zuza36

  • Dokumenty322
  • Odsłony388 898
  • Obserwuję219
  • Rozmiar dokumentów383.1 MB
  • Ilość pobrań233 613

Wynajęty narzeczony - Hart Jessica

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :465.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Wynajęty narzeczony - Hart Jessica.pdf

zuza36 EBooki J Hart
Użytkownik zuza36 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

JJJJeeeessssssssiiiiccccaaaa HHHHaaaarrrrtttt WWWWyyyynnnnaaaajjjjęęęęttttyyyy nnnnaaaarrrrzzzznnnncccczzzzoooonnnnyyyy

ROZDZIAŁ PIERWSZY Na myśl o prześladującym go od samego rana pechu Alistair Brown głośno westchnął. Jego dzień zaczął się jeszcze przed świtem wezwaniem do cię kiego porodu. Pojechał natychmiast, ale niestety nie uratował cielęcia. Potem było ju tylko gorzej - ądląca osa, kopiący koń, drapiący królik, a po powrocie do domu bardzo irytująca wiadomość od byłej ony - Shelley zapowiedziała swój przyjazd. Alistair niechętnym okiem spojrzał na pacjenta, Nie przepadał za rozpieszczonymi psami w fantazyjnych obro ach. A ściślej mówiąc, nie lubił kontaktów z neurotycznymi właścicielkami takich zwierząt. Chocia ... Hm... ta kobieta wcale nie wyglądała na neurasteniczkę. Wysoka, szczupła, o gęstych ciemnych włosach i ostrych rysach, ubrana była z wielkomiejską elegancją - jedwabna bluzka, spodnie z miękkiego zamszu, pantofle z długim szpicem. Jej modny strój zdecydowanie raził w prowincjonalnej lecznicy dla zwierząt. Tego typu kobiety rzadko miewają psy, a jeszcze rzadziej zakładają swoim pupilom ró owe obro e ozdobione szkiełkami imitującymi brylanty. Ale Alistair ju niczemu się nie dziwił. W trakcie wieloletniej praktyki przekonał się, e ludzie bywają nieprzewidywalni i naprawdę trudno cokolwiek wywnioskować z ich wyglądu. Ponownie skupił uwagę na pacjencie, który nerwowo zerkał na niego spod kudłatej grzywki. Pies wabił się Tallulah. Co za pretensjonalne imię, irytował się Alistair w duchu. - Właściwie nic mu nie jest - rzekł chłodno. - Ruch na świe ym powietrzu prędko uleczy drobne dolegliwości. Pies musi więcej spacerować, pani... Zerknął na ekran monitora, by przypomnieć sobie nazwisko. Kobieta gniewnie zmarszczyła brwi. Zawsze irytowali ją ludzie obcią eni kiepską pamięcią do nazwisk. - Morgan Steele - podpowiedziała lodowatym tonem. Ale widocznie weterynarz nie słyszał o niej, bo wyraz jego szarych oczu nie uległ zmianie. Nie

wiedziała, czy powinna czuć się zadowolona, czy ura ona. W pewnych kręgach jej nazwisko było dobrze znane, a niedawno lokalna gazeta przeprowadziła z nią wywiad. Ale czego się spodziewać po prowincjonalnym weterynarzu, pomyślała. On pewnie prenumeruje wyłącznie fachowe czasopisma. Spodziewała się, e przyjmie ją uprzejmy człowiek, taki, jakich widywała w telewizji, ale ten osobnik bynajmniej nie był miły. W dodatku miał nieokreśloną twarz, którą przed zupełną przeciętnością ratowały jedynie przenikliwe szare oczy i ładne, choć surowe usta. - A więc, pani Steele - kontynuował oschle - Tallulah jest stanowczo za gruby. Morgan achnęła się. Alistair delikatnie otworzył psu pysk, obejrzał zęby i powtórnie przesunął dłonie po pękatym ciele zwierzęcia. - Dopuszczenie do takiej nadwagi graniczy z okrucieństwem - rzekł ostro. - Człowiek, który nie umie odpowiednio traktować zwierząt, nie powinien fundować sobie psa. Morgan zje yła się. Ju dawno nikt nie ośmielił się mówić do niej takim tonem. - To ulubieniec mojej matki - powiedziała zimno. - Posądzenie nawet o cień okrucieństwa oburzyłoby ją. Była bardzo przywiązana do Tallulaha. - Widocznie nie na tyle, eby wyprowadzać go na spacery. - Mama chorowała przez ostatnie dwa lata... Sama ledwo chodziła... - Zaskoczyło ją, e się usprawiedliwia. -Tallulah był jej wiernym towarzyszem. Mama zmarła kilka miesięcy temu. Zabrałam psa po pogrzebie. - Ale pani ma zdrowe nogi, prawda? - padło retoryczne pytanie i Alistair obrzucił wymownym spojrzeniem zgrabne długie nogi w spiczastych butach. Wyjął psu termometr, ku widocznej uldze pacjenta, i zerknął na Morgan. - Powinna pani wyprowadzać go na długie spacery - ciągnął. - Chyba to dla pani oczywiste, e tłuściochowi potrzeba ruchu.

- Tallulah nie lubi spacerów, szczególnie kiedy pada -oświadczyła Morgan. - Nie cierpi mokrych łap, bo nie jest wiejskim kundlem. - Co widać gołym okiem. Te słowa zostały wypowiedziane z tak wyraźną ironią, e Morgan zaczerwieniła się. Weterynarz obrzucił ją taksującym spojrzeniem. - Właścicielka te nie ma nic wspólnego z wsią, prawda? No có . - Nieprawda! - zawołała, dziwnie dotknięta szyderstwem malującym się w szarych oczach. - Tak się składa, e zamierzam osiąść w Ingleton na stałe. O ile mi wiadomo, nie ma przepisu, który nakazywałby noszenie kaloszy i skafandrów. - Có , to prawda, ale ze względu na klimat skafander i kalosze byłyby praktyczniejsze ni pani strój. Morgan zacisnęła zęby i policzyła do dziesięciu. Potrafiła stawić czoło niecierpliwym inwestorom lub wrogo nastawionym dziennikarzom, więc nie dopuści, by prowincjonalny weterynarz doprowadził ją do szewskiej pasji. - Przykro mi, e mój strój nie zyskał pańskiej aprobaty -wycedziła zimno. - Ale nie przyszłam tutaj po poradę w zakresie mody. Od paru dni Tallulah sapie i charczy. Widocznie coś mu dolega. Niech pan daruje sobie krytykę mojej osoby, a zajmie się psem. Liczę na rzetelną diagnozę. Zazwyczaj, gdy przemawiała takim tonem, większość rozmówców dr ała ze strachu, ale ten weterynarz ani drgnął. Spokojnie patrzył ponad psem, który stał z podwiniętym ogonem i nerwowo dygotał. - Ju go zbadałem i zdiagnozowałem - oświadczył równie zimno. - Proszę zasięgnąć opinii innego lekarza. Wolna droga. Ale lojalnie uprzedzam, ka dy uczciwy weterynarz powie to samo. Pani pupilek ma skandaliczną nadwagę i musi przejść na ścisłą dietę. - Na ścisłą dietę? - powtórzyła Morgan głucho. Miała ochotę zatkać psu uszy. Matka często podsuwała ulubieńcowi ró ne smakołyki, a na podwieczorek zawsze dostawał lukrowany piernik.

