ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Zły książę - Cartland Barbara

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :556.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Zły książę - Cartland Barbara.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Cartland Barbara
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Rozdział 1 1820 Niezmiernie mi przykro, panno Selincourt, ale mam dla pani złe wiadomości! — A ja miałam nadzieję, że sprawy ułożą się pomyślnie. — Zapewniam panią, że spędziłem wiele bez­ sennych nocy zastanawiając się, czy rzeczywiście sytuacja jest aż tak beznadziejna. Niestety, nie mogę pani powiedzieć nic pocieszającego. Głos pana Lawsona, współwłaściciela firmy adwokackiej Lawson, Cresey i Houghton brzmiał niezwykle poważnie. Słuchająca go dziewczyna westchnęła głęboko, usiadła naprze­ ciwko i spoglądała na niego wielkimi, zatroska­ nymi oczami. — Czy rzeczywiście jest aż tak źle? — za­ pytała.

Pan Lawson patrzył na nią ze współczuciem. — Sama to pani oceni — odrzekł. Założył na nos okulary i wśród stosu różnych pism począł szukać na biurku dokumentu. Od­ nalazł go, przebiegł oczami, jakby chciał jeszcze raz sprawdzić, czy się nie myli. Odłożył go w końcu i powiedział: — Jak pani wiadomo, panno Selincourt, na­ leżałem do admiratorów pani szwagra lorda Ronalda i było dla mnie wielkim zaszczytem, że mogłem się zaliczać do grona jego przyja­ ciół. — Tamara Selincourt skinęła głową, a on mówił dalej: — Błagałem go wielokrotnie, żeby zabezpieczył rodzinę na wypadek swojej śmierci, ale on to zlekceważył. —- Ale właściwie czemu miałby myśleć 0 śmierci? — zapytała Tamara. — Przecież miał zaledwie trzydzieści trzy lata, a moja siostra była od niego o pół roku młodsza. — Trzydzieści trzy lata! — powtórzył pan Lawson, który miał pięćdziesiątkę i posiwiałe skronie. — Ma pani rację, panno Selincourt, że w tym wieku nie myśli się jeszcze o śmierci. — Mówiono, że ich nowa łódź była szczególnie mocna i odporna — odezwała się Tamara. — A w dodatku bardzo kosztowna. — Wiem o tym — odrzekł pan Lawson. — 1 trzeba będzie teraz za nią zapłacić. — Ronald miał nadzieję, że dzięki niej uda

mu się nieco zarobić przewożąc ładunki z jednego portu do drugiego. — Tamara mówiła to wszystko jakby do siebie i niespodzianie uśmiechnęła się. — Ten transport był oczywiście tylko pretekstem, o czym wiemy oboje! Ronald i moja siostra po prostu kochali morze. Kiedy żeglowali, czuli się szczęśliwi, podniecała ich przygoda, cieszyli się, kiedy mogli zostawić poza sobą ląd. — Głos Tamary załamał się i dodała niemal szeptem: — A co będzie z dziećmi? — To samo mnie gnębi — powiedział pan Lawson. — Sandor ma już prawie dwanaście lat i powinien pójść do szkoły. — To bardzo zdolny chłopiec — rzekła Ta­ mara. — Cała trójka jest niezwykle inteligentna, czemu nie można się dziwić, zważywszy, jak wyjątkowym człowiekiem był mój ojciec, a ich dziadek. — Niestety, nie miałem przyjemności pozna­ nia go — odpowiedział pan Lawson. — On był naprawdę wspaniały! — zawołała Tamara. — I choć jego książki nie przynosiły mu wielkich dochodów, były wciąż wznawiane dla potrzeb studentów. — Nie wątpię w to ani trochę — zgodził się pan Lawson. — Jestem przekonany, że Sandor odziedziczył zdolności po dziadku, a zatem po­ winien zdobyć wykształcenie. Można tego doko­ nać tylko w jeden jedyny sposób.

