JANA OLIVER
ŁOWCY DEMONÓW
TOM IV
ZAPOWIEDZIANE
FORETOLD
„Dwa najważniejsze dni w twoim życiu to ten, w którym się urodziłeś, oraz ten, w którym
uświadomiłeś sobie, po co.”
- Mark Twain
ROZDZIAŁ 1
2018 rok,
Atlanta, stan Georgia
- Co mogło pójść nie tak? – wymamrotała pod nosem Riley Blackthorne.
Nie było to pytanie z rodzaju tych, które powinna zadać w trakcie polowania na demony na
jednej ze stacji kolejowych w Atlancie.
Co mogło pójść nie tak?
Dosłownie wszystko.
Ona oraz dwóch pozostałych łowców próbowali wytropić ogniową bestię, demona drugiej
rangi demoniczności, której zadaniem było rozniecanie pożarów. Jak na razie, stwór bawił się
wprost doskonale, ciskając kulami ognia w pociągi na stacji MARTA, podpalając kontenery
oraz doszczętnie spalając jeden z wagonów.
Zazwyczaj Riley oddawała się polowaniom całym swoim sercem.
Jej zmarły ojciec, Paul Blackthorne, uchodził za legendarnego mistrza w ich fachu, zatem
predyspozycje do wykonywania tego zawodu dziewczyna odziedziczyła we krwi. Powinna
zatem ekscytować się wyprawą łowiecką.
Niekoniecznie.
Nie, kiedy musiała współpracować z dwoma facetami, którzy nie chcieli być blisko niej.
Obaj byli lekko po dwudziestce, posiadając blond włosy i cechując się wyjątkową urodą, ale
na tym kończyły się wszystkie podobieństwa.
Ten, który znajdował się u prawego boku Riley, czyli jej niebieskooki eks, nie wydawał się już
tak wrogo nastawiony jak jeszcze kilka dni temu. Szczerze powiedziawszy, Simon Adler nie
próbował już opryskać jej wodą święconą oraz oskarżać o współpracę z Piekłem, a przebywali
już w swojej obecności od dobrych dwudziestu minut.
Walka Simona z rozszalałym demonem skończyła się śmiertelnym obrażeniem chłopaka i
gdyby łowczyni nie zawarła sojuszu z Niebem, Adler bez wątpienia by już nie żył.
Następnie jeden z najbardziej kłamliwych archaniołów Piekła zrobił mu papkę z mózgu,
igrając z jego głęboką, katolicką wiarą. Gdy blondyn dowiedział się w końcu, kto tak
naprawdę pociąga za sznurki oraz poznał prawdę odnośnie układu Riley z Niebem, dosłownie
się załamał. W efekcie powstał jeden zdezorientowany młody mężczyzna, który nie wiedział,
w co wierzyć oraz komu zaufać.
Przynajmniej już się na mnie nie wydzierasz.
Ten akurat przywilej należał do faceta po lewej – Denvera Becka, umięśnionego byłego
żołnierza, wywodzącego się z południowej Georgii, który był partnerem od polowań Paula
Blackthorne'a, nim legendarny łowca nie wyzionął ducha.
Kiedyś Riley uwielbiała pracować z Beckiem. Dziś natomiast chłopak zachowywał się jak
kompletny kretyn.
Den posłał swoim towarzyszom mordercze spojrzenie.
- No i na co czekacie? – warknął. – Sądzicie, że ta przeklęta bestia tak po prostu się pojawi,
żeby się wam przedstawić?
- Zaraz da o sobie znać. One zawsze to robią – odpowiedziała Riley, starając się nie stracić
panowania nad sobą.
Wtedy Beck by wygrał.
- A skąd ta pewność?
- Ponieważ ja tu jestem – odpowiedziała dziewczyna. – Demony nie umieją oprzeć się pokusie
podejmowania kolejnych prób pozbawienia mnie życia.
Podobne stwierdzenie zaowocowało powłóczystym spojrzeniem Simona.
- Hej, to prawda. I wcale nie dlatego, że pracuję dla Piekła, jasne?
Cóż, a przynajmniej nie do końca.
- Przecież nic nie mówiłem – wymamrotał pod nosem Adler.
- Ale pomyślałeś.
- Skończyliście? – zażądał odpowiedzi Beck.
Łowczyni posłała przewodzącemu polowaniu łowcy mordercze spojrzenie, które ten z
rozkoszą odwzajemnił.
Den zachowywał się tak od momentu, kiedy wyrzucił dziewczynę z domu w przypływie
psychicznego masochizmu. Właśnie wtedy, gdy tak bardzo się do siebie zbliżyli, jakiś problem
z przeszłości kazał Beckowi ponownie ją odepchnąć.
Tym razem Blackthorne nie zamierzała siedzieć cicho – nie teraz, kiedy zrozumiała, że kocha
tego chłopaka.
Wychodząc na przód orszaku, Riley z determinacją przeciskała się przez tłum.
Ona i jej przyjaciele pojawili się na stacji MARTA w bardzo dogodnym terminie – za kilka dni
pociągi będą pełne ludzi zmierzających na zawody albo wracających z rozgrywek koszykówki,
a każdy z nich będzie miał na sobie stroje w barwach ulubionej drużyny. Lub, jak to miało
miejsce w przypadku fanów Clemson University, zaopatrzonych w pomarańczowo–czarne,
tygrysie ogony.
Podróżni czekający na następny pociąg popatrzyli na Blackthorne z niekrytą obawą.
Już jej to nie dziwiło, ponieważ w ciągu ostatnich kilku tygodni jej twarz często gościła w
CNN oraz w gazetach. Być może ciekawość ludzi wiązała się też połowicznie z trzymaną w
dłoniach łowczyni niewielką, białą sferą.
- Jesteście łowcami demonów? – zawołał ktoś z tłumu.
- Jasne – odpowiedział Beck.
- Chyba przyszła pora na to, żebym poszedł na autobus – odparł facet, wykręcając się na
piętach i gnając w kierunku wyjścia.
Riley westchnęła.
Może lepiej byłoby ewakuować cała stację, gdyby jednak okazało się to fałszywym alarmem,
Gildia miałaby cholerne kłopoty z Ratuszem.
Podczas gdy Blackthorne kroczyła przed siebie peronem, pociąg akurat się przy nim
zatrzymał i zaczęli z niego wysiadać kolejny pasażerowie. Wśród nich znajdował się również
facet niosący wielką maskotkę Pandy i mający na głowie kask zawodnika footballu.
Czasami lepiej nie znać historii życia niektórych osób.
Cienka strużka białego dymu unosiła się nad jednym z pobliskich kontenerów, co przykuło
uwagę łowczyni. Czy to mógł być demon ogniowy?
Dziewczyna posłała spojrzenie Beckowi, a ten w odpowiedzi wzruszył ramionami.
Łowcy ustawili się po obu stronach pojemnika na śmieci.
- Gotowi? – zapytał Den.
Kiedy pozostali przytaknęli, przewalił kosz na bok.
Wyleciał z niego stos odpadków, wśród których znajdowały się również płonące serwetki.
Najwyraźniej ktoś wrzucił tam niedopałek papierosa i teraz wysłannicy Gildii musieli
sprzątać ten bałagan. Warto również wspomnieć o śmiejących się z nich pasażerach stacji
MARTA.
Riley przeszła nad niewielkim ogniskiem, raz za razem wkopując do środka kontenera
rozsypane wcześniej odpady. Podczas gdy ona w pełni oddała się temu zajęciu, Beck
przeklinał pod nosem, mamrocząc coś o tym, że ta wyprawa to jedno wielkie
nieporozumienie.
Kiedy łowczyni schyliła się po puste opakowanie po pączkach, z zamiarem wrzucenia go do
kosza, coś rozbrzmiało po cichu we wnętrzu jej głowy. To coś miało demoniczne pochodzenie.
Córko Blackthorne'a, zawołał głos.
Riley natychmiast się wyprostowała.
- Demon jest blisko. Przemówił do mnie po nazwisku.
Leżące pod stopami dziewczyny papiery zaszeleściły i za moment wyłonił się spod nich
czerwony piekielny stworek. Liczył sobie coś około ośmiu cali wzrostu. Posiadał szpiczasto
zakończony ogon oraz ostre zęby. W jego prawej dłoni rozbłysł płomień.
- Łowco! – pisnął, celując ogniowym pociskiem prosto w Simona.
Blondyn opadł na ziemię, całując brudny beton. Płonąca żywym ogniem kula przeleciała tuż
ponad jego głową.
- Hej, dupku! – krzyknął Beck, ale bestia kompletnie do zignorowała.
Najwyraźniej postanowiła wykończyć Adlera.
Blackthorne zagrodziła mu drogę, rzucając do góry białą sferę i czekając na opad śniegu.
Zamiast tego rozległ się dźwięk pękającego szkła, a z nieba spadł deszcz, a nie śnieg –
najwidoczniej czary uwięzione w kuli nie zdały egzaminu. Chłodne krople opadły na głowy
łowców, sprawiając, że zdezorientowany demon zaczął wyć.
Rozproszony, stwór wypuścił pocisk w niezaplanowanym przez siebie kierunku. Ogniowa
kula przeleciała wzdłuż peronu niczym płonąca piłeczka do tenisa, mijając drewnianą ławę
oraz dwóch przerażonych gapiów.
Demon czy ogień?
Riley pognała za ognistym pociskiem, obawiając się, że pożar zajmie całą stację, jeśli nie uda
jej się nad tym zapanować. Ponad jej głową kolejna śnieżna sfera rozpadła się na dwie połowy,
wypuszczając z siebie zamieć śnieżną rodem z północnej Dakoty. Opad sprawił, że betonowa
powierzchnia peronu zrobiła się śliska. Blackthorne poślizgnęła się, uderzając o ziemię
kolanem.
Ogniowy pocisk nadal zmierzał w otwartych na oścież drzwi jednego z wagonów.
Do diabła.
Spanikowana, łowczyni ściągnęła z siebie kurtkę, rzucając się wraz z nią na płonącą kulę.
Udało jej się zamknąć pocisk w swoich zakrytych tkaniną dłoniach, a materiał ubrania zaczął
tlić się od trawiącego go gorąca. Płomienie przygasły, wreszcie ostatecznie znikając.
Pomijając cały dramatyzm tej sytuacji, ludzie wciąż przechodzili
obok Riley, jakby nigdy nic.
Jeden z pasażerów potrącił ją w łokieć, a tłum nadal zmierzał niewzruszenie ku swojemu
przeznaczeniu. Jakaś para śmiała się, widząc klęczącą na śniegu łowczynię – z istną szopą na
głowie i tlącą się kurtką. Ktoś zaczął lepić śnieżne kule.
Po tym, jak drzwi pociągu ostatecznie się zatrzasnęły, jakieś małe dziecko przytknęło nos do
szyby pojazdu. Przyglądało się Blackthorne szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna puściła
mu oczko.
Ku jej zaskoczeniu, tuż przed odjazdem pociągu malec jej odmachał.
Może życie nie jest jednak aż tak przerąbane.
Gdy Riley wstała z ziemi, zobaczyła, że Simon trzyma już w rękach pudełko-pułapkę z
siedzącym z nim ogniowym demonem. Oprócz stworka w pojemniku znajdowało się tyle
suchego lodu, żeby powstrzymać bestyjkę od podłożenia ognia, zanim łowcy sprzedają ją
handlarzowi.
Jak można się było spodziewać, piekielny pomiot przeklinał na cały głos.
Szybkie oględziny udowodniły, że peron jest pusty, nie wliczając samotnego kolesia, który z
zaangażowaniem nagrywał telefonem komórkowym każdy ich ruch.
Zapewne, zanim wysłannicy Gildii opuszczą stację, filmik pojawi się w Internecie.
- To było tandetne – poskarżył się Beck, układając ręce na biodrach. W ten sposób
komunikował: „teraz ja mówię, a ty mnie lepiej słuchaj”. – Co się z wami dzieje?
Riley z rozkoszą powiedziałaby mu, co się dzieje, gdyby koleś z komórką nie był tak blisko
nich.
Simon zdobył się na słabe:
- Przepraszam.
Kiedy Den posłał Blackthorne wyczekujące spojrzenie, spodziewając się, że usłyszy od niej
przeprosiny, dziewczyna jedynie pokręciła głową.
Wcisnęła mu w ręce swoją spaloną kurtkę, szepcząc:
- Możesz mi naskoczyć.
***
Kiedy znaleźli się wreszcie na ulicy, z daleka od kolesia z telefonem, Riley wyciągnęła przed
siebie ręce, żeby przyjrzeć się oparzeniom.
Znajdujący się obok niej Simon zaczerpnął urywany oddech.
- Skąd je masz? – zapytał, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
Ups.
Łowczyni całkiem zapomniała o ciemnych inskrypcjach na obu dłoniach.
Na tym etapie swojego życia nie przejmowała się już, że jej koledzy z Gildii wiedzą, co
oznaczały.
Dziewczyna uniosła lewą rękę, wskazując na czarną koronę.
- To znak Nieba. – Zamieniła dłonie. – A ten miecz to symbol Piekła – tłumaczyła. – Tak
wiem, to przerąbane, mieć je oba.
Kiedy na czole Adlera pojawiła się zmarszczka, łowczyni przygotowała się na kolejną porcję
oskarżeń związanych z zostaniem Ulubienicą Miesiąca Według Lucyfera.
Zamiast tego, bruzda na czole blondyna tylko się pogłębiła.
- Czy oni kiedyś dadzą nam wreszcie spokój? – zapytał drżącym od emocji głosem.
- Może kiedyś – skłamała Riley.
***
Riley była naprawdę zdekoncentrowana, gdy kroczyła w stronę swojego samochodu, pragnąc
jak najszybciej uwolnić się od Becka i jego wrogiego usposobienia, zanim wdadzą się w
kłótnię na oczach jej eks.
To by było niemożliwe do opisania poniżenie.
Blackthorne dotarła właśnie do swojego wozu, kiedy ktoś zawołał ją po imieniu.
Gdy łowczyni się odwróciła, okazało się, że w jej stronę zmierzają dwie dziewczyny. Były
mniej więcej w jej wieku. Miały na sobie eleganckie płaszcze, które służyły ochronie przed
typowym dla lutego chłodem. Ich włosy zostały ściągnięte w upięte wysoko na głowie kucyki.
Co bardziej wymowne, dzierżyły w dłoniach po jednym egzemplarzu Biblii, butelkę ze
święconą wodą oraz krzyż.
Nie był to pierwszy raz, gdy ktoś starał się ocalić jej duszę.
Mimo iż Watykan oraz jego myśliwi próbowali zataić to, co wydarzyło się na cmentarzu,
kładąc szczególny nacisk na rywalizację sił Nieba oraz Piekła, obywatele Atlanty domyślali
się, iż wydarzyło się coś bardzo znaczącego. Niektórzy upierali się, że widzieli anioły, co
zapewne było prawdą. Trudno przeoczyć groźbę Armageddonu, zwłaszcza gdy ścierają się ze
sobą świetnie wyposażone Boskie Istoty. Ludzie łączyli to z atakami demonów na Świątynię
oraz targ Terminus i jakimś cudem winili za wszystko Gildię Łowców. Ponieważ twarz Riley co
jakiś czas pojawiała się w wiadomościach, to właśnie ona stała się głównym obiektem
obywatelskiego gniewu.
Ta dwójka należała zapewne do grupy żeńskich egzorcystów, których przybyli do Atlanty
kilka dni temu.
Z tego, co słyszała łowczyni, fanatyczne członkinie tego ugrupowania próbowały zbawiać
świat od demonów przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, myśląc zapewne, że jeden dobry
egzorcyzm wywoła efekt kuli trafiającej w kręgle.
- Współpracujesz z Piekłem, a twoja dusza została skażona – odezwała się uroczyście jedna z
dziewcząt.
Była drobną brunetką.
Dusza Riley i tak znajdowała się już w posiadaniu pewnego Upadłego, o ile Ori (bo tak się
nazywał anioł) nadal żył.
Blackthorne postanowiła o tym nie wspominać.
Kiedy nie odpowiedziała, fanatyczka spróbowała inaczej:
- Przybyłyśmy tu, żeby cię ocalić. Uwolnimy cię od diabelskich
mocy i jeszcze tego wieczoru twoja dusza będzie wolna.
- Posłuchajcie – zaczęła Riley – doceniam to, co robicie, ale schwytałam dziś cztery demony.
Ludzie, którzy pracują dla sił Piekła chyba tego nie robią, nie sądzicie?
Cóż, tak naprawdę mogą, ale...
- Wróg oddala cię od Bożej łaski – odparła dziewczyna, unosząc krzyż.
Wróg Riley znajdował się w Piekle, stając się więźniem Lucyfera, ale te panienki i tak tego nie
kupią.
Nie zazdrościła im pracy, ale nie miała zamiaru dać się przyskrzynić.
- Sorry, muszę już iść – wyjaśniła.
Chłodny strumień wody święconej chlusnął ją chwilę później w twarz, sprawiając, że łowczyni
cała przemokła.
Następnie zbliżono jej do buzi krzyż i wypowiedziano na głos słowa, które brzmiały znajomo.
Na pewno nie była to łacina.
To nie są prawdziwe egzorcystki.
Kiedy Blackthorne wytarła sobie wodę z oczu, ktoś chwycił ją za lewą rękę – tę samą, na której
znajdował się symbol Nieba – i przytknął do niej krzyż. Nic się nie stało.
Łowczyni nie chciała nawet myśleć o tym, do czego by doszło, gdyby spróbowano tego samego
na jej drugiej dłoni.
Riley uwolniła się z uścisku fanatyczki, cofając się od niej o kilka kroków.
- Natychmiast przestańcie!
Dziewczęta sprawiały wrażenie, jakby przeżyły właśnie ogromny zawód. Najwyraźniej sądziły,
że połączenie krzyża i wody święconej wypędzi z niej demona, jak miało to czasami miejsce w
emitowanych późną nocą horrorach.
To bez wątpienia ochotniczki.
- Riley? – zawołał Beck, kiedy wraz z Simonem dołączyli do tej uroczej scenki. – Co tu się
dzieje?
Kiedy jedna z domorosłych egzorcystek próbowała się tłumaczyć, wtrącił się Adler:
- Zostawcie ją w spokoju. Martwcie się zbawieniem własnych dusz.
- Pomagacie siłom Piekła. Wiecie o tym? – krzyknęła jedna z panienek.
- Nie bardziej niż wy – stwierdził Den. – A teraz się stąd wynoście.
Prześladowczynie Blackthorne odeszły, najwyraźniej niesamowicie zawiedzione tym, że nie
udało im się zrealizować swojej wspaniałej misji.
Riley wsiadła do samochodu, ocierając twarz z rozmazanego tuszu do rzęs.
Jeśli sytuacja będzie się powtarzać, będzie musiała zainwestować w wodoodporny kosmetyk.
- Dzięki, chłopcy.
- Przykro mi – odezwał się Simon, zupełnie jakby to on był winien temu atakowi.
- To chyba część naszej pracy. Tak myślę – odpowiedziała dziewczyna.
Nagle komórka Becka się rozdzwoniła, a on sam oddalił się, żeby przyjąć połączenie.