- Zapiszę specjalną suchą karmę - ciągnął Alistair. -Proszę codziennie dawać mu wyłącznie to oraz du o wody do picia. Morgan zmartwiła się. - Tallulah tego nie zniesie, nie tknie... - Jak porządnie zgłodnieje, na pewno zje - orzekł bez współczucia weterynarz i lekko pogłaskał psa. - Naprawdę nic ci nie jest, grubasie - powiedział. - Tylko masz okropną nadwagę. Popatrzył na Morgan, a ona pod wpływem jego przenikliwego wzroku poczuła niemądre trzepotanie serca. - Proszę ściśle stosować przepisaną dietę. adnych przysmaków! I dobrze byłoby wyprowadzać psa przynajmniej na jeden solidny spacer dziennie, wtedy prędzej schudnie. adne tam spacerki dziesięć metrów w tę i z powrotem - dodał, jakby czytał w jej myślach. - I radzę przygotować się na błoto. Serce Morgan biło jakoś nierówno; to radośnie podskakiwało do góry, to niebezpiecznie opadało w dół. Bardzo dziwne! - Porządny spacer zajmuje około godziny. - To du o - mruknęła. - Naprawdę nie wygospodaruje pani sześćdziesięciu minut w ciągu dnia? - spytał wyraźnie zniecierpliwiony Alistair. - Zakładam, e ma pani trochę uczuć dla tego tłuściocha, bo w przeciwnym razie nie zgłosiłaby się pani do mnie. Morgan popatrzyła na dygocącego Tallulaha. Nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi i często krytykowała matkę, e traktuje psa jak dziecko. - Czuję się odpowiedzialna za to stworzenie, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, e bardzo je lubię. Obiecałam mamie, e zaopiekuję się jej pieszczoszkiem i dotrzymuję słowa. - Więc niech będzie pani rozsądnie odpowiedzialna -podchwycił Alistair. - Gdyby odpowiednio go traktować, byłby wcale zgrabny. - Chłodne szare oczy prześliznęły się po eleganckiej sylwetce Morgan, zarejestrowały delikatny

makija i pomalowane paznokcie. - Proszę poświęcić Tallulahowi jedną dziesiątą czasu, jaki poświęca pani sobie, i przyjść za miesiąc. Ciekaw jestem, czy nadal będzie pani nosić niewygodne pantofle. Morgan po egnała się oschle, tłumiąc złość. Ten wiejski weterynarz obraził ją, a w dodatku za ów wątpliwy przywilej musiała słono zapłacić. Nie ma to jak wiejska sielanka! Wprawdzie w Londynie nigdy nie zdarzyło się jej odwiedzić lecznicy dla zwierząt, była jednak przekonana, e tamtejsi lekarze są czarujący. W przeciwieństwie do Alistaira Browna, który chyba z wyró nieniem ukończył kurs opryskliwości. Wsadziła Tallulaha do samochodu i głośno zatrzasnęła drzwi. - Poka emy temu panu, na co nas stać. Jeszcze zobaczy! - prychnęła. - Za miesiąc przyjdziemy się pokazać. Ty będziesz szczupły i wawy, więc złośliwiec cię nie pozna, a ja zało ę takie buty, jak mi się spodoba. Nie mogła darować weterynarzowi posądzenia o brak odpowiedzialności. Jak on śmiał! Zawsze była za kogoś odpowiedzialna i miała ju tego po dziurki w nosie. Ciągle kimś się opiekowała - matką, siostrą, znajomymi, pracownikami, a od niedawna tym psem. I teraz, kiedy dla odmiany mogłaby zająć się sobą, prowincjonalny krytykant śmie jej zarzucać nieodpowiedzialność. Włóczenie się z psem po okolicy wcale jej się nie uśmiechało. Nie miała ochoty moknąć, męczyć się, brudzić,a jeszcze mniej głodzić psa i słuchać ałosnego skowyczenia. Lecz skoro według miejscowej wyroczni inne postępowanie byłoby nieodpowiedzialne, zastosuje się do tych zaleceń. Siostra często jej radziła, by mniej się denerwowała i nie przejmowała tyloma sprawami. - Uspokój się - mawiała. - Cały kłopot z tobą wynika z twojego przekonania, e tylko ty potrafisz coś zdziałać, załatwić. Przestań tak się zapalać, pozwól innym samodzielnie rozwiązywać problemy.

