Agnieszka1301

  • Dokumenty420
  • Odsłony84 353
  • Obserwuję136
  • Rozmiar dokumentów914.6 MB
  • Ilość pobrań42 878

Nicole C. Vosseler - Ksiezyc nad Arabia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nicole C. Vosseler - Ksiezyc nad Arabia.pdf

Agnieszka1301 Dokumenty
Użytkownik Agnieszka1301 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 374 stron)

Tytuł oryginału: UNTER DEM SAFRANMOND Copyright © 2010 by Bastei Lübbe AG, Köln Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Małgorzata Najder Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-651-3 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2016 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl

Spis treści Motto Dedykacja Prolog I. W cieniu wież 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 II. Oko Arabii 1 2

3 4 5 6 7 8 III. Pod szafranowym księżycem 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 IV. Koleje losu

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 Epilog Posłowie Przypisy

Gdybym miał niebios wyszywaną szatę Z nici złotego i srebrnego światła, Ciemną i bladą, i błękitną szatę Ze światła, mroku, półmroku, półświatła, Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy, Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach, Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy, Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach. WILLIAM BUTLER YEATS

Dla wszystkich dzikich serc tego świata, które nigdy nie pozwolą się złamać

Prolog OKSFORD, KWIECIEŃ 1842 R. Dzwony kościoła Świętego Idziego wybiły na końcu uliczki kolejną godzinę nocy. Trzy, cztery, pięć, liczyła po cichu Maya. Sześć, siedem… A może osiem? Zaspana dziewięciolatka szybko straciła rachubę, toteż gdy wybrzmiało ostatnie uderzenie, nie była pewna, czy minęła dopiero jedenasta, czy może wybiła już północ. Z westchnieniem obróciła się na drugi bok i otuliła kołdrą, którą – jak zwykle – zrzuciła przez sen. W pokoju było zimno. Chociaż za dnia wiosenne słońce mocno już przygrzewało, nocami wciąż panowały zgoła niewiosenne chłody. Mimo to w domu Greenwoodów, których ród chełpił się tym, iż w każdym pokoleniu ofiarowuje światu co najmniej jednego lekarza, obowiązywała zasada, że w nocy – zarówno w lecie, jak i zimą – okna mają być uchylone, by zapewnić domownikom dopływ świeżego powietrza i hartować ich ciała. Zwyczaj ten panował, odkąd Maya sięgała pamięcią. Dziewczynka nastawiła uszu. Głęboki, równy oddech świadczył o tym, że jej młodsza siostrzyczka śpi mocno, tak jak zazwyczaj. Fakt, iż Angelina nawet we śnie była całkowicie posłuszna życzeniom matki i niani, podczas gdy Maya i w tej kwestii nie potrafiła uszanować matczynej woli, był tylko jedną z wielu cech różniących siostry. Każdy bowiem, kto po raz pierwszy spotykał Marthę Greenwood w towarzystwie córek, skonsternowany mimowolnie zaczynał popatrywać to na jedną, to na drugą dziewczynkę. Angelina wyglądała jak lustrzane odbicie matki: dwie filigranowe blondynki o bladej cerze i tych samych wielkich, intensywnie niebieskich oczach przywodziły na myśl laleczki z biskwitowej porcelany. Na tle wytwornej, acz kruchej postaci młodszej siostry Maya wyglądała jak okaz zdrowia. Jej cera nawet w zimie nie traciła kolorów, a pukle ciemnych jak kawa kręconych włosów były tak niesforne, że tylko przy wyjątkowych okazjach i z wielkim mozołem udawało się je ułożyć w którąś z tych kunsztownych fryzur, tak uwielbianych przez młodsze i starsze dziewczęta. Najbardziej niezwykłe były wszelako oczy Mai: w jej jasnobrązowych tęczówkach połyskiwały złote plamki, przywodząc na myśl ciemny bursztyn lub kroplę miodu w promieniach słońca. Ci, którzy bliżej znali rodzinę i wiedzieli, że Martha jest drugą żoną Geralda Greenwooda, myśleli zrazu, że Maya, podobnie jak jej starszy brat Jonathan, jest dzieckiem z pierwszego małżeństwa. Nieco ponad trzy lata wcześniej Greenwoodowie przeprowadzili się z ciasnego domku przy Turl Street do bardziej obszernej siedziby przy St. Giles. Dwa pokoje na parterze zajął dziadek Mai, który przekroczywszy siedemdziesiąty rok życia, rezygnował z praktyki lekarskiej. Pewnego dnia, gdy w całym domu stały jeszcze nierozpakowane skrzynie, Angelina zaś grzecznie odbywała poobiednią drzemkę, Mayę usadzono ze szklanką mleka i kawałkiem keksu na