— W jaki? — zapytała Tamara. Mówiąc to uniosła oczy i spojrzała na pana Lawsona, a on pomyślał, nie pierwszy już raz, że jest bardzo ładną dziewczyną. Miała urodę, którą nieczęsto można spotkać w małej kornwa- lijskiej wiosce. — Ona jest jak egzotyczna dzika orchidea — powiedział do siebie i zastanawiał się, ilu mło­ dzieńców byłoby tego samego zdania, gdyby teraz na nią patrzyli. Tamara nie wyglądała na Angielkę. Ciemnorude włosy spotykane w południowo-wschodniej Euro­ pie otaczały doskonały owal jej twarzy i nadawały jej cerze alabastrowej bieli, jakiej nie mają Angiel­ ki. Miała piwne oczy i pan Lawson nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wygląda bardzo młodo i niewinnie, a przy tym bardzo egzotycznie. — Ile pani ma lat, panno Selincourt? — zapytał niespodzianie. Uśmiechnęła się do niego. — Myślałam, że damom nie zadaje się takich pytań — odrzekła. — Szczerze mówiąc mam dziewiętnaście lat. Byłam o trzynaście lat młod­ sza od mojej siostry Mariki. Pomiędzy nami był jeszcze brat, który zmarł w dzieciństwie. — Dziewiętnaście lat! — powtórzył pan La­ wson jakby do siebie. — Jest pani stanowczo zbyt młoda, żeby dźwigać odpowiedzialność, jaka na panią spadła.

— Ale przecież muszę zająć się dziećmi, nie mają przecież nikogo — powiedziała. — Ko­ cham je, a i one mnie kochają. — Spojrzała na wyraźnie zaniepokojoną twarz pana Lawsona i dodała: — Jestem przygotowana na to, że będę musiała pracować na ich utrzymanie. Zrobię dla nich wszystko, tylko niech mi pan powie, czy choć niewielka suma jest na koncie, żebyśmy nie głodowali. — Zdaję sobie sprawę, że pani na to liczy, panno Selincourt — odezwał się pan Lawson — lecz niestety... — Za pierwszą książkę, którą napisałam, do­ stałam czterdzieści funtów — przerwała mu Ta­ mara. — Wówczas wydało mi się to wielką sumą, lecz mam nadzieję, że za moją następną książkę, która znajduje się obecnie u wydawców, dostanę dużo większe honorarium. — Kiedy zostanie wydana? — zapytał pan Lawson. — W najbliższych dniach. Nie podali mi dokładnej daty, ale podobno ma ukazać się w czerwcu. Pan Lawson spojrzał na leżące przed nim papiery. — Przypuśćmy, że dostanie pani znów czter­ dzieści funtów lub nawet dwukrotnie więcej — powiedział — lecz w żadnym razie nie zdoła pani utrzymać siebie i dzieci za tę kwotę.

Zapanowało milczenie. — Chce pan przez to powiedzieć, że nie ma żadnych innych pieniędzy — odezwała się. — Taka jest właśnie prawda. Patrzyła na niego z wielkim zdumieniem. — Ale jak to możliwe? Niczego tu nie rozu­ miem. — Pieniądze, które pani szwagier otrzymy­ wał co kwartał, przestały przychodzić z chwilą jego śmierci. Myślę, że suma, która nadeszła tydzień temu, została wysłana przed terminem i miała swoje przeznaczenie. — Na opłacenie łodzi! — Właśnie! — Ale jest jeszcze dom! — Na domu ciąży, jak i pani pewnie wiado­ mo, duży dług hipoteczny i jest zapewne szczęś­ liwym zbiegiem okoliczności, że znalazł się nań nabywca. Tamara spojrzała na adwokata w osłupieniu. — A ja myślałam, że będziemy mogli w nim pozostać. — To niemożliwe — wyjaśnił pan Law- son. — Ten dom był za duży i zbyt kosztowny jak na środki, którymi dysponował lord Ronald, lecz zarówno on, jak i pani siostra kochali go i wierzyli, że uda im się jakoś związać koniec z końcem. Tamara milczała. Znając siostrę i szwagra

wiedziała, jak często wierzyli, że szczęście ich nie opuści. Od lat podejrzewała, że coraz bar­ dziej pogrążali się w długach. Jednak lord Ro­ nald nastawał na budowę nowej łodzi, gdyż stara nie nadawała się już do użytku, i nie przejmował się wcale, z czego za nią zapłaci. Burza na morzu przyniosła katastrofę i tragedię dla nich wszystkich. Lord Ronald Grant i jego małżonka zatonęli, kiedy niespodzianie, przy bez­ chmurnym niebie, trafili na sztorm. Ich stateczek, jak się okazało później, rozbił się o skały. Tamara dowiedziała się o nieszczęściu dopie­ ro po dwóch dniach. Czuła jednak, że musiało się wydarzyć coś złego, kiedy szwagier i siostra długo nie wracali. Gdy tylko sztorm ucichł, rybacy wyruszyli na poszukiwania, lecz po sta­ teczku pozostały jedynie szczątki unoszące się na falach i wełniany czepek, należący do mał­ żonki lorda Ronalda. Wszystko to wydarzyło się tak nagle i niespo­ dziewanie, że Tamara z trudem uświadamiała sobie, że jej czarujący szwagier nie żyje i że już nigdy nie ujrzy siostry, którą tak bardzo kochała. Wracając do rozmowy z panem Lawsonem, ode­ zwała się głośno: — Siostra i szwagier po śmierci ojca przy­ garnęli mnie do siebie. Czułam się z nimi bardzo szczęśliwa i mam obowiązek spłacić zaciągnięty wobec nich dług.