Po śmierci matki Minty radziła oddać Tallulaha do schroniska, ale Morgan nie posłuchała. - Pies stanie się dla ciebie substytutem dziecka - przepowiadała Minty. - Skończysz jako stara panna. Zaczniesz nosić męskie kapelusze i wielkie buciory i chętniej będziesz rozmawiać z psami ni z ludźmi. Pilnuj się! Wiesz, co ci grozi? -Nie. - Zaczniesz nazywać siebie mamusią Tallulaha. - Jesteś niesprawiedliwa - broniła się Morgan. - Często prosiłam mamę, eby traktowała psa jak zwierzę, a nie jak dziecko. Jestem twarda i mało prawdopodobne, ebym nagle zaczęła roztkliwiać się nad nim. - Kto wie, jak się zmienisz, kiedy przeprowadzisz się na wieś - odparła Minty. - Zresztą wcale nie jesteś taka twarda. Gdybyś była bez serca, znalazłabyś dla Tallulaha jakieś schronisko albo byś go uśpiła. - Nigdy tego nie zrobię - krzyknęła zgorszona Morgan. - Obiecałam mamie, e zaopiekuję się jej pupilkiem. - No widzisz? Najlepszy dowód, e nie jesteś twarda. - Wiesz co? Weź Tallulaha do siebie - rzuciła gniewnie. - Nie mogę. Moje dzieci są alergikami. - W takim razie ja muszę go zatrzymać, prawda? Zawsze tak jakoś wychodziło, e wszystko spadało na barki Morgan. Zerknęła na osowiałego Tallulaha. Wizyta u weterynarza nie była dla niego miła. Krytyczne uwagi, mierzenie temperatury i obmacywanie twardymi dłońmi to adna przyjemność. Chocia ... Na wspomnienie tych rąk Morgan doszła do wniosku, e obmacywanie chyba nie sprawiło psu większej przykrości. Ale krytyka i mierzenie temperatury na pewno. Minty twierdziła, e trzeba wszystkich zostawić w spokoju, niech ka dy sam sobie radzi. Ale jak zostawić rozpieszczonego psa bez opieki? Morgan znów spojrzała na grubasa.

- Zamierzasz przejść na ścisłą dietę i codziennie ganiać po polach? Będziesz to robić? Tallulah przekrzywił łeb i nadstawił uszu. Morgan wzdrygnęła się. No proszę, ju zaczynała rozmawiać z psem! Widocznie Minty ma rację. Jeszcze trochę, a sprawi sobie tweedowy kostium, okropny kapelusz i solidne buciory. Czy by naprawdę czekał ją los starej panny? Wsłuchała się w szum silnika, co zawsze sprawiało jej przyjemność. Podobał się jej opływowy kształt du ego samochodu i skórzane obicia foteli. Zgryźliwy weterynarz na pewno powiedziałby, e na wsi taki wóz jest niepraktyczny, ale Morgan nie zamierzała rezygnować z luksusu. Mo e spuści z tonu i sprawi sobie kalosze, ale nigdy nie kupi mniejszego auta. Zmieni tryb ycia tylko w rozsądnych granicach. Odchudzenie psa to pierwsze zadanie. Trzeba zrobić z Tallulaha wiejskie zwierzę. Trudne, ale Morgan lubiła wyłącznie trudne zadania. Najpierw jasno określała cel, a potem zawsze go osiągała. Na tym polegała tajemnica jej sukcesów. A teraz, po zakończeniu generalnego remontu w Ingleton Hall, nie miała adnego konkretnego celu. A mo e przenosząc się do hrabstwa Yorkshire, popełniła błąd? Jeszcze niedawno ten pomysł wydawał się jej genialny. Matka umarła, Paul odszedł... Odpowiedni moment na zmianę trybu ycia i otoczenia. Miała absolutnie dość Londynu, nieprzekraczalnych terminów, napięcia, obłędnego tempa. Po wielu latach spędzonych w kieracie rozległe przestrzenie i prostota wiejskiego ycia miały dla niej nieodparty urok. Morgan pragnęła robić wyłącznie to, na co zawsze brakowało jej czasu. Będzie codziennie gotować, du o czytać, pracować w ogrodzie. A przede wszystkim wtopi się w lokalną społeczność. Tylko czy warto? Jeśli owa społeczność składa się z ludzi pokroju Alistaira Browna, to członkostwo zapowiada się niezbyt przyjemnie. Miała

jednak cichą nadzieję, e inni mieszkańcy Ingleton będą przyjaźniej nastawieni. Akurat dziś yczliwy uśmiech albo miłe słowo dobrze by jej zrobiły. Rozwiałyby depresyjny nastrój. Wjechała na drogę prowadzącą do Ingleton Hall. Auto sunęło gładko i cicho pod rozło ystymi lipami. Broniąc się przed falą przygnębienia, Morgan zaczęła mówić na głos: - Mogło być gorzej. Mam du o szczęścia. Mam piękny dworek i fantastyczny samochód. Jak zawsze, kiedy myślała o nowym domu, jej nastrój się poprawił. Siedziba Ingleton Hall od dawna była opuszczona i stopniowo popadała w ruinę. W dodatku kilka lat temu z niewyjaśnionych przyczyn wybuchł tu po ar. Dach się zapadł, a pokoje poczerniały od sadzy. Usunięcie szkód było bardzo kosztowne, więc dworek długo stał pusty. Przed rokiem Morgan przeje d ała tędy przypadkowo. Zobaczyła ruinę z daleka, obejrzała z bliska i... postanowiła doprowadzić Ingleton Hall do dawnej świetności. Nagle z zamyślenia wyrwał ją widok dwóch małych rowerzystek z trudem pedałujących pod górę. Niewiele brakowało, a by je potrąciła. Zmarszczyła brwi, zahamowała i otworzyła okno. Zaczerwienione i zasapane dziewczynki miały po jakieś dziesięć, najdalej jedenaście lat i były bliźniaczkami. - Zgubiłyście się? - spytała Morgan. Rowerzystki patrzyły na nią z jawną ciekawością. - Nie. Jedziemy do Ingleton Hall, bo chcemy poznać panią Morgan Steele - odparła jedna z nich. - Czy to pani? - Tak. Nazywam się Steele. - Na fotografii wygląda pani inaczej - stwierdziła druga. Wyraźnie rozczarowana pogrzebała w koszyku i wyciągnęła kawałek gazety. Morgan domyśliła się, e to wycinek z „The Askerby and District Gazette".

