rzekła. — Co do mnie, wyobra
żam sobie, jakie czeka mnie przyjęcie na zamku
Granchester.
Wracała do domu na starym służącym im
przez wiele lat koniu. Czując na twarzy podmuch
wiatru wiejącego od morza myślała, jak bardzo
będzie tęsknić za Kornwalią. Kiedy po śmierci
ojca przyjechała tu, żeby zamieszkać u siostry,
dzika przyroda tej krainy wydała jej się tak
piękna i niezwykła, że wcale jej nie było żal
zatłoczonych i hałaśliwych ulic Oksfordu.
Miała piętnaście lat, kiedy na atak serca zmarł
jej ojciec Conrad Selincourt. Opiekowała się nim
przez kilka ostatnich lat, kiedy owdowiał, i była
jakby starsza i bardziej dojrzała niż dziewczęta
w jej wieku. Była też od nich o wiele bardziej
wykształcona. Mieszkając w Oksfordzie i będąc
córką profesora, miała okazję poznać wielu ludzi
równie błyskotliwych i inteligentnych, jak jej
ojciec. Miała też okazję odwiedzać wspaniałe
biblioteki, gdy tylko nauczyła się czytać.
Po ojcu córki odziedziczyły inteligencję, a po
matce urodę. Marika zawdzięczała swój udział
w zespole operowym nie tylko swemu głosowi,
lecz także swojej urodzie. To dzięki nauczycie
lowi z Oksfordu dostała tę pracę, a także hono
rarium przewyższające sumy, jakie mogła uzy
skać amatorka bez scenicznego doświadczenia.
Rozdział 1 1820 Niezmiernie mi przykro, panno Selincourt, ale mam dla pani złe wiadomości! — A ja miałam nadzieję, że sprawy ułożą się pomyślnie. — Zapewniam panią, że spędziłem wiele bez sennych nocy zastanawiając się, czy rzeczywiście sytuacja jest aż tak beznadziejna. Niestety, nie mogę pani powiedzieć nic pocieszającego. Głos pana Lawsona, współwłaściciela firmy adwokackiej Lawson, Cresey i Houghton brzmiał niezwykle poważnie. Słuchająca go dziewczyna westchnęła głęboko, usiadła naprze ciwko i spoglądała na niego wielkimi, zatroska nymi oczami. — Czy rzeczywiście jest aż tak źle? — za pytała.
Pan Lawson patrzył na nią ze współczuciem. — Sama to pani oceni — odrzekł. Założył na nos okulary i wśród stosu różnych pism począł szukać na biurku dokumentu. Od nalazł go, przebiegł oczami, jakby chciał jeszcze raz sprawdzić, czy się nie myli. Odłożył go w końcu i powiedział: — Jak pani wiadomo, panno Selincourt, na leżałem do admiratorów pani szwagra lorda Ronalda i było dla mnie wielkim zaszczytem, że mogłem się zaliczać do grona jego przyja ciół. — Tamara Selincourt skinęła głową, a on mówił dalej: — Błagałem go wielokrotnie, żeby zabezpieczył rodzinę na wypadek swojej śmierci, ale on to zlekceważył. —- Ale właściwie czemu miałby myśleć 0 śmierci? — zapytała Tamara. — Przecież miał zaledwie trzydzieści trzy lata, a moja siostra była od niego o pół roku młodsza. — Trzydzieści trzy lata! — powtórzył pan Lawson, który miał pięćdziesiątkę i posiwiałe skronie. — Ma pani rację, panno Selincourt, że w tym wieku nie myśli się jeszcze o śmierci. — Mówiono, że ich nowa łódź była szczególnie mocna i odporna — odezwała się Tamara. — A w dodatku bardzo kosztowna. — Wiem o tym — odrzekł pan Lawson. — 1 trzeba będzie teraz za nią zapłacić. — Ronald miał nadzieję, że dzięki niej uda
mu się nieco zarobić przewożąc ładunki z jednego portu do drugiego. — Tamara mówiła to wszystko jakby do siebie i niespodzianie uśmiechnęła się. — Ten transport był oczywiście tylko pretekstem, o czym wiemy oboje! Ronald i moja siostra po prostu kochali morze. Kiedy żeglowali, czuli się szczęśliwi, podniecała ich przygoda, cieszyli się, kiedy mogli zostawić poza sobą ląd. — Głos Tamary załamał się i dodała niemal szeptem: — A co będzie z dziećmi? — To samo mnie gnębi — powiedział pan Lawson. — Sandor ma już prawie dwanaście lat i powinien pójść do szkoły. — To bardzo zdolny chłopiec — rzekła Ta mara. — Cała trójka jest niezwykle inteligentna, czemu nie można się dziwić, zważywszy, jak wyjątkowym człowiekiem był mój ojciec, a ich dziadek. — Niestety, nie miałem przyjemności pozna nia go — odpowiedział pan Lawson. — On był naprawdę wspaniały! — zawołała Tamara. — I choć jego książki nie przynosiły mu wielkich dochodów, były wciąż wznawiane dla potrzeb studentów. — Nie wątpię w to ani trochę — zgodził się pan Lawson. — Jestem przekonany, że Sandor odziedziczył zdolności po dziadku, a zatem po winien zdobyć wykształcenie. Można tego doko nać tylko w jeden jedyny sposób.