Przysłuchiwał się słowom swojego rozmówcy, a jego oblicze stopniowo pochmurniało.
- Rozumiem. Upewnię się, że dotarła bezpiecznie do domu.
Zanim łowczyni zdążyła zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, Den podał Simonowi kluczyki
od swojej furgonetki.
- Jedź za nami do domu Stewarta, okej?
- Poczekaj. Nie musisz... – zaczęła Riley.
- Owszem, muszę – odpowiedział młody łowca. – Po prostu wsiądź do samochodu i nie waż
się ze mną sprzeczać.
Adler wziął kluczyki, po czym się oddalił.
Też bym tak chciała.
***
To Beck prowadził, ponieważ oczy Riley nadal były mokre i wciąż lekko ją piekły.
- Nic ci nie będzie? – zapytał.
- Nic. Ta chora sytuacja zaczyna mnie porządnie męczyć.
- Sama pchałaś się w centrum wydarzeń.
Kiedy Denver zaczynał skracać wyrazy oraz mówić z południowym akcentem, oznaczało to,
że był porządnie wkurzony.
Blackthorne zaadresowała mu wściekłe spojrzenie.
- Czemu zachowujesz się jak dupek?
- Ja tylko wiozę cię do Stewarta, czyż nie?
Po tych słowach chłopak zamilkł, koncentrując się na tym, co działo się na ulicy.
No i znowu się zaczyna.
Riley doskonale wiedziała, w czym problem, i wcale nie chodziło o nią, a o eks dziewczynę
Dena, patykowatą reportereczkę, oraz skrzętnie ukrywane przez mężczyznę tajemnice jego
przeszłości.
- Jakoś nie wydaje mi się, żeby Justine dała ci spokój – odparowała Blackthorne. – Gdybyś z
nią nie sypiał, nie miałbyś teraz tak przechlapane.
Riley zorientowała się, że popełniła wielki błąd, pozwalając przemówić przez siebie zazdrości.
Beck zareagował praktycznie natychmiastowo, mocno wciskając hamulec, gdy tylko dotarli do
znaku stopu.
Jedynie zapięty na piersiach pas bezpieczeństwa uchronił dziewczynę przed wpadnięciem na
deskę rozdzielczą.
- Jesteś dokładnie taka sama jak ona. Ciągle próbujesz mieszać mi w głowie – syknął, a żyły na
jego karku stały się doskonale widoczne. – Zaczynam żałować dnia, w którym cię poznałem.
To stwierdzenie zabolało Riley, zwłaszcza że ona i Denver tyle razem przeszli.
- Kłamiesz. Powiedz mi, co takiego wie Justine, że aż tak strasznie się jej obawiasz. No dalej,
wyrzuć to z siebie.
- Nie twoja pieprzona sprawa – odpowiedział łowca, wduszając
pedał gazu, praktycznie przelatując przez skrzyżowanie i o mały włos nie wpadając na jadący
powoli pociąg. – Odpuść sobie, jasne?
Riley zagapiła się w okno po stronie pasażera, zdziwiona, że szkło nie zaczęło topnieć pod
wpływem żarliwości jej spojrzenia.
Pewnego dnia dowiem się prawdy.
ROZDZIAŁ 2
Beck zatrzymał się przy podjeździe Stewarta, po czym wystrzelił z samochodu, mimo iż silnik
był nadal na chodzie.
Simon ledwo co zdążył podjechać pod krawężnik, gdy został wyciągnięty z miejsca dla
kierowcy. Chwilę później Den wjechał swoją furgonetką ponownie na ulicę, po czym oddalił
się, nawet nie zerkając w stronę łowczyni.
Prawdziwy mistrz dramatyzmu.
Riley wyłączyła silnik swojego auta, próbując się uspokoić.
Tego typu sceny będą się powtarzać, zanim któreś z nich wreszcie nie pęknie. Jeśli będzie jej
sprzyjać szczęście, Beck zrobi to jako pierwszy.
Dziewczyna popatrzyła w kierunku domu mistrza Stewarta, podczas gdy jej wóz wydawał z
siebie zabawny tykot, związany z chłodzeniem układu zapłonowego.
Nie w każdym z okien wielkiego, wiktoriańskiego budynku paliło się światło, ale tam, gdzie
zapalono lampy, płonął zapraszający blask. Mieszkanie Riley sprawiało wrażenie
niesamowicie wręcz pustego po tym, jak umarł jej tata, zaś dom Stewarta, dla kontrastu,
wydawał się pełen życia. Wyposażony w fantastyczne ornamenty oraz wielopiętrową
wieżyczkę, budynek wyglądał tak, jakby przeniesiono go z Atlanty z dawnych czasów. Miłość
nosiła tu znamię czegoś prawdziwego i szczerego, składając obietnicę, że nic nie grozi jej ze
strony pełnego przemocy świata zewnętrznego.
Póki myśliwi z Watykanu nie zadecydują inaczej, Riley miała pozostać pod opieką mistrza
Stewarta. Dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Starzec był bardzo dobrodusznym
Szkotem, jego dom miał monstrualne rozmiary, a gosposia wspaniale gotowała.
Mistrz był po sześćdziesiątce. Posiadał siwe włosy oraz wszystko widzące, ciemne oczy. Jako
członek Międzynarodowej Gildii Łowców Demonów mieszkał w Atlancie od dziesięciu lat,
posługiwał się wieloma językami oraz odpowiadał za kontakty między lokalnym oddziałem
Gildii, a Watykanem. Za jowialnym uśmieszkiem kryły się sprawnie działający umysł oraz
wrodzone poczucie humoru. Ojciec Riley kształcił się na łowcę pod skrzydłami Stewarta i
zawsze wypowiadał się na jego temat z prawdziwym uczuciem.
Teraz dziewczyna wiedziała już dlaczego.
Po zamknięciu frontowych drzwi i ściągnięciu butów łowczyni położyła na nich swoją spaloną
kurtkę. Naprawdę nie wiedziała, czemu zatrzymała w ogóle tę część garderoby.
- Mała? – zawołał męski głos, mocno zabarwiony szkockim akcentem.
- Już idę – odpowiedziała Riley.
Podobna rutyna weszła im już w krew.
Kiedy dziewczyna wracała wieczorami do domu, spędzała czas ze Stewartem, a dopiero potem
kładła się do łóżka.
Mężczyzna przesiadywał niezmiennie na swoim ulubionym, wyściełanym miękko fotelu,
który ustawiono w pobliżu kominka. Gawędzili o szkole oraz o wszystkim innym. To właśnie
robił Paul Blackthorne każdego dnia po śniadaniu, zanim umarł. Riley niesamowicie za nim
tęskniła. Mimo iż to nie tata zadawał jej teraz pytania i prowadził poprzez tajemnice życia,
dziewczyna uwielbiała spędzane ze Stewartem wieczory.
Tak jak miało to miejsce wcześniej, łowczyni odszukała właściciela
domu, siedzącego w swoim ukochanym krześle z rozłożoną na kolanach szkocką gazetą.
Obok jego łokcia stała karafka z whisky. Na stoliku leżały fajka oraz torba pełna tytoniu.
Mimo iż prawowitym nauczycielem Riley był mistrz Harper, to Szkot wstawił się za nią, gdy
myśliwi aresztowali dziewczynę. Użył swoich kontaktów w Międzynarodowej Gildii Łowców
Demonów, żeby oswobodzić ją z aresztu. Kiedy nagonka na Blackthorne w końcu się
skończyła, zawiązano porozumienie: mistrz Stewart odpowiadał za poczynania łowczyni i
mógł zapłacić życiem, gdyby Riley zboczyła ze ścieżki praworządności.
Dziewczyna umościła się w jednym z wygodnych foteli, stawiając obok stóp swój plecak.
- Dobry wieczór, mała.
- Mistrzu Stewarcie – odpowiedziała Riley uprzejmie – czy istnieje jakiś powód, dla którego
poprosiłeś, żeby Beck odwiózł mnie do domu?
- Tak. Gildia otrzymała dziś pogróżkę dotyczącą czyjejś śmierci.
Gdyby chodziło o członków całej Gildii w Atlancie, Stewart nie powiadomiłby o tym Dena.
- Do była pogróżka przeznaczona dla mnie, prawda?
- Tak.
Co Blackthorne miała na to odpowiedzieć?
Ktoś nienawidził jej tak bardzo, że groził pozbawieniem jej życia.
A wszystko dlatego, że stanęła między armiami Nieba i Piekła, nakłaniając ich wodzów do
rezygnacji z Wielkiej Wojny.
- Niektórzy miejscowi zorientowali się, co jest na rzeczy i nie przestają gadać. Część nadal
uważa, że pomogłaś demonom w ataku na Świątynię. Stałaś się głównym celem tych
wszystkich szykan.
- Nie zamierzam się chować – zaprotestowała Riley. – Muszę pracować, żeby opłacić rachunki.
- Wiem o tym. Odesłaliśmy ten list na policję i mamy nadzieję, że uda im się odkryć, kto za
tym stoi. – Stewart napełnił fajkę tytoniem, niespodziewanie odkładając ją na kolana. – Daj
mi raport z polowania – dodał. – Harper jest na spotkaniu Anonimowych Alkoholików, więc
przekażę mu go, gdy tylko się spotkamy.
Strach na nic by się jej nie zdał, dlatego też Riley podała mistrzowi żądane sprawozdanie.
- Nie poszło nam bez problemów – tłumaczyła – ale złapaliśmy demona ogniowego w
dzielnicy Five Points, przy stacji kolejowej MARTA.
- Jak sobie radził Simon?
- W porządku. Nie przestał się ruszać ani nic w tym stylu.
- A Beck? Czy nadal bawi się w niedźwiedzia z obolałym tyłkiem?
Stewart idealnie opisał Chłopaka z Backwoods.
- Bez dwóch zdań.
- Czy możesz mi opowiedzieć, co takiego między wami zaszło, że dzieciak tak się zachowuje?
Ten facet musi być wizjonerem.
- Skąd pan wie, że chodzi akurat o nas? – zapytała łowczyni, lekko zbita z tropu.
- Jestem dobry w odczytywaniu ludzi. To część przywileju związanego z byciem Wielkim
Mistrzem.
Dziewczyna mogła zlekceważyć to pytanie, ale i tak nieszczególnie
by jej się to opłaciło, ponieważ Stewart i tak wcześniej czy później wyciągnąłby z niej to
wyznanie.
Być może starzec mógł przyjść Riley z pomocą i podpowiedzieć, jak przedrzeć się przez
szczelny mur, jaki zbudował wokół siebie Denver.
- Po tamtej pamiętnej stypie strasznie się pokłóciliśmy. Sądziłam, że wszystko między nami
gra, ponieważ… – na policzkach Blackthorne wykwitły rumieńce – …całowaliśmy się przecież
na cmentarzu.
Ponieważ wisiała nad nimi groźba śmierci, Den zrezygnował z dotychczasowej
wstrzemięźliwości i przyznał się do tego, że nie może żyć bez Riley.
Chcąc to jakby przypieczętować, namiętnie ją pocałował, ruszając świat dziewczyny z posad.
- To ja poradziłem mu, by tego nie zaprzepaścił – wyznał Stewart. – Powiedziałem mu, że
może nie otrzymać kolejnej szansy.
- Och. Więc dlatego to zrobił – odpowiedziała, walcząc z rozlewającą się po jej ciele falą
rozczarowania. – Myślałam, że…
- Dzieciak zdecydował się na ten krok, ponieważ bardzo mu się podobasz, mała. To nie był
pocałunek między przyjaciółmi i świetnie o tym wiesz.
- Taaaak…
To było epickie doświadczenie. Riley nie mogła liczyć na nic lepszego.
Jej gospodarz nadal czekał na wyjaśnienia.
- Następnego ranka po stypie poszłam się z nim zobaczyć. Kiedy dotarłam do jego domu,
tamta lalunia, reporterka, właśnie stamtąd wychodziła. Cokolwiek powiedziała, kompletnie
wyprowadziła go z równowagi. Denver wpadł w furię.
- A więc znowu chodzi o Justine Armando. Czy wiesz może, po co się tam zjawiła?
- Beck mówił, że pisze o nim kolejny artykuł i naprawdę się tym przejął. – Riley pokręciła ze
wstrętem głową. – Nagle Den kazał mi się wynosić. Powiedział, że nie chce mnie więcej
widzieć. Na początku wydawało mi się, że to ja mu w czymś zawiniłam. Potem jednak dodał,
że zasługuję na kogoś lepszego, twierdząc, że przeklęty syn pijaczki, który nie potrafi czytać
ani pi…
Ech, do licha.
Dziewczyna wyjawiła właśnie mistrzowi jeden z największych sekretów Denvera Becka.
Postąpiła paskudnie.
- O, kurczę, wcale pan tego nie słyszał.
- Wiem, że Den kiepsko sobie radzi z pisaniem i czytaniem – stwierdził Stewart. – Twój ojciec
mi o tym mówił.
Łowczyni odetchnęła z ogromną ulgą.
- Beck porządnie by się wściekł, gdyby dowiedział się, że panu o tym powiedziałam. – Po tych
słowach Riley wywróciła oczami. – O ile ma to w ogóle jakieś znaczenie. I tak ciągle się na
mnie wścieka.
- Owszem, i bardzo mnie to niepokoi. Coś jeszcze jest na rzeczy, w przeciwnym wypadku
dzieciak na pewno by się tak względem ciebie nie zachowywał. Nie po tym, jak otworzył się
na ciebie na cmentarzu.
- Może ma to coś wspólnego z jego mamą.
- Jestem pewien, że Denver martwi się jej chorobą, ale musi chodzić o coś więcej. Jest
wojownikiem, który zawsze będzie chronił tych, którzy są mu bliscy. Jeśli idzie o ciebie,
kieruje nim jeszcze większa desperacja, co każe mi podejrzewać, że reporterka zdobyła na
jego temat jakąś informację, która jego zdaniem może wyrządzić ci krzywdę. Która sprawi, że
zmienisz o nim zdanie. Jego instynkt opiekuńczy tak czy siak przejął nad nim kontrolę.
Była to bardzo trafna analiza całej sytuacji.
Sugerowała emocjonalną swobodę, która była ponad możliwości Blackthorne.
- Beck nie powie mi nic na temat swojego życia sprzed przyjazdu do Atlanty. Odnoszę
wrażenie, że się tego wstydzi.
- Paul wyjawił mi kilka tajemnic, ale nawet on nie dowiedział się wszystkiego. – Stewart
podpalił zapalniczką fajkę i kilkakrotnie się zaciągnął. W powietrzu rozniósł się słodki aromat
karmelu oraz cytryny. – Coś jeszcze, mała?
Riley opowiedziała Szkotowi o tym, iż o mały włos nie stała się ofiarą egzorcyzmu w pobliżu
stacji MARTA. Mistrz nie wydawał się zaskoczony.
- Chcę, żebyś na jakiś czas usunęła się z widoku. Stan matki Becka znacząco się pogorszył,
dlatego też dzieciak wyjeżdża jutro rano do swojego rodzinnego miasta. Zarówno ja, jak i
Harper zgodziliśmy się, że powinnaś odwiedzić Sadlersville razem z nim.
Łowczyni pokręciła głową.
- Nie jestem chyba najlepszym wyborem. Beck jest na mnie wściekły, więc tylko wszystko
pogorszę.
- Beck ufa ci bardziej niż jakiejkolwiek innej znanej mi osobie. Mimo iż zachowuje się jak
kompletny dupek, naprawdę mu na tobie zależy. – Stewart na moment przerwał. –
Powiedziałbym nawet, że na swój sposób cię kocha.
Riley wstrzymała oddech. Być może nie stanowiło to jedynie wytworu jej wyobraźni.
- Dzieciak jest teraz strasznie rozchwiany emocjonalnie, a po śmierci matki, sytuacja tylko się
pogorszy. Potrzebuje twojego wsparcia, Riley, nawet jeśli temu zaprzecza.
Dziewczyna wiedziała, że mistrz ma rację.
- Dobrze. W takim razie pojadę.
Na szczęście jej czarna, pogrzebowa sukienka wisiała w szafie na piętrze, a nie została w
mieszkaniu.
Najwyraźniej, żałoba miała się nigdy nie skończyć.
- Niech Bóg cię błogosławi, mała – powiedział Stewart. – Dzięki tobie będę mniej się o niego
martwił. Miej, proszę, oko na to, co dzieje się na dalekim południu. Chcę, żebyś poznała
miejsce, w jakim Beck się wychował, i odkryła, czemu jest ostatnio tak bardzo zaniepokojony.
Teraz jestem szpiegiem.
- Den wpadnie we wściekłość, kiedy powiem mu, że z nim jadę.
- Dlatego to mi pozostawisz mówienie.
***
Materializując się w ciemnej alejce Zagłębia Demonów, anioł zawył w akcie desperacji.
- Nie! – krzyknął Ori, wyrzucając w górę zaciśnięte w pięści
dłonie. – Niech cię szlag, Lucyferze! Czemu to zrobiłeś?
Upadły nie powinien żyć.
Podróżował już ku nicości, jaka czekała upadłe anioły, kiedy wydawały z siebie ostatnie
tchnienie.
Zgodził się na oburzające warunki postawione przez Riley Anorę Blackthorne w kontekście
zdobycia jej duszy tylko dlatego, iż sądził, że w dniu jego śmierci, dziewczyna uwolni się z
nałożonych na nią piekielnych więzów.
Ale mistrz Oriego odmówił mu tej łaski.
Mimo iż Lucyfer nie mógł tworzyć nowego życia, dbał o żywotność tych, którzy znajdowali
się pod jego panowaniem. Dlatego też uzdrowił Oriego, choć ten błagał o śmierć.
Wciąż słyszał…
Umrzesz, kiedy ja tak zadecyduję. Nie wcześniej. Zabijaj moich wrogów. Nawet nie myśl o
tym, żeby ponownie mi się sprzeciwić, ponieważ nie udzielę ci łaski śmierci.
– Jak śmiesz? – zawył Ori, zaciskając dłonie w pięści.
Dobrowolnie poszedł za rewoltą Lucyfera, oddalił się od Światłości oraz pozbawił samego
siebie pełnej miłości atmosfery panującej w Niebie, a teraz traktowano go tak, jakby jego
ofiara nic nie znaczyła.
Kiedy Upadły uniósł powieki, opuścił ręce, upewniając się, że ukrył skrzydła.
Póki co nie otaczali go żadni śmiertelnicy, ale sytuacja ta wkrótce ulegnie zmianie. Ludzie byli
zdecydowanie zbyt ciekawscy. Gdyby anioł natknął się teraz na któregoś z nich – kogoś, kto
postanowiłby się z nim zmierzyć – nie miałby nic przeciwko pozbawienia takiego śmiałka
życia.
Odwróciwszy się za siebie, Ori poszedł przed siebie aleją, nim nie dotarł do jednej z głównych
ulic Atlanty. Otoczyły go rzesze śmiertelników, którzy nie mieli pojęcia o tym, kim był, komu
służył, oraz że jego dusza zatapiała się w coraz gęstszym mroku.
Krocząc przed siebie, anioł minął nekromantę, praktykującego magię, a następnie ulicznego
kaznodzieję, namawiającego obywateli, by pozbyli się mieszających w tym mieście
wysłanników Piekła.