Dziewczynka uwa nie obejrzała fotografię i przeniosła wzrok na kobietę za kierownicą. - Tak, to ona - powiedziała do siostry. - Ju wiecie, kim jestem, więc teraz wy się przedstawcie - zaproponowała. - Ja mam na imię Polly, a ona Phoebe - powiedziała jedna z dziewczynek. - Jesteśmy bliźniaczkami - dorzuciła zbędne wyjaśnienie. -Widzę. Były bardzo podobne, ale jednak niezupełnie jak dwie krople wody. Miały jasne, krótko obcięte włosy, bystre niebieskie oczy i nosiły okulary. Wyglądają jak małe mądrale, pomyślała Morgan. - Mieszkacie w Ingleton? - Tak - odparła Phoebe. - Chciałyśmy panią zapytać, czy mo emy przeprowadzić z panią wywiad. Zaskoczona Morgan wyłączyła silnik. - Wywiad? - powtórzyła. - Do szkolnej gazetki - wyjaśniła Polly. - Hm, to bardzo ciekawe... miłe... Ale dlaczego akurat ze mną? - Bo przeczytałyśmy artykuł o pani - odparła Phoebe. - I dowiedziałyśmy się, e pani jest sławna. -I bogata. - Dlatego chciałybyśmy napisać o pani. Patrzyły na nią wzrokiem pełnym nadziei. - Moje ycie nie jest ciekawe - uprzedziła Morgan. - Nie robię nic fascynującego, nie znam sławnych ludzi. Dziewczynkom trochę zrzedły miny. - W artykule piszą, e pani ma pływalnię... i wszystko. Dziewczynkom najwyraźniej to imponowało. Morgan wzruszyła się. Dzieci jej londyńskich znajomych były bardzo zblazowane. Mo e mogłaby im zaimponować

prywatnym samolotem odrzutowym, ewentualnie przyjaźnią z aktorami występującymi w popularnych serialach. - Rzeczywiście mam basen. Chcecie zobaczyć? - Tak - odparły bliźniaczki chórem. - A zgodzi się pani na wywiad? - dorzuciła Phoebe. Morgan prędko zorientowała się, e Phoebe jest bardzo rzeczową osóbką. Spodobało się jej, e dziewczynka upewnia się, czy osiągnie zamierzony cel. Zresztą obie bliźniaczki miały upór wymalowany na twarzy. Na pewno zawsze stawiają na swoim. Hm... wywiad do gazetki szkolnej z pewnością nie zaszkodzi, a mo e nawet pomóc. Morgan szukała przecie sposobu, by włączyć się w ycie lokalnej społeczności. No to właśnie nadarzała się okazja. Mo e jacyś rodzice przeczytają artykuł dziewczynek i zechcą poznać nową mieszkankę? A mo e gazetka wpadnie w ręce zgryźliwemu weterynarzowi, a on po ałuje, e był taki nieuprzejmy? Kto wie? - Dobrze. Zgadzam się. Zaproponowała dziewczynkom, e je podwiezie, ale one wolały jechać na rowerach. Morgan cały czas zastanawiała się, czy jej dom zrobi na nich odpowiednio du e wra enie. Sama pokochała Ingleton Hall i pragnęła, by ka dy się nim zachwycał, ale dzieci nie interesują się przecie architekturą. Jak się okazało na miejscu, niepotrzebnie martwiła się o reakcję dziewczynek. Na ich twarzach malował się szczery zachwyt, a ochy i achy wybuchały w odpowiednich momentach. Największe wra enie zrobił oczywiście basen i sala gimnastyczna. Oczy Phoebe rozbłysły te na widok świetnie wyposa onego gabinetu, Polly natomiast bardziej zainteresował ogród. Kiedy wyszły na taras, dziewczynka objęła spojrzeniem ogród kwiatowy, po czym utkwiła wzrok w ciągnących się za nim malowniczych łąkach i szepnęła rozmarzona: - Piękny teren. Powinna pani hodować konie.

- Niestety nie umiem jeździć. - Tatuś mógłby panią nauczyć. Morgan mruknęła coś niezobowiązującego, bo wolała nie przyznawać się, e panicznie boi się du ych zwierząt, takich jak konie i krowy. Zgryźliwy weterynarz zapewne powiedziałby, e w takim razie nie ma czego szukać na wsi. Wywiad został przeprowadzony w kuchni. Młodociane dziennikarki popijały sok owocowy, a pani domu mocną herbatę. Okazało się, e mimo ogólnego zachwytu właścicielka Ingleton Hall sprawiła jednak dziewczynkom drobny zawód. - Myślałyśmy, e ma pani słu bę - wyznała rozczarowana Polly. - A przynajmniej kucharkę. - Och, to byłaby rozrzutność. Wystarczy mi jedna osoba do pomocy w ogrodzie i druga, która raz w tygodniu posprząta dom. - Wiemy. To pani Bolton - powiedziała Phoebe. - Czasami pilnuje nas wieczorem. Opowiadała nam, jak pięknie jest teraz w Ingleton Hall. Dlatego chciałyśmy tu przyjść. -I jak wam się podoba? - Och, bardzo, bardzo - gorąco zapewniła Phoebe. -Chciałybyśmy mieszkać w takim domu. Prawda, Polly? Siostra entuzjastycznie skinęła głową i dodała: - Ale tu po nocach chodzą duchy. - Jakie duchy? - Phoebe pogardliwie wydęła wargi. -Odwróciła się do Morgan. - Duchy nie istnieją, prawda? - Ja osobiście nie wierzę - przyznała się Morgan. Jedynym duchem z przeszłości, jaki ją dręczył, był Paul, ale bliźniaczkom nie o takie strachy chodziło. - Ja bym się bała sama tu mieszkać - wyznała Polly. -Czy pani nie jest smutno?

Strzał w dziesiątkę! Tylko e dziewczynki z pewnością nie zrozumiałyby opowieści o wielkiej pustce po odejściu Paula, o dotkliwym bólu i okropnym poczuciu samotności, więc Morgan odrzekła lekkim tonem: - Tallulah dotrzymuje mi towarzystwa. On mnie obroni przed ka dym duchem. Bliźniaczki popatrzyły na psa ze źle skrywanym niesmakiem. - Jest okropnie gruby. - Wiem. - Morgan westchnęła. - Musi być na diecie. Nie dawajcie mu ani okruszka. Zakaz był zbędny, bo dziewczynki pozostały nieczułe na wszelkie zabiegi tłuściocha. Tallulah próbował wszystkiego: patrzył tęsknym wzrokiem, siadał na zadzie, opierał przednie łapy na krzesłach, skomlił, wzdychał. Bliźniaczki pozostały niewzruszone. - Tatuś zaraz zrobiłby z nim porządek - oświadczyła Polly. - Jest bardzo wymagający i stanowczy. - Wobec was te ? - Jeszcze jak! Dziewczynki jednocześnie skinęły głowami, ale nie sprawiały wra enia zastraszonych dzieci. - Mo emy zacząć wywiad? - Tak. Przed przyjazdem ustaliły, e Phoebe będzie zadawać pytania, a Polly zapisywać odpowiedzi. Phoebe chrząknęła, zrobiła wa ną minę i wygładziła kartkę z pytaniami. - Ile pani ma lat? Choć Morgan spodziewała się niemal wszystkiego, to pytanie trochę ją zaskoczyło. W końcu wzruszyła ramionami. To przecie bez znaczenia, wywiad