Ton, jakim mówiła, uświadomił panu Lawso- nowi, że jest bliska łez. — Rozumiem panią bardzo dobrze, panno Selincourt — powiedział — lecz jedynym sen­ sownym dla pani rozwiązaniem jest to, które ośmielę się pani zasugerować. — Cóż to takiego? — zapytała zaciekawio­ na. — Powinna pani — powiedział wolno — za­ brać dzieci do ich stryja księcia Granchestera! Gdyby w pokoju wybuchła bomba, Tamara nie byłaby bardziej zdumiona. — Zabrać dzieci do księcia? — powtórzy­ ła. — Jak pan może sugerować mi coś takiego? — A co innego pani pozostaje? — zapytał pan Lawson. — O ile mi wiadomo, szwagier pani nie utrzymywał kontaktów z członkami swojej rodziny, lecz zajęcie się sierotami należy do obowiązków księcia Granchestera. — To niemożliwe! — zaprotestowała Tama­ ra. — Wie pan chyba, w jaki sposób książę traktował swego brata i moją siostrę. W jej głosie wyczuwało się wrogość i nie­ chęć. — Znam całą tę historię — rzekł spokojnie pan Lawson — lecz nie można obwiniać obe­ cnego księcia za zachowanie jego ojca, kiedy lord Ronald zapragnął poślubić pani siostrę. — Jego postępowanie było nieludzkie i ha-

niebne! — wybuchnęła Tamara, a jej ciemne oczy zabłysły gniewem. — Czy pan wie, co się stało, kiedy Ronald napisał do ojca list z powia­ domieniem, że pragnie poślubić Marikę? — Pan Lawson milczał, a ona dodała ze złością: — Książę pojechał do Oksfordu, gdzie studiował Ronald, i oświadczył mu, że jeśli ożeni się z Mariką, nie odezwie się do niego do końca życia! — Musi pani zrozumieć — ciągnął pan La­ wson — że starego księcia, który był człowie­ kiem bardzo nabożnym, przerażało wszystko, co miało związek z teatrem i publicznymi wystę­ pami. — On uważał Marikę za aktorkę, ponieważ występowała na scenie, lecz ona nie była aktor­ ką! Umiała pięknie śpiewać, a ponieważ matka w tym czasie była bardzo chora, a ojca nie było stać na wysokie honoraria dla lekarzy, Marika śpiewała w zespole operowym. — Pan Lawson chciał coś powiedzieć, lecz Tamara kontynuowa­ ła: — W ciągu dwóch lat to ona zdobywała pieniądze na kurację matki. — Zapewne usiłowano wytłumaczyć to księ­ ciu — rzekł pan Lawson. — On nawet nie chciał tego słuchać! — zawołała Tamara. — Nie pozwalał Ronaldowi stawać w jej obronie. Szwagier opowiadał mi, że ojciec uważał Marikę za kobietę lekkich obycza-

jów. Nie chciał jej nawet zobaczyć ani słuchać o niej. Takie było jego ultimatum! — Przerwała na chwilę, a potem dodała: — Kiedy Ronald oświadczył ojcu, że mimo wszystko zamierza się z nią ożenić, ten przestał się do niego odzy­ wać. — Zacisnęła ręce i zapytała: — I cóż to za ojciec, cóż to za człowiek, który nie pozwolił własnemu synowi udowodnić swojej racji? — Ale książę już nie żyje — zauważył pan Lawson. — Obecny książę nie jest zapewne lepszy — wypaliła Tamara. — Był o rok starszy od Ronal­ da i czy pan sądzi, że współczuł bratu! Nic podobnego! Podporządkował się niewolniczo woli ojca, że należy zerwać wszelkie więzi z „czarną owcą". — Przy ostatnich słowach głos jej się załamał. Wstała, podeszła do okna i prze­ zwyciężając płacz, powiedziała: — Znał pan przecież moją siostrę, była to urocza osoba, a ponadto szczerze nienawidziła sceny. — Wspomniała mi raz o tym — odrzekł pan Lawson. — Gdy tylko zarobiła dość pieniędzy, żeby ratować matkę, opuściła teatr i wyszła za Ronal­ da. Kochała go szczerze i byli ze sobą bardzo szczęśliwi. — Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć tak kochającego się małżeństwa — zauważył pan Lawson z odcieniem zazdrości.

