Rozdział 1
Elizabeth stała jak skamieniała i patrzyła przed siebie. Była pewna, że widziała orszak
żałobny, tak samo jak poprzednio. Gdyby udało jej się o tym nie myśleć, zachowywać się, jak
gdyby nigdy nic, nic by się nie stało, pomyślała. Uchwyciła się na moment tej myśli, lecz
zaraz uświadomiła sobie okrutną prawdę: ktoś umrze. Nie wiedziała jednak, kto.
Nagle poczuła łzy, które spłynęły do kącików jej ust. Nie zrobiła jednak nic, żeby je
wytrzeć. Zacisnęła dłoń i zagryzła kostki, by stłumić szloch. Wtedy poczuła na ramieniu
czyjąś ciężką dłoń i drgnęła ze strachu.
- O, Jakob! Ale mnie przestraszyłeś! – Szybko otwarła twarz.
- Płaczesz? – spytał zaskoczony.
Czy może mu powiedzieć prawdę? – zastanawiała się, szukając jakiegoś wykrętu.
Mogłaby się wyłgać, mówiąc, że myślała o Jensie albo… Nie, nie powinna kłamać, zwłaszcza
o zmarłych. Zwilżyła usta i głęboko zaczerpnęła powietrza, zanim odpowiedziała pytaniem:
- Pamiętasz, jak ci mówiłam, że miewam wizje?
- Mhm – odparł i skinął głową.
- Widziałaś coś przed chwilą. Orszak żałobny. Ktoś umrze, Jakob! – Musiała kilka
razy przełknąć ślinę, żeby powstrzymać płacz.
Przyglądał się jej badawczo.
- Jesteś pewna? – zapytał. – Może tym razem oznacza to coś innego? Dosłyszała w
jego głosie błaganie i odczuła pokusę, żeby przytaknąć, ale nie mogła
tego zrobić. Teść nie zasłużył sobie na to, żeby go okłamywać, musiał poznać prawdę.
- Nie, Jakob. Już wcześniej przytrafiło mi się coś takiego. – Naciągnęła mocniej chustę
na ramionach, bo wiał nieprzyjemny wiatr. Siąpiła też mżawka, ale było jej to obojętne. –
Miałam podobną wizję przed śmiercią Ragny. – Wstrzymała oddech. Bała się spojrzeć
teściowi w oczy, obawiając się jego reakcji.
- Widziałaś Ragnę? – spytał przerażony.
- Nie, tylko orszak żałobny na drodze. – Zerknęła na Jakoba i zobaczyła, że pobladł, a
jego wzrok znieruchomiał.
- Biedactwo. Należałoby ci tego oszczędzić – rzekł ze współczuciem i poklepał ją po
ramieniu. – Ale czy jesteś pewna, że…
- Wiem, co widziałam – przerwała mu. Nagle ogarnął ją strach, że teść nie wierzy w
to, co mu powiedziała.
- Nie zawsze da się zrozumieć zmysły. Stwórcy – stwierdził. – Dlaczego pozwala,
żebyś miała takie wizje? Jaki jest w tym sens?
Elizabeth odwróciła się do niego.
- Boję się – wyznała. – Bo nie wiem, kto będzie następny.
- Powinnaś się raczej cieszyć, że tego nie wiesz – zauważył rozsądnie. – Wyobraź
sobie, co by było, gdybyś to mnie zobaczyła?
Elizabeth zadrżała.
- Rozumiem, co masz na myśli – odparła, wodząc wzrokiem za Ane, która dreptała
obok i zbierała kamyki.
- Mam Moją Pusię – oznajmiła nagle dziewczynka i spojrzała na dziadka, zadzierając
główkę.
- Co mówisz? – spytał i kucnął przed nią.
- Dostała w Dalsrud kotka, którego najpierw nazywała Mójkocio, a teraz mówi na
niego Moja Pusia – wyjaśniła Elizabeth.
Słuchając, jak Jakob gawędzi z Ane, powiodła spojrzeniem ponad wsią. Drzewa stały
nagie i czarne na tle szarego jak ołów nieba, a daleko na morzu wiatr tworzył kłębki piany.
Późna jesień to okropna pora, pomyślała. Liście już opadły, ale śnieg jeszcze nie spadł,
więc krajobraz był czarny, mokry i smutny. W domach zrobiło się wilgotno i zimno.