— W jaki? — zapytała Tamara. Mówiąc to uniosła oczy i spojrzała na pana Lawsona, a on pomyślał, nie pierwszy już raz, że jest bardzo ładną dziewczyną. Miała urodę, którą nieczęsto można spotkać w małej kornwa- lijskiej wiosce. — Ona jest jak egzotyczna dzika orchidea — powiedział do siebie i zastanawiał się, ilu mło dzieńców byłoby tego samego zdania, gdyby teraz na nią patrzyli. Tamara nie wyglądała na Angielkę. Ciemnorude włosy spotykane w południowo-wschodniej Euro pie otaczały doskonały owal jej twarzy i nadawały jej cerze alabastrowej bieli, jakiej nie mają Angiel ki. Miała piwne oczy i pan Lawson nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wygląda bardzo młodo i niewinnie, a przy tym bardzo egzotycznie. — Ile pani ma lat, panno Selincourt? — zapytał niespodzianie. Uśmiechnęła się do niego. — Myślałam, że damom nie zadaje się takich pytań — odrzekła. — Szczerze mówiąc mam dziewiętnaście lat. Byłam o trzynaście lat młod sza od mojej siostry Mariki. Pomiędzy nami był jeszcze brat, który zmarł w dzieciństwie. — Dziewiętnaście lat! — powtórzył pan La wson jakby do siebie. — Jest pani stanowczo zbyt młoda, żeby dźwigać odpowiedzialność, jaka na panią spadła.
— Ale przecież muszę zająć się dziećmi, nie mają przecież nikogo — powiedziała. — Ko cham je, a i one mnie kochają. — Spojrzała na wyraźnie zaniepokojoną twarz pana Lawsona i dodała: — Jestem przygotowana na to, że będę musiała pracować na ich utrzymanie. Zrobię dla nich wszystko, tylko niech mi pan powie, czy choć niewielka suma jest na koncie, żebyśmy nie głodowali. — Zdaję sobie sprawę, że pani na to liczy, panno Selincourt — odezwał się pan Lawson — lecz niestety... — Za pierwszą książkę, którą napisałam, do stałam czterdzieści funtów — przerwała mu Ta mara. — Wówczas wydało mi się to wielką sumą, lecz mam nadzieję, że za moją następną książkę, która znajduje się obecnie u wydawców, dostanę dużo większe honorarium. — Kiedy zostanie wydana? — zapytał pan Lawson. — W najbliższych dniach. Nie podali mi dokładnej daty, ale podobno ma ukazać się w czerwcu. Pan Lawson spojrzał na leżące przed nim papiery. — Przypuśćmy, że dostanie pani znów czter dzieści funtów lub nawet dwukrotnie więcej — powiedział — lecz w żadnym razie nie zdoła pani utrzymać siebie i dzieci za tę kwotę.