Ori nie miał innego wyboru: musiał usłuchać woli swojego pana, ścigając zbuntowane
demony, które sprzeciwiły się woli Księcia Ciemności.
Upadły nie podejrzewał, że śmierć będzie dla niego lepsza niż panowanie Lucyfera w Piekle.
Chyba pora to zmienić.
ROZDZIAŁ 3
Wiedząc o tym, że Beck wstaje bardzo wcześnie, Riley zwlekła się z łóżka i pobiegła na dół,
żeby zjeść śniadanie już o siódmej rano.
Pani Ayers, gosposia jej gospodarza, natychmiast postanowiła napełnić jej żołądek jak zawsze
przepysznym jedzeniem. Niestety, choć kobieta niesamowicie się starała, Blackthorne nie
cieszyła się posiłkiem tak bardzo, jak powinna.
Była za bardzo zdenerwowana.
Pod wieloma względami Beck strasznie ją przypominał.
Nie lubił, kiedy mówiło mu się, co ma robić, nawet jeśli postępowało się tak w dobrej wierze.
Młody mężczyzna jak nic wpadnie w szał, kiedy Stewart przekaże mu swoje polecenia. Riley
wiedziała, kogo za to obwini – na pewno nie starego mistrza.
Łowczyni próbowała rozproszyć uwagę lekturą porannej gazety.
Główny artykuł został poświęcony Reverendowi Lopezowi, egzorcyście, który deklarował swój
przyjazd do Atlanty oraz pozbycie się raz na zawsze problemu z demonami.
Z tego, co dziewczyna zdążyła się już zorientować, ten facet znał się na rzeczy, a nie należał do
grona szaleńczych fanatyków, którzy kręcili się ostatnio po mieście.
Jeśli Riley będzie mieć szczęście, facet przyjedzie i wyjedzie, kiedy ona będzie w Sadlersville.
Dochodziła ósma rano, gdy Beck się wreszcie pojawił, skarżąc się gosposi Stewarta, iż wcale
nie podoba mu się, że mistrz wymógł na nim rozmowę przed wyjazdem.
Łowczyni przesłuchiwała się, jak jego ciężkie kroki oddalają się w kierunku pomieszczenia z
kominkiem, po czym zaczęła odliczać do dwudziestu.
Doszła dopiero do szesnastu, gdy Denver praktycznie zaczął krzyczeć.
Najwyraźniej, Chłopak z Backwoods otrzymał właśnie informację, iż jego podróż do
Sadlersville nie będzie przebiegała w pojedynkę.
Wybuch wściekłości młodego łowcy dał się słyszeć w całym wielkim domu:
– Jestem bardziej niż pewien, że nie potrzebuję jakiejś małej dziewczynki. Wcale mi nie
pomoże, a tylko ściągnie na nas kłopoty.
Riley instynktownie się skrzywiła.
Pora się zbierać.
Pobiegła na piętro, zabierając z sypialni swą niewielką walizkę, po czym wybiegła na wczesno
poranne słońce.
Beck zamontował na dachu swojej furgonetki kufer, który nie wyglądał wcale na nowy.
Dziewczyna nie miała pojęcia, że Den coś takiego posiadał.
Skrzynia była zamknięta, dlatego też łowczyni postawiła bagaż na ziemi i czekała na nadejście
Denvera.
Chwilę później młody mężczyzna z czerwoną ze wściekłości twarzą wyłonił się z wnętrza
budynku. Przez moment wyglądał tak, jakby zamierzał trzasnąć frontowymi drzwiami, ale
najwyraźniej postanowił się nad tym jeszcze raz namyślić. Zbiegł po schodach, kierując kroki
do swojego Forda.
Przez całą drogę do wozu nie przestawałm atakować Riley morderczymi spojrzeniami.
Nie odzywając się ani słowem, otworzył auto, chwycił maleńką walizkę Blackthorne, po czym
wrzucił ją na pakę, gdzie ta wylądowała z głuchym łoskotem.
Dziewczyna podejrzewała, że z nią zrobiłby dokładnie to samo, gdyby tylko miał taką
możliwość.
Łowczyni wdrapała się do furgonetki i w tym momencie ruszyli z miejsca, paląc gumy.
Den odjechał tak szybko, jakby demony nieustannie deptały mu po piętach. Riley pośpiesznie
zapięła pas bezpieczeństwa, a wtedy chłopak zazgrzytał zębami i dziewczyna poleciała na
oparcie fotela, jako że jej towarzysz podróży mocno wdepnął pedał gazu.
- Człowieku, jesteś wymarzonym celem dla gliniarzy – poskarżyła się.
Chwilę później Beck musiał zwolnić przed znakiem stopu.
Zaadresował jej mordercze spojrzenie, a następnie skręcił w boczną uliczkę, prezentując
nieco więcej oleju w głowie.
- Ile zajmie nam dotarcie do Sadlersville? – zapytała Blackthorne.
Odpowiedziała jej ogłuszająca cisza.
Riley znała ten wybieg, dlatego też nie odczuła tego tak boleśnie jak kiedyś. Denver
prezentował właśnie jeden ze swoich słynnych wybuchów wściekłości i oby minęło mu to
przed powrotem do Atlanty.
Żeby zabić jakoś czas, łowczyni wysłała wiadomość tekstową do swojego przyjaciela, Petera,
opowiadając mu o wyprawie do Sadlersville i pytając, po jakim czasie ona i Beck dotrą na
miejsce.
Pete odpowiedział bardzo szybko, ponieważ siedział najwyraźniej przed swoim komputerem:
Sadlersville: populacja lekko ponad dwa tysiące osób. Położenie: mniej więcej pięć i pół
godziny drogi od Atlanty.
Niestety, najwyraźniej nie cała podróż miała się odbywać po międzystanowej autostradzie.
Jak leci?, napisał przyjaciel Riley.
Beck zachowuje się, jakbym nie istniała.
W pewnym sensie to błogosławieństwo.
Dziewczyna zaśmiała się w reakcji na tę myśl, czym zaskarbiła sobie mordercze spojrzenie
Denvera.
Hej, uważaj na kopce mrówek ognistych, pola bawełny i słodką cebulę.
Peter najwyraźniej znowu surfował w sieci.
Dzięki! Pogadamy później.
Powodzenia. Będzie ci potrzebne.
Gdy znaleźli się wreszcie w Alei Dekalb, która prowadziła na międzystanówkę, Beck zwolnił
kierownicę z morderczego uścisku swojej dłoni.
Zaadresował swojej towarzyszce złowrogie spojrzenie, po czym raz jeszcze zagapił się w
przednią szybę.
- Powiedziałem Stewartowi, że nie chcę, żebyś mi towarzyszyła.
Dopiero co grzebaliśmy twojego ojca i…
Łowczyni celowo nie odpowiedziała na ten zarzut.
Mimo iż Peter powiedział jej już, dokąd jadą, próbowała rozpocząć rozmowę tam, gdzie
wcześniej zaczęła:
- Gdzie jest Sadlersville?
Tym razem młody łowca jej odpowiedział:
- Kilka godzin drogi stąd na południe. Na wschód od Macon. Niedaleko Bagna Okefenokee.
- Co zrobiłeś z Rennie? – zapytała dziewczyna, zastanawiając się, co się działo z królikiem
Becka.
- Oddałem ją pod opiekę sąsiadce. Pani Morton będzie miała na nią oko. – To powiedziawszy,
Den zamilkł, pochłonięty własnymi myślami.
Gdy tylko minęli lotnisko, wjeżdżając na autostradę międzystanową numer 75, Beck podkręcił
tempo jazdy.
Łowczyni zastanawiała się, ile będzie go kosztował dojazd do rodzinnego miasta, zwłaszcza że
benzyna stała teraz po dziewięć dolarów za galon. Cena i tak spadła, jako że przez dłuższy
czas utrzymywała się poziomie dziesięciu dolarów, ale Ford i tak potrzebował sporego
zastrzyku paliwa. Oby zamontowana na dachu pojazdu bateria słoneczna na coś się zdała.
Riley wsunęła do uszu słuchawki, uruchamiając swój zdezelowany odtwarzacz mp3.
Urządzenie przez większą część czasu działało, a jeśli się zacinało, wystarczyło nim
potrząsnąć i ponownie się włączało. Teraz, kiedy dziewczyna uzyskała dostęp do pieniędzy
zgromadzonych na polisie swojego ojca, mogła kupić sobie nowy odtwarzacz, ale w pewnym
sensie uważała takie zachowanie za niestosowne. Traktowała swoją mp3 jak starego
przyjaciela, którego nie wolno odstawić na bok tylko dlatego, że coś mu dolegało.
Gdyby faktycznie tak było, Beck zniknąłby z życia Riley bardzo dawno temu.
Łowczyni raz jeszcze zajrzała do plecaka, żeby upewnić się, że spakowała kopertę z
pieniędzmi.
Wkrótce Blackthorne będzie dysponować własną kartą płatniczą, ponieważ niedawno ona i
Denver otworzyli jej konto bankowe, wykorzystując do tego celu pieniądze z polisy Paula.
W plecaku znajdował się również nowiutki laptop, w którego zakupie pomógł jej Peter. Nie
był może tak wypasiony jak komputer przyjaciela, ale sprawiał wrażenie najlepszego zakupu
za cenę niższą niż trzysta dolarów. Urządzenie wciąż świeciło nowością. Riley nie wiedziała,
jak go używać, mimo iż Pete założył jej konto e-mail. Krok po kroku, życie łowczyni się
zmieniło i część tych zmian wydawała się zmianami na lepsze.
Beck włączył radio i w kabinie furgonetki rozbrzmiały dźwięki jakiegoś utworu country,
ponieważ Denver słuchał wyłącznie takiej muzyki.
Żeby uciec przed przerażającą mieszanką twórczości Taylor Swift oraz Gnarly Scanales, Riley
wyłączyła swój odtwarzacz mp3 i wcisnęła go do plecaka.
Przyszła pora na to, żeby ponownie nakłonić Devera do rozmowy.
- Jak tam będzie? – zapytała.
Ku jej zaskoczeniu, chłopak ściszył radio.
- Niespecjalnie.
- Niespecjalnie jak chmara rozwścieczonych demonów, czy…
Łowca zaadresował jej wrogie spojrzenie.
- Mieszkańcy Sadlersville nie wspominają mnie z sentymentem, dlatego też pomyślą, że ty i
ja…
- Sypiamy razem?
Chłopak skinął głową.
- Więc powiemy im, że to nieprawda.
- Powiedzenie im tego, a przekonanie ich, że to prawda, to dwie różne kwestie.
- Zatrzymamy się w domu twojej mamy?
Den natychmiast potrząsnął głową.
- Nie. Zamieszkamy w motelu. Jest całkiem w porządku. Zawsze zatrzymuję się tam, kiedy
muszę odwiedzić miasto.
Interesujące.
- Masz tam jakiś innych krewnych?
- Nie. Jesteśmy tylko ja i ona.
Młody mężczyzna ponownie pogłośnił radio, tym samym obwieszczając, że rozmowa
dobiegła końca.
Pomijając krótki postój na toaletę oraz tankowanie, Beck w większości milczał.
Wreszcie zjechał z autostrady międzystanowej, wjeżdżając na drogę prowadzącą na południe.
Mimo iż informacje przekazane przez Petera nie wydawały się zbyt zachęcające, Riley odkryła
z zaskoczeniem, że krajobraz tutejszych stron jest o wiele ciekawszy od kopców mrówek oraz
pól bawełny.
Budynki rozlokowane po obu stronach autostrady sprawiały bardzo sympatyczne wrażenie,
mimo iż ginęły pod stosami wszelakiego rodzaju rupieci. Z jakiegoś powodu miejscowi
uważali, iż powinni składować swój dobytek na podwórzu, wliczając w to nie będące na
chodzie samochody, połamane krzesełka ogrodowe, dziecięce zabawki, ogrodowe kosiarki czy
sprężyny z łóżek – czego tylko dusza zapragnie.
- Czemu to robią? – zapytała Riley, wskazując jedno z podwórzy, na którym stała cała masa
gratów.
- Metal jest jak konto w banku. Być może będziesz go kiedyś potrzebować, dlatego
najlepszym wyjściem jest trzymanie go przed twoim domem.
Okeeej…
Łowczyni liczyła, że natrafią po drodze na jakąś jadłodajnię.
Kiedy przejeżdżali przez miasteczko zwące się Waycross, Riley sądziła, że Beck zawróci w
kierunku baru, w którym serwowali hamburgery.
Niestety, nic podobnego nie miało miejsca. Dziewczyna szczerze cieszyła się, iż zjadła sute
śniadanie.
- Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, nie mogąc już wytrzymać tej podróży.
- Zbyt szybko – odpowiedział chłopak, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż
pobielały mu kłykcie.
Boi się. Ale czego? Przecież wraca do domu.
Być może słowo „dom” nie oznaczało dla Becka to samo co, znaczyło dla Riley.
***
Kiedy łowczyni spostrzegła wreszcie znak, obwieszczający wjazd do Sadlersville, postanowiła
przygotować się psychicznie na to, co miało nastąpić. Wkrótce Riley pozna przeszłość Becka.
Gdy chłopak zatrzymywał wóz na podjeździe pod motelem, następnie stawiając go pod
zadaszeniem, Blackthorne zrozumiała, że oto znalazła się w całkiem innym świecie.
Hotelik wyglądał jednak przyzwoicie. Był to pojedynczy, długi budynek z białej cegły z
krwiście czerwonymi drzwiami. Dach również okazał się czerwony. Najwyraźniej właściciel
przepadał za tym odcieniem.
Gdy tylko Denver zniknął za drzwiami maleńkiego motelu, leżący na siedzeniu jego
furgonetki telefon zaczął niespodziewanie wibrować.
Wystarczyło, by Blackthorne popatrzyła na wyświetlacz, aby zmarszczyć ze wstrętem nos.
Patykowata reporterka wysłała Beckowi ostrzeżenie, że zamierza zamieścić poświęcony mu
artykuł jutro albo pojutrze, i jeśli chłopak chce dodać coś od siebie, powinien zrobić to teraz.
Targająca Riley zazdrość kazała jej skasować komunikat. Den nie był gotowy, żeby czytać coś
takiego.
Nie. Twoja. Sprawa.
Łowczyni zmusiła się do oparcia pokusie.
Kiedy chłopak wsiadł ponownie do furgonetki, skrzywiona mina dziewczyny nie uszła jego
uwadze.
- Co się dzieje?
Riley wskazała palcem jego komórkę.
- To Justine. Strasznie za tobą tęskni.
Den parsknął pod nosem i natychmiast usunął SMS-a.
- Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nienawidzę kobiet, które nie rozumieją, że to
już koniec.
Czy te słowa były w pewnym sensie skierowane również do Blackthorne?
Beck zaparkował auto po zachodniej stronie budynku i tuż przed tym, jak opuścił furgonetkę,
rzucił Riley kluczyki.
Oznaczało to, że dziewczyna będzie mieć własny pokój.
- To nie ukróci plotek, ale tak właśnie musimy postąpić.
Uchylając drzwi od swojego pokoju, łowczyni przygotowała się na najgorsze.
Wyposażenie pomieszczenia okazało się o wiele lepsze, niż przypuszczało: pod oknem
umieszczono antyczny grzejnik, pod jedną ze ścian stało biurko. Znajdowały się tu również
dwa podwójne łóżka z zielonymi narzutami. Dywan miał barwę ciepłego brązu.
Gdy Riley znalazła się w środku, wciągnęła do płuc zapach odświeżacza powietrza, jaki
używano do zachowania czystości w motelach.
Dziewczyna zaczęła kaszleć.
Łowczyni położyła plecak na jednym z łóżek, rzucając się na kolejne całym ciężarem ciała.
Wybrała posłanie, które stało bliżej drzwi.
Nie najgorzej.
W łazience był prysznic oraz wystarczająca ilość miejsca, żeby zmieścić swoje rzeczy na
toaletce. Riley znalazła tu nawet suszarkę do włosów.
- Jest w porządku – powiedziała.
- Cieszę się, że ci się podoba – odezwał się stojący za jej plecami Beck.
Położył walizkę dziewczyny na zbędnym łóżku, kucając obok.
Całkowicie ignorując jego obecność, Riley zaczęła się rozpakowywać i wieszać ubrania w
szafie. Dysponując własnym pokojem, nie ponosiła przynajmniej ryzyka, że Den zarzuci jej, iż
zajęła wszystkie wieszaki.
- Musimy ustalić kilka kwestii – odezwał się Beck.
No i się zaczyna.
- Nie będziesz otwierała drzwi, zanim się nie zjawię, i nie będziesz wybierać się na samotne
spacery. Musisz uważać, z kim rozmawiasz. Nie możesz też nikomu ufać.
W Atlancie, Denver nie zachowywał się tak idiotycznie.
- Czemu jesteś taki podenerwowany?
- Po prostu zachowuję ostrożność.
Przyszła pora na to, żeby się wtrącić.
- Ale znajdujemy się przecież na samym środku pustkowia. Musisz dać mi jakiś dobry powód
dla swojej paranoi.
Zanim chłopak cokolwiek odpowiedział, zaczerpnął głęboki oddech.
- Niektórzy mieszkańcy Sadlersville za mną nie przepadają. Być może uznają, że
skrzywdzenie ciebie będzie świetnym sposobem na rewanż.
Ohoho…
- Czy zamierzasz wyjawić mi, co takiego okropnego zrobiłeś, czy mam zaczekać na
poświęcony temu film?
Den kompletnie ją zignorował, następnie podszedł do drzwi łączących pokój dziewczyny z
sąsiednim pomieszczeniem i przekręcił zamek.
- Zostaw je otwarte. Dzięki temu będę mógł szybciej przyjść ci z odsieczą.
- Czy przeżyjemy tu jakieś oblężenie? – zapytała łowczyni, której udzielił się niepokój
młodego mężczyzny.
- Nie, ale… Musimy zachować ostrożność.
- A co z demonami?
- Jest ich tu raczej niewiele. Jeden z łowców mieszkających w Waycross opiekuje się również
Sadlersville, ale chwyta w większości stwory niższej rangi. Od czasu do czasu pojawiają się
jednak Trójki. Przez większość czasu będziemy jednak martwić się ludźmi, a nie dziećmi
Piekieł.
Po tych słowach Beck trzasnął drzwiami łączącymi ich pokoje.
Niedługo potem odblokował zamek po swojej stronie i szeroko otworzył drzwi.
W czasie, kiedy Riley opróżniała zawartość swojej walizki, układając elementy garderoby w
szafie, Den powyjmował swoje ubrania, tworząc zgrabne stosiki na skraju posłania.
Leżały tu starannie poskładane jeansy, podkoszulki, skarpetki oraz bielizna. Jego odzież była
albo granatowa, albo czarna. Łowczyni nie zauważyła ani śladu bieli.
Beck powiesił garnitur w szafie, najwyraźniej szykując się na pogrzeb swojej matki. Był to ten
sam, który włożył podczas uroczystości pogrzebowej Paula Blackthorne’a.
Kiedy młody łowca wkładał ubrania do komody, Riley przekręciła się na brzuch na wolnym
łóżku stojącym w jego pokoju, przeglądając skrzynkę odbiorczą w swoim telefonie.