— I zginęli razem — wyszeptała Tamara. — Nie umieli wprost żyć bez siebie. Pan Lawson nałożył okulary. — Wróćmy do początku naszej rozmowy, panno Selincourt — powiedział — to jest do sytuacji finansowej pani i dzieci. Jak już wspo­ mniałem, jedynym rozsądnym wyjściem jest za­ wiezienie ich tam, skąd pochodzą. — Więc pan rzeczywiście przypuszcza, że zdobędę się na to? — zapytała Tamara. — Że upokorzę się i poproszę o łaskę człowieka, który zachował się w tak niegodny sposób wobec własnego brata? — A jakie ma pani wyjście? — zapytał pan Lawson. — Musi się jakieś znaleźć — rzekła Tamara z rozpaczą. Podeszła do biurka i opadła na krzesło, tak jakby nogi odmawiały jej posłuszeństwa. — Nawet gdyby było jakieś wyjście, nic mi o nim nie wiadomo — powiedział pan Law­ son. — Myślę, panno Selincourt, że najlepiej będzie, jeśli książę przejmie odpowiedzialność za dzieci brata. — Tamara milczała, a on po chwili kontynuował: — Pan Trevena obiecuje, że spłaci dług hipoteczny wraz z innymi długami lorda Ronalda Granta, jeśli będzie mógł natych­ miast wejść w posiadanie domu. — Zdaje mi się, że potrzebuje go dla syna,

który właśnie ma się ożenić — odezwała się Tamara. — To prawda — potwierdził pan La- wson. — Niełatwy z niego klient, lecz jeśli będziemy odwlekać sprawę, może poszukać do­ mu gdzie indziej. Tamara milczała. Zdawała sobie sprawę, że sprzedaż tak dużego domu położonego w odle­ głej Kornwalii nie będzie łatwa. Może trzeba będzie czekać miesiące, a nawet lata, zanim znajdzie się nabywca, a tymczasem dzieci trzeba nakarmić, ubrać, a także kształcić. — Czy książę został już powiadomiony o śmierci brata? — zapytała. Pan Lawson spojrzał na nią z zakłopotaniem. — Dotychczas nie poinformowałem o tym jego wysokości — rzekł. W oczach Tamary pojawiły się błyski. — Wiem, dlaczego pan tak zrobił... ponieważ czeka pan na nadejście pieniędzy dla lorda Ronalda. To bardzo szlachetnie z pana strony. — Ale robię to bezprawnie — oświadczył pan Lawson uśmiechając się. — Czy teraz musimy go powiadomić o wszystkim? — zapytała Tamara. — Niestety tak — odparł pan Lawson. — Dłużej tego ukrywać niepodobna, gdyż w prze­ ciwnym razie naraziłbym na szwank moją opinię uczciwego prawnika.

— To zrozumiałe, że nie może się pan nara­ żać na nieprzyjemności — rzekła. — Był pan i tak bardzo uprzejmy dla nas. Myślę, że mój szwagier nie płacił panu za konsultacje, jakich mu pan udzielał w sprawach majątku, a także zakupu łodzi. — To nieważne — odrzekł pan Lawson. — Jak już pani mówiłem, bardzo ceniłem przyjaźń, jaką mnie darzył pani szwagier, a co do siostry, to trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś poznawszy ją nie był nią oczarowany. — Szkoda, że rodzina Grantów nie może usłyszeć pańskiej opinii — zauważyła Tamara. — Proszę się na mnie nie gniewać, panno Selincourt, lecz chciałbym doradzić, aby w roz­ mowie z księciem Granchesterem nie wracała pani do starych sporów — powiedział. — Niech się pani postara zainteresować go losem sierot i sprawić, żeby przejął nad nimi opiekę. — A jeśli on nie będzie chciał niczego dla nich uczynić? — zapytała Tamara. — Jest to całkiem możliwe, zważywszy że są to dzieci mojej siostry. — Nie wierzę, żeby książę pozwolił, aby osoby noszące nazwisko Grant przymierały głodem — powiedział. — Pomimo afrontów, jakie czynił sta­ ry książę wobec lorda Ronalda, przesyłał mu przez cały czas pieniądze na utrzymanie. — Była to suma, którą zadowalał się jako student^Oksfbrdu —• rzekła Tamara szyderczo.