dziadkowej sofie, by nie plątała się pod nogami rzemieślników wykonujących jeszcze tu i ówdzie ostatnie prace wykończeniowe. Maya lubiła spędzać czas z małomównym dziadkiem. Nie przeszkadzało jej jego milczenie, tym bardziej że całymi dniami musiała wysłuchiwać paplaniny młodszej siostry i nieustannych napomnień matki lub niani – że ma się nie garbić, stawiać drobniejsze kroczki, ciszej mówić. Siedziała przeto na sofie i leniwie machając nogami, rozglądała się po nowo urządzonym pokoju z wychodzącymi na ulicę wielkimi witrażowymi oknami. Wtem jej wzrok zatrzymał się na portrecie w złoconych ramach, na który wcześniej nie zwróciła uwagi. W starym domu dziadka musiał wisieć w jednym z tych pokoi, do których dzieci nie miały wstępu podczas coniedzielnych wizyt (z tego też względu aż do chwili, gdy podczas przeprowadzki tragarze wnieśli przez frontowe drzwi ciężkie dębowe łoże, Maya była święcie przekonana, że dziadek nie ma łóżka, lecz sypia na obitym skórą szezlongu w swoim gabinecie, w którym spędzał większą część dnia). Obraz w pozłacanych ramach musiał być dziadkowi wyjątkowo drogi, skoro zawiesił go na ścianie, zanim jeszcze rozpakowano jego ukochane księgi medyczne. Portret przedstawiał damę w staroświeckiej, powłóczystej sukni, zupełnie niepodobnej do monstrualnych konstrukcji noszonych przez matkę Mai i panie spotykane na ulicy. Czarne jak heban włosy nieznajomej były lekko zebrane i w porównaniu z nienagannym przedziałkiem i pieczołowicie ułożonymi lokami na głowie matki sprawiały wrażenie lekkiego nieładu. Gdy Maya przyjrzała się damie nieco uważniej, pod powłoką patyny dostrzegła, że nieznajoma ma niezwykłe oczy. W całej rodzinie takie oczy miała tylko Maya. – Dziadku – spytała wówczas – kto jest na tym obrazie? Doktor John Greenwood przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w obraz, po czym spojrzał na Mayę, a jego sękate dłonie mocniej zacisnęły się na gałce laski. – To twoja babcia Alice, kochanie. Umarła dawno temu. Ciebie i Jonathana nie było jeszcze na świecie. Wiesz, że jesteś do niej bardzo podobna? Słowa te dziadek wypowiedział z takim smutkiem, że Maya nie wiedząc, co odpowiedzieć, spuściła oczy i zawstydzona zaczęła pogryzać keks. Mimo to od tego dnia była dumna, że ma te same oczy co zmarła babcia. Dzwony znowu zaczęły bić. Maya z westchnieniem obróciła się na drugi bok, a ponieważ było jej za gorąco, wysunęła stopę spod kołdry. Ostatniej zimy dziadek również odszedł do nieba, tak jak mama Jonathana, której Maya w ogóle nie pamiętała. Matka nie lubiła, gdy Maya zamiast „jest w niebie” mówiła „nie żyje”; twierdziła, że taki sposób wyrażania jest przywarą lekarzy. Maya nie rozumiała ani oburzenia matki, ani dlaczego jest strofowana nieporównanie częściej niż Angelina, lecz mimo to starała się stosować do matczynych napomnień – i w tej, i wielu innych sprawach. Czasami, gdy budziła

się w nocy udręczona złym snem, rozmyślała o śmierci i o niebie. I o stosunkach panujących w jej rodzinie, które czasami wydawały jej się tak zagmatwane, że od tych rozmyślań zaczynała ją boleć głowa. I o Jonathanie, który, choć miał dopiero piętnaście lat, wydawał jej się tak dorosły i którego tak rzadko widywała, odkąd wyjechał do szkoły w Winchesterze. Zresztą tak naprawdę był tylko w połowie jej bratem. Czy kochałaby go bardziej, gdyby był jej „prawdziwym” bratem? Angelina była jej „prawdziwą” siostrą, a mimo to Maya, choć tak się starała, nie kochała jej nawet w połowie tak bardzo jak Jonathana. W jej głowie rodziły się coraz to nowe myśli i coraz to nowe pytania. Nic dziwnego, że rano budziła się tak znużona, że nie miała siły wstać z łóżka, podczas gdy Angelina wyskakiwała z niego wesoła i rześka. Natrętne myśli sprawiły, że senność zupełnie opuściła Mayę. Czasem, kiedy nurtowały ją tego rodzaju rozterki, szukała pomocy w rozmowie z ojcem, który – gdy inni członkowie rodziny już dawno spali – często pracował jeszcze w swoim gabinecie na półpiętrze lub w bibliotece na parterze. A mimo to rano wychodził z domu, zanim niani udało się wyciągnąć Mayę spod kołdry. W młodości ojciec odbywał długie podróże, do Włoch i Grecji, a nawet na Bliski Wschód, toteż w całym domu można było podziwiać nadtłuczone talerze i wazy, monety z grynszpanowym ornamentem i kunsztownie rzeźbione, dziś już nadpróchniałe kawałki drewna. Wszystkie te przedmioty były szalenie cenne, dlatego trzymano je w witrynach, z dala od ciekawskich rąk Mai. Gerald Greenwood wiedział wszystko o dawnych epokach – bądź co bądź wykładał studentom Balliol College historię starożytną – lecz mimo to wciąż pogłębiał swą wiedzę. Dla Mai jednak zawsze znajdował chwilę, choćby nawet i w środku nocy. Zdecydowanym ruchem odsuwał wówczas na bok papiery i książki, sadzał sobie córeczkę na kolanach i niespiesznie pykając fajkę, uważnie wysłuchiwał tego, co dziewczynka ma mu do powiedzenia, po czym z namysłem odpowiadał na jej pytania. Maya ostrożnie uniosła głowę. Przez szczelinę pod drzwiami prześwitywała bladozłota poświata. Dziewczynka przez chwilę jeszcze biła się z myślami, lecz w końcu powoli wstała z łóżka, ostrożnie postawiła bose stopy na posadzce i przemknęła cichutko do drzwi, starając się nie obudzić siostry. Przeszła po omacku przez spowity w półmroku korytarz, zmyślnie omijając skrzypiące klepki pokrytego dywanem parkietu. Jej matka bez przerwy narzekała na „tę starą ponurą ruderę”, jak zwykła nazywać Black Hall, lecz Maya uwielbiała ten dom – właśnie dlatego, że był jak starożytny labirynt, kryjąc w sobie tyle mrocznych zakamarków wywołujących rozkoszny dreszcz trwogi. Chociaż było w nim dość miejsca, matka uważała, że ulokowanie dziewczynek w osobnych pokojach byłoby przejawem karygodnej rozrzutności, toteż pozostałe sypialnie były zarezerwowane dla gości – profesorów z Cambridge, z Londynu czy