Zapanowało milczenie. — Chce pan przez to powiedzieć, że nie ma żadnych innych pieniędzy — odezwała się. — Taka jest właśnie prawda. Patrzyła na niego z wielkim zdumieniem. — Ale jak to możliwe? Niczego tu nie rozu miem. — Pieniądze, które pani szwagier otrzymy wał co kwartał, przestały przychodzić z chwilą jego śmierci. Myślę, że suma, która nadeszła tydzień temu, została wysłana przed terminem i miała swoje przeznaczenie. — Na opłacenie łodzi! — Właśnie! — Ale jest jeszcze dom! — Na domu ciąży, jak i pani pewnie wiado mo, duży dług hipoteczny i jest zapewne szczęś liwym zbiegiem okoliczności, że znalazł się nań nabywca. Tamara spojrzała na adwokata w osłupieniu. — A ja myślałam, że będziemy mogli w nim pozostać. — To niemożliwe — wyjaśnił pan Law- son. — Ten dom był za duży i zbyt kosztowny jak na środki, którymi dysponował lord Ronald, lecz zarówno on, jak i pani siostra kochali go i wierzyli, że uda im się jakoś związać koniec z końcem. Tamara milczała. Znając siostrę i szwagra
wiedziała, jak często wierzyli, że szczęście ich nie opuści. Od lat podejrzewała, że coraz bar dziej pogrążali się w długach. Jednak lord Ro nald nastawał na budowę nowej łodzi, gdyż stara nie nadawała się już do użytku, i nie przejmował się wcale, z czego za nią zapłaci. Burza na morzu przyniosła katastrofę i tragedię dla nich wszystkich. Lord Ronald Grant i jego małżonka zatonęli, kiedy niespodzianie, przy bez chmurnym niebie, trafili na sztorm. Ich stateczek, jak się okazało później, rozbił się o skały. Tamara dowiedziała się o nieszczęściu dopie ro po dwóch dniach. Czuła jednak, że musiało się wydarzyć coś złego, kiedy szwagier i siostra długo nie wracali. Gdy tylko sztorm ucichł, rybacy wyruszyli na poszukiwania, lecz po sta teczku pozostały jedynie szczątki unoszące się na falach i wełniany czepek, należący do mał żonki lorda Ronalda. Wszystko to wydarzyło się tak nagle i niespo dziewanie, że Tamara z trudem uświadamiała sobie, że jej czarujący szwagier nie żyje i że już nigdy nie ujrzy siostry, którą tak bardzo kochała. Wracając do rozmowy z panem Lawsonem, ode zwała się głośno: — Siostra i szwagier po śmierci ojca przy garnęli mnie do siebie. Czułam się z nimi bardzo szczęśliwa i mam obowiązek spłacić zaciągnięty wobec nich dług.
Ton, jakim mówiła, uświadomił panu Lawso- nowi, że jest bliska łez. — Rozumiem panią bardzo dobrze, panno Selincourt — powiedział — lecz jedynym sen sownym dla pani rozwiązaniem jest to, które ośmielę się pani zasugerować. — Cóż to takiego? — zapytała zaciekawio na. — Powinna pani — powiedział wolno — za brać dzieci do ich stryja księcia Granchestera! Gdyby w pokoju wybuchła bomba, Tamara nie byłaby bardziej zdumiona. — Zabrać dzieci do księcia? — powtórzy ła. — Jak pan może sugerować mi coś takiego? — A co innego pani pozostaje? — zapytał pan Lawson. — O ile mi wiadomo, szwagier pani nie utrzymywał kontaktów z członkami swojej rodziny, lecz zajęcie się sierotami należy do obowiązków księcia Granchestera. — To niemożliwe! — zaprotestowała Tama ra. — Wie pan chyba, w jaki sposób książę traktował swego brata i moją siostrę. W jej głosie wyczuwało się wrogość i nie chęć. — Znam całą tę historię — rzekł spokojnie pan Lawson — lecz nie można obwiniać obe cnego księcia za zachowanie jego ojca, kiedy lord Ronald zapragnął poślubić pani siostrę. — Jego postępowanie było nieludzkie i ha-
niebne! — wybuchnęła Tamara, a jej ciemne oczy zabłysły gniewem. — Czy pan wie, co się stało, kiedy Ronald napisał do ojca list z powia domieniem, że pragnie poślubić Marikę? — Pan Lawson milczał, a ona dodała ze złością: — Książę pojechał do Oksfordu, gdzie studiował Ronald, i oświadczył mu, że jeśli ożeni się z Mariką, nie odezwie się do niego do końca życia! — Musi pani zrozumieć — ciągnął pan La wson — że starego księcia, który był człowie kiem bardzo nabożnym, przerażało wszystko, co miało związek z teatrem i publicznymi wystę pami. — On uważał Marikę za aktorkę, ponieważ występowała na scenie, lecz ona nie była aktor ką! Umiała pięknie śpiewać, a ponieważ matka w tym czasie była bardzo chora, a ojca nie było stać na wysokie honoraria dla lekarzy, Marika śpiewała w zespole operowym. — Pan Lawson chciał coś powiedzieć, lecz Tamara kontynuowa ła: — W ciągu dwóch lat to ona zdobywała pieniądze na kurację matki. — Zapewne usiłowano wytłumaczyć to księ ciu — rzekł pan Lawson. — On nawet nie chciał tego słuchać! — zawołała Tamara. — Nie pozwalał Ronaldowi stawać w jej obronie. Szwagier opowiadał mi, że ojciec uważał Marikę za kobietę lekkich obycza-