— Niemniej jednak była to znaczna kwo­ ta — wyjaśnił pan Lawson. — Książę mógł nie dać synowi przysłowiowego złamanego szeląga. — Jeśli pan sądzi, że jestem mu za to wdzię­ czna, to się pan myli! — oświadczyła Tamara twardym głosem. — A co się tyczy obecnego księcia, to z tego, co o nim słyszałam... Wydała nagły okrzyk i zakryła usta rękami. — Co się stało? — zdziwił się pan Lawson. — Coś mi się przypomniało... Zupełnie wy­ leciało mi to z głowy... Nie mogę zabrać dzieci do księcia Granchestera, a jeśli one tam pojadą, to beze mnie! — A to czemu? — zapytał pan Lawson. — Ponieważ on jest bohaterem mojej ostat­ niej książki! — Książę Granchester? Tamara uniosła dłonie do czoła, jakby to jej miało pomóc w myśleniu. — Przypomina pan sobie moją pierwszą książkę, która, choć utrzymana w baśniowej konwencji, zawierała jednak akcenty satyrycz­ ne? — Tak, w istocie wydała mi się zabawna i oryginalna — rzekł pan Lawson. — Natomiast książka, która ma się wkrótce ukazać, to powieść o złośliwym, niedobrym i nie lubianym księciu, którym jest w istocie obecny książę Granchester!

— Ale przecież pani go nigdy nie widziała i nic pani o nim nie wie! — Ronald wiele mi o nim opowiadał, a ponadto czytałam w gazetach i czasopismach wszystko, co pisano na jego temat. — Spojrzała na pana Lawsona nieco skonsternowana, a po­ tem mówiła dalej: — Kiedy przyjeżdżali do nas przyjaciele Ronalda z czasów studiów w Oks­ fordzie, wspominali często o starym księciu i wszystkie ich opowieści zapadły mi głęboko w pamięć. — Więc pani sądzi, że książę mógłby w tej książce rozpoznać siebie? — zapytał pan Law- son. — W takim razie pani powieść byłaby paszkwilem. — Nie sądzę, żeby książę uznał, iż jego portret jest prawdziwy — odezwała się Tama­ ra. — Mam powody przypuszczać, że nigdy jej nie przeczyta, jednak... Przerwała, a po chwili odezwał się pan Law- son: — Po czym można właściwie poznać, że jego książęca mość jest osobą sportretowaną w pani powieści? — Książka nosi tytuł Zły książę, a jej bohater jest łajdakiem unieszczęśliwiającym wszystkich dokoła. Jego powozy i karety są pomalowane na czarne i żółte barwy, a jego służba nosi czarno- -żółte liberie.

— A są to barwy rodziny Grantów — ode­ zwał się pan Lawson. — No właśnie! — zawołała Tamara. — Są tam jeszcze inne rzeczy o nim i o zamku, które znam z opowiadań Ronalda. Oczywiście, wiele zdarzeń wymyśliłam sama, jak na przykład wy­ ścig, w którym bohater rozmyślnie powstrzymu­ je faworyta, bo stawia pieniądze na innego konia ze swojej stajni, który naturalnie wygrywa. Pan Lawson przyłożył dłoń do czoła. — Dlaczego przed wysłaniem rękopisu do wydawcy nie dała mi pani tej książki do prze­ czytania? Może pani narazić się na oskarżenie o oszczerstwo. Za to płaci się ogromne sumy odszkodowania. Tamara uśmiechnęła się. — To ostatnie nie uda się. Nie mam pienię­ dzy, więc nic nie zapłacę. — Ale mogą panią wtrącić do więzienia. — Będę się zatem bronić, powiem, że każde słowo w tej książce jest najczystszą prawdą. Pan Lawson spochmurniał. — Ależ do tego nie może dojść! Niech pani siada, panno Selincourt, i natychmiast napisze do wydawcy, że wycofuje pani swoją powieść! — Miałabym wycofać moją powieść?! — zawołała. — Nigdy, przenigdy! — Ale pani musi to zrobić! — nalegał pan Lawson. — To jest dla pani jedyne wyjście. —