Zobaczyła, że z chaty ojca unosi się dym.
Usłyszała, że Jakob coś do niej powiedział.
- Mówiłeś co? – spytała.
- Może byście wstąpiły?
Elizabeth nie od razu odpowiedziała. W dole bowiem dostrzegła Mathilde, która
wiązała przy brzegi łódź. Na pewno była w odwiedzinach u córeczki, pomyślała. Coś jednak
zaniepokoiło ją w zachowaniu dziewczyny.
- Zabierz Ane do domu, ja zaraz przyjdę – odparła po chwili.
- Na pewno nic ci nie jest? – zapytał. Skinęła głową.
- Wszystko w porządku. Długo się je przyglądał.
- Postaraj się nie myśleć o tym, co widziałaś, Elizabeth. – Zamilkł na chwilę. –
Wszyscy kiedyś umrzemy. Wiesz, że przydarzy się to komuś z naszej wsi, i rozumiem, że
niełatwo jest ci z tym żyć, ale…
Elizabeth mi przerwała:
- Mówiłam ci, że już kiedyś mi się to przydarzyło, więc nie martw się o mnie. –
Spróbowała się uśmiechnąć. Pożałowała, że niepotrzebnie zmartwiła teścia, opowiadając mu
o swojej wizji.
Pokiwał głową, a potem wziął Ane za rękę i wszedł do domu. Elizabeth struchlała na
widok zapłakanej twarzy Mathilde.
- kochana, co się stało? – zapytała, ocierając łzę z zaczerwienionego policzka
dziewczyny.
- Nie chcę o tym mówić – odparła Mathilde i się odwróciła.
- Czy zrobiła, coś złego?
Mathilde energicznie pokręciła głową.
- Czy ktoś był dla ciebie niedobry?
- Nie chcę o tym rozmawiać, już mówiłam. – Ponownie się rozpłakała i ukryła twarz w
dłoniach.
- Moje biedactwo – westchnęła Elizabeth, objęła dziewczynę ramieniem i ostrożnie
poklepała po plecach. – Człowiekowi nie zawsze jest łatwo.
- Mnie jest dzisiaj okropnie! – Mathilde pochlipywała w jej ramionach. Elizabeth
zastanawiała się, co zrobić, żeby nakłonić ją do mówienia.
- Jeżeli nie chcesz porozmawiać ze mną, to może zwierzyłabyś się do Dorte?
- Nie, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że płakałam.
- Wiesz co…? – podjęła Elizabeth.
- Co? – Mathilde podniosła wzrok.
- Kiedy Marii jest smutno, to proszę ją, żeby mi powiedziała, co się stało, bo dopiero
wtedy będę mogła zrobić wszystko, by poprawić jej humor.
- I opowiada?
- Tak, za każdym razem. To jak? Powiedz mi, co cię gnębi?
- Tak, ale nie tutaj. Zimno mi.
- To chodźmy do mojej szopy na łodzie. – Objęła Mathilde ramieniem i ruszyły
wzdłuż brzegu.
W szopie Elizabeth zostawiła otwarte drzwi wychodzące na morze, żeby wypuścić
trochę świata.
- Usiądźmy tutaj – zaproponowała, wskazując pustą beczkę odwróconą do góry dnem.
– O, tu masz ściereczkę. Wytrzyj łzy i opowiedz mi wszystko. na pewno znajdziemy jakąś
radę.
Dziewczyna, drżąc, mocno wytarła nos, zaczerpnęła powietrza i rzekła cicho:
- Tato chce oddać moje dziecko. Jej słowa zabolały niczym policzek. Elizabeth
siedziała jak sparaliżowana, ze
wzrokiem utkwiony, w Mathilde.
- Czy mogłabyś mu powiedzieć, żeby tego nie robił? – spytała dziewczyna błagalnie.
Dlaczego obiecałam, że znajdę jakąś radę, zanim się dowiedziała, o co chodzi? –
pomyślała Elizabeth, zła na siebie, i przełknęła ślinę. Musiała grać na zwłokę, bo na
razie nie potrafiła nic wymyślić.
- Jesteś pewna, że tak właśnie powiedział? – zapytała z ociąganiem.
- Najzupełniej. Tłumaczył, że nie jestem w stanie zając się Sofie, a oni nie mają
środków, żeby ja utrzymywać. Co to są środki?