Dziewczyna nie znalazła żadnych nowych wiadomości, poza tym, że Peter obwieszczał jej, że
zdobył się na odwagę, by zaprosić koleżankę z klasy na randkę.
Łowczyni odpisała mu, mówiąc, że przebywa w samym środku zapomnianego przez Boga
pustkowia z rozszalałym fanem country u swego boku.
Nagle Blackthorne zrozumiała, że Denver się jej przygląda.
Mężczyzna stał przed wejściem do swojej łazienki.
– Za minutę będę gotowy do wyjścia.
Dziewczyna zrozumiała aluzję, dlatego też poszła w kierunku swojej sypialni, w międzyczasie
kończąc pisanie wiadomości tekstowej.
Pojmując, że ma jeszcze trochę czasu, pobiegła do własnej łazienki, żeby nieco się odświeżyć.
Rozczesała długie, brązowe włosy, po czym zabrała się za poprawianie makijażu. Z radością
odkryła, że siniaki, jakich nabawiła się podczas bitwy na cmentarzu, są dobrze zamaskowane,
a ciemne kręgi pod oczami praktycznie przestały istnieć.
Była gotowa na spotkanie z mamą Becka.
Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł jej odgłos spuszczanej w toalecie wody, Riley wsunęła
plecak na ramię i powitała ciepłe, popołudniowe słońce.
Gdy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do ostrego słońca, zauważyła gliniarza, który opierał się o
przedni zderzak furgonetki Becka. Jego radiowóz został zaparkowany z tyłu, blokując im
przejście. Napis z boku wozu głosił, że mają do czynienia z miejscowym szeryfem, który
zapewne zjawił się tu po to, by przywitać się z Denem.
Jeśli Riley spodziewała się spotkania z typowym policjantem z południa, to teraz spotkało ją
spore rozczarowanie.
Ten facet okazał się wysoki, szczupły i nie posiadał choćby uncji tkanki tłuszczowej. Jego
ciemnoblond włosy zostały przycięte tuż przy skórze głowy. Miał na sobie przeciwsłoneczne
okulary, kapelusz z szerokim rondem i krzyżował ramiona na piersi, sugerując, że nie warto z
nim zadzierać.
Kiedy Beck opuścił swój pokój, natychmiast się zatrzymał.
W ułamku sekundy wyraz jego twarzy stał się niemożliwy do rozszyfrowania.
Uhu.
Gliniarz zdjął okulary, wsuwając je do kieszonki na piersi.
– Słyszałem, że przyjechałeś do miasta – powiedział z charakterystycznym, południowym
akcentem zupełnie jak u Dena.
- Dopiero co tu dotarłem – odpowiedział łowca, stawiając plecak na ziemi.
- Byłeś już zobaczyć się z mamą?
- Właśnie się tam wybieram.
- Z tego, co słyszałem, nie zostało jej zbyt wiele czasu.
- Ja słyszałem to samo – odparł chłopak.
Mięśnie jego szczęki były napięte.
Halo, halo? Czy jestem niewidzialna?
Zupełnie jakby policjant usłyszał myśli dziewczyny, przeniósł na nią spojrzenie, uchylając z
szacunkiem rąbka kapelusza.
- Jestem szeryf Tom Donovan. – Mężczyzna zerknął na Becka.
- Ja i Denver znamy się do bardzo, bardzo dawna.
Młody łowca sapnął w wyrazie dezaprobaty.
- Jestem... Riley Blackthorne.
- Jesteś w jakiś sposób spokrewniona z mistrzem łowców z Atlanty? – Chciał wiedzieć
policjant.
- Był moim tatą.
Mężczyzna skinął głową, kiedy powiązał fakty ze sobą.
- Miło mi panienkę poznać, panienko Riley. Ponieważ Denver nie kłopotał się odbieraniem
telefonów, miałem przyjemność częstych rozmów z twoim ojcem. – Policjant posłał Denowi
kolejne sugestywne spojrzenie, po czym raz jeszcze skoncentrował uwagę na łowczyni. –
Przykro mi z powodu twojej straty, panienko.
- Dziękuję.
- Ile masz lat panienko?
- Co takiego? Siedemnaście. Czemu pan pyta?
- Tylko się upewniam – odpowiedział Tom Donovan. –
Miejscowi dowiedzą się o przyjeździe Denvera. Rozejdą się wieści, że ktoś mu towarzyszy.
Dzieciak ma przejścia z tutejszymi dziewczętami, więc ludzie zaczną plotkować. Mogę
zamknąć im buzie, poznając prawdziwą historię waszej znajomości.
Beck wystąpił naprzód, ewidentnie rzucając gliniarzowi wyzwanie.
- Riley nie jest jedną z nich. Przyjechała ze mną, żeby... mi z nią pomóc.
Donovan jakby otrzeźwiał.
- Nie skalasz sobie języka, nazywając Sadie swoją matką.
- Nie ma mowy.
Szeryf pokręcił głową i wrócił to swojego radiowozu.
Kiedy otworzył drzwiczki, ponownie zerknął na Riley.
- Witam w Sadlersville, panno Riley.
- Dziękuję panu – odpowiedziała łowczyni, nadal zdezorientowana, co się właściwie
wydarzyło.
Wóz Donovana odjechał z parkingu.
- O co tu chodziło? – zapytała Blackthorne.
Beck cisnął swój plecak na tylne siedzenie furgonetki.
- Zostałem oficjalnie powitany w domu – odpowiedział chłopak.
ROZDZIAŁ 4
Centrum Sadlersville stanowiło interesującą mieszaninę tego, co nowe, i tego, co stare.
Podczas gdy Beck krążył po okolicy, polując na wolne miejsce parkingowe, Riley zauważyła
siedzącego na ławce w parku, pochylonego nad laptopem dzieciaka, który kołysał się w rytm
dobiegającej z słuchawek muzyki.
Tuż za jego plecami znajdował się salon fryzjerski, odgrodzony od ulicy staromodnymi biało–
czerwonymi słupkami. Miejska wieża ciśnień górowała nad całym miasteczkiem. Większość
budynków była wiekowa, a rodzinne sklepiki sąsiadowały z sieciówkami. Nie było tu
niewielkich kiosków, które w Atlancie stawiano na wolnych miejscach parkingowych.
Szczerze powiedziawszy, nie montowano tu w ogóle parkometrów, dlatego też ulica roiła się
od samochodów osobowych oraz ciężarówek. Wielki plakat zawieszony na tylnej szybie
jednego z aut głosił, że wkrótce przybędzie Jezus.
Cóż, będzie wyjątkowo rozczarowany.
Beck zauważył, że łowczyni przygląda się afiszowi.
- Miejscowi są tu naprawdę religijni.
- A mieszkańcy Atlanty to nie? – odparowała Riley.
Den wzruszył ramionami, rozważając ten punkt widzenia.
- Tutaj jest trochę inaczej.
- Zdążyłam zauważyć.
Kiedy znaleźli wreszcie wolne miejsce parkingowe, Beck zrobił pokaz starannego zamykania
furgonetki na klucz, zupełnie jakby spodziewał się tarapatów na każdym kroku.
Nakazał ruchem ręki, żeby Blackthorne ruszyła w drogę tuż przed nim.
Minęli pełen klientów salon fryzjerski, gdzie głowy zaciekawionych gapiów natychmiast
odwróciły się w ich stronę. Następnie przeszli obok kwiaciarni, której ekspozycja nadal
prezentowała wystrój Walentynowy, oraz znaleźli się vis a vis sklepu z używanymi rzeczami.
Riley złapała Becka za łokieć.
- Potrzebuję nowej kurtki. Nie chcę zakładać na polowanie płaszcza mojej mamy.
Chłopak, o dziwo, się nie sprzeczał, ale wszedł w ślad za nią do wnętrza lokalu, czekając koło
drzwi, podczas gdy łowczyni odszukała jeansową kurtkę, która miała zastąpić okrycie spalone
przez demona.
Kiedy regulowała płatność, Beck nie przestawać gapić się na ulicę.
Po uporaniu się z zakupami, przyjaciele wrócili do furgonetki, gdzie Riley rozebrała się z
płaszcza swojej mamy, wciągając na siebie najnowszy dobytek.
Wtedy właśnie dostrzegła dziwaczną, drewnianą figurkę, którą wetknięto za wycieraczkę.
Zrobiono ją z patyków oraz zielonej przędzy.
Miała kształt człowieka.
Gdy Beck ją spostrzegł, mocno zacisnął szczękę.
- Co to ma być? – Chciała wiedzieć łowczyni. – Czy to coś w stylu ostrzeżenia?
- Nie, ktoś próbuje chronić furgonetkę. – Chłopak delikatnym ruchem usunął patykowego
ludzika, następnie otworzył drzwiczki kluczem i zawiesił figurkę na lusterku przy przedniej
szybie.
- To nieco dziwaczne, wiesz? – powiedziała Blackthorne.
- Nie, jeśli jest się do tego przyzwyczajonym. Mieszka ty kilka mądrych kobiet, które zdają się
mnie lubić. Zapewne domyśliły się, że ktoś zniszczy mój wóz, jeśli tylko otrzyma stosowną
szansę. Dzięki tej figurce dają tej osobie do zrozumienia, że nie jest to zbyt dobry pomysł.
- Więc nie wszyscy w Sadlersville są baptystami – stwierdziła Riley.
- Nie, nie wszyscy. Bagna roztaczają wokół siebie własną magię.
Niektórzy nauczyli się z niej korzystać.
Łowcy raz jeszcze ruszyli przed siebie.
Tym razem, Beck zatrzymał się przed drzwiami jakiejś jadłodajni. Jego oblicze przyjęło
kamienny wyraz.
Chłopak puścił Blackthorne przodem i po chwili znaleźli się we wnętrzu lokalu.
Restauracja wyglądała tak, jakby wyjęto ją żywcem z jakiegoś starego filmu. Do ulokowanej w
pobliżu drzwi ściany przymocowano tablicę z ogłoszeniami. Wynikało z nich, że ktoś
próbował sprzedać samochód, a ktoś inny miał do oddania kociaki. Okazało się, że łowcy
właśnie ominęli imprezę pod tytułem Sandhill Crane Awarness Day. Wiekową podłogę
wyłożono biało-czarnym linoleum. Na lewo, przy jednej ze ścian ustawiono długi stół,
przykryty błękitnym, winylowym obrusem. Siedziała przy nim spora grupka mężczyzn,
czytających gazety. Obok nich stały kubki z niedopitą do połowy kawą. Średnia ich wieku
wahała się koło siedemdziesiątki.
Mocno schowane z tyłu loże otaczały wszystkie ściany lokalu, a pięć stolików tworzyło linię
prostą biegnącą w kierunku centralnej części sali. Na suficie zawieszono wolno pracujące
wiatraki. Przy najdalszej ścianie ustawiono półki, zastawione aktualnie niekończącą się ilością
kubków.
Niektóre z nich podpisano nawet konkretnymi imionami i nazwiskami.
Gdy tylko Riley oraz Beck weszli do restauracji, głowy wszystkich zgromadzonych odkręciły
się w ich stronę, a prowadzone dotąd rozmowy ucichły.
Kiedy jeden ze starców szturchnął innego łokciem, szepcząc mu coś do ucha, Denver
kompletnie to zignorował, wybierając lożę ulokowaną najbliżej witryny oraz drzwi.
Blackthorne wślizgnęła się na miejsce naprzeciwko niego.
Wkrótce podeszła do nich kelnerka, wyglądająca na oko na mniej więcej czterdzieści lat.
Miała ogromny biust, który aż prosił się o lepszy stanik. Kobieta zdecydowanie przesadziła z
makijażem. Jej czarna spódnica kończyła się tuż poniżej kolana, eksponując opalone nogi,
różowe getry oraz tenisówki.
- Słyszałam, że wróciłeś – stwierdziła, nie spuszczając Denvera z oka. Niespodziewanie
popatrzyła na Riley. – Słyszałam również, że nie przyjechałeś sam.
- Karen. Jak się masz? – zapytał uprzejmym tonem chłopak.
- Nie najgorzej. A ty?
Beck wzruszył ramionami. Nie kłopotał się zapoznaniem z jadłospisem, głównie dlatego, że
bał się, iż nie będzie w stanie go przeczytać.
- Poproszę hamburgera oraz podwójne frytki. Och, i jeszcze czarną kawę.
Riley w pośpiechu przejrzała kartę.
Kto wie, jakie jedzenie będą podawać w miejscu takim jak to? Zdecydowała się zatem na
najprostsze zamówienie.
- Poproszę hamburgera z dodatkiem białego sera oraz szklankę mrożonej herbaty bez cukru.
Kelnerka popatrzyła na nią tak, jakby dziewczyna właśnie zażyczyła sobie talerz robaków.
- Niesłodzonej, co? Skąd jesteś?
- Z Atlanty.
- Tak myślałam. Wyglądałaś mi na Jankesa.
Karen skierowała się ku tylnej części jadłodajni, wchodząc do kuchni przez wahadłowe drzwi.
Riley wychyliła się przez blat stolika, ściszając głos:
- Jesteśmy tu może od dwudziestu minut, a już wszyscy o tym wiedzą? Co jest z tymi ludźmi?
- Mieszkańcy Sadlersville cierpią na niedobór rozrywek. Poza tym, plotki roznoszą się tu w
tempie błyskawicy.
- Nie jesteśmy interesujący, Beck.
- Mylisz się. Zwłaszcza, że przebywasz w moim towarzystwie.
Sposób wysławiania się Denvera ulegał stopniowo metamorfozie, a południowy akcent stawał
się bardziej zauważalny.
- Czy to zaciekawienie ma coś wspólnego z twoją przeszłością w tym miasteczku?
Młody łowca skinął głową. Riley zachęciła go, by rozwinął myśl.
On zaprzeczył ruchem głowy.
Okej, sama poskładam wszystkie element układanki. – Dziewczyna ściszyła głos, tak by nikt
poza Beckiem nie był w stanie jej usłyszeć: – Byłeś strasznym Casanovą, co? Nie odmówiłeś
żadnej kobiecie.
Ku zaskoczeniu dziewczyny, na wargach chłopaka wykwitł krzywy uśmieszek.
- Niektórzy mogliby nazwać mnie po prostu… mocno towarzyską osobą.
- Z iloma kobietami się umawiałeś?
- Tylko z kilkoma. Z pozostałymi wyłącznie sypiałem.
Oooookej.
Ten facet bez wątpienia nie wiedział, co oznacza słowo „zobowiązanie”.
Wtedy pojawiła się kelnerka, stawiając przed Beckiem filiżankę kawy, a przed Riley wysoką
szklankę mrożonej herbaty.
- Niesłodzone – powiedziała kobieta, kręcąc głową.
Jej tenisówki skrzypiały na linoleum, kiedy zmierzała w kierunku kolejnej loży.
- Więc… byłeś towarzyski… także względem tej pani?
Denver pokręcił głową.
- Świetnie. W takim razie raczej nie napluła ci do jedzenia.
Zanim chłopak zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi od restauracji szeroko się otworzyły.
Den popatrzył na nowo przybyłego, sztywniejąc na widok tej osoby. Blackthorne domyślała
się, czemu wybrał to, a nie inne miejsce do siedzenia – mógł stąd w miarę szybko się ulotnić,
unikając nieprzyjemności.
Nowy gość poszedł od razu do ich loży.
Liczył sobie około sześć stóp wzrostu. Miał na sobie jeansy, koszulę z irchy. Włosy zdążyły mu
już posiwieć, a wąsy aż prosiły się o przystrzyżenie. Posiadał wyblakłe, brązowe oczy, które
mrużył tak, jakby pilnie potrzebował okularów.
Facet uśmiechnął się szeroko.
– Niech mnie kule biją, Denny Beck. Słyszałem, że do nas wróciłeś.
I oto jesteś, czort we własnej osobie.
- Panie Walker – odpowiedział łowca bez krzty ciepła w głosie.
Nieśpiesznie sączył kawę ze swojej filiżanki, ale po sposobie, w jaki zaciskał dłoń na naczyniu,
Riley wywnioskowała, iż spodziewa się tarapatów.
- Minęło sporo czasu. Gdzie się podziewałeś? Siedziałeś w więzieniu?
- Nie, mieszkałem w Atlancie.
Ponieważ Den nie był zbyt skłonny do wynurzeń, koleś postanowił skoncentrować się na
Riley.
- Widzę, że nadal uganiasz się za panienkami na tyle głupimi, żeby pojąć, że zadawanie się z
tobą jest równoznaczne z kłopotami.
Jeśli ten koleś będzie tak natarczywy, Beck w końcu nie wytrzyma i bez wątpienia się na niego
rzuci.
Na szczęście, kelnerka świetnie wyczuła tarapaty i postanowiła wrócić do ich stolika.
Riley posłała Walkerowi chłodne spojrzenie.
- Czy może się pan przesunąć?
Coś ty powiedziała? – zapytał, marszcząc czoło.
Dziewczyna wskazała na stojącą za jego plecami Karen.
- Lubię, kiedy moje jedzenie jest ciepłe.
Nie chcę cię widzieć, gościu.
Mężczyzna zaadresował jej mordercze spojrzenie, po czym się wycofał, mamrocząc coś pod
nosem.
Kelnerka podała im naczynia, z trudem powstrzymując uśmiech.
- Coś jeszcze? – zapytała.
- Chwilowo nie. Dzięki – odpowiedział Denver.
Walker znalazł sobie siedzenie przy najbliższym stoliku, żeby móc kontynuować gapienie się
na łowców. Beck kompletnie go ignorował, wyciskając na swojego burgera ketchup,
musztardę, a następnie ostry sos chili. Poprawił ułożenie wszystkich składników, po czym ujął
kanapkę w dłonie, przyglądając się jej z czystym uwielbieniem, zupełnie jakby miał do
czynienia z istnym dziełem sztuki.
- Czy chodziło o jego córkę? – zapytała Riley ściszonym głosem.
Den pokręcił głową.
- O żonę.
Nic dziwnego, że koleś się wkurzył.
- Ile miałeś wtedy lat?
- Szesnaście. – Łowca wziął spory kęs swojego burgera. Po tym, jak skończył przeżuwać i
przełykać, dodał: – Wydarzyło się to tuż przed tym, jak opuściłem miasto.
- Czy wyjechałeś stąd z własnej woli, a może cię do tego zmuszono?
Beck zaczął ocierać usta serwetką.
- Jury nadal uważa mnie za spalonego.
Łowczyni zrobiła mentalne podsumowanie tego, co tu zastała: znajdowała się w jakimś
głupim, małym miasteczku.
Pochodzący stąd chłopak sypiał z każdą dziewczyną, jaka tylko nawinęła mu się pod rękę, a
przynajmniej z tą w odpowiednim wieku. Istniała realna szansa na to, że ich ojcowie, bracia i
mężowie wprost marzyli o tym, żeby rozmówić się z Denverem Beckiem.
Blackthorne mogła zostać wciągnięta w samo serce tego konfliktu.
Niezła ze mnie szczęściara.
Riley skoncentrowała uwagę na hamburgerze, który ugryzła tuż po tym, jak starannie się mu
przyjrzała.
O mój Boże.
Przekąska okazała się wprost niesamowita. Z mięsa wypływał sos, nie szczędzono również
dodatków. Kanapka nie przypominała niczego, z czym łowczyni miała do czynieniach w
knajpach z fast–foodem.