Zauważył upór w jej twarzy i odezwał się spo­ kojnie: — Powinna pani pomyśleć o dzieciach. Wiedząc, jaki jest książę, jak mogłaby je pani tak po prostu posłać do zamku Granchester? Jestem przekonany, że będą się źle czuły bez pani. Zapadła długa cisza, w końcu Tamara ska­ pitulowała. — Ma pan rację. Napiszę ten list. — Ja go przygotuję — odezwał się pan Law- son — jutro również wyślę list do księcia infor­ mujący go o śmierci brata jak i o tym, że na początku przyszłego tygodnia może się spodzie­ wać przyjazdu dzieci. — Tak wcześnie? — Proszę nie zapominać o panu Trevenie. — Tak, oczywiście. Tamara znów wstała i podeszła do okna. — Zastanawiam się — powiedziała — czy jeśli już muszę być razem z dziećmi, bo Yalide jest zbyt mała, żeby się obejść beze mnie, nie powinnam ukryć, że jestem siostrą Mariki. Pan Lawson pomyślał chwilę. — Mnie też to przychodziło do głowy — powiedział. — Może byłoby lepiej, gdyby pani przedstawiła się jako... — ...guwernantka — wtrąciła Tamara. — Do­ stawałabym wynagrodzenie za pracę i nie byłabym od niego zależna.

Pan Lawson patrząc, jak promienie słoneczne wydobywają z jej ciemnorudych włosów złoci­ ste błyski, pomyślał, że dziewczyna nie przypo­ mina zupełnie zwykłej guwernantki zatrudnianej ncy małych dzieciach, jednak nie wyraził na glos swoich myśli. — Jakie przybierze pani nazwisko? — zapy­ tał. — A czy to takie ważne? — zdziwiła się. — To musi być coś takiego, żeby dzieci łatwo zapamiętały. — Może panna Wynne? — Doskonale. Powiem im o tym w domu. — Lecz nie będzie pani prowadziła walki z księciem — ostrzegł pan Lawson. — Bardzo istotną rzeczą jest, żeby książę polubił dzieci. Jest on człowiekiem bogatym i wpływowym i jeśli dzieci mu się spodobają, zrobi dla nich wszystko. — A mnie się zdaje, że on umieści nas w piwnicy i będzie trzymał o chlebie i wodzie, dopóki nie pomrzemy — oświadczyła Tamara dramatycznym tonem. Pan Lawson uśmiechnął się. — Wydaje mi się, że gdyby rzecz taka wy­ szła na jaw, wywołałoby to ogromny skandal, a z tego, co wiem o księciu, wnoszę, że niena­ widzi on skandali. — Rzeczywiście — zgodziła się Tamara. —

Przecież jego ojciec uważał, że takim właśnie towarzyskim skandalem było małżeństwo Ronal­ da z aktorką. W tonie jej głosu brzmiała gorycz, więc pan Lawson rzekł szybko: — Błagam panią, proszę zapomnieć o prze­ szłości. Dzieci, jako osoby blisko spokrewnio­ ne z księciem, będą miały wszystko, czego za­ pragną, a ponadto wszelkie zadatki na szczęśli­ wą przyszłość. — Ponieważ Tamara nie odzy­ wała się, dodał po chwili: — Może to śmiesz­ ne, że mówimy o tym teraz, kiedy Kadine ma zaledwie dziesięć lat, lecz proszę pamiętać, że już za siedem lat będzie uroczą debiutantką w wielkim świecie. Otworzą się przed nią i przed jej siostrą — jako bratanicami księcia Granchestera — drzwi wszystkich najznakomit­ szych domów. Tamara spojrzała na niego ze zdumieniem, a potem, wykazując charakterystyczną dla siebie zmianę nastroju, rzekła: — Ma pan świętą rację! Oczywiście muszę pomyśleć o losie dziewcząt. Obydwie wyrosną na bardzo urodziwe panny i dobrze by było, gdyby mogły sobie wybrać właściwych kandy­ datów na mężów, którzy nie tylko byliby bogaci, ale których mogłyby pokochać. Wzruszenie pojawiło się w jej ciemnych oczach i pan Lawson pomyślał, że zanim Kadine