- Pieniądze – wyjaśniła Elizabeth. Powoli docierało do niej znacznie słów Mathilde. –
Dlaczego tak postanowił? Czy coś się stało?
- Zorientował się, że widziałam się z Sofie, kiedy go nie było, i wpadł w złość.
Powiedział, że już ustalone, kto weźmie dziecko. Zabiorą je za dwa tygodnie. To już
niedługo…
- Tak, to prawda – mruknęła Elizabeth, czując, że ogarnia ją gniew. Jak on mógł
zrobić coś takiego własnej córce? Wiedziała, że być może jest niesprawiedliwa, może rodzice
Mathilde rzeczywiście nie byli w stanie wykarmić jeszcze jednego dziecka. Ale jednak to
dziwne, że ojciec dziewczyny wpadł na ten pomysł, kiedy się zorientował, że widziała się z
córką. Może chciał ją trzymać z dala od Sofie?
- Zapewniłam, że mogę się nią zajmować, ale on nawet nie chciał o tym słyszeć –
ciągnęła Mathilde. – Przecież dobrze sobie radzę z dziećmi, prawda, Elizabeth?
- Tak, oczywiście – potwierdziła Elizabeth machinalnie. Wiedziała, że sprzeciwianie
się ojcu Mathilde na nic się nie zda, jeśli już podjął
decyzję. Jak jednak wytłumaczyć dziewczynie, że nie może jej pomóc? – myślała
zrozpaczona.
- Mathilde – zaczęła ostrożnie. – Jeżeli Sofie zostanie oddana do innych ludzi, to
będzie jej tam dobrze. Jens, mój mąż, który już nie żyje, mieszkał z Ragną i Jakobem, chociaż
nie byli jego prawdziwymi rodzicami. A chyba wiesz, jak było mu dobrze?
Mathilde zerknęła na nią spod zmarszczonych brwi. Jej oczy powoli wypełniły się
łzami.
- Obiecałaś, że mi pomożesz, a ty wcale nie jesteś lepsza od mojego taty! –
powiedziała z goryczą.
Chciała wstać, lecz Elizabeth poderwała się i ją zatrzymała.
- Poczekaj, Mathilde, jeszcze nie skończyłam. Pomogę ci, jak obiecałam, ale najpierw
opowiem ci o Jensie. – Słyszała, jak cienko zabrzmiał jej głos. Miała nadzieję, że dziewczyna
tego nie zauważyła.
- Jeżeli ktoś zabierze mi dziecko, rzucę do morza – oświadczyła Mathilde drżącym
głosem.
Elizabeth przebiegł dreszcz. Czyżby właśnie Mathilde widziała w swojej wizji? Czy
dziewczyna faktycznie odbierze sobie życie? Chwyciła ją za ramiona i ścisnęła tak mocno, że
tamta aż jęknęła.
- Posłuchaj mnie, Mathilde. Jeżeli zrobisz coś takiego, nie pójdziesz do nieba.
- Wiem, ale to nie szkodzi – odparła Mathilde z płaczem. – A co ty byś zrobiła, gdyby
ktoś zabrał ci Ane?
Elizabeth nie spodziewała się takiego pytania i przez moment nie wiedziała, co
odpowiedzieć. W końcu opuściła ręce i rzekła cicho:
- Rzuciłabym się do morza.
Mathilde przykuwała ją wzrokiem. Elizabeth miała wrażenie, jakby trwało to
wieczność. W końcu przytuliła dziewczynę do siebie.
- Obiecuję ci na honor i wiarę, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nie straciła
swojego dziecka.
- Przysięgasz na Boga?
Elizabeth wiele razy słyszała te słowa, wypowiadane przez Marię i Indianne, kiedy
szeptały sobie tajemnice, ale wtedy brzmiało to słodko i dziecinnie. Teraz to nie była zabawa.
- Tak, przysięgam na Boga – odpowiedziała i pomyślała, że to najtrudniejsze zadanie,
jakiego kiedykolwiek się podjęła.
Rozdział 2
Kiedy Elizabeth i Mathilde dotarły do Heimly, Jakob siedział w izbie i wpuszczał pod
sufit kłęby dymu.
- Ane chciała wyjść na dwór i pobawić się z innymi dziećmi – wyjaśnił i skinął głową
ku oknu.
- Tak, widziałam ją.