jów. Nie chciał jej nawet zobaczyć ani słuchać o niej. Takie było jego ultimatum! — Przerwała na chwilę, a potem dodała: — Kiedy Ronald oświadczył ojcu, że mimo wszystko zamierza się z nią ożenić, ten przestał się do niego odzy wać. — Zacisnęła ręce i zapytała: — I cóż to za ojciec, cóż to za człowiek, który nie pozwolił własnemu synowi udowodnić swojej racji? — Ale książę już nie żyje — zauważył pan Lawson. — Obecny książę nie jest zapewne lepszy — wypaliła Tamara. — Był o rok starszy od Ronal da i czy pan sądzi, że współczuł bratu! Nic podobnego! Podporządkował się niewolniczo woli ojca, że należy zerwać wszelkie więzi z „czarną owcą". — Przy ostatnich słowach głos jej się załamał. Wstała, podeszła do okna i prze zwyciężając płacz, powiedziała: — Znał pan przecież moją siostrę, była to urocza osoba, a ponadto szczerze nienawidziła sceny. — Wspomniała mi raz o tym — odrzekł pan Lawson. — Gdy tylko zarobiła dość pieniędzy, żeby ratować matkę, opuściła teatr i wyszła za Ronal da. Kochała go szczerze i byli ze sobą bardzo szczęśliwi. — Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć tak kochającego się małżeństwa — zauważył pan Lawson z odcieniem zazdrości.
— I zginęli razem — wyszeptała Tamara. — Nie umieli wprost żyć bez siebie. Pan Lawson nałożył okulary. — Wróćmy do początku naszej rozmowy, panno Selincourt — powiedział — to jest do sytuacji finansowej pani i dzieci. Jak już wspo mniałem, jedynym rozsądnym wyjściem jest za wiezienie ich tam, skąd pochodzą. — Więc pan rzeczywiście przypuszcza, że zdobędę się na to? — zapytała Tamara. — Że upokorzę się i poproszę o łaskę człowieka, który zachował się w tak niegodny sposób wobec własnego brata? — A jakie ma pani wyjście? — zapytał pan Lawson. — Musi się jakieś znaleźć — rzekła Tamara z rozpaczą. Podeszła do biurka i opadła na krzesło, tak jakby nogi odmawiały jej posłuszeństwa. — Nawet gdyby było jakieś wyjście, nic mi o nim nie wiadomo — powiedział pan Law son. — Myślę, panno Selincourt, że najlepiej będzie, jeśli książę przejmie odpowiedzialność za dzieci brata. — Tamara milczała, a on po chwili kontynuował: — Pan Trevena obiecuje, że spłaci dług hipoteczny wraz z innymi długami lorda Ronalda Granta, jeśli będzie mógł natych miast wejść w posiadanie domu. — Zdaje mi się, że potrzebuje go dla syna,
który właśnie ma się ożenić — odezwała się Tamara. — To prawda — potwierdził pan La- wson. — Niełatwy z niego klient, lecz jeśli będziemy odwlekać sprawę, może poszukać do mu gdzie indziej. Tamara milczała. Zdawała sobie sprawę, że sprzedaż tak dużego domu położonego w odle głej Kornwalii nie będzie łatwa. Może trzeba będzie czekać miesiące, a nawet lata, zanim znajdzie się nabywca, a tymczasem dzieci trzeba nakarmić, ubrać, a także kształcić. — Czy książę został już powiadomiony o śmierci brata? — zapytała. Pan Lawson spojrzał na nią z zakłopotaniem. — Dotychczas nie poinformowałem o tym jego wysokości — rzekł. W oczach Tamary pojawiły się błyski. — Wiem, dlaczego pan tak zrobił... ponieważ czeka pan na nadejście pieniędzy dla lorda Ronalda. To bardzo szlachetnie z pana strony. — Ale robię to bezprawnie — oświadczył pan Lawson uśmiechając się. — Czy teraz musimy go powiadomić o wszystkim? — zapytała Tamara. — Niestety tak — odparł pan Lawson. — Dłużej tego ukrywać niepodobna, gdyż w prze ciwnym razie naraziłbym na szwank moją opinię uczciwego prawnika.