i Yalide dorosną, ich ciocia już będzie zamężna lub będzie miała wielu starających się o jej rękę. — Proszę zaczekać parę minut, panno Selin- court — powiedział wstając od biurka. — Przy­ gotuję list do wydawcy, a także list do księcia, informujący o pani przybyciu. — Dobrze, zaczekam — powiedziała Ta­ mara. Pan Lawson uśmiechnął się do niej i wszedł do biura, w którym kilku urzędników siedziało przy wysokich pulpitach zapełniając pilnie księgi i dokumenty. Firma Lawson, Cresey i Houghton miała największe powodzenie w mieście. Tamara wstała z krzesła i znów podeszła do okna. W jej głowie wciąż kotłowały się wyda­ rzenia dzisiejszego ranka sprawiając, że nie mogła myśleć jasno. Najboleśniejszy był fakt, że musiała wycofać z druku swoją nową powieść. Wiązała z jej wydaniem nadzieję uzyskania wyż­ szego honorarium, niż za pierwszą książkę, która wprawdzie miała niewielką objętość, lecz wy­ dawcy przesłali jej niezwykle pochlebne recen­ zje. Pomyślała, że powieść mogłaby znaleźć czy­ telników wśród obdarzonych dobrym smakiem kręgów towarzyskich, którym swoją sławę za­ wdzięcza Walter Scott, a sukces finansowy lord Byron. Sądziła, że mieszanina wątków skandali- zujących i romansowych trafi do gustu wielu

odbiorców. Mieszkając w Kornwalii nie miała wprawdzie okazji zetknąć się z wielkim świa­ tem, lecz jej wyobraźnię rozpaliły opowieści o okrutnym księciu Granchesterze, który idąc za przykładem ojca, odrzucił swego brata. Tamara uwielbiała swojego szwagra i ilekroć umoczyła pióro w atramencie, na papierze poja­ wiały się skandaliczne informacje o łajdaku, któ­ rym był niewątpliwie bohater książki. Zdawało jej się, że tym sposobem może zemścić się na księciu Granchesterze za jego brak serca. Roz­ myślnie nie pokazała manuskryptu lordowi Ro­ naldowi przed wysłaniem go do wydawców. Był on człowiekiem łagodnym o miłym charakterze i Tamara obawiała się, że mógłby zaprotestować przeciwko tak nieprzychylnemu sportretowaniu brata, choć w zasadzie nie miał powodów, żeby bronić członków własnej rodziny, traktujących go niczym pariasa i wyrzutka. Lord Ronald, choć się z nich wyśmiewał, był wobec rodziny lojalny. — Nie mogę tego pojąć — mówiła do niej Marika — że rodzina Ronalda nie chce go znać. Jest taki miły, taki sympatyczny. Na pewno nikt nie jest w stanie go zastąpić. — Ale oni są uparci, autokratyczni i wynio­ śli — tłumaczyła jej Tamara, lecz Marika śmiała się tylko. — Wcale mi nie żal, że nie chcą mnie

znać — mówiła. — Przykro mi tylko, że Ronald nie może żyć na takiej stopie, do jakiej przy­ wykł, nie może mieć wspaniałego domu, świet­ nych koni, eleganckich ubrań i nie stać go na udział w wyścigach w Ascot czy Newmarket. — Nigdy nie widziałam człowieka robiącego wrażenie bardziej szczęśliwego niż Ronald — odrzekła Tamara. — Jemu nie zależy na tym, jakie nosi stroje. Wiem, że z radością przygląda się wyścigom dzieci, i nie sądzę, żeby obserwo­ wanie w Newmarket dżokeja, który wygrał w jego barwach, sprawiło mu większą przyje­ mność. Siostra ucałowała ją. — Zawsze mnie pocieszasz, Tamaro — rzek­ ła. — Czasem wyrzucam sobie, że pozbawiłam Ronalda tak wielu rzeczy, lecz jeśli o mnie chodzi, to wydaje mi się, że mając go to jakbym niebo trzymała w ramionach. Przyglądając się siostrze i szwagrowi Tamara wiedziała, że pan Lawson miał rację mówiąc, że nie ma na świecie ludzi szczęśliwszych od tego małżeństwa. Kiedy patrzyli na siebie, w ich oczach pojawiał się nieziemski wyraz. Gdy Ro­ nalda nie było przez parę godzin, Marika nie mogła sobie znaleźć miejsca, a gdy wracał, rzu­ cała mu się na szyję i całowała czule. Ich poca­ łunki były równie namiętne jak w czasach, gdy się poznali. Lecz obojga już nie było wśród