- Ojej, czyżbyś płakała, Mathilde? – spytała Dorte. Wytarła dłonie w fartuch o
zostawiła zmywanie.
- Mathilde ma zmartwienie, ale nie chce o tym mówić – wtrąciła szybko Elizabeth. W
głosie Dorte brzmiał smutek, gdy spytała:
- Może moglibyśmy jakoś pomóc?
- Nie, Elizabeth tym się zajmie – odparła Mathilde stanowczo.
- Ach tak.
Dorte chyba zrobiło się przykro, pomyślała Elizabeth i postanowiła, że później zwróci
się do niej i Jakoba o radę. Uznała, że nie może sama dźwigać tego ciężaru, poza tym wcale
nie obiecała, że zachowa w tajemnicy to, co usłyszała.
- Powinnam dzisiaj wysprzątać swój pokój na poddaszu – mruknęła Mathilde. – Jest
nagrzana woda?
- Tak, w kociołku – odparła Dorte. – Ale może najpierw zjadłabyś podwieczorek?
- Nie, nie jestem głodna – bąknęła dziewczyna i wypadła z wiadrem za drzwi. Kiedy
Elizabeth usłyszała stukot chodaków na poddaszu, opadła ciężko na krzesło przy stole.
- Ojciec Mathilde postanowił oddać komuś jej dziecko – oznajmiła. – Powiedział, że
nie mają dość jedzenia. Ale podejrzewam, że chce zrobić dziewczynie na złość. Nie pozwolił
Mathildzie widywać się z Sofie, a ostatnio dowiedział się, że jednak się spotkały.
Dorte również usiadła.
- Nie mów Mathilde, że ci o tym powiedziałam – poprosiła Elizabeth. – Zagroziła, że
jeżeli oddadzą jej dziecko obcym ludziom, rzuci się do morza. I sądzę, że tak zrobi.
W tym momencie napotkała spojrzenie Jakoba i zrozumiała, że pomyślał to samo co
ona: a może Elizabeth w swojej wizji widziała właśnie Mathilde?
- Obiecałam, że jej pomogę – ciągnęła Elizabeth – ale nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Może wy moglibyście jakoś pomóc? – spytała i spojrzała błagalnie najpierw na Jakoba, a
potem na Dorte. – Ludzie liczą się z twoim zdaniem, Jakobie. Może gdybyś porozmawiał z
ojcem Mathilde, to by zmienił decyzję?
Jakob wolno pokręcił głową.
- Rozmowa nic tu nie pomoże, Elizabeth. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, ale
Mathilde nie jest taka jak inni, a opiekunami dziecka są jej rodzice i dlatego niewiele możemy
poradzić. Być może jest jakieś prawo, które o tym mówi, ale ja go nie znam. Dlatego
uważam, że nie powinniśmy się do tego wtrącać.
Elizabeth poczuła, że ogarnia ją zwątpienie. Za chwilę Mathilde zejdzie na dół i nie
będę mogli dłużej o niej rozmawiać.
- Dorte – zaczęła z wahaniem. – Znasz może matkę Mathilde?
- Znam, ale ona jest całkowicie podporządkowana mężowi i nie ma nic do
powiedzenia. To do niego należy ostatnie słowo.
- Rozumiem – mruknęła cicho Elizabeth. – W każdym razie bardzo wam dziękuję.
- Naprawdę chciałbym ci pomóc, Elizabeth – zapewnił Jakob.
- Nie myśl o tym więcej. Wzięliście Mathilde na służbę, i to już bardzo wiele. W
końcu na pewno wszystko się jakoś ułoży.
W ciągu następnych dni Elizabeth unikała wizyt w Heimly. Wstydziła się i czuła, że
nie będzie umiała spojrzeć Mathilde w oczy, dopóki nie znajdzie jakiegoś wyjścia. Ciągle
jeszcze była na siebie zła, że bez zastanowienia złożyła dziewczynie obietnicę pomocy.
Nocami leżała bezsennie, wpatrując się w ciemność, aż głowa pękała jej z bólu i
piekła oczy. Modliła się do Boga, żeby nie zabierał im Mathilde i pomógł dziewczynie
zachować małą Sofie. Niekiedy szeptała imię Liny-Laponki, ale na próżno. Staruszka od
dawna się jej nie pokazywała.