w szkolnej gazetce nie zostanie zauwa ony przez stołeczne dzienniki i przejdzie bez echa. Poza tym to nie takie znowu straszne mieć czterdzieści lat. Prawie czterdzieści. - Mam trzydzieści dziewięć lat - odpowiedziała. Dziewczynki spojrzały na siebie wymownie. - Nasz tatuś te - poinformowała Polly. - Kiedy ma pani urodziny? - Ja zadaję pytania, nie ty - skarciła ją ostro siostra i powtórzyła: - Kiedy ma pani urodziny? - Trzeciego września - posłusznie odparła Morgan. Polly zapisała odpowiedź, a Phoebe zerknęła na listę. - Chciałaby pani wyjść za mą ? Pytania stawały się coraz bardziej dociekliwe, ale wrodzona uprzejmość nie pozwalała Morgan uchylać się od odpowiedzi. - Skąd wiesz, e nie jestem mę atką? - spytała Morgan, by zyskać na czasie. Bliźniaczki zmieszały się. - Przeczytałyśmy w „Gazette", e jest pani samotną kobietą. - Nie nale y wierzyć wszystkiemu, co piszą w gazetach. - Pani Bolton mówiła, e pani nie ma mę a - przypomniało się Polly. Morgan ju zamierzała odpowiedzieć, e zaledwie dwukrotnie rozmawiała z panią Bolton, wobec czego ta dama nie mo e być wiarygodnym źródłem informacji w tej materii, ale w ugryzła się w język. W porę przypomniała sobie, jak to było, kiedy ju raz minęła się z prawdą... no, po prostu skłamała na temat swojego stanu cywilnego. W czasie szkolnego zjazdu popełniła okropne głupstwo. Wymyśliła narzeczonego wyłącznie po to, by zgasić uśmiech politowania na twarzy nielubianej kole anki. Gdyby Bethany głębiej drą yła, dokopałaby się do prawdy i szydło wyszłoby z worka. Morgan okazałaby się ałośnie smutną,

sfrustrowaną starą panną, która z braku prawdziwego mę czyzny opowiada bajki o nieistniejącym narzeczonym. Na szczęście Bethany nie zdą yła zadać więcej pytań. - Nie jestem mę atką - przyznała się pokornie. Bliźniaczki odetchnęły z ulgą. - „Nie jestem mę atką" - napisała Polly i podkreśliła słowo „nie". - Dlaczego? - zapytała Phoebe. Morgan westchnęła. Gdyby znała odpowiedź, ycie z pewnością byłoby łatwiejsze. Według Minty onieśmielała ludzi i to była główna przyczyna jej niepowodzeń w yciu osobistym. Ona sama uwa ała, e je eli spotykani mę czyźni są słabeuszami, których onieśmiela, to nie warto nimi się interesować. Paula nie onieśmielała, ale on po prostu nie chciał się z nią o enić. - Jakoś tak się zło yło - odpowiedziała. - Nigdy nie byłam w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie z odpowiednim mę czyzną. - Mo e tutaj kogoś pani znajdzie - podsunęła Phoebe. Morgan uśmiechnęła się. - A nie jestem za stara do mał eństwa? - Trzydzieści dziewięć lat to du o, ale czasami bardzo starzy ludzie biorą ślub. Nasza pani wyszła za mą rok temu, a miała czterdzieści siedem lat. Dziewczynki oczywiście nie wyobra ały sobie, e do yją tak podeszłego wieku. - Hm, więc mo e i dla mnie jest jeszcze iskierka nadziei - rzekła Morgan. Polly szturchnęła siostrę, eby zadała kolejne pytanie. Phoebe zerknęła na kartkę. - A jakiego mę a chciałaby pani mieć? Morgan natychmiast pomyślała o Paulu i posmutniała. Czas przestać o nim myśleć. Nie warto się zadręczać. Piękny romans się skończył. Znów jest sama, tak jak prawie przez całe swoje dorosłe ycie.

- Niech się zastanowię. - Uśmiechnęła się, bo nie chciała, by dziewczynki zauwa yły jej smutek. - Powinien być delikatny, serdeczny, lojalny... To musi być człowiek, z którym mogłabym o wszystkim szczerze porozmawiać, w którego towarzystwie dobrze bym się czuła. Jednym słowem przyjaciel. Czy ądam za wiele? - zastanowiła się w duchu. Najwyraźniej tak. - A jak powinien wyglądać? - spytała lekko zniecierpliwiona Phoebe. - Musi być przystojny? Paul był szalenie przystojny. Morgan a trudno było uwierzyć, e taki mę czyzna szczerze się nią zainteresował. To było zbyt piękne, eby mogło być prawdziwe. No i miała rację. - Dobry charakter... miłe usposobienie jest wa niejsze od wyglądu zewnętrznego. - „Wygląd jest niewa ny" - zapisała Polly. - Czy wyszłaby pani za mę czyznę z dziećmi? - kontynuowała Phoebe. Morgan przez dłu szą chwilę milczała. Młode dziennikarki zadawały bardziej osobiste pytania ni profesjonalni urnaliści, skoro jednak zgodziła się na ten wywiad, musi dotrwać do końca. - Mało wiem o dzieciach - przyznała się. - Ale chyba nie miałabym nic przeciwko pasierbom czy pasierbicom. - To dobrze - ucieszyła się Phoebe. Bliźniaczki popatrzyły na nią rozpromienione. - Na tym mo emy skończyć. - To wszystko? - zdziwiła się Morgan. - Więcej informacji nie potrzebujecie? - Czy pani... jak się pani mieszka w naszej wsi? - spytała Polly, jakby doznała olśnienia.