z zagranicy, którzy znajdowali w ich domu gościnę, spędzając całe noce na dysputach z ojcem Mai lub w małym gronie studentów. Czasem przez dom przewijało się tylu gości, że prawie nie zamykały się drzwi, co znowuż dawało matce Mai powód do narzekania na nawał związanych z tym obowiązków i prac. Maya dostrzegała jednak w oczach matki ów niepowtarzalny błysk, gdy ta krzątała się, doglądając przygotowania pokoi i przekąsek dla gości, ustawiając świeże kwiaty w wazonach i wreszcie witając gości w jednej ze swych eleganckich sukien. Maya powoli schodziła po schodach. Z każdym stopniem głosy dobiegające z dołu stawały się coraz wyraźniejsze. Z gabinetu profesora Greenwooda biła łuna światła, a lekko uchylone drzwi odsłaniały skrawek purpurowego dywanu w jasny roślinny deseń i bok masywnego biurka. Ojciec nie był sam; znajomy bas mieszał się z pomrukiem innego głosu, a słodkawy aromat fajczanego dymu z drugim, nieco ostrzejszym. Serce Mai podskoczyło z radości. Richard! Richard przyjechał! Richard Francis Burton, student drugiego roku Trinity College, był w Black Hall mile widzianym gościem. Gerald Greenwood poznał go w domu zaprzyjaźnionego lekarza, u którego młodzieniec wynajmował pokój, będąc na pierwszym roku studiów. Pani Greenwood spłoniła się niemal jak pensjonarka, gdy Richard szarmancko obsypał ją komplementami, dziękując za zaproszenie na obiad. Od tego czasu obu panów – Geralda i Richarda – często widywano spacerujących po ogrodzie, zatopionych w rozmowie o obcych językach i kulturach lub upajających się wspomnieniami francuskich i włoskich pejzaży mieszkańców tych dwu krajów, w których Richard spędził dzieciństwo i młodość. Nierzadko też panowie zaszywali się w gabinecie Geralda przy kieliszeczku brandy, tak jak teraz, w tej nocnej godzinie. I podczas gdy Gerald pozostawał wierny swej fajce, Richard sięgał po nieodłączną cygaretkę. Wszelako żadnemu z domowników Richard nie zapadł w serce tak głęboko jak Mai. Dziewczynka zatrzymała się na stopniu, który znajdował się na tym samym poziomie, co drzwi ojcowskiego gabinetu, kucnęła, objęła toczoną kolumnę i przycisnęła doń twarz, by nie uronić ani jednego słowa. Kto wie, może przez chwilę uda się spojrzeć na Richarda?… – …przekonać mego czcigodnego ojca, że nie ma sensu przymuszać mnie do kariery duchownej. Plama w moich aktach w postaci tymczasowego relegowania z uniwersytetu wydaje mi się zręcznym wybiegiem. – Maya wyczuła w niskim, lekko chropawym głosie Richarda nutę samozadowolenia. – Szczęśliwym trafem wykład zbiegł się w czasie z wyścigiem, toteż zamiast wysłuchiwać profesorskich wywodów, spotkałem się na tyłach Worcester College z kilkoma przyjaciółmi i wyruszyliśmy wynajętym powozem na wyścig! – Co bez wątpienia odbiło się głośnym echem – mruknął Gerald zza chmury fajczanego dymu. – Ma się rozumieć! Zostaliśmy wezwani do dziekana, który postanowił

okazać nam łaskawość i poprzestał na udzieleniu ustnej nagany. – Maya miała wrażenie, że słyszy w głosie Richarda nutkę żalu. – Wystąpiłem wówczas przed szereg i począłem dowodzić, że oglądanie takiego wyścigu nie jest niczym moralnie nagannym. Oburzyłem się nawet, że zakazując nam bywania na tego rodzaju zabawach, uniwersytet traktuje nas jak sztubaków. A że całą przemowę okrasiłem frazesami w rodzaju „zaufanie rodzi zaufanie”, bez trudu osiągnąłem swój cel i zostałem natychmiast relegowany z uczelni. Zapadło milczenie, w trakcie którego Gerald najwyraźniej nabijał fajkę, gdyż po chwili z gabinetu dobył się kłąb świeżego dymu. Gospodarz chrząknął. – Uniwersytet pozwala na tego rodzaju wyścigi wyłącznie poza terenem uczelni i celowo przesuwa na ich czas ważne wykłady, gdyż obawia się o wasze bezpieczeństwo. Zdarzało się już bowiem, że podczas wyścigu ten czy ów z widzów trafiał pod koła lub końskie kopyta. Nie ma to zatem nic wspólnego z bezduszną pryncypialnością czy nadopiekuńczością dziekana. – Gerald Greenwood nie lubił wygłaszać grzmiących kazań. Wychodząc z założenia, że najważniejszy z przymiotów człowieka jest rozum, spokojną i rzeczową argumentacją potrafił sprawić, że winowajca miał ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, o czym Maya niejednokrotnie przekonała się na własnej skórze. – Jednakowoż – pośpiesznie kontynuował gospodarz, jakby starając się uprzedzić zastrzeżenia Richarda – ty nie przegapisz żadnej okazji, by podtrzymać krążącą o tobie opinię ekscentryka i oryginała. Pozwól, że przypomnę tylko urządzane przez ciebie huczne zabawy czy złośliwe karykatury profesorów i opiekunów akademickich. Fakt zaś, że już w pierwszym trymestrze wyzwałeś innego studenta na pojedynek, świadczy o wyjątkowym tupecie. Wzmiankowany przez profesora Greenwooda epizod obrósł już pośród studenckiej braci Oksfordu prawdziwą legendą. Richard Burton, ledwie wstąpiwszy na uniwersytet, poczuł się obrażony przez jednego ze studentów wyższego rocznika, który wyśmiał wąsy młodszego kolegi, noszącego je zgodnie z modą włoską – wąziutko przystrzyżone i z długimi, opadającymi końcami. Richard ukłonił się wówczas trefnisiowi, wręczył mu kartę wizytową i zażądał, by ten wybrał rodzaj broni. Ponieważ pojedynki były oficjalnie zakazane, starszy kolega nie przyjął wyzwania, lecz mimo to Richard Burton swym zachowaniem zyskał sobie niemały szacunek wśród braci studenckiej zacnej uczelni. – Ktoś, kto tak jak ja wychował się na kontynencie, rozumie podobne subtelności kodeksu rycerskiego, które tu najwyraźniej są zupełnie nieznane – zapalczywie bronił się Richard. Gerald nie miał jednak ochoty zagłębiać się w tego rodzaju niuanse. – Co czeka twoich kolegów, którzy również uczestniczyli w wyścigu? – Relegowanie z college’u do końca trymestru. Nic poważnego – w głosie Richarda pobrzmiewało wyraźne rozczarowanie.