Skupiła się na posiłku, ignorując gapiącego się na nią kolesia, który zasiadał przy odległym
stoliku, oraz ściszone rozmowy innych klientów lokalu.
Każdy wychodzący gość żegnał się z Karen oraz drugą kelnerką, specjalnie wybierając okrężną
drogę, żeby przejść tuż obok ich loży.
- Po prostu ich ignoruj – powiedział Beck.
- Łatwo ci mówić.
- Nieszczególnie. – Chłopak skończył właśnie z ogromną porcją frytek, opierając się plecami o
ściankę kabiny, wyraźnie usatysfakcjonowany.
Jak możesz tyle jeść? – zapytała dziewczyna, nadal męcząc się ze
swoim posiłkiem.
Burger był dosłownie gigantycznych rozmiarów i miał dodatkową porcję kremowego sera.
- Jestem dorastającym facetem.
- Owszem, urośniesz, ale wszerz, jeśli będziesz tyle jadł.
Beck ściszył głos:
- A ty? Nie cierpisz może na poranne nudności albo coś w tym stylu? – zapytał, uważnie się jej
JANA OLIVER ŁOWCY DEMONÓW TOM IV ZAPOWIEDZIANE FORETOLD
„Dwa najważniejsze dni w twoim życiu to ten, w którym się urodziłeś, oraz ten, w którym uświadomiłeś sobie, po co.” - Mark Twain ROZDZIAŁ 1 2018 rok, Atlanta, stan Georgia - Co mogło pójść nie tak? – wymamrotała pod nosem Riley Blackthorne. Nie było to pytanie z rodzaju tych, które powinna zadać w trakcie polowania na demony na jednej ze stacji kolejowych w Atlancie. Co mogło pójść nie tak? Dosłownie wszystko. Ona oraz dwóch pozostałych łowców próbowali wytropić ogniową bestię, demona drugiej rangi demoniczności, której zadaniem było rozniecanie pożarów. Jak na razie, stwór bawił się wprost doskonale, ciskając kulami ognia w pociągi na stacji MARTA, podpalając kontenery oraz doszczętnie spalając jeden z wagonów. Zazwyczaj Riley oddawała się polowaniom całym swoim sercem. Jej zmarły ojciec, Paul Blackthorne, uchodził za legendarnego mistrza w ich fachu, zatem predyspozycje do wykonywania tego zawodu dziewczyna odziedziczyła we krwi. Powinna zatem ekscytować się wyprawą łowiecką. Niekoniecznie. Nie, kiedy musiała współpracować z dwoma facetami, którzy nie chcieli być blisko niej. Obaj byli lekko po dwudziestce, posiadając blond włosy i cechując się wyjątkową urodą, ale na tym kończyły się wszystkie podobieństwa. Ten, który znajdował się u prawego boku Riley, czyli jej niebieskooki eks, nie wydawał się już tak wrogo nastawiony jak jeszcze kilka dni temu. Szczerze powiedziawszy, Simon Adler nie próbował już opryskać jej wodą święconą oraz oskarżać o współpracę z Piekłem, a przebywali już w swojej obecności od dobrych dwudziestu minut. Walka Simona z rozszalałym demonem skończyła się śmiertelnym obrażeniem chłopaka i gdyby łowczyni nie zawarła sojuszu z Niebem, Adler bez wątpienia by już nie żył. Następnie jeden z najbardziej kłamliwych archaniołów Piekła zrobił mu papkę z mózgu, igrając z jego głęboką, katolicką wiarą. Gdy blondyn dowiedział się w końcu, kto tak naprawdę pociąga za sznurki oraz poznał prawdę odnośnie układu Riley z Niebem, dosłownie się załamał. W efekcie powstał jeden zdezorientowany młody mężczyzna, który nie wiedział, w co wierzyć oraz komu zaufać. Przynajmniej już się na mnie nie wydzierasz. Ten akurat przywilej należał do faceta po lewej – Denvera Becka, umięśnionego byłego żołnierza, wywodzącego się z południowej Georgii, który był partnerem od polowań Paula Blackthorne'a, nim legendarny łowca nie wyzionął ducha. Kiedyś Riley uwielbiała pracować z Beckiem. Dziś natomiast chłopak zachowywał się jak kompletny kretyn. Den posłał swoim towarzyszom mordercze spojrzenie. - No i na co czekacie? – warknął. – Sądzicie, że ta przeklęta bestia tak po prostu się pojawi, żeby się wam przedstawić?
- Zaraz da o sobie znać. One zawsze to robią – odpowiedziała Riley, starając się nie stracić panowania nad sobą. Wtedy Beck by wygrał. - A skąd ta pewność? - Ponieważ ja tu jestem – odpowiedziała dziewczyna. – Demony nie umieją oprzeć się pokusie podejmowania kolejnych prób pozbawienia mnie życia. Podobne stwierdzenie zaowocowało powłóczystym spojrzeniem Simona. - Hej, to prawda. I wcale nie dlatego, że pracuję dla Piekła, jasne? Cóż, a przynajmniej nie do końca. - Przecież nic nie mówiłem – wymamrotał pod nosem Adler. - Ale pomyślałeś. - Skończyliście? – zażądał odpowiedzi Beck. Łowczyni posłała przewodzącemu polowaniu łowcy mordercze spojrzenie, które ten z rozkoszą odwzajemnił. Den zachowywał się tak od momentu, kiedy wyrzucił dziewczynę z domu w przypływie psychicznego masochizmu. Właśnie wtedy, gdy tak bardzo się do siebie zbliżyli, jakiś problem z przeszłości kazał Beckowi ponownie ją odepchnąć. Tym razem Blackthorne nie zamierzała siedzieć cicho – nie teraz, kiedy zrozumiała, że kocha tego chłopaka. Wychodząc na przód orszaku, Riley z determinacją przeciskała się przez tłum. Ona i jej przyjaciele pojawili się na stacji MARTA w bardzo dogodnym terminie – za kilka dni pociągi będą pełne ludzi zmierzających na zawody albo wracających z rozgrywek koszykówki, a każdy z nich będzie miał na sobie stroje w barwach ulubionej drużyny. Lub, jak to miało miejsce w przypadku fanów Clemson University, zaopatrzonych w pomarańczowo–czarne, tygrysie ogony. Podróżni czekający na następny pociąg popatrzyli na Blackthorne z niekrytą obawą. Już jej to nie dziwiło, ponieważ w ciągu ostatnich kilku tygodni jej twarz często gościła w CNN oraz w gazetach. Być może ciekawość ludzi wiązała się też połowicznie z trzymaną w dłoniach łowczyni niewielką, białą sferą. - Jesteście łowcami demonów? – zawołał ktoś z tłumu. - Jasne – odpowiedział Beck. - Chyba przyszła pora na to, żebym poszedł na autobus – odparł facet, wykręcając się na piętach i gnając w kierunku wyjścia. Riley westchnęła. Może lepiej byłoby ewakuować cała stację, gdyby jednak okazało się to fałszywym alarmem, Gildia miałaby cholerne kłopoty z Ratuszem. Podczas gdy Blackthorne kroczyła przed siebie peronem, pociąg akurat się przy nim zatrzymał i zaczęli z niego wysiadać kolejny pasażerowie. Wśród nich znajdował się również facet niosący wielką maskotkę Pandy i mający na głowie kask zawodnika footballu. Czasami lepiej nie znać historii życia niektórych osób. Cienka strużka białego dymu unosiła się nad jednym z pobliskich kontenerów, co przykuło uwagę łowczyni. Czy to mógł być demon ogniowy? Dziewczyna posłała spojrzenie Beckowi, a ten w odpowiedzi wzruszył ramionami. Łowcy ustawili się po obu stronach pojemnika na śmieci. - Gotowi? – zapytał Den. Kiedy pozostali przytaknęli, przewalił kosz na bok. Wyleciał z niego stos odpadków, wśród których znajdowały się również płonące serwetki. Najwyraźniej ktoś wrzucił tam niedopałek papierosa i teraz wysłannicy Gildii musieli sprzątać ten bałagan. Warto również wspomnieć o śmiejących się z nich pasażerach stacji
MARTA. Riley przeszła nad niewielkim ogniskiem, raz za razem wkopując do środka kontenera rozsypane wcześniej odpady. Podczas gdy ona w pełni oddała się temu zajęciu, Beck przeklinał pod nosem, mamrocząc coś o tym, że ta wyprawa to jedno wielkie nieporozumienie. Kiedy łowczyni schyliła się po puste opakowanie po pączkach, z zamiarem wrzucenia go do kosza, coś rozbrzmiało po cichu we wnętrzu jej głowy. To coś miało demoniczne pochodzenie. Córko Blackthorne'a, zawołał głos. Riley natychmiast się wyprostowała. - Demon jest blisko. Przemówił do mnie po nazwisku. Leżące pod stopami dziewczyny papiery zaszeleściły i za moment wyłonił się spod nich czerwony piekielny stworek. Liczył sobie coś około ośmiu cali wzrostu. Posiadał szpiczasto zakończony ogon oraz ostre zęby. W jego prawej dłoni rozbłysł płomień. - Łowco! – pisnął, celując ogniowym pociskiem prosto w Simona. Blondyn opadł na ziemię, całując brudny beton. Płonąca żywym ogniem kula przeleciała tuż ponad jego głową. - Hej, dupku! – krzyknął Beck, ale bestia kompletnie do zignorowała. Najwyraźniej postanowiła wykończyć Adlera. Blackthorne zagrodziła mu drogę, rzucając do góry białą sferę i czekając na opad śniegu. Zamiast tego rozległ się dźwięk pękającego szkła, a z nieba spadł deszcz, a nie śnieg – najwidoczniej czary uwięzione w kuli nie zdały egzaminu. Chłodne krople opadły na głowy łowców, sprawiając, że zdezorientowany demon zaczął wyć. Rozproszony, stwór wypuścił pocisk w niezaplanowanym przez siebie kierunku. Ogniowa kula przeleciała wzdłuż peronu niczym płonąca piłeczka do tenisa, mijając drewnianą ławę oraz dwóch przerażonych gapiów. Demon czy ogień? Riley pognała za ognistym pociskiem, obawiając się, że pożar zajmie całą stację, jeśli nie uda jej się nad tym zapanować. Ponad jej głową kolejna śnieżna sfera rozpadła się na dwie połowy, wypuszczając z siebie zamieć śnieżną rodem z północnej Dakoty. Opad sprawił, że betonowa powierzchnia peronu zrobiła się śliska. Blackthorne poślizgnęła się, uderzając o ziemię kolanem. Ogniowy pocisk nadal zmierzał w otwartych na oścież drzwi jednego z wagonów. Do diabła. Spanikowana, łowczyni ściągnęła z siebie kurtkę, rzucając się wraz z nią na płonącą kulę. Udało jej się zamknąć pocisk w swoich zakrytych tkaniną dłoniach, a materiał ubrania zaczął tlić się od trawiącego go gorąca. Płomienie przygasły, wreszcie ostatecznie znikając. Pomijając cały dramatyzm tej sytuacji, ludzie wciąż przechodzili obok Riley, jakby nigdy nic. Jeden z pasażerów potrącił ją w łokieć, a tłum nadal zmierzał niewzruszenie ku swojemu przeznaczeniu. Jakaś para śmiała się, widząc klęczącą na śniegu łowczynię – z istną szopą na głowie i tlącą się kurtką. Ktoś zaczął lepić śnieżne kule. Po tym, jak drzwi pociągu ostatecznie się zatrzasnęły, jakieś małe dziecko przytknęło nos do szyby pojazdu. Przyglądało się Blackthorne szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna puściła mu oczko. Ku jej zaskoczeniu, tuż przed odjazdem pociągu malec jej odmachał. Może życie nie jest jednak aż tak przerąbane. Gdy Riley wstała z ziemi, zobaczyła, że Simon trzyma już w rękach pudełko-pułapkę z siedzącym z nim ogniowym demonem. Oprócz stworka w pojemniku znajdowało się tyle suchego lodu, żeby powstrzymać bestyjkę od podłożenia ognia, zanim łowcy sprzedają ją
handlarzowi. Jak można się było spodziewać, piekielny pomiot przeklinał na cały głos. Szybkie oględziny udowodniły, że peron jest pusty, nie wliczając samotnego kolesia, który z zaangażowaniem nagrywał telefonem komórkowym każdy ich ruch. Zapewne, zanim wysłannicy Gildii opuszczą stację, filmik pojawi się w Internecie. - To było tandetne – poskarżył się Beck, układając ręce na biodrach. W ten sposób komunikował: „teraz ja mówię, a ty mnie lepiej słuchaj”. – Co się z wami dzieje? Riley z rozkoszą powiedziałaby mu, co się dzieje, gdyby koleś z komórką nie był tak blisko nich. Simon zdobył się na słabe: - Przepraszam. Kiedy Den posłał Blackthorne wyczekujące spojrzenie, spodziewając się, że usłyszy od niej przeprosiny, dziewczyna jedynie pokręciła głową. Wcisnęła mu w ręce swoją spaloną kurtkę, szepcząc: - Możesz mi naskoczyć. *** Kiedy znaleźli się wreszcie na ulicy, z daleka od kolesia z telefonem, Riley wyciągnęła przed siebie ręce, żeby przyjrzeć się oparzeniom. Znajdujący się obok niej Simon zaczerpnął urywany oddech. - Skąd je masz? – zapytał, a jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Ups. Łowczyni całkiem zapomniała o ciemnych inskrypcjach na obu dłoniach. Na tym etapie swojego życia nie przejmowała się już, że jej koledzy z Gildii wiedzą, co oznaczały. Dziewczyna uniosła lewą rękę, wskazując na czarną koronę. - To znak Nieba. – Zamieniła dłonie. – A ten miecz to symbol Piekła – tłumaczyła. – Tak wiem, to przerąbane, mieć je oba. Kiedy na czole Adlera pojawiła się zmarszczka, łowczyni przygotowała się na kolejną porcję oskarżeń związanych z zostaniem Ulubienicą Miesiąca Według Lucyfera. Zamiast tego, bruzda na czole blondyna tylko się pogłębiła. - Czy oni kiedyś dadzą nam wreszcie spokój? – zapytał drżącym od emocji głosem. - Może kiedyś – skłamała Riley. *** Riley była naprawdę zdekoncentrowana, gdy kroczyła w stronę swojego samochodu, pragnąc jak najszybciej uwolnić się od Becka i jego wrogiego usposobienia, zanim wdadzą się w kłótnię na oczach jej eks. To by było niemożliwe do opisania poniżenie. Blackthorne dotarła właśnie do swojego wozu, kiedy ktoś zawołał ją po imieniu. Gdy łowczyni się odwróciła, okazało się, że w jej stronę zmierzają dwie dziewczyny. Były mniej więcej w jej wieku. Miały na sobie eleganckie płaszcze, które służyły ochronie przed typowym dla lutego chłodem. Ich włosy zostały ściągnięte w upięte wysoko na głowie kucyki. Co bardziej wymowne, dzierżyły w dłoniach po jednym egzemplarzu Biblii, butelkę ze święconą wodą oraz krzyż. Nie był to pierwszy raz, gdy ktoś starał się ocalić jej duszę. Mimo iż Watykan oraz jego myśliwi próbowali zataić to, co wydarzyło się na cmentarzu,
kładąc szczególny nacisk na rywalizację sił Nieba oraz Piekła, obywatele Atlanty domyślali się, iż wydarzyło się coś bardzo znaczącego. Niektórzy upierali się, że widzieli anioły, co zapewne było prawdą. Trudno przeoczyć groźbę Armageddonu, zwłaszcza gdy ścierają się ze sobą świetnie wyposażone Boskie Istoty. Ludzie łączyli to z atakami demonów na Świątynię oraz targ Terminus i jakimś cudem winili za wszystko Gildię Łowców. Ponieważ twarz Riley co jakiś czas pojawiała się w wiadomościach, to właśnie ona stała się głównym obiektem obywatelskiego gniewu. Ta dwójka należała zapewne do grupy żeńskich egzorcystów, których przybyli do Atlanty kilka dni temu. Z tego, co słyszała łowczyni, fanatyczne członkinie tego ugrupowania próbowały zbawiać świat od demonów przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, myśląc zapewne, że jeden dobry egzorcyzm wywoła efekt kuli trafiającej w kręgle. - Współpracujesz z Piekłem, a twoja dusza została skażona – odezwała się uroczyście jedna z dziewcząt. Była drobną brunetką. Dusza Riley i tak znajdowała się już w posiadaniu pewnego Upadłego, o ile Ori (bo tak się nazywał anioł) nadal żył. Blackthorne postanowiła o tym nie wspominać. Kiedy nie odpowiedziała, fanatyczka spróbowała inaczej: - Przybyłyśmy tu, żeby cię ocalić. Uwolnimy cię od diabelskich mocy i jeszcze tego wieczoru twoja dusza będzie wolna. - Posłuchajcie – zaczęła Riley – doceniam to, co robicie, ale schwytałam dziś cztery demony. Ludzie, którzy pracują dla sił Piekła chyba tego nie robią, nie sądzicie? Cóż, tak naprawdę mogą, ale... - Wróg oddala cię od Bożej łaski – odparła dziewczyna, unosząc krzyż. Wróg Riley znajdował się w Piekle, stając się więźniem Lucyfera, ale te panienki i tak tego nie kupią. Nie zazdrościła im pracy, ale nie miała zamiaru dać się przyskrzynić. - Sorry, muszę już iść – wyjaśniła. Chłodny strumień wody święconej chlusnął ją chwilę później w twarz, sprawiając, że łowczyni cała przemokła. Następnie zbliżono jej do buzi krzyż i wypowiedziano na głos słowa, które brzmiały znajomo. Na pewno nie była to łacina. To nie są prawdziwe egzorcystki. Kiedy Blackthorne wytarła sobie wodę z oczu, ktoś chwycił ją za lewą rękę – tę samą, na której znajdował się symbol Nieba – i przytknął do niej krzyż. Nic się nie stało. Łowczyni nie chciała nawet myśleć o tym, do czego by doszło, gdyby spróbowano tego samego na jej drugiej dłoni. Riley uwolniła się z uścisku fanatyczki, cofając się od niej o kilka kroków. - Natychmiast przestańcie! Dziewczęta sprawiały wrażenie, jakby przeżyły właśnie ogromny zawód. Najwyraźniej sądziły, że połączenie krzyża i wody święconej wypędzi z niej demona, jak miało to czasami miejsce w emitowanych późną nocą horrorach. To bez wątpienia ochotniczki. - Riley? – zawołał Beck, kiedy wraz z Simonem dołączyli do tej uroczej scenki. – Co tu się dzieje? Kiedy jedna z domorosłych egzorcystek próbowała się tłumaczyć, wtrącił się Adler: - Zostawcie ją w spokoju. Martwcie się zbawieniem własnych dusz. - Pomagacie siłom Piekła. Wiecie o tym? – krzyknęła jedna z panienek.