- Jeżeli Mathilde odbierze sobie życie, to będzie moja wina. Wtedy będę miała życie
dwu istot na sumieniu – szepnęła w nocną ciemność.
Kilka dni później Elizabeth wybrała się nad rzekę, żeby wypłukać pranie. Nagle
stanęła za nią Mathilde.
- Zostały już tylko dwa dni – przypominała, wyciągając kciuk i palec wskazujący. –
Za dwa dni ojciec odda moje dziecko.
Elizabeth dokładnie wypłukała bluzkę, która właśnie zanurzyła w wodzie, potem
wykręciła ją i chwyciła następną rzecz. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc grała na
zwłokę. W końcu straciła czucie w dłoniach, musiała więc przerwać płukanie. Pochuchała na
palce i przyznała:
- Jeszcze nic nie wymyśliłam, Mathilde. Dziewczyna wpatrywała się w nią
uporczywie. Elizabeth zauważyła, że ma ciemne
sińce pod oczami. A więc obie ostatnio źle sypiamy, stwierdziła w duchu.
- Liczyłam na ciebie – rzuciła dziewczyna bezbarwnie.
- Dotrzymam obietnicy – zapewniła Elizabeth z przesadną pewnością siebie.
- Dlaczego ty albo Jakob i Dorte nie weźmie Sofie na wychowanie? – spytała
Mathilde. – Wtedy mogłabym codziennie ją widywać.
- Nie możemy, bo opiekun Sofie jest twój ojciec, a on postanowił inaczej. Poza tym
nie wiem, czy zdołałabym utrzymać jeszcze jedno dziecko – wyjaśniła.
Trudno jej było wytłumaczyć to wszystko dziewczynie. Nie mogła przecież
powiedzieć, że ojciec Mathilde to drań albo że Mathilde nie byłaby w stanie zająć się swoim
dzieckiem i że w tym właśnie tkwi sedno sprawy.
Mathilde szorowała stopą o trawę. W końcu podniosła wzrok i powtórzyła cicho
zbolałym głosem:
- Za dwa dni…
Następnego dnia nadal było zimno i nieprzyjemnie, ale mimo to Elizabeth wybrała się
łodzią do Storvika. Nie miała pojęcia, co ją tam czeka, nie miała nawet odwagi wyobrazić
sobie tego. Gęsta mgła wisiała nisko w górach, wiatr targał chustą Elizabeth, kiedy wiązała
łódź na brzegu, a potem szła drogą pod górę. Powinna dobrze się zastanowić, co powiedzieć,
przemknęło jej przez głowę, gdy ujrzała niewielki szary dom. Przystanęła i przez chwilę mu
się przyglądała, inaczej nigdy nie zaznam spokoju. Udobruchałam lensmana i pastora, więc
czego teraz się obawiam? Wciągnęła głęboko powietrze i zdecydowanym krokiem pokonała
ostatni odcinek drogi.
Matka Mathilde była sama w domu i z wahaniem zaprosiła ją do środka.
- Któż to do nas przyszedł? – spytała, wyciągając szyję, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie
idzie ktoś jeszcze.
- Tym razem nie ma ze mną twojej córki – uspokoiła ją Elizabeth. – Od razu
przystąpię do rzeczy – ciągnęła, zdejmując z głowy chustę. – Mathilde powiedziała mi, że
chcecie oddać komuś jej dziecko.
Kobieta usiadła, ale wciąż nerwowo zerkała przez okno. Kiedy przydreptała do niej
mała Sofie, wzięła ją na kolana i bezwiednie zaczęła kołysać.
- Tak, zdecydowaliśmy się na to – przyznała cicho.
- Wy? O ile dobrze zrozumiałam, to twój mąż tak postanowił, gdy zauważył, że
Mathilde widziała się z Sofie – odparła Elizabeth. Spostrzegła, że kobieta drgnęła. Jej palce
nerwowo gładziły blat stołu.
- Źle zrobiła, że się na to zgodziła. Dziecku nie wychodzi na dobre przebywanie z
Mathilde. Ona nie jest taka jak my wszyscy.
- A jacy my jesteśmy? – spytała Elizabeth.
Matka Mathilde długo nie odpowiadała. Wreszcie westchnęła zrezygnowana.
- Wiesz równie dobrze jak, ja, że ona jest pomylona. Elizabeth z trzaskiem uderzyła
dłonią o stół
Sofie podskoczyła ze strachu i przytuliła się do babci.