– No cóż, mój drogi – westchnął Gerald Greenwood, po czym kontynuował tonem pełnym współczucia – najwyraźniej osiągnąłeś dużo więcej, niż zamierzałeś. Właściwie nawet cię rozumiem, gdyż i mój ojciec nie był zadowolony, gdy swego czasu zrezygnowałem z kultywowania rodzinnej tradycji i nie podjąłem studiów medycznych, a potem musiało upłynąć nieco czasu, nim ja sam pojąłem, że mój syn ma wprawdzie znakomite oceny z łaciny i greki, lecz bardziej niż starożytne pisma pociągają go nauki przyrodnicze. – Gerald pyknął kilkukrotnie fajkę. – A zatem w niełasce opuszczasz te święte przybytki. Szkoda. Wielka szkoda! Niewielu dotąd spotkałem studentów, którzy mogliby się z tobą równać talentem i błyskotliwością umysłu. Z drugiej strony kościelne instytucje nie wydają się odpowiednim miejscem dla takiego wolnego ducha jak twój. Co zatem zamierzasz? – Wyjadę do którejś z kolonii. Do południowej Australii, Queensland, Nowej Południowej Walii lub Zjednoczonych Prowincji Kanady. A może udam się do Neapolu i zaciągnę do Gwardii Szwajcarskiej albo Legii Cudzoziemskiej? Byle dalej od tej zimnej i mokrej wyspy i jej kołtuńskich mieszkańców! Głos Richarda był tak przesycony rozpaczą i gniewem, że Mai ścisnęło się serce. – Najchętniej jednak pojechałbym do Indii. Mam nadzieję, że zdołam przekonać ojca, by kupił mi patent oficerski, nim wojna w górach północno-zachodnich Indii dobiegnie końca. Być może nie nadaję się do niczego więcej, jak tylko do tego, by za sześć pensów dziennego żołdu stać się mięsem armatnim Afganów. – Słowa Richarda dobitnie świadczyły o przepełniającym go rozgoryczeniu. – Chciałbym dać Afganom stosowną lekcję, choćby za masakrę żołnierzy i cywilnych mieszkańców Kabulu w styczniu tego roku! Uważam bowiem, że honor obowiązuje nawet na wojnie. – Jednakże w armii, Richardzie… – Wiem, wiem – odparł gość kwaśno. – Tam też będę musiał okiełznać swojego wolnego ducha. – Ostatnie słowa wypowiedział kąśliwym tonem. – Lecz tam będę mógł przynajmniej poznawać nowe języki. Języki, do których nie ma jeszcze akademickich słowników ani gramatyki. Języki, które pozwolą mi się wmieszać między tubylców, jakbym był jednym z nich, i studiować ich kulturę i obyczaje. Gdybym miał pieniądze, mógłbym sobie pozwolić na luksus podróżowania na własny koszt i… – Nieładnie jest podsłuchiwać. – Za plecami Mai rozległ się cichy głosik. Dziewczynka gwałtownie odwróciła głowę. Dwa stopnie wyżej stała Angelina, ubrana, podobnie jak Maya, w białą nocną koszulę. Lśniące blond włosy, nakręcone na całą masę papilotów, sprawiały, że wyglądała jak cherubinek – a raczej jak rozgniewany anioł, bo na jej dziecinnej buzi malował się wyraz oburzenia, a oczy miotały pioruny. – Ale to Richard… – szepnęła Maya, nieśmiało próbując się wytłumaczyć. –

Muszę usłyszeć, o czym mówi! Kiedy dorosnę, będę taka jak on, odważna i dzielna, i tak samo nieujarzmiona… – To niemożliwe – odparła pogardliwie Angelina. – Przecież jesteś dziewczynką! Maya w nagłym przypływie gniewu zerwała się z miejsca, zaciskając dłonie w piąstki. – Zaraz zobaczymy, co jest możliwe, a co nie! – odparła głośniej, niż zamierzała. – Co się tu dzieje? – Gerald Greenwood stanął w drzwiach gabinetu, popatrując na dwie białe postaci z mieszaniną zdumienia i rozbawienia. Angelina błyskawicznie popędziła schodami na górę i po chwili zniknęła w ciemnościach, podczas gdy Maya spuściła pokornie głowę, skubiąc palcami stóp brzeg rozłożonego na schodach bieżnika. – Nie wiedziałem, że w Black Hall straszą nocami tak czarujące upiory. – Na dźwięk głosu Richarda dziewczynka spojrzała spod na wpół opuszczonych powiek w kierunku drzwi. Richard był wysoki – niemal o głowę wyższy od jej ojca – i barczysty. Choć miał na sobie surdut i krawat, a jego czarne włosy rozdzielał pośrodku idealny przedziałek, przypominał bardziej Włocha lub Cygana na jarmarku w St. Giles niż rodowitego Anglika. Jego spojrzenie i cień uśmiechu na zwykle ponurym obliczu sprawiły, że na policzkach Mai zapłonął rumieniec radości. – Czy księżniczka nie zaszczyci mnie powitaniem? – Richard wyszedł z gabinetu, przykląkł na jedno kolano i rozłożył ramiona. Maya z radosnym sercem zbiegła po ostatnich stopniach, rzuciła się w jego objęcia i wtuliwszy twarz w surdut Richarda, chłonęła ciężki zapach tytoniu, wełny, pomady i mydła oraz ową ciężką, tak typową dla niego nutę egzotycznego drewna. – Richard przyszedł się pożegnać. Jutro wyjeżdża z Oksfordu i zapewne nieprędko wróci do Anglii. – Maya podniosła głowę i ze zdumieniem spojrzała na ojca, który z wyraźną przykrością przekazał jej tę smutną nowinę. Jej spojrzenie powędrowało z powrotem ku kanciastej twarzy Richarda z wystającymi kośćmi policzkowymi i pytająco, wręcz błagalnie wniknęło w jego ciemne oczy, w płonnej nadziei, że to tylko jeden z tych jego żartów, którymi tak często jej dokuczał. Jednakże tym razem Richard odwzajemnił jej spojrzenie z powagą, niemal przepraszająco. Odkąd Jonathan zjawiał się w domu wyłącznie w wakacje, Richard był jej jedynym i ulubionym towarzyszem zabaw. Angelina wciąż chciała się z nią bawić swoimi głupimi lalkami, lecz po tym, jak Maya przez nieuwagę stłukła porcelanową filiżankę z serwisu herbacianego, nie miała prawa zbliżać się do domku dla lalek. Tymczasem Richard urządzał z nią w ogrodzie pojedynki szermiercze, a trafiony drewnianą szpadą ochoczo padał na trawę, wspaniale