- Nie bardziej niż wy – stwierdził Den. – A teraz się stąd wynoście. Prześladowczynie Blackthorne odeszły, najwyraźniej niesamowicie zawiedzione tym, że nie udało im się zrealizować swojej wspaniałej misji. Riley wsiadła do samochodu, ocierając twarz z rozmazanego tuszu do rzęs. Jeśli sytuacja będzie się powtarzać, będzie musiała zainwestować w wodoodporny kosmetyk. - Dzięki, chłopcy. - Przykro mi – odezwał się Simon, zupełnie jakby to on był winien temu atakowi. - To chyba część naszej pracy. Tak myślę – odpowiedziała dziewczyna. Nagle komórka Becka się rozdzwoniła, a on sam oddalił się, żeby przyjąć połączenie. Przysłuchiwał się słowom swojego rozmówcy, a jego oblicze stopniowo pochmurniało. - Rozumiem. Upewnię się, że dotarła bezpiecznie do domu. Zanim łowczyni zdążyła zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, Den podał Simonowi kluczyki od swojej furgonetki. - Jedź za nami do domu Stewarta, okej? - Poczekaj. Nie musisz... – zaczęła Riley. - Owszem, muszę – odpowiedział młody łowca. – Po prostu wsiądź do samochodu i nie waż się ze mną sprzeczać. Adler wziął kluczyki, po czym się oddalił. Też bym tak chciała. *** To Beck prowadził, ponieważ oczy Riley nadal były mokre i wciąż lekko ją piekły. - Nic ci nie będzie? – zapytał. - Nic. Ta chora sytuacja zaczyna mnie porządnie męczyć. - Sama pchałaś się w centrum wydarzeń. Kiedy Denver zaczynał skracać wyrazy oraz mówić z południowym akcentem, oznaczało to, że był porządnie wkurzony. Blackthorne zaadresowała mu wściekłe spojrzenie. - Czemu zachowujesz się jak dupek? - Ja tylko wiozę cię do Stewarta, czyż nie? Po tych słowach chłopak zamilkł, koncentrując się na tym, co działo się na ulicy. No i znowu się zaczyna. Riley doskonale wiedziała, w czym problem, i wcale nie chodziło o nią, a o eks dziewczynę Dena, patykowatą reportereczkę, oraz skrzętnie ukrywane przez mężczyznę tajemnice jego przeszłości. - Jakoś nie wydaje mi się, żeby Justine dała ci spokój – odparowała Blackthorne. – Gdybyś z nią nie sypiał, nie miałbyś teraz tak przechlapane. Riley zorientowała się, że popełniła wielki błąd, pozwalając przemówić przez siebie zazdrości. Beck zareagował praktycznie natychmiastowo, mocno wciskając hamulec, gdy tylko dotarli do znaku stopu. Jedynie zapięty na piersiach pas bezpieczeństwa uchronił dziewczynę przed wpadnięciem na deskę rozdzielczą. - Jesteś dokładnie taka sama jak ona. Ciągle próbujesz mieszać mi w głowie – syknął, a żyły na jego karku stały się doskonale widoczne. – Zaczynam żałować dnia, w którym cię poznałem. To stwierdzenie zabolało Riley, zwłaszcza że ona i Denver tyle razem przeszli. - Kłamiesz. Powiedz mi, co takiego wie Justine, że aż tak strasznie się jej obawiasz. No dalej, wyrzuć to z siebie. - Nie twoja pieprzona sprawa – odpowiedział łowca, wduszając
pedał gazu, praktycznie przelatując przez skrzyżowanie i o mały włos nie wpadając na jadący powoli pociąg. – Odpuść sobie, jasne? Riley zagapiła się w okno po stronie pasażera, zdziwiona, że szkło nie zaczęło topnieć pod wpływem żarliwości jej spojrzenia. Pewnego dnia dowiem się prawdy.
ROZDZIAŁ 2 Beck zatrzymał się przy podjeździe Stewarta, po czym wystrzelił z samochodu, mimo iż silnik był nadal na chodzie. Simon ledwo co zdążył podjechać pod krawężnik, gdy został wyciągnięty z miejsca dla kierowcy. Chwilę później Den wjechał swoją furgonetką ponownie na ulicę, po czym oddalił się, nawet nie zerkając w stronę łowczyni. Prawdziwy mistrz dramatyzmu. Riley wyłączyła silnik swojego auta, próbując się uspokoić. Tego typu sceny będą się powtarzać, zanim któreś z nich wreszcie nie pęknie. Jeśli będzie jej sprzyjać szczęście, Beck zrobi to jako pierwszy. Dziewczyna popatrzyła w kierunku domu mistrza Stewarta, podczas gdy jej wóz wydawał z siebie zabawny tykot, związany z chłodzeniem układu zapłonowego. Nie w każdym z okien wielkiego, wiktoriańskiego budynku paliło się światło, ale tam, gdzie zapalono lampy, płonął zapraszający blask. Mieszkanie Riley sprawiało wrażenie niesamowicie wręcz pustego po tym, jak umarł jej tata, zaś dom Stewarta, dla kontrastu, wydawał się pełen życia. Wyposażony w fantastyczne ornamenty oraz wielopiętrową wieżyczkę, budynek wyglądał tak, jakby przeniesiono go z Atlanty z dawnych czasów. Miłość nosiła tu znamię czegoś prawdziwego i szczerego, składając obietnicę, że nic nie grozi jej ze strony pełnego przemocy świata zewnętrznego. Póki myśliwi z Watykanu nie zadecydują inaczej, Riley miała pozostać pod opieką mistrza Stewarta. Dziewczyna nie miała nic przeciwko temu. Starzec był bardzo dobrodusznym Szkotem, jego dom miał monstrualne rozmiary, a gosposia wspaniale gotowała. Mistrz był po sześćdziesiątce. Posiadał siwe włosy oraz wszystko widzące, ciemne oczy. Jako członek Międzynarodowej Gildii Łowców Demonów mieszkał w Atlancie od dziesięciu lat, posługiwał się wieloma językami oraz odpowiadał za kontakty między lokalnym oddziałem Gildii, a Watykanem. Za jowialnym uśmieszkiem kryły się sprawnie działający umysł oraz wrodzone poczucie humoru. Ojciec Riley kształcił się na łowcę pod skrzydłami Stewarta i zawsze wypowiadał się na jego temat z prawdziwym uczuciem. Teraz dziewczyna wiedziała już dlaczego. Po zamknięciu frontowych drzwi i ściągnięciu butów łowczyni położyła na nich swoją spaloną kurtkę. Naprawdę nie wiedziała, czemu zatrzymała w ogóle tę część garderoby. - Mała? – zawołał męski głos, mocno zabarwiony szkockim akcentem. - Już idę – odpowiedziała Riley. Podobna rutyna weszła im już w krew. Kiedy dziewczyna wracała wieczorami do domu, spędzała czas ze Stewartem, a dopiero potem kładła się do łóżka. Mężczyzna przesiadywał niezmiennie na swoim ulubionym, wyściełanym miękko fotelu, który ustawiono w pobliżu kominka. Gawędzili o szkole oraz o wszystkim innym. To właśnie robił Paul Blackthorne każdego dnia po śniadaniu, zanim umarł. Riley niesamowicie za nim tęskniła. Mimo iż to nie tata zadawał jej teraz pytania i prowadził poprzez tajemnice życia, dziewczyna uwielbiała spędzane ze Stewartem wieczory. Tak jak miało to miejsce wcześniej, łowczyni odszukała właściciela domu, siedzącego w swoim ukochanym krześle z rozłożoną na kolanach szkocką gazetą. Obok jego łokcia stała karafka z whisky. Na stoliku leżały fajka oraz torba pełna tytoniu. Mimo iż prawowitym nauczycielem Riley był mistrz Harper, to Szkot wstawił się za nią, gdy myśliwi aresztowali dziewczynę. Użył swoich kontaktów w Międzynarodowej Gildii Łowców Demonów, żeby oswobodzić ją z aresztu. Kiedy nagonka na Blackthorne w końcu się skończyła, zawiązano porozumienie: mistrz Stewart odpowiadał za poczynania łowczyni i
mógł zapłacić życiem, gdyby Riley zboczyła ze ścieżki praworządności. Dziewczyna umościła się w jednym z wygodnych foteli, stawiając obok stóp swój plecak. - Dobry wieczór, mała. - Mistrzu Stewarcie – odpowiedziała Riley uprzejmie – czy istnieje jakiś powód, dla którego poprosiłeś, żeby Beck odwiózł mnie do domu? - Tak. Gildia otrzymała dziś pogróżkę dotyczącą czyjejś śmierci. Gdyby chodziło o członków całej Gildii w Atlancie, Stewart nie powiadomiłby o tym Dena. - Do była pogróżka przeznaczona dla mnie, prawda? - Tak. Co Blackthorne miała na to odpowiedzieć? Ktoś nienawidził jej tak bardzo, że groził pozbawieniem jej życia. A wszystko dlatego, że stanęła między armiami Nieba i Piekła, nakłaniając ich wodzów do rezygnacji z Wielkiej Wojny. - Niektórzy miejscowi zorientowali się, co jest na rzeczy i nie przestają gadać. Część nadal uważa, że pomogłaś demonom w ataku na Świątynię. Stałaś się głównym celem tych wszystkich szykan. - Nie zamierzam się chować – zaprotestowała Riley. – Muszę pracować, żeby opłacić rachunki. - Wiem o tym. Odesłaliśmy ten list na policję i mamy nadzieję, że uda im się odkryć, kto za tym stoi. – Stewart napełnił fajkę tytoniem, niespodziewanie odkładając ją na kolana. – Daj mi raport z polowania – dodał. – Harper jest na spotkaniu Anonimowych Alkoholików, więc przekażę mu go, gdy tylko się spotkamy. Strach na nic by się jej nie zdał, dlatego też Riley podała mistrzowi żądane sprawozdanie. - Nie poszło nam bez problemów – tłumaczyła – ale złapaliśmy demona ogniowego w dzielnicy Five Points, przy stacji kolejowej MARTA. - Jak sobie radził Simon? - W porządku. Nie przestał się ruszać ani nic w tym stylu. - A Beck? Czy nadal bawi się w niedźwiedzia z obolałym tyłkiem? Stewart idealnie opisał Chłopaka z Backwoods. - Bez dwóch zdań. - Czy możesz mi opowiedzieć, co takiego między wami zaszło, że dzieciak tak się zachowuje? Ten facet musi być wizjonerem. - Skąd pan wie, że chodzi akurat o nas? – zapytała łowczyni, lekko zbita z tropu. - Jestem dobry w odczytywaniu ludzi. To część przywileju związanego z byciem Wielkim Mistrzem. Dziewczyna mogła zlekceważyć to pytanie, ale i tak nieszczególnie by jej się to opłaciło, ponieważ Stewart i tak wcześniej czy później wyciągnąłby z niej to wyznanie. Być może starzec mógł przyjść Riley z pomocą i podpowiedzieć, jak przedrzeć się przez szczelny mur, jaki zbudował wokół siebie Denver. - Po tamtej pamiętnej stypie strasznie się pokłóciliśmy. Sądziłam, że wszystko między nami gra, ponieważ… – na policzkach Blackthorne wykwitły rumieńce – …całowaliśmy się przecież na cmentarzu. Ponieważ wisiała nad nimi groźba śmierci, Den zrezygnował z dotychczasowej wstrzemięźliwości i przyznał się do tego, że nie może żyć bez Riley. Chcąc to jakby przypieczętować, namiętnie ją pocałował, ruszając świat dziewczyny z posad. - To ja poradziłem mu, by tego nie zaprzepaścił – wyznał Stewart. – Powiedziałem mu, że może nie otrzymać kolejnej szansy. - Och. Więc dlatego to zrobił – odpowiedziała, walcząc z rozlewającą się po jej ciele falą rozczarowania. – Myślałam, że…
- Dzieciak zdecydował się na ten krok, ponieważ bardzo mu się podobasz, mała. To nie był pocałunek między przyjaciółmi i świetnie o tym wiesz. - Taaaak… To było epickie doświadczenie. Riley nie mogła liczyć na nic lepszego. Jej gospodarz nadal czekał na wyjaśnienia. - Następnego ranka po stypie poszłam się z nim zobaczyć. Kiedy dotarłam do jego domu, tamta lalunia, reporterka, właśnie stamtąd wychodziła. Cokolwiek powiedziała, kompletnie wyprowadziła go z równowagi. Denver wpadł w furię. - A więc znowu chodzi o Justine Armando. Czy wiesz może, po co się tam zjawiła? - Beck mówił, że pisze o nim kolejny artykuł i naprawdę się tym przejął. – Riley pokręciła ze wstrętem głową. – Nagle Den kazał mi się wynosić. Powiedział, że nie chce mnie więcej widzieć. Na początku wydawało mi się, że to ja mu w czymś zawiniłam. Potem jednak dodał, że zasługuję na kogoś lepszego, twierdząc, że przeklęty syn pijaczki, który nie potrafi czytać ani pi… Ech, do licha. Dziewczyna wyjawiła właśnie mistrzowi jeden z największych sekretów Denvera Becka. Postąpiła paskudnie. - O, kurczę, wcale pan tego nie słyszał. - Wiem, że Den kiepsko sobie radzi z pisaniem i czytaniem – stwierdził Stewart. – Twój ojciec mi o tym mówił. Łowczyni odetchnęła z ogromną ulgą. - Beck porządnie by się wściekł, gdyby dowiedział się, że panu o tym powiedziałam. – Po tych słowach Riley wywróciła oczami. – O ile ma to w ogóle jakieś znaczenie. I tak ciągle się na mnie wścieka. - Owszem, i bardzo mnie to niepokoi. Coś jeszcze jest na rzeczy, w przeciwnym wypadku dzieciak na pewno by się tak względem ciebie nie zachowywał. Nie po tym, jak otworzył się na ciebie na cmentarzu. - Może ma to coś wspólnego z jego mamą. - Jestem pewien, że Denver martwi się jej chorobą, ale musi chodzić o coś więcej. Jest wojownikiem, który zawsze będzie chronił tych, którzy są mu bliscy. Jeśli idzie o ciebie, kieruje nim jeszcze większa desperacja, co każe mi podejrzewać, że reporterka zdobyła na jego temat jakąś informację, która jego zdaniem może wyrządzić ci krzywdę. Która sprawi, że zmienisz o nim zdanie. Jego instynkt opiekuńczy tak czy siak przejął nad nim kontrolę. Była to bardzo trafna analiza całej sytuacji. Sugerowała emocjonalną swobodę, która była ponad możliwości Blackthorne. - Beck nie powie mi nic na temat swojego życia sprzed przyjazdu do Atlanty. Odnoszę wrażenie, że się tego wstydzi. - Paul wyjawił mi kilka tajemnic, ale nawet on nie dowiedział się wszystkiego. – Stewart podpalił zapalniczką fajkę i kilkakrotnie się zaciągnął. W powietrzu rozniósł się słodki aromat karmelu oraz cytryny. – Coś jeszcze, mała? Riley opowiedziała Szkotowi o tym, iż o mały włos nie stała się ofiarą egzorcyzmu w pobliżu stacji MARTA. Mistrz nie wydawał się zaskoczony. - Chcę, żebyś na jakiś czas usunęła się z widoku. Stan matki Becka znacząco się pogorszył, dlatego też dzieciak wyjeżdża jutro rano do swojego rodzinnego miasta. Zarówno ja, jak i Harper zgodziliśmy się, że powinnaś odwiedzić Sadlersville razem z nim. Łowczyni pokręciła głową. - Nie jestem chyba najlepszym wyborem. Beck jest na mnie wściekły, więc tylko wszystko pogorszę. - Beck ufa ci bardziej niż jakiejkolwiek innej znanej mi osobie. Mimo iż zachowuje się jak
kompletny dupek, naprawdę mu na tobie zależy. – Stewart na moment przerwał. – Powiedziałbym nawet, że na swój sposób cię kocha. Riley wstrzymała oddech. Być może nie stanowiło to jedynie wytworu jej wyobraźni. - Dzieciak jest teraz strasznie rozchwiany emocjonalnie, a po śmierci matki, sytuacja tylko się pogorszy. Potrzebuje twojego wsparcia, Riley, nawet jeśli temu zaprzecza. Dziewczyna wiedziała, że mistrz ma rację. - Dobrze. W takim razie pojadę. Na szczęście jej czarna, pogrzebowa sukienka wisiała w szafie na piętrze, a nie została w mieszkaniu. Najwyraźniej, żałoba miała się nigdy nie skończyć. - Niech Bóg cię błogosławi, mała – powiedział Stewart. – Dzięki tobie będę mniej się o niego martwił. Miej, proszę, oko na to, co dzieje się na dalekim południu. Chcę, żebyś poznała miejsce, w jakim Beck się wychował, i odkryła, czemu jest ostatnio tak bardzo zaniepokojony. Teraz jestem szpiegiem. - Den wpadnie we wściekłość, kiedy powiem mu, że z nim jadę. - Dlatego to mi pozostawisz mówienie. *** Materializując się w ciemnej alejce Zagłębia Demonów, anioł zawył w akcie desperacji. - Nie! – krzyknął Ori, wyrzucając w górę zaciśnięte w pięści dłonie. – Niech cię szlag, Lucyferze! Czemu to zrobiłeś? Upadły nie powinien żyć. Podróżował już ku nicości, jaka czekała upadłe anioły, kiedy wydawały z siebie ostatnie tchnienie. Zgodził się na oburzające warunki postawione przez Riley Anorę Blackthorne w kontekście zdobycia jej duszy tylko dlatego, iż sądził, że w dniu jego śmierci, dziewczyna uwolni się z nałożonych na nią piekielnych więzów. Ale mistrz Oriego odmówił mu tej łaski. Mimo iż Lucyfer nie mógł tworzyć nowego życia, dbał o żywotność tych, którzy znajdowali się pod jego panowaniem. Dlatego też uzdrowił Oriego, choć ten błagał o śmierć. Wciąż słyszał… Umrzesz, kiedy ja tak zadecyduję. Nie wcześniej. Zabijaj moich wrogów. Nawet nie myśl o tym, żeby ponownie mi się sprzeciwić, ponieważ nie udzielę ci łaski śmierci. – Jak śmiesz? – zawył Ori, zaciskając dłonie w pięści. Dobrowolnie poszedł za rewoltą Lucyfera, oddalił się od Światłości oraz pozbawił samego siebie pełnej miłości atmosfery panującej w Niebie, a teraz traktowano go tak, jakby jego ofiara nic nie znaczyła. Kiedy Upadły uniósł powieki, opuścił ręce, upewniając się, że ukrył skrzydła. Póki co nie otaczali go żadni śmiertelnicy, ale sytuacja ta wkrótce ulegnie zmianie. Ludzie byli zdecydowanie zbyt ciekawscy. Gdyby anioł natknął się teraz na któregoś z nich – kogoś, kto postanowiłby się z nim zmierzyć – nie miałby nic przeciwko pozbawienia takiego śmiałka życia. Odwróciwszy się za siebie, Ori poszedł przed siebie aleją, nim nie dotarł do jednej z głównych ulic Atlanty. Otoczyły go rzesze śmiertelników, którzy nie mieli pojęcia o tym, kim był, komu służył, oraz że jego dusza zatapiała się w coraz gęstszym mroku. Krocząc przed siebie, anioł minął nekromantę, praktykującego magię, a następnie ulicznego kaznodzieję, namawiającego obywateli, by pozbyli się mieszających w tym mieście wysłanników Piekła.