- Nie chcę więcej słyszeć tego słowa! Mathilde nie jest może tak mądra jak inni i
potrzebuje więcej czasu, żeby się czegoś nauczyć, ale to nie daje wam prawa, żeby zabierać
jej dziecko! Jeżeli kochasz swoją córkę, to nie rób tego.
Kobieta pobladła a jej usta zaczęły drżeć. Przerażona, wpatrując się w Elizabeth.
- Wydaje mi się, że powinnaś już iść – rzekła niepewnie.
- Nie wyjdę, dopóki mi nie obiecasz, że Mathilde będzie mogła zatrzymać dziecko.
- Nie mogę.
Wstała. Elizabeth również się podniosła.
- Czy twój mąż cię zbije, jeśli mu się sprzeciwisz? – zapytała wprost. Kobieta
milczała, więc Elizabeth ciągnęła już łagodniejszym głosem:
- Wiem, że to nie ty wpadłaś na ten pomysł, ale twój mąż.
- Idź już – ponaglała matka Mathilde, mocniej przytulając dziecko. Elizabeth
zrozumiała, że nic nie wskóra, i spytała:
- Kiedy wróci twój mąż?
- Nie wiem, ale proszę cię, żebyś wyszła, zanim się pojawi.
- Nie, poczekam tutaj – oznajmiła nagle Elizabeth stanowczo i usiadła, krzyżując ręce
na piersiach.
Kobieta zdławionym przez płacz głosem zaczęła ją zaklinać:
- Bądź tak dobra, błagam cię na kolanach, odejdź, to spróbuję z nim porozmawiać.
Tak, pomyślała Elizabeth, może i spróbuje, ale nic nie osiągnie. Dlatego muszę tu
zostać i poczekać.
- Chyba nie zabronił ci przyjmować gości? – zapytała łagodnie. – Prawdopodobnie
prędzej wysłucha mnie niż ciebie.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i do środka wszedł wysoki,
tyczkowaty mężczyzna. Spojrzał na Elizabeth zimnym wzrokiem.
- Przyszedł ktoś obcy? – zapytał niezadowolony, nie zamierzając się nawet przywitać.
– O co chodzi? – rzucił i usiadł przy końcu stołu.
Elizabeth czuła, jak serce wali jej w piersi. Ręka jej nieco drżała, gdy wyciągnęła dłoń
na powitanie. Ośmielona tym, że podał jej swoją, przedstawiła się i dodała: -Jakob Myran jest
moim teściem.
- Aha – mruknął gospodarz i wziął talerz z gotowaną rybą i pieczywem, który podała
mu żona.
Elizabeth obserwowała go ukradkiem, próbując wyobrazić sobie, jakim właściwie jest
człowiekiem.
- Mathilde dobrze sobie radzi na służbie – odezwała się po chwili. – Dużo się
nauczyła, bo Dorte ma dla niej sporo cierpliwości. Możesz być dumny ze swojej najstarszej
córki – dodała.
Mężczyzna zerknął na nią znad talerza i roześmiał się cicho, chrapliwie.
- Dumny! – burknął i jadł dalej.
Elizabeth kątem oka dostrzegła, że jego żona niespokojnie przesuwa przedmioty na
stole. Nadal trzymała Sofie na biodrze, żeby mała nie przeszkadzała.
- Tak, dumny – powtórzyła. – Słyszałam, że ludzie we wsi opowiadają, jaka jest
pojętna. Mówią, że jesteś szczęściarzem.
Zatrzymał widelec w połowie drogi do ust.
- Kto tak powiedział? – spytał podejrzliwie.
- Ludzie w sklepiku – odparła wymijająco i szybko mówiła dalej, zanim zażądał
nazwisk. Teraz, kiedy udało jej się wprawić go w lepszy nastrój, nie wolno jej było tego
zaprzepaścić jakimś nieostrożnym słowem. Domyśliła się, że to człowiek, któremu należało
schlebiać i kłamać.
- Mathilde jest ładną dziewczyną i Sofie może być szczęśliwa, że ma taką matkę. Tak,
mała ma szczęście, że ma również takich dziadków jak wy. To naprawdę godne podziwu, że
się nią tak dobrze zajmujecie. Wszyscy tak mówią.