markując bolesną agonię. Kołysał ją na umocowanej do jabłoni huśtawce, coraz wyżej i wyżej – wyżej niż kiedykolwiek odważył się ojciec – aż Maya piszczała z uciechy i strachu. Wspólnie klękali na podłodze biblioteki i, pochyleni nad wielkim atlasem, przekładali kolejne stronice, śledząc – ona dziecinną rączką, a on zaskakująco szczupłymi palcami – trasę, którą przed wiekami przebył Marco Polo. Planowali też własne ekspedycje na Wschód, z których wracaliby do Anglii obładowani jedwabiem, herbatą, przyprawami, złotem i diamentami. I to wszystko miałoby się nagle dziś skończyć? „Do Indii”, przypomniała sobie słowa Richarda i z trudem przełknęła ślinę. Po plecach przeszedł jej lodowaty dreszcz i poczuła, jak ściska jej się żołądek. – Gdybym się nie obudziła – szepnęła z grozą – odjechałbyś bez pożegnania? – Wiesz – Richard głęboko westchnął i delikatnie pogładził ją po ramieniu – że pożegnania nie są moją domeną. Wolę powitania. – Ale – wypaliła Maya – ale ty nie możesz wyjechać! Jej palce zacisnęły się na rękawie jego surduta, jakby mogły go przymusić, by został. Rozpacz, która ją ogarnęła, była tak wielka, że przemogła się i postanowiła zdradzić Richardowi swój najpilniej strzeżony sekret. Zarzuciła mu ramiona na szyję, przycisnęła policzek do jego skroni, tam gdzie pachniał najintensywniej, jakby lukrecją, i szepnęła mu prosto do ucha: – Chcę, żebyś się ze mną ożenił. To powiedziawszy, natychmiast odsunęła się od niego zawstydzona, obawiając się, że ją wyśmieje. Lecz Richard patrzył tylko na nią zdumiony, niemal bezradny. Potem przyciągnął ją do siebie i przysuwając usta do jej ucha tak blisko, że poczuła, jak łaskoczą ją końcówki jego długich wąsów, odpowiedział szeptem: – To zaskakująca i nieformalna propozycja, Mayeczko – jego głos rozkosznie wibrował. – Lecz gdybym został twym mężem, nie miałabyś ze mnie wiele pociechy, więc powinnaś to sobie raz jeszcze gruntownie przemyśleć! Z przyjemnością wrócę do tej rozmowy, kiedy się znów zobaczymy, tymczasem zaś – odsunął ją od siebie i postukał palcem w czubek jej nosa – grzecznie wykonuj wszystkie polecenia swego ojca. Wiesz, że nie lubię głupich kobiet! Będę do ciebie pisał, tak często, jak tylko to będzie możliwe. Zgoda, młoda damo? Maya oszołomiona kiwnęła głową. Richard wstał. – Dziękuję, panie profesorze, za wszystko. – Panowie wymienili krótki, silny uścisk dłoni. – Proszę się nie kłopotać, trafię do wyjścia. Maya, czując, jak jej place wsuwają się w ciepłą dłoń ojca, kompletnie omdlała patrzyła, jak Richard Burton schodzi po schodach, by zniknąć z jej małego świata.

I W cieniu wież Głupcy tratują to, po czym aniołowie ostrożnie stąpają. ALEXANDER POPE „Głupcy tratują to, po czym aniołowie ostrożnie stąpają!” Aniołowie i głupcy są do siebie podobni w tym, że idą za głosem własnej natury, nie licząc na pochwałę, nie lękając się kary. RICHARD FRANCIS BURTON The Kasidah of Haji Abdu El-Yezdi

1 OKSFORD, TUŻ PRZED ŚWIĘTAMI BOŻEGO NARODZENIA 1853 R. – Mayu! Wracaj na miejsce! Jeszcze z tobą nie skończyłam! Mayu! – ostry głos Marthy Greenwood niósł się przeraźliwie z galerii na najwyższym piętrze aż po najdalsze zakamarki Black Hall. – Ale ja skończyłam z tobą, mamo – wykrzyknęła Maya, zbiegając po schodach i zarzucając na ramiona chustę. W holu o mały włos nie wpadła na Hazel, która w ostatniej chwili zdołała uratować tacę z herbatą i biszkoptami. Pokojówka popatrzyła ze zdumieniem na Mayę, która minęła ją bez słowa i gwałtownie otworzywszy przeszkolone drzwi do ogrodu, wypadła z domu. Lodowaty wiatr wdarł się do środka, nawiewając na podłogę holu kilka płatków śniegu. Hazel nastawiła uszu. Na górze wciąż było słychać stłumione głosy zdenerwowanej pani Greenwood oraz panny Angeliny, która próbowała uspokoić matkę. Hazel z westchnieniem odstawiła tacę na stolik przy schodach i z klamką w dłoni patrzyła, jak Maya, potykając się raz po raz, brnie przez zaśnieżony ogród: ciemna plama chusty w gasnącym świetle zimowego popołudnia. Każdy jej krok wyrażał gniew i bunt. – Biedactwo – westchnęła ze współczuciem pokojówka. – Ciężkie ma życie z naszą panią. Hazel delikatnie zamknęła drzwi i pospiesznie zaniosła herbatę na górę, by nie wystygła. Maya gniewnie rozkopywała nogami śnieg, nie zważając na to, że jej buty i rąbek spódnicy kompletnie przemiękły. Zatrzymała się dopiero pod starą jabłonią. Starła cienką warstwę śniegu z siedziska huśtawki, z której już dawno wyrosła, usiadła, objęła się ramionami, wbiła obcasy w zmarzniętą ziemię i marszcząc czoło, zaczęła się huśtać. Smętnie patrzyła w dal, dzielnie powstrzymując napływające do oczu łzy. To takie niesprawiedliwe! Z kwadratowego dekoltu sukni wyjęła list, który przed chwilą wyrwała z matczynych rąk, a który był przyczyną dzisiejszej awantury. Zamyślona obracała go przez chwilę w dłoniach, po czym w końcu otworzyła kopertę. Kair, 4 grudnia 1853 r., Shepheards’ Hotel Kiciu, przypadłość, która mnie przykuła do łóżka, gdy do Ciebie ostatnio pisałem, nie była niczym poważnym, lecz też nie zaliczała się do kategorii tych, o których wypadałoby pisać młodej damie. Czuję się już lepiej i wracam do sił, co jest też poniekąd zasługą Twojego listu, najdroższa Mayu. Spożytkowałem to przymusowe unieruchomienie w łóżku, pracując nad szkicami, które przywiozłem z Mekki i Medyny; tutaj, w przeciwieństwie do Indii, mam pod ręką artystów, którzy mogą mi służyć pomocą. Niestety, prace nad relacją