Ori nie miał innego wyboru: musiał usłuchać woli swojego pana, ścigając zbuntowane demony, które sprzeciwiły się woli Księcia Ciemności. Upadły nie podejrzewał, że śmierć będzie dla niego lepsza niż panowanie Lucyfera w Piekle. Chyba pora to zmienić.
ROZDZIAŁ 3 Wiedząc o tym, że Beck wstaje bardzo wcześnie, Riley zwlekła się z łóżka i pobiegła na dół, żeby zjeść śniadanie już o siódmej rano. Pani Ayers, gosposia jej gospodarza, natychmiast postanowiła napełnić jej żołądek jak zawsze przepysznym jedzeniem. Niestety, choć kobieta niesamowicie się starała, Blackthorne nie cieszyła się posiłkiem tak bardzo, jak powinna. Była za bardzo zdenerwowana. Pod wieloma względami Beck strasznie ją przypominał. Nie lubił, kiedy mówiło mu się, co ma robić, nawet jeśli postępowało się tak w dobrej wierze. Młody mężczyzna jak nic wpadnie w szał, kiedy Stewart przekaże mu swoje polecenia. Riley wiedziała, kogo za to obwini – na pewno nie starego mistrza. Łowczyni próbowała rozproszyć uwagę lekturą porannej gazety. Główny artykuł został poświęcony Reverendowi Lopezowi, egzorcyście, który deklarował swój przyjazd do Atlanty oraz pozbycie się raz na zawsze problemu z demonami. Z tego, co dziewczyna zdążyła się już zorientować, ten facet znał się na rzeczy, a nie należał do grona szaleńczych fanatyków, którzy kręcili się ostatnio po mieście. Jeśli Riley będzie mieć szczęście, facet przyjedzie i wyjedzie, kiedy ona będzie w Sadlersville. Dochodziła ósma rano, gdy Beck się wreszcie pojawił, skarżąc się gosposi Stewarta, iż wcale nie podoba mu się, że mistrz wymógł na nim rozmowę przed wyjazdem. Łowczyni przesłuchiwała się, jak jego ciężkie kroki oddalają się w kierunku pomieszczenia z kominkiem, po czym zaczęła odliczać do dwudziestu. Doszła dopiero do szesnastu, gdy Denver praktycznie zaczął krzyczeć. Najwyraźniej, Chłopak z Backwoods otrzymał właśnie informację, iż jego podróż do Sadlersville nie będzie przebiegała w pojedynkę. Wybuch wściekłości młodego łowcy dał się słyszeć w całym wielkim domu: – Jestem bardziej niż pewien, że nie potrzebuję jakiejś małej dziewczynki. Wcale mi nie pomoże, a tylko ściągnie na nas kłopoty. Riley instynktownie się skrzywiła. Pora się zbierać. Pobiegła na piętro, zabierając z sypialni swą niewielką walizkę, po czym wybiegła na wczesno poranne słońce. Beck zamontował na dachu swojej furgonetki kufer, który nie wyglądał wcale na nowy. Dziewczyna nie miała pojęcia, że Den coś takiego posiadał. Skrzynia była zamknięta, dlatego też łowczyni postawiła bagaż na ziemi i czekała na nadejście Denvera. Chwilę później młody mężczyzna z czerwoną ze wściekłości twarzą wyłonił się z wnętrza budynku. Przez moment wyglądał tak, jakby zamierzał trzasnąć frontowymi drzwiami, ale najwyraźniej postanowił się nad tym jeszcze raz namyślić. Zbiegł po schodach, kierując kroki do swojego Forda. Przez całą drogę do wozu nie przestawałm atakować Riley morderczymi spojrzeniami. Nie odzywając się ani słowem, otworzył auto, chwycił maleńką walizkę Blackthorne, po czym wrzucił ją na pakę, gdzie ta wylądowała z głuchym łoskotem. Dziewczyna podejrzewała, że z nią zrobiłby dokładnie to samo, gdyby tylko miał taką możliwość. Łowczyni wdrapała się do furgonetki i w tym momencie ruszyli z miejsca, paląc gumy. Den odjechał tak szybko, jakby demony nieustannie deptały mu po piętach. Riley pośpiesznie zapięła pas bezpieczeństwa, a wtedy chłopak zazgrzytał zębami i dziewczyna poleciała na oparcie fotela, jako że jej towarzysz podróży mocno wdepnął pedał gazu.
- Człowieku, jesteś wymarzonym celem dla gliniarzy – poskarżyła się. Chwilę później Beck musiał zwolnić przed znakiem stopu. Zaadresował jej mordercze spojrzenie, a następnie skręcił w boczną uliczkę, prezentując nieco więcej oleju w głowie. - Ile zajmie nam dotarcie do Sadlersville? – zapytała Blackthorne. Odpowiedziała jej ogłuszająca cisza. Riley znała ten wybieg, dlatego też nie odczuła tego tak boleśnie jak kiedyś. Denver prezentował właśnie jeden ze swoich słynnych wybuchów wściekłości i oby minęło mu to przed powrotem do Atlanty. Żeby zabić jakoś czas, łowczyni wysłała wiadomość tekstową do swojego przyjaciela, Petera, opowiadając mu o wyprawie do Sadlersville i pytając, po jakim czasie ona i Beck dotrą na miejsce. Pete odpowiedział bardzo szybko, ponieważ siedział najwyraźniej przed swoim komputerem: Sadlersville: populacja lekko ponad dwa tysiące osób. Położenie: mniej więcej pięć i pół godziny drogi od Atlanty. Niestety, najwyraźniej nie cała podróż miała się odbywać po międzystanowej autostradzie. Jak leci?, napisał przyjaciel Riley. Beck zachowuje się, jakbym nie istniała. W pewnym sensie to błogosławieństwo. Dziewczyna zaśmiała się w reakcji na tę myśl, czym zaskarbiła sobie mordercze spojrzenie Denvera. Hej, uważaj na kopce mrówek ognistych, pola bawełny i słodką cebulę. Peter najwyraźniej znowu surfował w sieci. Dzięki! Pogadamy później. Powodzenia. Będzie ci potrzebne. Gdy znaleźli się wreszcie w Alei Dekalb, która prowadziła na międzystanówkę, Beck zwolnił kierownicę z morderczego uścisku swojej dłoni. Zaadresował swojej towarzyszce złowrogie spojrzenie, po czym raz jeszcze zagapił się w przednią szybę. - Powiedziałem Stewartowi, że nie chcę, żebyś mi towarzyszyła. Dopiero co grzebaliśmy twojego ojca i… Łowczyni celowo nie odpowiedziała na ten zarzut. Mimo iż Peter powiedział jej już, dokąd jadą, próbowała rozpocząć rozmowę tam, gdzie wcześniej zaczęła: - Gdzie jest Sadlersville? Tym razem młody łowca jej odpowiedział: - Kilka godzin drogi stąd na południe. Na wschód od Macon. Niedaleko Bagna Okefenokee. - Co zrobiłeś z Rennie? – zapytała dziewczyna, zastanawiając się, co się działo z królikiem Becka. - Oddałem ją pod opiekę sąsiadce. Pani Morton będzie miała na nią oko. – To powiedziawszy, Den zamilkł, pochłonięty własnymi myślami. Gdy tylko minęli lotnisko, wjeżdżając na autostradę międzystanową numer 75, Beck podkręcił tempo jazdy. Łowczyni zastanawiała się, ile będzie go kosztował dojazd do rodzinnego miasta, zwłaszcza że benzyna stała teraz po dziewięć dolarów za galon. Cena i tak spadła, jako że przez dłuższy czas utrzymywała się poziomie dziesięciu dolarów, ale Ford i tak potrzebował sporego zastrzyku paliwa. Oby zamontowana na dachu pojazdu bateria słoneczna na coś się zdała. Riley wsunęła do uszu słuchawki, uruchamiając swój zdezelowany odtwarzacz mp3. Urządzenie przez większą część czasu działało, a jeśli się zacinało, wystarczyło nim
potrząsnąć i ponownie się włączało. Teraz, kiedy dziewczyna uzyskała dostęp do pieniędzy zgromadzonych na polisie swojego ojca, mogła kupić sobie nowy odtwarzacz, ale w pewnym sensie uważała takie zachowanie za niestosowne. Traktowała swoją mp3 jak starego przyjaciela, którego nie wolno odstawić na bok tylko dlatego, że coś mu dolegało. Gdyby faktycznie tak było, Beck zniknąłby z życia Riley bardzo dawno temu. Łowczyni raz jeszcze zajrzała do plecaka, żeby upewnić się, że spakowała kopertę z pieniędzmi. Wkrótce Blackthorne będzie dysponować własną kartą płatniczą, ponieważ niedawno ona i Denver otworzyli jej konto bankowe, wykorzystując do tego celu pieniądze z polisy Paula. W plecaku znajdował się również nowiutki laptop, w którego zakupie pomógł jej Peter. Nie był może tak wypasiony jak komputer przyjaciela, ale sprawiał wrażenie najlepszego zakupu za cenę niższą niż trzysta dolarów. Urządzenie wciąż świeciło nowością. Riley nie wiedziała, jak go używać, mimo iż Pete założył jej konto e-mail. Krok po kroku, życie łowczyni się zmieniło i część tych zmian wydawała się zmianami na lepsze. Beck włączył radio i w kabinie furgonetki rozbrzmiały dźwięki jakiegoś utworu country, ponieważ Denver słuchał wyłącznie takiej muzyki. Żeby uciec przed przerażającą mieszanką twórczości Taylor Swift oraz Gnarly Scanales, Riley wyłączyła swój odtwarzacz mp3 i wcisnęła go do plecaka. Przyszła pora na to, żeby ponownie nakłonić Devera do rozmowy. - Jak tam będzie? – zapytała. Ku jej zaskoczeniu, chłopak ściszył radio. - Niespecjalnie. - Niespecjalnie jak chmara rozwścieczonych demonów, czy… Łowca zaadresował jej wrogie spojrzenie. - Mieszkańcy Sadlersville nie wspominają mnie z sentymentem, dlatego też pomyślą, że ty i ja… - Sypiamy razem? Chłopak skinął głową. - Więc powiemy im, że to nieprawda. - Powiedzenie im tego, a przekonanie ich, że to prawda, to dwie różne kwestie. - Zatrzymamy się w domu twojej mamy? Den natychmiast potrząsnął głową. - Nie. Zamieszkamy w motelu. Jest całkiem w porządku. Zawsze zatrzymuję się tam, kiedy muszę odwiedzić miasto. Interesujące. - Masz tam jakiś innych krewnych? - Nie. Jesteśmy tylko ja i ona. Młody mężczyzna ponownie pogłośnił radio, tym samym obwieszczając, że rozmowa dobiegła końca. Pomijając krótki postój na toaletę oraz tankowanie, Beck w większości milczał. Wreszcie zjechał z autostrady międzystanowej, wjeżdżając na drogę prowadzącą na południe. Mimo iż informacje przekazane przez Petera nie wydawały się zbyt zachęcające, Riley odkryła z zaskoczeniem, że krajobraz tutejszych stron jest o wiele ciekawszy od kopców mrówek oraz pól bawełny. Budynki rozlokowane po obu stronach autostrady sprawiały bardzo sympatyczne wrażenie, mimo iż ginęły pod stosami wszelakiego rodzaju rupieci. Z jakiegoś powodu miejscowi uważali, iż powinni składować swój dobytek na podwórzu, wliczając w to nie będące na chodzie samochody, połamane krzesełka ogrodowe, dziecięce zabawki, ogrodowe kosiarki czy sprężyny z łóżek – czego tylko dusza zapragnie.
- Czemu to robią? – zapytała Riley, wskazując jedno z podwórzy, na którym stała cała masa gratów. - Metal jest jak konto w banku. Być może będziesz go kiedyś potrzebować, dlatego najlepszym wyjściem jest trzymanie go przed twoim domem. Okeeej… Łowczyni liczyła, że natrafią po drodze na jakąś jadłodajnię. Kiedy przejeżdżali przez miasteczko zwące się Waycross, Riley sądziła, że Beck zawróci w kierunku baru, w którym serwowali hamburgery. Niestety, nic podobnego nie miało miejsca. Dziewczyna szczerze cieszyła się, iż zjadła sute śniadanie. - Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, nie mogąc już wytrzymać tej podróży. - Zbyt szybko – odpowiedział chłopak, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Boi się. Ale czego? Przecież wraca do domu. Być może słowo „dom” nie oznaczało dla Becka to samo co, znaczyło dla Riley. *** Kiedy łowczyni spostrzegła wreszcie znak, obwieszczający wjazd do Sadlersville, postanowiła przygotować się psychicznie na to, co miało nastąpić. Wkrótce Riley pozna przeszłość Becka. Gdy chłopak zatrzymywał wóz na podjeździe pod motelem, następnie stawiając go pod zadaszeniem, Blackthorne zrozumiała, że oto znalazła się w całkiem innym świecie. Hotelik wyglądał jednak przyzwoicie. Był to pojedynczy, długi budynek z białej cegły z krwiście czerwonymi drzwiami. Dach również okazał się czerwony. Najwyraźniej właściciel przepadał za tym odcieniem. Gdy tylko Denver zniknął za drzwiami maleńkiego motelu, leżący na siedzeniu jego furgonetki telefon zaczął niespodziewanie wibrować. Wystarczyło, by Blackthorne popatrzyła na wyświetlacz, aby zmarszczyć ze wstrętem nos. Patykowata reporterka wysłała Beckowi ostrzeżenie, że zamierza zamieścić poświęcony mu artykuł jutro albo pojutrze, i jeśli chłopak chce dodać coś od siebie, powinien zrobić to teraz. Targająca Riley zazdrość kazała jej skasować komunikat. Den nie był gotowy, żeby czytać coś takiego. Nie. Twoja. Sprawa. Łowczyni zmusiła się do oparcia pokusie. Kiedy chłopak wsiadł ponownie do furgonetki, skrzywiona mina dziewczyny nie uszła jego uwadze. - Co się dzieje? Riley wskazała palcem jego komórkę. - To Justine. Strasznie za tobą tęskni. Den parsknął pod nosem i natychmiast usunął SMS-a. - Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nienawidzę kobiet, które nie rozumieją, że to już koniec. Czy te słowa były w pewnym sensie skierowane również do Blackthorne? Beck zaparkował auto po zachodniej stronie budynku i tuż przed tym, jak opuścił furgonetkę, rzucił Riley kluczyki. Oznaczało to, że dziewczyna będzie mieć własny pokój. - To nie ukróci plotek, ale tak właśnie musimy postąpić. Uchylając drzwi od swojego pokoju, łowczyni przygotowała się na najgorsze. Wyposażenie pomieszczenia okazało się o wiele lepsze, niż przypuszczało: pod oknem
umieszczono antyczny grzejnik, pod jedną ze ścian stało biurko. Znajdowały się tu również dwa podwójne łóżka z zielonymi narzutami. Dywan miał barwę ciepłego brązu. Gdy Riley znalazła się w środku, wciągnęła do płuc zapach odświeżacza powietrza, jaki używano do zachowania czystości w motelach. Dziewczyna zaczęła kaszleć. Łowczyni położyła plecak na jednym z łóżek, rzucając się na kolejne całym ciężarem ciała. Wybrała posłanie, które stało bliżej drzwi. Nie najgorzej. W łazience był prysznic oraz wystarczająca ilość miejsca, żeby zmieścić swoje rzeczy na toaletce. Riley znalazła tu nawet suszarkę do włosów. - Jest w porządku – powiedziała. - Cieszę się, że ci się podoba – odezwał się stojący za jej plecami Beck. Położył walizkę dziewczyny na zbędnym łóżku, kucając obok. Całkowicie ignorując jego obecność, Riley zaczęła się rozpakowywać i wieszać ubrania w szafie. Dysponując własnym pokojem, nie ponosiła przynajmniej ryzyka, że Den zarzuci jej, iż zajęła wszystkie wieszaki. - Musimy ustalić kilka kwestii – odezwał się Beck. No i się zaczyna. - Nie będziesz otwierała drzwi, zanim się nie zjawię, i nie będziesz wybierać się na samotne spacery. Musisz uważać, z kim rozmawiasz. Nie możesz też nikomu ufać. W Atlancie, Denver nie zachowywał się tak idiotycznie. - Czemu jesteś taki podenerwowany? - Po prostu zachowuję ostrożność. Przyszła pora na to, żeby się wtrącić. - Ale znajdujemy się przecież na samym środku pustkowia. Musisz dać mi jakiś dobry powód dla swojej paranoi. Zanim chłopak cokolwiek odpowiedział, zaczerpnął głęboki oddech. - Niektórzy mieszkańcy Sadlersville za mną nie przepadają. Być może uznają, że skrzywdzenie ciebie będzie świetnym sposobem na rewanż. Ohoho… - Czy zamierzasz wyjawić mi, co takiego okropnego zrobiłeś, czy mam zaczekać na poświęcony temu film? Den kompletnie ją zignorował, następnie podszedł do drzwi łączących pokój dziewczyny z sąsiednim pomieszczeniem i przekręcił zamek. - Zostaw je otwarte. Dzięki temu będę mógł szybciej przyjść ci z odsieczą. - Czy przeżyjemy tu jakieś oblężenie? – zapytała łowczyni, której udzielił się niepokój młodego mężczyzny. - Nie, ale… Musimy zachować ostrożność. - A co z demonami? - Jest ich tu raczej niewiele. Jeden z łowców mieszkających w Waycross opiekuje się również Sadlersville, ale chwyta w większości stwory niższej rangi. Od czasu do czasu pojawiają się jednak Trójki. Przez większość czasu będziemy jednak martwić się ludźmi, a nie dziećmi Piekieł. Po tych słowach Beck trzasnął drzwiami łączącymi ich pokoje. Niedługo potem odblokował zamek po swojej stronie i szeroko otworzył drzwi. W czasie, kiedy Riley opróżniała zawartość swojej walizki, układając elementy garderoby w szafie, Den powyjmował swoje ubrania, tworząc zgrabne stosiki na skraju posłania. Leżały tu starannie poskładane jeansy, podkoszulki, skarpetki oraz bielizna. Jego odzież była albo granatowa, albo czarna. Łowczyni nie zauważyła ani śladu bieli.