f żywych. Zostały tylko dzieci i poza nią nie było nikogo, kto mógłby je kochać i opiekować się nimi. „Pan Lawson miał rację — pomyślała. — Książę powinien sądzić, że jestem guwernantką, a ponieważ nie będzie mu się chciało szukać kogoś innego, pozostawi mnie na tym stanowi­ sku." Pan Lawson wrócił do pokoju. — Oto list do wydawcy — powiedział. — Poprosiłem, żeby odesłano rękopis do mojej kancelarii. Tutaj będzie bezpieczny. Nie powinna go pani zabierać do zamku księcia. Tamara podeszła do biurka i pan Lawson widząc wyraz jej twarzy dodał: — Bardzo mi przykro. Wiem, że ta książka kosztowała panią wiele pracy, ale jest to jedyna rozsądna rzecz, jaką pani może teraz zrobić. — Tamara wzięła pióro do ręki, a pan Lawson odezwał się: — Napisze pani jeszcze inną książ­ kę. Może też o zamku Granchester, a może na­ wet o jego właścicielu! Lecz coś optymistyczne­ go i pozytywnego! — Pan mnie pociesza — powiedziała Tama­ ra i roześmiała się. Podpisała list i odstawiła pióro na podstawkę. — Spróbuję zapomnieć o tej książce — rzekła — lecz dla każdego autora napisana książka jest niczym dziecko. Nie mogę się po-

wstrzymać od opłakiwania mojego martwo uro­ dzonego dzieciątka. — Takich uwag nie powinna pani robić na zamku Granchester — powiedział ze śmie­ chem — bo to by przeraziło starsze pokolenie Grantów. — Będę powstrzymywała zarówno mój ję­ zyk, jak i pióro — obiecała — a mój następny rękopis prześlę panu do przeczytania, zanim skieruję go do wydawcy. Wszelkie oszczerstwa czy pomówienia będzie pan mógł wykreślić. — Trzymam panią za słowo — uśmiechnął się pan Lawson. — Nie chcę dopuścić do sytuacji, w której musiałbym bronić panią przed sądem. — A ja nie chcę znaleźć się w więzieniu dla niewypłacalnych dłużników — odparła. — Dziś wyślę ten list do wydawcy, a także drugi do księcia — rzekł pan Lawson. — Przy­ jadę do pani pojutrze, żeby dopomóc przy pako­ waniu. Do tego czasu uda mi się przygotować wszystkie dokumenty dla pani. — To bardzo miło z pana strony. — Wyciąg­ nęła ręce ku niemu. — Dziękuję za przyjaźń okazaną mnie i dzieciom. — Jest pani bardzo dzielna — powiedział pan Lawson ściskając jej dłonie. — Szkoda, że nie znalazłem dla pani innego rozwiązania, lecz któż może wiedzieć, co przyszłość przyniesie. Może się wszystko obróci na dobre.

— Jeśli tylko dzieci zyskają na tym, to mi wystarczy — rzekła. — Co do mnie, wyobra­ żam sobie, jakie czeka mnie przyjęcie na zamku Granchester. Wracała do domu na starym służącym im przez wiele lat koniu. Czując na twarzy podmuch wiatru wiejącego od morza myślała, jak bardzo będzie tęsknić za Kornwalią. Kiedy po śmierci ojca przyjechała tu, żeby zamieszkać u siostry, dzika przyroda tej krainy wydała jej się tak piękna i niezwykła, że wcale jej nie było żal zatłoczonych i hałaśliwych ulic Oksfordu. Miała piętnaście lat, kiedy na atak serca zmarł jej ojciec Conrad Selincourt. Opiekowała się nim przez kilka ostatnich lat, kiedy owdowiał, i była jakby starsza i bardziej dojrzała niż dziewczęta w jej wieku. Była też od nich o wiele bardziej wykształcona. Mieszkając w Oksfordzie i będąc córką profesora, miała okazję poznać wielu ludzi równie błyskotliwych i inteligentnych, jak jej ojciec. Miała też okazję odwiedzać wspaniałe biblioteki, gdy tylko nauczyła się czytać. Po ojcu córki odziedziczyły inteligencję, a po matce urodę. Marika zawdzięczała swój udział w zespole operowym nie tylko swemu głosowi, lecz także swojej urodzie. To dzięki nauczycie­ lowi z Oksfordu dostała tę pracę, a także hono­ rarium przewyższające sumy, jakie mogła uzy­ skać amatorka bez scenicznego doświadczenia.