z mojej hadżdż, to jest podróży, jaką odbyłem w przebraniu pielgrzyma do Mekki i Medyny, posuwają się nader powoli. Pisanie nadto trudzi umysł, a umysł ciało. Spotkawszy doktora Johanna Krapfa, skorzystałem z okazji, by wypytać o jego odkrycia dotyczące źródeł Białego Nilu, o Kilimandżaro i Góry Księżycowe. To, czego się od niego dowiedziałem, oraz historie o arabskich handlarzach, które ze sobą przywiozłem, stały się fundamentem objawienia, jakiego doznałem podczas lektury Ptolemeusza, który pisze: bliskie zapachy i mieszkańcy grot po prawicy, po dwudziestu pięciu dniach marszu, jeziora, do których uchodzi Nil… Oto rozwiązanie zagadki, Mayu, sposób na to, by postawić jajko na sztorc, zerwanie welonu z oblicza Izydy! Od trzech tysięcy lat badacze wędrowali w górę Nilu, próbując dotrzeć do jego źródeł, jak dotąd bez powodzenia. Ten, któremu uda się ta sztuka, zapisze się złotymi zgłoskami na kartach historii! Toteż, o ile otrzymam urlop, gotów jestem wyruszyć w przyszłym sezonie do serca Afryki. Jestem przekonany, że gdybym tylko uzyskał od rządu potrzebne środki finansowe i kilku zaprawionych towarzyszy, którzy ruszyliby u mojego boku (jednego do pomiarów geograficznych i drugiego do spraw botaniki), nasza wyprawa zakończyłaby się wspaniałym sukcesem. Dość napatrzyłem się na Arabię. Podróże po tej krainie są dla mnie wielką radością i nie wyobrażam sobie większej rozkoszy, jak spędzić trzy albo cztery lata na jej wschodnich krańcach, ale w ten sposób nie zyskałbym nic więcej, jak tylko znajomość pustynnych dolin i tubylczych plemion. Żadnych koni czy przypraw i jedynie namiastka sławy, jako że Wrede w swej książce – śmiesznej, jeśli prawdą jest to, co się słyszy o tym, w jakich okolicznościach powstała – omówił już lwią część tego tematu. Cieszę się, że spodobała Ci się ta druga książka, którą Ci poleciłem – pewien jestem, że otworzy ona przed Tobą nowe horyzonty. Nie pozwól jednak, by przyłapano Cię podczas lektury; Twoja Pani Matka umarłaby chyba ze strachu o Twoją cnotę! Pamiętaj w swoich świątecznych modlitwach o mojej czarnej duszy i nie zapominaj o starym hultaju. Na zawsze Twój Richard Był to ostatni z listów, które towarzyszyły Mai przez całe dzieciństwo i pierwsze lata młodości. Listy z Bombaju, Gudżaratu, prowincji Sindh, plaż Goa i błękitnych gór Nilgiri, z Hajdarabadu i Aleksandrii. Już same nazwy tych miejsc pachniały i smakowały szafranem i kolendrą, cynamonem i pieprzem, kryjąc w sobie słoneczny żar i dreszczyk przygody. Ilekroć otwierała taki list, miała wrażenie, że za chwilę wysypie się zeń piasek, czerwony pył egzotycznej przyprawy lub zielony proszek henny. Czuła, że każde włókno papieru, na którym je napisano, przesycone jest oceaniczną solą, rozgwarem orientalnego bazaru i ciszą samotnych górskich szczytów. Wszelako jeśliby miał dojść do skutku zamysł matki, list ten będzie