Beck powiesił garnitur w szafie, najwyraźniej szykując się na pogrzeb swojej matki. Był to ten sam, który włożył podczas uroczystości pogrzebowej Paula Blackthorne’a. Kiedy młody łowca wkładał ubrania do komody, Riley przekręciła się na brzuch na wolnym łóżku stojącym w jego pokoju, przeglądając skrzynkę odbiorczą w swoim telefonie. Dziewczyna nie znalazła żadnych nowych wiadomości, poza tym, że Peter obwieszczał jej, że zdobył się na odwagę, by zaprosić koleżankę z klasy na randkę. Łowczyni odpisała mu, mówiąc, że przebywa w samym środku zapomnianego przez Boga pustkowia z rozszalałym fanem country u swego boku. Nagle Blackthorne zrozumiała, że Denver się jej przygląda. Mężczyzna stał przed wejściem do swojej łazienki. – Za minutę będę gotowy do wyjścia. Dziewczyna zrozumiała aluzję, dlatego też poszła w kierunku swojej sypialni, w międzyczasie kończąc pisanie wiadomości tekstowej. Pojmując, że ma jeszcze trochę czasu, pobiegła do własnej łazienki, żeby nieco się odświeżyć. Rozczesała długie, brązowe włosy, po czym zabrała się za poprawianie makijażu. Z radością odkryła, że siniaki, jakich nabawiła się podczas bitwy na cmentarzu, są dobrze zamaskowane, a ciemne kręgi pod oczami praktycznie przestały istnieć. Była gotowa na spotkanie z mamą Becka. Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł jej odgłos spuszczanej w toalecie wody, Riley wsunęła plecak na ramię i powitała ciepłe, popołudniowe słońce. Gdy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do ostrego słońca, zauważyła gliniarza, który opierał się o przedni zderzak furgonetki Becka. Jego radiowóz został zaparkowany z tyłu, blokując im przejście. Napis z boku wozu głosił, że mają do czynienia z miejscowym szeryfem, który zapewne zjawił się tu po to, by przywitać się z Denem. Jeśli Riley spodziewała się spotkania z typowym policjantem z południa, to teraz spotkało ją spore rozczarowanie. Ten facet okazał się wysoki, szczupły i nie posiadał choćby uncji tkanki tłuszczowej. Jego ciemnoblond włosy zostały przycięte tuż przy skórze głowy. Miał na sobie przeciwsłoneczne okulary, kapelusz z szerokim rondem i krzyżował ramiona na piersi, sugerując, że nie warto z nim zadzierać. Kiedy Beck opuścił swój pokój, natychmiast się zatrzymał. W ułamku sekundy wyraz jego twarzy stał się niemożliwy do rozszyfrowania. Uhu. Gliniarz zdjął okulary, wsuwając je do kieszonki na piersi. – Słyszałem, że przyjechałeś do miasta – powiedział z charakterystycznym, południowym akcentem zupełnie jak u Dena. - Dopiero co tu dotarłem – odpowiedział łowca, stawiając plecak na ziemi. - Byłeś już zobaczyć się z mamą? - Właśnie się tam wybieram. - Z tego, co słyszałem, nie zostało jej zbyt wiele czasu. - Ja słyszałem to samo – odparł chłopak. Mięśnie jego szczęki były napięte. Halo, halo? Czy jestem niewidzialna? Zupełnie jakby policjant usłyszał myśli dziewczyny, przeniósł na nią spojrzenie, uchylając z szacunkiem rąbka kapelusza. - Jestem szeryf Tom Donovan. – Mężczyzna zerknął na Becka. - Ja i Denver znamy się do bardzo, bardzo dawna. Młody łowca sapnął w wyrazie dezaprobaty. - Jestem... Riley Blackthorne.
- Jesteś w jakiś sposób spokrewniona z mistrzem łowców z Atlanty? – Chciał wiedzieć policjant. - Był moim tatą. Mężczyzna skinął głową, kiedy powiązał fakty ze sobą. - Miło mi panienkę poznać, panienko Riley. Ponieważ Denver nie kłopotał się odbieraniem telefonów, miałem przyjemność częstych rozmów z twoim ojcem. – Policjant posłał Denowi kolejne sugestywne spojrzenie, po czym raz jeszcze skoncentrował uwagę na łowczyni. – Przykro mi z powodu twojej straty, panienko. - Dziękuję. - Ile masz lat panienko? - Co takiego? Siedemnaście. Czemu pan pyta? - Tylko się upewniam – odpowiedział Tom Donovan. – Miejscowi dowiedzą się o przyjeździe Denvera. Rozejdą się wieści, że ktoś mu towarzyszy. Dzieciak ma przejścia z tutejszymi dziewczętami, więc ludzie zaczną plotkować. Mogę zamknąć im buzie, poznając prawdziwą historię waszej znajomości. Beck wystąpił naprzód, ewidentnie rzucając gliniarzowi wyzwanie. - Riley nie jest jedną z nich. Przyjechała ze mną, żeby... mi z nią pomóc. Donovan jakby otrzeźwiał. - Nie skalasz sobie języka, nazywając Sadie swoją matką. - Nie ma mowy. Szeryf pokręcił głową i wrócił to swojego radiowozu. Kiedy otworzył drzwiczki, ponownie zerknął na Riley. - Witam w Sadlersville, panno Riley. - Dziękuję panu – odpowiedziała łowczyni, nadal zdezorientowana, co się właściwie wydarzyło. Wóz Donovana odjechał z parkingu. - O co tu chodziło? – zapytała Blackthorne. Beck cisnął swój plecak na tylne siedzenie furgonetki. - Zostałem oficjalnie powitany w domu – odpowiedział chłopak.
ROZDZIAŁ 4 Centrum Sadlersville stanowiło interesującą mieszaninę tego, co nowe, i tego, co stare. Podczas gdy Beck krążył po okolicy, polując na wolne miejsce parkingowe, Riley zauważyła siedzącego na ławce w parku, pochylonego nad laptopem dzieciaka, który kołysał się w rytm dobiegającej z słuchawek muzyki. Tuż za jego plecami znajdował się salon fryzjerski, odgrodzony od ulicy staromodnymi biało– czerwonymi słupkami. Miejska wieża ciśnień górowała nad całym miasteczkiem. Większość budynków była wiekowa, a rodzinne sklepiki sąsiadowały z sieciówkami. Nie było tu niewielkich kiosków, które w Atlancie stawiano na wolnych miejscach parkingowych. Szczerze powiedziawszy, nie montowano tu w ogóle parkometrów, dlatego też ulica roiła się od samochodów osobowych oraz ciężarówek. Wielki plakat zawieszony na tylnej szybie jednego z aut głosił, że wkrótce przybędzie Jezus. Cóż, będzie wyjątkowo rozczarowany. Beck zauważył, że łowczyni przygląda się afiszowi. - Miejscowi są tu naprawdę religijni. - A mieszkańcy Atlanty to nie? – odparowała Riley. Den wzruszył ramionami, rozważając ten punkt widzenia. - Tutaj jest trochę inaczej. - Zdążyłam zauważyć. Kiedy znaleźli wreszcie wolne miejsce parkingowe, Beck zrobił pokaz starannego zamykania furgonetki na klucz, zupełnie jakby spodziewał się tarapatów na każdym kroku. Nakazał ruchem ręki, żeby Blackthorne ruszyła w drogę tuż przed nim. Minęli pełen klientów salon fryzjerski, gdzie głowy zaciekawionych gapiów natychmiast odwróciły się w ich stronę. Następnie przeszli obok kwiaciarni, której ekspozycja nadal prezentowała wystrój Walentynowy, oraz znaleźli się vis a vis sklepu z używanymi rzeczami. Riley złapała Becka za łokieć. - Potrzebuję nowej kurtki. Nie chcę zakładać na polowanie płaszcza mojej mamy. Chłopak, o dziwo, się nie sprzeczał, ale wszedł w ślad za nią do wnętrza lokalu, czekając koło drzwi, podczas gdy łowczyni odszukała jeansową kurtkę, która miała zastąpić okrycie spalone przez demona. Kiedy regulowała płatność, Beck nie przestawać gapić się na ulicę. Po uporaniu się z zakupami, przyjaciele wrócili do furgonetki, gdzie Riley rozebrała się z płaszcza swojej mamy, wciągając na siebie najnowszy dobytek. Wtedy właśnie dostrzegła dziwaczną, drewnianą figurkę, którą wetknięto za wycieraczkę. Zrobiono ją z patyków oraz zielonej przędzy. Miała kształt człowieka. Gdy Beck ją spostrzegł, mocno zacisnął szczękę. - Co to ma być? – Chciała wiedzieć łowczyni. – Czy to coś w stylu ostrzeżenia? - Nie, ktoś próbuje chronić furgonetkę. – Chłopak delikatnym ruchem usunął patykowego ludzika, następnie otworzył drzwiczki kluczem i zawiesił figurkę na lusterku przy przedniej szybie. - To nieco dziwaczne, wiesz? – powiedziała Blackthorne. - Nie, jeśli jest się do tego przyzwyczajonym. Mieszka ty kilka mądrych kobiet, które zdają się mnie lubić. Zapewne domyśliły się, że ktoś zniszczy mój wóz, jeśli tylko otrzyma stosowną szansę. Dzięki tej figurce dają tej osobie do zrozumienia, że nie jest to zbyt dobry pomysł. - Więc nie wszyscy w Sadlersville są baptystami – stwierdziła Riley. - Nie, nie wszyscy. Bagna roztaczają wokół siebie własną magię. Niektórzy nauczyli się z niej korzystać.
Łowcy raz jeszcze ruszyli przed siebie. Tym razem, Beck zatrzymał się przed drzwiami jakiejś jadłodajni. Jego oblicze przyjęło kamienny wyraz. Chłopak puścił Blackthorne przodem i po chwili znaleźli się we wnętrzu lokalu. Restauracja wyglądała tak, jakby wyjęto ją żywcem z jakiegoś starego filmu. Do ulokowanej w pobliżu drzwi ściany przymocowano tablicę z ogłoszeniami. Wynikało z nich, że ktoś próbował sprzedać samochód, a ktoś inny miał do oddania kociaki. Okazało się, że łowcy właśnie ominęli imprezę pod tytułem Sandhill Crane Awarness Day. Wiekową podłogę wyłożono biało-czarnym linoleum. Na lewo, przy jednej ze ścian ustawiono długi stół, przykryty błękitnym, winylowym obrusem. Siedziała przy nim spora grupka mężczyzn, czytających gazety. Obok nich stały kubki z niedopitą do połowy kawą. Średnia ich wieku wahała się koło siedemdziesiątki. Mocno schowane z tyłu loże otaczały wszystkie ściany lokalu, a pięć stolików tworzyło linię prostą biegnącą w kierunku centralnej części sali. Na suficie zawieszono wolno pracujące wiatraki. Przy najdalszej ścianie ustawiono półki, zastawione aktualnie niekończącą się ilością kubków. Niektóre z nich podpisano nawet konkretnymi imionami i nazwiskami. Gdy tylko Riley oraz Beck weszli do restauracji, głowy wszystkich zgromadzonych odkręciły się w ich stronę, a prowadzone dotąd rozmowy ucichły. Kiedy jeden ze starców szturchnął innego łokciem, szepcząc mu coś do ucha, Denver kompletnie to zignorował, wybierając lożę ulokowaną najbliżej witryny oraz drzwi. Blackthorne wślizgnęła się na miejsce naprzeciwko niego. Wkrótce podeszła do nich kelnerka, wyglądająca na oko na mniej więcej czterdzieści lat. Miała ogromny biust, który aż prosił się o lepszy stanik. Kobieta zdecydowanie przesadziła z makijażem. Jej czarna spódnica kończyła się tuż poniżej kolana, eksponując opalone nogi, różowe getry oraz tenisówki. - Słyszałam, że wróciłeś – stwierdziła, nie spuszczając Denvera z oka. Niespodziewanie popatrzyła na Riley. – Słyszałam również, że nie przyjechałeś sam. - Karen. Jak się masz? – zapytał uprzejmym tonem chłopak. - Nie najgorzej. A ty? Beck wzruszył ramionami. Nie kłopotał się zapoznaniem z jadłospisem, głównie dlatego, że bał się, iż nie będzie w stanie go przeczytać. - Poproszę hamburgera oraz podwójne frytki. Och, i jeszcze czarną kawę. Riley w pośpiechu przejrzała kartę. Kto wie, jakie jedzenie będą podawać w miejscu takim jak to? Zdecydowała się zatem na najprostsze zamówienie. - Poproszę hamburgera z dodatkiem białego sera oraz szklankę mrożonej herbaty bez cukru. Kelnerka popatrzyła na nią tak, jakby dziewczyna właśnie zażyczyła sobie talerz robaków. - Niesłodzonej, co? Skąd jesteś? - Z Atlanty. - Tak myślałam. Wyglądałaś mi na Jankesa. Karen skierowała się ku tylnej części jadłodajni, wchodząc do kuchni przez wahadłowe drzwi. Riley wychyliła się przez blat stolika, ściszając głos: - Jesteśmy tu może od dwudziestu minut, a już wszyscy o tym wiedzą? Co jest z tymi ludźmi? - Mieszkańcy Sadlersville cierpią na niedobór rozrywek. Poza tym, plotki roznoszą się tu w tempie błyskawicy. - Nie jesteśmy interesujący, Beck. - Mylisz się. Zwłaszcza, że przebywasz w moim towarzystwie. Sposób wysławiania się Denvera ulegał stopniowo metamorfozie, a południowy akcent stawał
się bardziej zauważalny. - Czy to zaciekawienie ma coś wspólnego z twoją przeszłością w tym miasteczku? Młody łowca skinął głową. Riley zachęciła go, by rozwinął myśl. On zaprzeczył ruchem głowy. Okej, sama poskładam wszystkie element układanki. – Dziewczyna ściszyła głos, tak by nikt poza Beckiem nie był w stanie jej usłyszeć: – Byłeś strasznym Casanovą, co? Nie odmówiłeś żadnej kobiecie. Ku zaskoczeniu dziewczyny, na wargach chłopaka wykwitł krzywy uśmieszek. - Niektórzy mogliby nazwać mnie po prostu… mocno towarzyską osobą. - Z iloma kobietami się umawiałeś? - Tylko z kilkoma. Z pozostałymi wyłącznie sypiałem. Oooookej. Ten facet bez wątpienia nie wiedział, co oznacza słowo „zobowiązanie”. Wtedy pojawiła się kelnerka, stawiając przed Beckiem filiżankę kawy, a przed Riley wysoką szklankę mrożonej herbaty. - Niesłodzone – powiedziała kobieta, kręcąc głową. Jej tenisówki skrzypiały na linoleum, kiedy zmierzała w kierunku kolejnej loży. - Więc… byłeś towarzyski… także względem tej pani? Denver pokręcił głową. - Świetnie. W takim razie raczej nie napluła ci do jedzenia. Zanim chłopak zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi od restauracji szeroko się otworzyły. Den popatrzył na nowo przybyłego, sztywniejąc na widok tej osoby. Blackthorne domyślała się, czemu wybrał to, a nie inne miejsce do siedzenia – mógł stąd w miarę szybko się ulotnić, unikając nieprzyjemności. Nowy gość poszedł od razu do ich loży. Liczył sobie około sześć stóp wzrostu. Miał na sobie jeansy, koszulę z irchy. Włosy zdążyły mu już posiwieć, a wąsy aż prosiły się o przystrzyżenie. Posiadał wyblakłe, brązowe oczy, które mrużył tak, jakby pilnie potrzebował okularów. Facet uśmiechnął się szeroko. – Niech mnie kule biją, Denny Beck. Słyszałem, że do nas wróciłeś. I oto jesteś, czort we własnej osobie. - Panie Walker – odpowiedział łowca bez krzty ciepła w głosie. Nieśpiesznie sączył kawę ze swojej filiżanki, ale po sposobie, w jaki zaciskał dłoń na naczyniu, Riley wywnioskowała, iż spodziewa się tarapatów. - Minęło sporo czasu. Gdzie się podziewałeś? Siedziałeś w więzieniu? - Nie, mieszkałem w Atlancie. Ponieważ Den nie był zbyt skłonny do wynurzeń, koleś postanowił skoncentrować się na Riley. - Widzę, że nadal uganiasz się za panienkami na tyle głupimi, żeby pojąć, że zadawanie się z tobą jest równoznaczne z kłopotami. Jeśli ten koleś będzie tak natarczywy, Beck w końcu nie wytrzyma i bez wątpienia się na niego rzuci. Na szczęście, kelnerka świetnie wyczuła tarapaty i postanowiła wrócić do ich stolika. Riley posłała Walkerowi chłodne spojrzenie. - Czy może się pan przesunąć? Coś ty powiedziała? – zapytał, marszcząc czoło. Dziewczyna wskazała na stojącą za jego plecami Karen. - Lubię, kiedy moje jedzenie jest ciepłe.
Nie chcę cię widzieć, gościu. Mężczyzna zaadresował jej mordercze spojrzenie, po czym się wycofał, mamrocząc coś pod nosem. Kelnerka podała im naczynia, z trudem powstrzymując uśmiech. - Coś jeszcze? – zapytała. - Chwilowo nie. Dzięki – odpowiedział Denver. Walker znalazł sobie siedzenie przy najbliższym stoliku, żeby móc kontynuować gapienie się na łowców. Beck kompletnie go ignorował, wyciskając na swojego burgera ketchup, musztardę, a następnie ostry sos chili. Poprawił ułożenie wszystkich składników, po czym ujął kanapkę w dłonie, przyglądając się jej z czystym uwielbieniem, zupełnie jakby miał do czynienia z istnym dziełem sztuki. - Czy chodziło o jego córkę? – zapytała Riley ściszonym głosem. Den pokręcił głową. - O żonę. Nic dziwnego, że koleś się wkurzył. - Ile miałeś wtedy lat? - Szesnaście. – Łowca wziął spory kęs swojego burgera. Po tym, jak skończył przeżuwać i przełykać, dodał: – Wydarzyło się to tuż przed tym, jak opuściłem miasto. - Czy wyjechałeś stąd z własnej woli, a może cię do tego zmuszono? Beck zaczął ocierać usta serwetką. - Jury nadal uważa mnie za spalonego. Łowczyni zrobiła mentalne podsumowanie tego, co tu zastała: znajdowała się w jakimś głupim, małym miasteczku. Pochodzący stąd chłopak sypiał z każdą dziewczyną, jaka tylko nawinęła mu się pod rękę, a przynajmniej z tą w odpowiednim wieku. Istniała realna szansa na to, że ich ojcowie, bracia i mężowie wprost marzyli o tym, żeby rozmówić się z Denverem Beckiem. Blackthorne mogła zostać wciągnięta w samo serce tego konfliktu. Niezła ze mnie szczęściara. Riley skoncentrowała uwagę na hamburgerze, który ugryzła tuż po tym, jak starannie się mu przyjrzała. O mój Boże. Przekąska okazała się wprost niesamowita. Z mięsa wypływał sos, nie szczędzono również dodatków. Kanapka nie przypominała niczego, z czym łowczyni miała do czynieniach w knajpach z fast–foodem. Skupiła się na posiłku, ignorując gapiącego się na nią kolesia, który zasiadał przy odległym stoliku, oraz ściszone rozmowy innych klientów lokalu. Każdy wychodzący gość żegnał się z Karen oraz drugą kelnerką, specjalnie wybierając okrężną drogę, żeby przejść tuż obok ich loży. - Po prostu ich ignoruj – powiedział Beck. - Łatwo ci mówić. - Nieszczególnie. – Chłopak skończył właśnie z ogromną porcją frytek, opierając się plecami o ściankę kabiny, wyraźnie usatysfakcjonowany. Jak możesz tyle jeść? – zapytała dziewczyna, nadal męcząc się ze swoim posiłkiem. Burger był dosłownie gigantycznych rozmiarów i miał dodatkową porcję kremowego sera. - Jestem dorastającym facetem. - Owszem, urośniesz, ale wszerz, jeśli będziesz tyle jadł. Beck ściszył głos: - A ty? Nie cierpisz może na poranne nudności albo coś w tym stylu? – zapytał, uważnie się jej