— To zrozumiałe, że nie może się pan nara żać na nieprzyjemności — rzekła. — Był pan i tak bardzo uprzejmy dla nas. Myślę, że mój szwagier nie płacił panu za konsultacje, jakich mu pan udzielał w sprawach majątku, a także zakupu łodzi. — To nieważne — odrzekł pan Lawson. — Jak już pani mówiłem, bardzo ceniłem przyjaźń, jaką mnie darzył pani szwagier, a co do siostry, to trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś poznawszy ją nie był nią oczarowany. — Szkoda, że rodzina Grantów nie może usłyszeć pańskiej opinii — zauważyła Tamara. — Proszę się na mnie nie gniewać, panno Selincourt, lecz chciałbym doradzić, aby w roz mowie z księciem Granchesterem nie wracała pani do starych sporów — powiedział. — Niech się pani postara zainteresować go losem sierot i sprawić, żeby przejął nad nimi opiekę. — A jeśli on nie będzie chciał niczego dla nich uczynić? — zapytała Tamara. — Jest to całkiem możliwe, zważywszy że są to dzieci mojej siostry. — Nie wierzę, żeby książę pozwolił, aby osoby noszące nazwisko Grant przymierały głodem — powiedział. — Pomimo afrontów, jakie czynił sta ry książę wobec lorda Ronalda, przesyłał mu przez cały czas pieniądze na utrzymanie. — Była to suma, którą zadowalał się jako student^Oksfbrdu —• rzekła Tamara szyderczo.
— Niemniej jednak była to znaczna kwo ta — wyjaśnił pan Lawson. — Książę mógł nie dać synowi przysłowiowego złamanego szeląga. — Jeśli pan sądzi, że jestem mu za to wdzię czna, to się pan myli! — oświadczyła Tamara twardym głosem. — A co się tyczy obecnego księcia, to z tego, co o nim słyszałam... Wydała nagły okrzyk i zakryła usta rękami. — Co się stało? — zdziwił się pan Lawson. — Coś mi się przypomniało... Zupełnie wy leciało mi to z głowy... Nie mogę zabrać dzieci do księcia Granchestera, a jeśli one tam pojadą, to beze mnie! — A to czemu? — zapytał pan Lawson. — Ponieważ on jest bohaterem mojej ostat niej książki! — Książę Granchester? Tamara uniosła dłonie do czoła, jakby to jej miało pomóc w myśleniu. — Przypomina pan sobie moją pierwszą książkę, która, choć utrzymana w baśniowej konwencji, zawierała jednak akcenty satyrycz ne? — Tak, w istocie wydała mi się zabawna i oryginalna — rzekł pan Lawson. — Natomiast książka, która ma się wkrótce ukazać, to powieść o złośliwym, niedobrym i nie lubianym księciu, którym jest w istocie obecny książę Granchester!
— Ale przecież pani go nigdy nie widziała i nic pani o nim nie wie! — Ronald wiele mi o nim opowiadał, a ponadto czytałam w gazetach i czasopismach wszystko, co pisano na jego temat. — Spojrzała na pana Lawsona nieco skonsternowana, a po tem mówiła dalej: — Kiedy przyjeżdżali do nas przyjaciele Ronalda z czasów studiów w Oks fordzie, wspominali często o starym księciu i wszystkie ich opowieści zapadły mi głęboko w pamięć. — Więc pani sądzi, że książę mógłby w tej książce rozpoznać siebie? — zapytał pan Law- son. — W takim razie pani powieść byłaby paszkwilem. — Nie sądzę, żeby książę uznał, iż jego portret jest prawdziwy — odezwała się Tama ra. — Mam powody przypuszczać, że nigdy jej nie przeczyta, jednak... Przerwała, a po chwili odezwał się pan Law- son: — Po czym można właściwie poznać, że jego książęca mość jest osobą sportretowaną w pani powieści? — Książka nosi tytuł Zły książę, a jej bohater jest łajdakiem unieszczęśliwiającym wszystkich dokoła. Jego powozy i karety są pomalowane na czarne i żółte barwy, a jego służba nosi czarno- -żółte liberie.