ostatnim, jaki trafił w jej ręce. Reputacja Richarda Burtona kroczyła przed nim, a była ona w tej chwili co najmniej wątpliwa. Z jednej strony Richard cieszył się uznaniem ze względu na swą odwagę i zdecydowanie, językowy geniusz i zachłanną ciekawość odkrywcy, z drugiej jednak stanowczo przekraczał granice dobrego smaku i nie okazywał szacunku obowiązującym normom i obyczajom, choćby wtedy, gdy podczas pobytu w Indiach nie tylko pozostawał w zażyłych stosunkach z tubylcami, lecz – o zgrozo! – jawnie zamieszkiwał z hinduską kochanką. Jedna z plotek głosiła wręcz, że jako tajny agent w służbie generała Napiera szpiegował w domu uciech, w którym bywali angielscy żołnierze. Złożony przezeń raport był ponoć tak szczegółowy, że jego autor musiał osobiście brać udział w opisywanych ekscesach, włączając w to „sprzeczne z naturą obcowanie z chłopcami”. Tak przynajmniej z oburzeniem szeptano w angielskich salonach. Gdyby tego było mało, tegoż lata w arabskim przebraniu wybrał się w podróż do świętych miejsc islamu, odbywając niepojętą dla dobrego chrześcijanina perwersyjną pielgrzymkę, podczas której miał ponoć nawet zabić jakiegoś człowieka. Martha Greenwood szanowała Richarda Burtona jako człowieka i przyjaciela swego małżonka, nie uważała go jednak za odpowiednie towarzystwo dla córki, nawet gdyby miała ich łączyć znajomość li tylko korespondencyjna. Sprzeciwiała się jej tym bardziej, że znalezienie odpowiedniego męża dla Mai i tak wydawało się przedsięwzięciem nieomal beznadziejnym. Mimo lekcji tańca, fortepianu i jazdy konnej, mimo bezlitosnego ciągania przez matkę po całym mieście na proszone herbatki, Maya nie znalazła ani jednego poważnego adoratora. Nawet te blade książkowe mole, które zbierały się na dyskusjach w gabinecie profesora Greenwooda, szybko traciły zainteresowanie, gdy tylko Maya zapalczywie włączała się do rozmowy i w sposób nieprzystojny dla młodej damy broniła swojego zdania. Toteż gdy Hazel przyniosła pocztę, Martha Greenwood uznała za swój matczyny obowiązek pogwałcić własne zasady, otworzyć list od Richarda i w końcu poważnie rozmówić się z córką. Dwudziestoletnia Maya była już niemal starą panną, więc matka tym bardziej musiała zatroszczyć się o to, by jej opinia pozostała nieposzlakowana. Jedno było pewne: trzeba natychmiast położyć kres wszelkim kontaktom między jej córką a Richardem Burtonem. Maya z zafrasowaną miną złożyła list, ścisnęła go między dłońmi i dotknęła ustami krawędzi kartki, jakby zmawiała modlitwę. – Wróć, Richardzie – szepnęła głosem ochrypłym z tęsknoty. – Wróć i zabierz mnie stąd! Jego listy były jej najcenniejszym skarbem. Listy, z których każdy czytała tyle razy, że znała je już na pamięć, słowo w słowo. Te listy były dla niej bramą do bajecznie kolorowego świata, w którym mogła się zanurzyć, ilekroć jej dni stawały się nieznośnie smutne i szare. Były jedyną nicią łączącą ją z Richardem, gdyż

każdy z nich niósł w sobie jego głos, jakby, oddalony o tysiące mil, szeptał do niej: Jakże cudowne są noce Orientu… Nad wszystkim unosi się słodki zapach wodnych fajek nargili, kadzidła, konopi i opium… Tkaniny tak cudowne, jakby je przeznaczono dla jakiejś bajkowej księżniczki – albo dla Ciebie, moja mała Mayu… I wtedy mój nauczyciel hindi oficjalnie pozwala mi nosić upawitę, święty sznur braminów… Nieustanne dudnienie tam-tamów i zawodzenie tubylczej muzyki mieszają się z wrzaskliwymi głosami krajowców, szczekaniem i ujadaniem zwaśnionych kundli i krzykiem głodnych mew wykłócających się o resztki zdechłej ryby, tworząc kompletnie obcą naszym uszom muzykę… I przypomniałem sobie naszą przejażdżkę łodzią, gdy kwitły cudownie bzy, a „my dwoje”, jak zwykłaś mawiać, wiosłowaliśmy po wodach Cherwell… Powietrze było aksamitne i wonne, a zarazem przyjemnie chłodne. Delikatny welon mgły spowijał ziemię, wznosząc się aż do połowy wzgórz, odsłaniając porośnięte palmami szczyty i chwytając srebrne światło poranka… Jakże przewidujący byli Twoi rodzice, wybierając dla Ciebie imię! „Maya” – bogini ułudy, która tumani i zwodzi ludzkie umysły. Tak i Ty – oddalona w przestrzeni i czasie wydajesz mi się już tylko złudzeniem, choć wiem, że naprawdę istniejesz; tak też każde wspomnienie o Tobie odurza mnie i uwodzi – Mayu, Mayeczko… Maya zamknęła oczy. Jej policzki pałały żywym ogniem – z gniewu i zimna. Mimo to, wysilając odrobinę fantazję, potrafiła sobie wyobrazić, że świeci słońce, rozgrzewając jej skórę. Słońce, które ogrzewa powietrze i topi śnieg, a wraz z nim miesiące, które upłynęły od owej niedzieli przed dwoma laty, i pozwala jej zanurzyć się w krainie wspomnień… Maya siedziała na swoim ulubionym miejscu, na huśtawce pod starą jabłonią, plecami oparta o linę. Jedną stopę postawiła na siedzisku i oparła na kolanie książkę, drugą zaś miarowo odbijała się od ziemi. Pantofelki cisnęła w trawę, a obok nich niedbale zwinięte pończochy. To miejsce było niczym zielona altanka. Wysokie krzewy – bzy i ligustry – osłaniały drzewo przed ciekawskimi oczami domowników. Oddalony zaledwie o kilka kroków mur był od środka porośnięty dwubarwnym bluszczem, a wokół łuku bramy owijała się pnąca róża, pyszniąc się swoim kwieciem. Zza wykutej z żelaza furtki prowadzącej na Black Hall Road, harmonijnie współbrzmiąc ze śpiewem ptaków, dobiegało kłapanie końskich podków i skrzypienie kół toczących się po kamienistej drodze. Nozdrza Mai leciutko drgały – jak zawsze, gdy była zadowolona. Napawała się dotykiem chłodnej, aksamitnej trawy i suchej, szorstkiej ziemi pod stopą i między palcami. Kołysząc się na huśtawce, czuła, jak falbany halki pod jasną letnią sukienką łaskoczą jej nagą łydkę. Zamknęła na chwilę oczy i odchyliła głowę, pozwalając, by słońce i cień liści wymalowały na jej twarzy fantazyjny wzór, po czym znów