- Jestem tu zaledwie od tygodnia, jeszcze nikogo nie znam. Mam nadzieję, e będzie mi dobrze. Zacznę od zwiedzania okolicy. Muszę znaleźć odpowiednie miejsca do spacerów z Tallulahem. - Poka emy pani ró ne ście ki - ochoczo zaproponowała Phoebe. - Znamy tu ka dy zakątek. - Jesteście bardzo miłe, ale... - Morgan zawahała się. -Rodzice z reguły nie są zachwyceni, kiedy ich dzieci wałęsają się z obcymi osobami. Najpierw zapytajcie rodziców, czy wam pozwolą. - To niech pani przyjdzie do nas na podwieczorek -podsunęła Polly. - Wtedy ju nie będzie pani obcą osobą. Morgan uśmiechnęła się mimo woli. - Byłoby mi miło, ale musicie zapytać mamusię. - Mama jest w Hiszpanii. Mieszkamy tylko z tatą. Czy by to był powód tych osobistych pytań? Czy by dziewczynki zabawiały się w swatki? Nie, to niemo liwe. Morgan speszyła się. Chyba nie widzą w niej ewentualnej macochy? Nie wyobra ała sobie siebie w roli ony rozwodnika i matki dwóch podlotków. Teoretycznie nie miała nic przeciwko pasierbom, ale perspektywa mał eństwa z mę czyzną obarczonym dziećmi była mało pociągająca. Bliźniaczki zapraszały ją z takim entuzjazmem, e nie miała serca im odmówić. W końcu jeśli spotkanie z ich ojcem oka e się niewypałem, znajdzie powód, eby prędko się po egnać. - Niech pani przyjdzie do nas w sobotę. Proszę - nalegała Phoebe. - Tatuś się cieszy, kiedy zapraszamy przyjaciół. Morgan natychmiast zapomniała o swoich obawach. Wzruszyło ją, e dziewczynki zaliczyły ją do grona, przyjaciół. Mo e ich ojciec te potraktuje ją jak dobrą znajomą. Zapewne nie wszyscy mieszkańcy tych okolic są równie antypatyczni jak Alistair Brown.

- Dziękuję. Przyjmuję zaproszenie, ale pod warunkiem, e wasz tatuś naprawdę nie będzie miał obiekcji. ROZDZIAŁ DRUGI Morgan patrzyła za dziewczynkami, a znikły jej z pola widzenia, po czym wróciła do pustego domu, ze smutkiem kiwając głową. Bez zwykłej przyjemności obeszła piękne pokoje, odrestaurowane tak du ym nakładem czasu i pieniędzy. Po raz pierwszy niezmącona cisza nie działała na nią kojąco. Pani uroczego dworku była niespokojna, przybita, a jednocześnie gryzło ją sumienie, e tak się czuje, chocia bilans wychodził jej na plus. Du o w yciu osiągnęła. Cię ko pracując, stworzyła firmę, która z czasem stała się znaną, wielokrotnie nagradzaną spółką. Niedawno sprzedała ją za wprost zawrotną sumę i ju nigdy w yciu nie musi pracować, jeśli taką będzie miała fantazję. Zapewniła sobie finansowe bezpieczeństwo, którego tak jej brakowało w dzieciństwie. Nigdy nie zapomni, jak męczyła się jej matka, samotnie wychowując dwie córki. Tak, osiągnęła cel, jej marzenie się spełniło. Nie przewidziała tylko jednego - dokuczliwej pustki. Tak naprawdę nie miała nic, do czego warto by było dą yć. Rozmawiała na ten temat z siostrą. - Taki kryzys to nic dziwnego. Właśnie przekroczyłaś smugę cienia, masz za sobą połowę ycia - podsumowała Minty. - Klasyka. Doszłaś do punktu, w którym trzeba się zatrzymać, zrobić bilans z całego ycia. - Nie zauwa yłam, ebyś ty robiła jakiś bilans - rzuciła Morgan z ironią. - A przecie te zbli asz się do czterdziestki. - Ale ja jestem matką. Kobieta samotnie wychowująca trójkę dzieci nie ma czasu na myślenie o sobie i rozdzieranie szat - spokojnie zareagowała Minty. - Zresztą ja prze yłam podobny kryzys, kiedy Rick odszedł w siną dal. Ju wtedy musiałam zrewidować swoje poglądy, dokonać pewnych przewartościowań. Tobie los tego oszczędził. Dopiero teraz musisz zastanowić się nad tym, czego jeszcze oczekujesz od ycia.

- Przecie mam to, czego chciałam. Osiągnęłam wszystko. Minty niedowierzająco uniosła brwi. - Naprawdę mam wszystko - upierała się Morgan. -Chciałam zrobić karierę zawodową i du e pieniądze. Udało mi się jedno i drugie. - Och, pieniądze. - Minty lekcewa ąco machnęła ręką. - A przyjaźń, miłość, pełnia uczuć? Morgan smutno westchnęła. - W tej dziedzinie przegrałam z kretesem. - Przesada. Wiesz, na czym polega twój kłopot? -No? - Bardzo źle reagujesz na niepowodzenia. Cokolwiek robiłaś, zawsze wszystko ci się udawało. Za du o sukcesów. Nigdy nie byłaś nieprzytomnie zakochana, prawda? Dla ciebie romans to cel, który trzeba osiągnąć. Jak w interesach. A osobiste związki między ludźmi funkcjonują na innej zasadzie. Nie mo na traktować miłości, jakby to był plan inwestycyjny, który w dodatku sama sporządziłaś i wykonujesz. - Ciekawe, skąd się bierze twoja głęboka mądrość? - sarkastycznie zapytała Morgan. Minty nie dała się sprowokować i kontynuowała: - W miłości zawsze są dwie strony, a ty uwa asz, e jesteś jedyną, która wszystko załatwi, zapnie na ostatni guzik. Zakasujesz rękawy, energicznie bierzesz się do dzieła i rozwiązujesz problemy, zanim druga strona pomyśli, co mo e zrobić. Z uczuciami nie wolno tak postępować. Trzeba nauczyć się cierpliwie czekać na rozwój wypadków. - Postępowałam tak z Paulem i co mi z tego przyszło? - Paul nie jest jedynym mę czyzną na świecie. Jeszcze paru by się dla ciebie znalazło, ale musisz przejawić więcej inicjatywy, rozejrzeć się. A gdy ju spotkasz właściwego człowieka, nie traktuj ewentualnego romansu, jakby to było zadanie, które musi zostać wykonane sprawnie, w terminie. Nie spinaj się, tylko się ciesz, e jesteś zakochana.