— A są to barwy rodziny Grantów — ode zwał się pan Lawson. — No właśnie! — zawołała Tamara. — Są tam jeszcze inne rzeczy o nim i o zamku, które znam z opowiadań Ronalda. Oczywiście, wiele zdarzeń wymyśliłam sama, jak na przykład wy ścig, w którym bohater rozmyślnie powstrzymu je faworyta, bo stawia pieniądze na innego konia ze swojej stajni, który naturalnie wygrywa. Pan Lawson przyłożył dłoń do czoła. — Dlaczego przed wysłaniem rękopisu do wydawcy nie dała mi pani tej książki do prze czytania? Może pani narazić się na oskarżenie o oszczerstwo. Za to płaci się ogromne sumy odszkodowania. Tamara uśmiechnęła się. — To ostatnie nie uda się. Nie mam pienię dzy, więc nic nie zapłacę. — Ale mogą panią wtrącić do więzienia. — Będę się zatem bronić, powiem, że każde słowo w tej książce jest najczystszą prawdą. Pan Lawson spochmurniał. — Ależ do tego nie może dojść! Niech pani siada, panno Selincourt, i natychmiast napisze do wydawcy, że wycofuje pani swoją powieść! — Miałabym wycofać moją powieść?! — zawołała. — Nigdy, przenigdy! — Ale pani musi to zrobić! — nalegał pan Lawson. — To jest dla pani jedyne wyjście. —
Zauważył upór w jej twarzy i odezwał się spo kojnie: — Powinna pani pomyśleć o dzieciach. Wiedząc, jaki jest książę, jak mogłaby je pani tak po prostu posłać do zamku Granchester? Jestem przekonany, że będą się źle czuły bez pani. Zapadła długa cisza, w końcu Tamara ska pitulowała. — Ma pan rację. Napiszę ten list. — Ja go przygotuję — odezwał się pan Law- son — jutro również wyślę list do księcia infor mujący go o śmierci brata jak i o tym, że na początku przyszłego tygodnia może się spodzie wać przyjazdu dzieci. — Tak wcześnie? — Proszę nie zapominać o panu Trevenie. — Tak, oczywiście. Tamara znów wstała i podeszła do okna. — Zastanawiam się — powiedziała — czy jeśli już muszę być razem z dziećmi, bo Yalide jest zbyt mała, żeby się obejść beze mnie, nie powinnam ukryć, że jestem siostrą Mariki. Pan Lawson pomyślał chwilę. — Mnie też to przychodziło do głowy — powiedział. — Może byłoby lepiej, gdyby pani przedstawiła się jako... — ...guwernantka — wtrąciła Tamara. — Do stawałabym wynagrodzenie za pracę i nie byłabym od niego zależna.
Pan Lawson patrząc, jak promienie słoneczne wydobywają z jej ciemnorudych włosów złoci ste błyski, pomyślał, że dziewczyna nie przypo mina zupełnie zwykłej guwernantki zatrudnianej ncy małych dzieciach, jednak nie wyraził na glos swoich myśli. — Jakie przybierze pani nazwisko? — zapy tał. — A czy to takie ważne? — zdziwiła się. — To musi być coś takiego, żeby dzieci łatwo zapamiętały. — Może panna Wynne? — Doskonale. Powiem im o tym w domu. — Lecz nie będzie pani prowadziła walki z księciem — ostrzegł pan Lawson. — Bardzo istotną rzeczą jest, żeby książę polubił dzieci. Jest on człowiekiem bogatym i wpływowym i jeśli dzieci mu się spodobają, zrobi dla nich wszystko. — A mnie się zdaje, że on umieści nas w piwnicy i będzie trzymał o chlebie i wodzie, dopóki nie pomrzemy — oświadczyła Tamara dramatycznym tonem. Pan Lawson uśmiechnął się. — Wydaje mi się, że gdyby rzecz taka wy szła na jaw, wywołałoby to ogromny skandal, a z tego, co wiem o księciu, wnoszę, że niena widzi on skandali. — Rzeczywiście — zgodziła się Tamara. —
Przecież jego ojciec uważał, że takim właśnie towarzyskim skandalem było małżeństwo Ronal da z aktorką. W tonie jej głosu brzmiała gorycz, więc pan Lawson rzekł szybko: — Błagam panią, proszę zapomnieć o prze szłości. Dzieci, jako osoby blisko spokrewnio ne z księciem, będą miały wszystko, czego za pragną, a ponadto wszelkie zadatki na szczęśli wą przyszłość. — Ponieważ Tamara nie odzy wała się, dodał po chwili: — Może to śmiesz ne, że mówimy o tym teraz, kiedy Kadine ma zaledwie dziesięć lat, lecz proszę pamiętać, że już za siedem lat będzie uroczą debiutantką w wielkim świecie. Otworzą się przed nią i przed jej siostrą — jako bratanicami księcia Granchestera — drzwi wszystkich najznakomit szych domów. Tamara spojrzała na niego ze zdumieniem, a potem, wykazując charakterystyczną dla siebie zmianę nastroju, rzekła: — Ma pan świętą rację! Oczywiście muszę pomyśleć o losie dziewcząt. Obydwie wyrosną na bardzo urodziwe panny i dobrze by było, gdyby mogły sobie wybrać właściwych kandy datów na mężów, którzy nie tylko byliby bogaci, ale których mogłyby pokochać. Wzruszenie pojawiło się w jej ciemnych oczach i pan Lawson pomyślał, że zanim Kadine