pochyliła się nad zadrukowaną stronicą i pogryzając kwaśne jabłko, wróciła do lektury. Czując na twarzy cień, podniosła oczy. Z jej ust dobył się zduszony okrzyk, a książka wylądowała w trawie. W ogrodzie stał mężczyzna. W dłoni trzymał wymiętą panamę, a u jego stóp leżał żeglarski worek. Bóg raczy wiedzieć, jak długo tak stał, przyglądając jej się. Spowijał go mrok i choć miał na sobie eleganckie ubranie, wyglądał groźnie: czarne włosy, broda, żar w ciemnych oczach. A mimo to Maya nie czuła lęku – choć jej wyblakłe wspomnienia z czasem ustąpiły miejsca barwnym wyobrażeniom, zmieniając jego obraz nie do poznania. Był wychudzony przez gorączkę i rytualne posty, ogorzały od monsunowych wiatrów, słońca, skwaru i kurzu. Pustynia i tropiki starły z niego resztki młodzieńczej miękkości, wykuwając twarz niczym ze stali. Lata wojskowego drylu i nienasycony głód przygód i wrażeń pozostawiły na nim wyraźny ślad. Wtem jego twarz rozjaśnił uśmiech – tak promienny, że w pierwszej chwili zdawał się zakłócać harmonię tych rysów, w których z natury nie było miejsca na choćby cień serdeczności. – Czy księżniczka nie zaszczyci mnie powitaniem? Ileż to razy wyobrażała sobie tę chwilę, gdy pewnego dnia znów przed nią stanie, a ona pofrunie ku niemu, by go uścisnąć, tak jak tamtej kwietniowej nocy, gdy uczyniła to po raz ostatni, będąc jeszcze małą dziewczynką? I oto patrzyła na niego, kompletnie sparaliżowana, niezdolna wykonać najdrobniejszego gestu. Zbyt nierzeczywiste było bowiem to dziwne zjawisko, niczym sen lub fatamorgana. Nie dawała wiary własnemu sercu, które szaleńczo kołatało w jej piersi. – Nie przyszła góra do Mahometa, więc Mahomet musi się pofatygować do góry! – zawołał Richard i ruszył w jej stronę. W końcu Maya otrząsnęła się z odrętwienia i powolutku zsunęła z huśtawki. Upuściła na trawę nadgryzione jabłko i dyskretnie wytarła dłoń o sukienkę. Gdy Richard stanął przed nią, ujął jej dłonie i przenikliwie spojrzał w jej oczy. Przez chwilę milczał. Jego broda zabawnie drgnęła, gdy przycisnął usta do jej wciąż lepkiej od jabłka dłoni. – Oto smak raju! – szepnął wciąż pochylony nad jej ręką. Maya poczuła, jak krew napływa jej do twarzy. Chciała się od niego uwolnić, lecz nie była w stanie. Nagle spojrzenie Richarda stało się śmiertelnie poważne, jego palce musnęły policzek Mai, a jego oczy badawczo przyjrzały się jej obliczu. – Jesteś zbyt młoda, by twoją twarz zasnuwał cień troski, Mayeczko! Gdzie się podziała tamta beztroska dziewczynka, którą przez cały ten czas nosiłem w swym sercu? Pojedyncza łza opadła z jej rzęs i spłynęła po jego dłoni. I nagle zaczęła płakać: ze szczęścia, że wreszcie nastąpił kres jej tęsknoty, z ulgi, że w osobie Richarda zjawił się ktoś, kto wie, czym jest samotność tych, którzy są inni, niż

oczekuje od nich świat. – Nie płacz – szepnął, przytulając ją czule. Delikatnie dotknął wargami jej czoła, mokrych policzków i brody, i wreszcie – po chwili wahania – jej ust. Smakował słono, nieomal cierpko, dymem i samym sobą – i dalekimi krajami, z których przybywał. Maya drgnęła leciutko, gdy czubek jego języka wsunął się między jej wargi. Pachnąca pomadą broda połaskotała kąciki jej ust, gdy się cichutko zaśmiał. – Nigdy nawet nie śniłem, że będę pierwszym, który nie zdoła się oprzeć tej cudownej pokusie. – Całował ją, aż zaczęło brakować jej tchu, całował, aż miała wrażenie, że się rozpływa w promieniach słońca i ciepłej ziemi. – Mayu! Maa-yuu! Maya wzdrygnęła się i spojrzała przez nagie, zaśnieżone gałęzie krzewów w stronę, skąd dobiegało wołanie. Na werandzie dostrzegła lawendową sukienkę Angeliny. – Mayu! Jesteś tam? Tak, to podobne do Angeliny – nie zejdzie do ogrodu, bo śnieg mógłby zniszczyć jej pantofelki. Zamiast tego staje na palcach, wyciąga szyję, wytęża wzrok. Chociaż przez całe życie przeczytała zaledwie kilka książek, była krótkowidzem, lecz wolałaby obciąć sobie palec, niźli założyć okulary. „Okulary są dobre dla emancypantek, a żaden szanujący się mężczyzna za nic w świecie nie pokaże się w towarzystwie emancypantki”, ucinała pogardliwie wszelkie dyskusje na ten temat. Jakby komukolwiek przyszło do głowy określić ją tym pojęciem, zarezerwowanym dla wykształconych, dążących do niezależności i domagających się równouprawnienia kobiet, pomyślała Maya w przypływie trzeźwiącej wrogości. I rzeczywiście – gentlemani, niezależnie od wieku, nieomal mdleli z zachwytu, ilekroć Angelina marszczyła nosek, a jej niebieskie oczy zasnuwały się ową mgłą, gdy próbowała dostrzec coś w dali. Po prawdzie zresztą mdleli na widok wszystkiego, co Angelina robiła lub mówiła. Maya pospiesznie schowała list i wymknęła się przez furtkę z ogrodu. Wbrew szumnej nazwie Black Hall Road była niczym obrobiony grubą nicią rąbek miasta i niewiele różniła się od wiejskiego traktu. Nie była brukowana, a warstwę śniegu przecinały jedynie dwie koleiny. Po drugiej stronie ulicy pod śnieżną pierzynką drzemały łąki i pola, na horyzoncie szare konary grabów wczepiały się w ołowiane niebo, a nieliczne krzaki głogu rozpościerały swoje mięciutkie gałązki. Poniżej Black Hall ciągnął się szereg pudełkowatych domków, zbudowanych w stylu charakterystycznym dla początków stulecia. Ze stoicką obojętnością spoglądały swoimi wielkimi szprosowymi oknami na elegancką, porośniętą drzewami St. Giles Street, wiedząc, że na tyłach wysokie mury strzegą ich ogrodów

przed lisami, które nocami podchodziły tu z pól. Maya szła wzdłuż tych murów, pokrytych liszajami niczym skorupa żółwia, zmierzając w pośpiechu w kierunku miasta, do jedynego miejsca, w którym mogła znaleźć bezpieczną kryjówkę.