Morgan często wspominała tę rozmowę. Łatwo radzić, by rozejrzała się za odpowiednim mę czyzną. Niby gdzie i jak ma go szukać? Zmieniła tryb ycia, przeniosła się na wieś, a jedyny mę czyzna, jakiego tu poznała, to pozbawiony wdzięku, niesympatyczny i gburowaty weterynarz. Mo e nawet jest przystojny, ale z pewnością nie jest typem faceta, który wzbudziłby w niej namiętne uczucia. Morgan poszła spać przygnębiona, ale rano obudziła się w dobrym nastroju. Pokój był zalany słońcem, więc natychmiast poczuła przypływ energii. - Kobieto, bierz się w garść i do roboty - zarządziła. Nigdy nie miała dobrego zdania o ludziach, którzy wpadają w depresję i w efekcie staczają się po równi pochyłej. Sama zawsze błyskawicznie rozwiązywała problemy, więc nie widziała powodu, by teraz miało być inaczej. Włączyła ekspres do kawy. - Jaki jest mój główny kłopot? - zapytała samą siebie. Odpowiedź była prosta. Czuła się samotna, wyobcowana, niezdolna do przyjaźni i miłości. Jaka jest na to rada? Udany romans. Jak to osiągnąć? Wystarczy opracować szczegółowy plan. Mo e zamieścić ogłoszenie matrymonialne w lokalnym dzienniku? Tylko co napisać? Atrakcyjna, energiczna milionerka poszukuje... Potrzebny mę czyzny do zwalczenia poczucia przegranej... Słabeusze (oraz weterynarze) odpadają... Nie, nie tędy droga. Lepiej zacząć bywać, nawiązać znajomości, szczególnie z mę czyznami. Trzeba te trochę się zmienić, zachowywać się nieśmiało i łagodnie, by nie odstraszać płci brzydkiej. Skoro inne kobiety potrafią tak postępować, to nie mo e być zbyt trudne. Pierwszym krokiem prowadzącym do osiągnięcia nowego celu jest wyruszenie w świat i spotykanie ludzi. Morgan przyjęła ju dwa zaproszenia.

Jedno na zebranie zarządu miejscowej szkoły podstawowej, drugie na podwieczorek z bliźniaczkami i ich ojcem. Widocznie ojciec dziewczynek jest niezbyt ciekawym mę czyzną, skoro ona zostawiła go i wyjechała a do Hiszpanii. A mo e on ma samotnego brata, przyjaciela, kolegę... No dobrze, te spotkania odbędą się za kilka dni, a tymczasem nale y zająć się drugą sprawą, czyli odchudzeniem psa. Ciekawe, jaki efekt przyniosą obowiązkowe długie spacery i dieta. Wieczorem grubas kręcił nosem na dietetyczne jedzenie, ale Morgan pozostała nieugięta. Nie podda się za adne skarby. Poniewa nie miała kaloszy, wło yła solidne sznurowane buty, najpraktyczniejsze z bogatej kolekcji, narzuciła kaszmirowy płaszcz i wyprowadziła Tallulaha na spacer. Tymczasem poranne słońce znikło za chmurami i zrobiło się ponuro. Wprawdzie według kalendarza była ju wiosna, ale widocznie miała trudności z dotarciem do tego hrabstwa. Tallulah nic sobie nie robił z krytycznej opinii weterynarza i wcale nie zamierzał się wysilać. Trzeba było go ciągnąć na smyczy, często przysiadał albo przystawał i coś obwąchiwał. Po przejściu sporego odcinka mokrej drogi Morgan miała buty oblepione błotem, a eleganckie i drogie spodnie ochlapane po kolana. Zatrzymała się na skraju pola, które według jej oceny przylegało do wąskiej dró ki kończącej się przy Ingleton Hall. Zniecierpliwiona człapaniem Tallulaha spuściła go ze smyczy i wolnym krokiem ruszyła przez pole w kierunku, gdzie według niej powinna być ście ka. Na środku pola odwróciła się, by zawołać Tallulaha, ale słowa zamarły jej na ustach. Ze szczytu wzgórza w stronę nic nie przeczuwającego psa, który wsadził nos w kępę trawy i zapewne obwąchiwał krowi placek, pędziło stado krów. - Tallulah! - krzyknęła Morgan.

Zwierzę zignorowało wołanie i dalej wąchało ciekawy obiekt. Tymczasem krowy były coraz bli ej. - Tallulah! Do nogi! - krzyknęła Morgan głośniej, a cicho dodała: - Co za głupek. Nieświadomy gro ącego niebezpieczeństwa za późno zorientuje się, e krowy pędzą w jego stronę. Nie zdą y uciec. Wprawdzie Morgan nie przepadała za grubasem, ale nie yczyła mu tak tragicznego końca. Rzuciła się na ratunek, chocia ze strachu serce uciekło jej w pięty. Stado było niebezpiecznie blisko, a ona śmiertelnie przera ona. W duchu przeklinała decyzję o przeprowadzce na wieś. Co prawda Londyn ma du o minusów, ale przynajmniej w czasie porannego spaceru człowiekowi nie grozi stratowanie przez rozjuszone bestie. Morgan miała wątpliwości, czy dobiegnie do Tallulaha przed krowami. A jeśli nawet będzie pierwsza, co potem? Zerknęła przez ramię i kątem oka dostrzegła dwóch mę czyzn niedbale opartych o bramę. - Ratunku! - zawołała. Ale mę czyźni albo byli głusi, albo nie zdawali sobie sprawy z zagro enia. Nie miała wyjścia. Trzeba ratować psa. Schwyciła go i podniosła. Tallulah zaskomlił. Krowy przystanęły w odległości dwóch metrów. Robiły bokami, a z ich nozdrzy unosiła się para. Były olbrzymie i przera ające. - Zawracajcie - rozkazała Morgan, trzęsąc się ze strachu. Machnęła ręką. - Precz stąd! Zwierzęta pozostały niewzruszone. - I co teraz? - szepnęła zbielałymi wargami Morgan. Tallulaha był cię ki, ale bała się postawić go na ziemi. Szła powolutku, by gwałtownymi ruchami nie niepokoić krów. Niestety, stado ruszyło za nią. Przyspieszyła kroku. Stado wcią podą ało za nią. W końcu