i Yalide dorosną, ich ciocia już będzie zamężna lub będzie miała wielu starających się o jej rękę. — Proszę zaczekać parę minut, panno Selin- court — powiedział wstając od biurka. — Przy gotuję list do wydawcy, a także list do księcia, informujący o pani przybyciu. — Dobrze, zaczekam — powiedziała Ta mara. Pan Lawson uśmiechnął się do niej i wszedł do biura, w którym kilku urzędników siedziało przy wysokich pulpitach zapełniając pilnie księgi i dokumenty. Firma Lawson, Cresey i Houghton miała największe powodzenie w mieście. Tamara wstała z krzesła i znów podeszła do okna. W jej głowie wciąż kotłowały się wyda rzenia dzisiejszego ranka sprawiając, że nie mogła myśleć jasno. Najboleśniejszy był fakt, że musiała wycofać z druku swoją nową powieść. Wiązała z jej wydaniem nadzieję uzyskania wyż szego honorarium, niż za pierwszą książkę, która wprawdzie miała niewielką objętość, lecz wy dawcy przesłali jej niezwykle pochlebne recen zje. Pomyślała, że powieść mogłaby znaleźć czy telników wśród obdarzonych dobrym smakiem kręgów towarzyskich, którym swoją sławę za wdzięcza Walter Scott, a sukces finansowy lord Byron. Sądziła, że mieszanina wątków skandali- zujących i romansowych trafi do gustu wielu
odbiorców. Mieszkając w Kornwalii nie miała wprawdzie okazji zetknąć się z wielkim świa tem, lecz jej wyobraźnię rozpaliły opowieści o okrutnym księciu Granchesterze, który idąc za przykładem ojca, odrzucił swego brata. Tamara uwielbiała swojego szwagra i ilekroć umoczyła pióro w atramencie, na papierze poja wiały się skandaliczne informacje o łajdaku, któ rym był niewątpliwie bohater książki. Zdawało jej się, że tym sposobem może zemścić się na księciu Granchesterze za jego brak serca. Roz myślnie nie pokazała manuskryptu lordowi Ro naldowi przed wysłaniem go do wydawców. Był on człowiekiem łagodnym o miłym charakterze i Tamara obawiała się, że mógłby zaprotestować przeciwko tak nieprzychylnemu sportretowaniu brata, choć w zasadzie nie miał powodów, żeby bronić członków własnej rodziny, traktujących go niczym pariasa i wyrzutka. Lord Ronald, choć się z nich wyśmiewał, był wobec rodziny lojalny. — Nie mogę tego pojąć — mówiła do niej Marika — że rodzina Ronalda nie chce go znać. Jest taki miły, taki sympatyczny. Na pewno nikt nie jest w stanie go zastąpić. — Ale oni są uparci, autokratyczni i wynio śli — tłumaczyła jej Tamara, lecz Marika śmiała się tylko. — Wcale mi nie żal, że nie chcą mnie
znać — mówiła. — Przykro mi tylko, że Ronald nie może żyć na takiej stopie, do jakiej przy wykł, nie może mieć wspaniałego domu, świet nych koni, eleganckich ubrań i nie stać go na udział w wyścigach w Ascot czy Newmarket. — Nigdy nie widziałam człowieka robiącego wrażenie bardziej szczęśliwego niż Ronald — odrzekła Tamara. — Jemu nie zależy na tym, jakie nosi stroje. Wiem, że z radością przygląda się wyścigom dzieci, i nie sądzę, żeby obserwo wanie w Newmarket dżokeja, który wygrał w jego barwach, sprawiło mu większą przyje mność. Siostra ucałowała ją. — Zawsze mnie pocieszasz, Tamaro — rzek ła. — Czasem wyrzucam sobie, że pozbawiłam Ronalda tak wielu rzeczy, lecz jeśli o mnie chodzi, to wydaje mi się, że mając go to jakbym niebo trzymała w ramionach. Przyglądając się siostrze i szwagrowi Tamara wiedziała, że pan Lawson miał rację mówiąc, że nie ma na świecie ludzi szczęśliwszych od tego małżeństwa. Kiedy patrzyli na siebie, w ich oczach pojawiał się nieziemski wyraz. Gdy Ro nalda nie było przez parę godzin, Marika nie mogła sobie znaleźć miejsca, a gdy wracał, rzu cała mu się na szyję i całowała czule. Ich poca łunki były równie namiętne jak w czasach, gdy się poznali. Lecz obojga już nie było wśród
f żywych. Zostały tylko dzieci i poza nią nie było nikogo, kto mógłby je kochać i opiekować się nimi. „Pan Lawson miał rację — pomyślała. — Książę powinien sądzić, że jestem guwernantką, a ponieważ nie będzie mu się chciało szukać kogoś innego, pozostawi mnie na tym stanowi sku." Pan Lawson wrócił do pokoju. — Oto list do wydawcy — powiedział. — Poprosiłem, żeby odesłano rękopis do mojej kancelarii. Tutaj będzie bezpieczny. Nie powinna go pani zabierać do zamku księcia. Tamara podeszła do biurka i pan Lawson widząc wyraz jej twarzy dodał: — Bardzo mi przykro. Wiem, że ta książka kosztowała panią wiele pracy, ale jest to jedyna rozsądna rzecz, jaką pani może teraz zrobić. — Tamara wzięła pióro do ręki, a pan Lawson odezwał się: — Napisze pani jeszcze inną książ kę. Może też o zamku Granchester, a może na wet o jego właścicielu! Lecz coś optymistyczne go i pozytywnego! — Pan mnie pociesza — powiedziała Tama ra i roześmiała się. Podpisała list i odstawiła pióro na podstawkę. — Spróbuję zapomnieć o tej książce — rzekła — lecz dla każdego autora napisana książka jest niczym dziecko. Nie mogę się po-
wstrzymać od opłakiwania mojego martwo uro dzonego dzieciątka. — Takich uwag nie powinna pani robić na zamku Granchester — powiedział ze śmie chem — bo to by przeraziło starsze pokolenie Grantów. — Będę powstrzymywała zarówno mój ję zyk, jak i pióro — obiecała — a mój następny rękopis prześlę panu do przeczytania, zanim skieruję go do wydawcy. Wszelkie oszczerstwa czy pomówienia będzie pan mógł wykreślić. — Trzymam panią za słowo — uśmiechnął się pan Lawson. — Nie chcę dopuścić do sytuacji, w której musiałbym bronić panią przed sądem. — A ja nie chcę znaleźć się w więzieniu dla niewypłacalnych dłużników — odparła. — Dziś wyślę ten list do wydawcy, a także drugi do księcia — rzekł pan Lawson. — Przy jadę do pani pojutrze, żeby dopomóc przy pako waniu. Do tego czasu uda mi się przygotować wszystkie dokumenty dla pani. — To bardzo miło z pana strony. — Wyciąg nęła ręce ku niemu. — Dziękuję za przyjaźń okazaną mnie i dzieciom. — Jest pani bardzo dzielna — powiedział pan Lawson ściskając jej dłonie. — Szkoda, że nie znalazłem dla pani innego rozwiązania, lecz któż może wiedzieć, co przyszłość przyniesie. Może się wszystko obróci na dobre.
— Jeśli tylko dzieci zyskają na tym, to mi wystarczy — rzekła. — Co do mnie, wyobra żam sobie, jakie czeka mnie przyjęcie na zamku Granchester. Wracała do domu na starym służącym im przez wiele lat koniu. Czując na twarzy podmuch wiatru wiejącego od morza myślała, jak bardzo będzie tęsknić za Kornwalią. Kiedy po śmierci ojca przyjechała tu, żeby zamieszkać u siostry, dzika przyroda tej krainy wydała jej się tak piękna i niezwykła, że wcale jej nie było żal zatłoczonych i hałaśliwych ulic Oksfordu. Miała piętnaście lat, kiedy na atak serca zmarł jej ojciec Conrad Selincourt. Opiekowała się nim przez kilka ostatnich lat, kiedy owdowiał, i była jakby starsza i bardziej dojrzała niż dziewczęta w jej wieku. Była też od nich o wiele bardziej wykształcona. Mieszkając w Oksfordzie i będąc córką profesora, miała okazję poznać wielu ludzi równie błyskotliwych i inteligentnych, jak jej ojciec. Miała też okazję odwiedzać wspaniałe biblioteki, gdy tylko nauczyła się czytać. Po ojcu córki odziedziczyły inteligencję, a po matce urodę. Marika zawdzięczała swój udział w zespole operowym nie tylko swemu głosowi, lecz także swojej urodzie. To dzięki nauczycie lowi z Oksfordu dostała tę pracę, a także hono rarium przewyższające sumy, jakie mogła uzy skać amatorka bez scenicznego doświadczenia.