strach okazał się silniejszy. Morgan wzięła nogi za pas i pognała w stronę bramy. - Ratunku! - zawołała znowu. Tym razem mę czyźni usłyszeli krzyk. Powoli zamknęli bramę i jeszcze wolniej ruszyli w stronę rozpędzonego stada. Krowy zatrzymały się, ale wcią gniewnie porykiwały i biły kopytami. - Dziękuję, bardzo dziękuję - wysapała Morgan, nie zatrzymując się. Ledwo ywa pognała dalej, w stronę drogi. Z rozpędu wpadła w straszne błoto. Brnęła po kostki w czarnej mazi, z trudem utrzymując równowagę. Nagle pośliznęła się. Na szczęście miała na tyle przytomności umysłu, by puścić psa i wyciągnąć ręce, dzięki czemu nie wylądowała twarzą w błocie. Jednak ju po chwili ręce rozjechały się i... Le ała w kleistej brei, zastanawiając się, gdzie się podziała jej zdolność przewidywania biegu wydarzeń. Z trudem uniosła się na rękach, przyklękła i... usłyszała gromki śmiech! Jakaś silna dłoń schwyciła ją, podniosła i postawiła na nogi. Morgan wypluła błoto i obejrzała się na swego wybawcę. Alistair Brown we własnej osobie! - Mówiłem o wyprowadzaniu psa na długie spacery, a nie o biegach przełajowych - powiedział, nie kryjąc rozbawienia. Morgan zauwa yła, e szeroki uśmiech wpłynął dodatnio na wygląd surowego weterynarza. Jak urzeczona wpatrywała się w olśniewająco białe zęby i kurze łapki w kącikach oczu. Antypatyczny typ przeistoczył się w niebezpiecznie atrakcyjnego mę czyznę. Co do jej wyglądu... hm... był jeden ogromny plus: pod warstwą czarnej mazi nie było widać, e właścicielka Ingleton Hall jest czerwona z wysiłku i ze wstydu. Tymczasem drugi mę czyzna odpędził krowy i podszedł do nich, wierzchem dłoni ocierając załzawione oczy.

- Przepraszam panią, ale dawno nie oglądałem tak zabawnego widowiska. Człowiek zawsze powinien nosić przy sobie aparat. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. Alistair przedstawił Morgan mę czyznę. - Derek Iverson. Przystanęliśmy na chwilę rozmowy, kiedy zobaczyliśmy, jak pani biegnie z psem pod pachą. Nie liczyliśmy na darmową rozrywkę. - Szalenie ciekawy widok. - Derek Iverson znowu się zaśmiał. - Pędziła pani jak strzała. Morgan najchętniej zapadłaby się pod ziemię albo rozpłynęła w powietrzu. Niestety, jedno i drugie było niemo liwe. Brudną ręką otarła brudne usta, co jedynie pogorszyło sytuację. Wobec tego wywinęła rękaw, znalazła względnie czysty kawałek i wytarła usta. - Cieszy mnie, e panów rozbawiłam - rzekła rozgoryczona. Wyszła z domu czysta i elegancka. W świetnie skrojonych spodniach i kaszmirowym płaszczu mogłaby się podobać. Teraz, zasapana i umorusana jak nieboskie stworzenie, na pewno wyglądała okropnie. W dodatku wcią czuła na sobie rozbawione spojrzenie Alistaira. - Jak się pani czuje? - zainteresował się nieco za późno. - Jak nagi w pokrzywach. Rozejrzała się w poszukiwaniu psa. Tallulah siedział skulony koło bramy i wyglądał jak przysłowiowy zbity pies. - Dobrze, e te bydlęta nie zadeptały nas na śmierć. Przecie to dzikie bestie. - Nauczka na przyszłość, eby nie chodzić po polach. Nie wiedziała pani, e to ryzykowne? - W Londynie nie prowadzą kursów uciekania przed szar ującymi potworami. - Tak, to nie stolica - przytaknął Alistair. - Ale na przyszłość radzę trzymać się drogi. Tak jest bezpieczniej, no i nie niszczy się zasiewów.

Morgan zaperzyła się. - Nie będzie adnego „na przyszłość". Odtąd będę trzymać się asfaltu. - Średnia przyjemność dla psa - rzekł Alistair. - Lepsze to ni dzisiejsza przygoda. Proszę na niego spojrzeć! - Wskazała oblepionego grubą warstwą błota Tallulaha. - Jest przera ony. - Ja te byłbym przera ony, gdybym spokojnie obwąchiwał krowią wizytówkę i nagle ktoś złapał mnie za kark, przydusił pod pachą, a potem cisnął w paskudne błocko. - Kąciki ust Alistaira lekko drgnęły. - Trzeba było go zostawić. Poradziłby sobie, no i miałby świetną gimnastykę. - Na dziś oboje mamy dość gimnastyki - wycedziła Morgan ze złością. Wyprostowała się dumnie i spojrzała na właściciela pola. - Przepraszam, e bez pozwolenia chodziłam po pańskich włościach. - Nie szkodzi. Dzięki pani uśmiałem się, a śmiech to zdrowie. A skoro zawarliśmy ju znajomość, mo e pani do woli wędrować po moich zagonach. - Dziękuję. Morgan przysięgła sobie w duchu, e jej stopa ju nigdy nie postanie na adnym polu. Wyciągnęła z kieszeni smycz i człapiąc niezdarnie, podeszła do psa. - Podwiozę panią - zaproponował Alistair. Miał solidne, sięgające do kolan kalosze, więc swobodnie maszerował po błocie. - To niepotrzebne - wycedziła Morgan przez zaciśnięte zęby. - Radzę skorzystać. Nie ma sensu iść pieszo. Chętnie podrzucę panią do domu. Aby zapobiec dalszej dyskusji wziął ją pod rękę i poprowadził w stronę podniszczonego samochodu. Morgan wcią się boczyła. - Proszę wsiadać. - Otworzył drzwi i popatrzył na Tallulaha. - Chyba nie ma co liczyć, e sam wskoczysz, co?