- Naprawdę? – spytał z ustami pełnymi jedzenia. – Jak mielibyśmy się nie zająć naszą
jedyną wnuczką! – Wypuścił nosem powietrze i zaczął wyskrobywać talerz.
- No i Mathilde się poszczęściło, że ma takich rodziców jak wy. To wspaniale, że
może widywać dziecko, kiedy tylko nadarzy się okazja. Tak, Jakob ostatnio powiedział, że
wyjątkowy z ciebie człowiek, skoro wpadłeś na taki pomysł.
Elizabeth zacisnęła dłonie z napięcia. Czy nie posunęła się za daleko?
Cisza była niemal namacalna. Elizabeth z trudem usiedziała na miejscu, czekając na
odpowiedź.
- Tak, sam zaproponowałem to żonie, ale ona początkowo nie była zachwycona –
odezwał się wreszcie. – Dopiero kiedy przypomniałem jej, kto tu rządki, ustąpiła i się
zgodziła.
Ty draniu, pomyślała Elizabeth wzburzona. Jak możesz tak kłamać w żywe oczy i w
dodatku oczerniać swoją żonę! Zagryzła żeby i wstała.
- Cóż, wstąpiłam tylko na chwilę, żeby porozmawiać, skoro już byłam w pobliżu.
Misze wracać do domu, do mojego dziecka. Zostawiłam je w Heimly pod opieką Mathilde.
- W takim razie twoja córka jest w dobrych rękach – oznajmił gospodarz, wyciągnął
przed siebie długie nogi i głośno beknął.
- Dziękuję za gościnę – rzekła Elizabeth i spojrzała na jego żonę. Wyczytała w jej
oczach wdzięczność.
- Mathilde może odwiedzać nas i dziecko w każdej wolnej chwili – oświadczył
mężczyzna. – Cały czas uważałem, ze powinna tu zaglądać. Pozdrów ją i przecież jej to ode
mnie.
Obłudnik, miała ochotę krzyknąć Elizabeth, ale nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła
się sztywno i wyszła.
Nie bardzo wiedziała, jak ma przekazać Mathilde dobrą wiadomość, ale kiedy stanęła
w kuchni w Heimly, słiwa same się znalazły.
- Możesz pójść odwiedzić Sofie – rzekła spokojnie.
- Jak to? – Dziewczyna spojrzała na nią, nic nie rozumiejąc.
- To jakieś nieporozumienie, twoi rodzice nie zamierzali nikomu oddać Sofie. – Nie
lubiła kłamać, ale żeby uniknąć kolejnych trudności, musiała tak postąpić. – Twój ojciec
powiedział, że możesz przychodzić do domu i widywać się z Sofie, kiedy tylko zechcesz.
Aha… i nie mów mu, że rozmawiałyśmy ze sobą.
Oszołomiona Mathilde nie mogła najpierw uwierzyć w to, co usłyszała, lecz po chwili
rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.
- Cudownie. Ależ jestem szczęśliwa! – zawołała i uściskała Indianne, która siedziała
najbliżej.
Kiedy Elizabeth wychodziła, Dorte odprowadziła ją do sieni.
- Nie powiedziałaś całej prawdy – stwierdziła.
- Masz rację, nie powiedziałam. Ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło,
prawda? Mathilde może widywać dziecko, a tego właśnie pragnęła. Resztę opowiem ci kiedy
indziej.
Dorte ujęła obie dłonie przyjaciółki.
- Bardzo ci dziękuję, Elizabeth. Wstyd mi, że nie potrafiłam ci pomóc, kiedy mnie o to
poprosiłaś.
- Naprawdę nie musisz się wstydzić, Dorte. Mathilde jest tutaj dobrze, i to dzięki
tobie.
Pożegnała się i wyszła. Jakoś lekko szło jej pod górę do Dalen. Zerknęła na góry i
zobaczyła, że mgła zaczęła ustępować.
Dorte krążyła między ławą i stołem, nakrywając do podwieczorku. Kiedy przechodziła
obok Indianne, pociągnęła ją lekko za długie czarna warkocze.
- Czy możesz zawołać mężczyzn, moja droga? – spytała łagodnie.
- Oczywiście – odparła dziewczynka i wybiegła.
Mężczyźni, pomyślała Dorte, stawiając talerz na stole. Łatwiej było tak powiedzieć,
niż wymieniać imiona Jakoba, Olava i Daniela. Zatrzymała się przy oknie i oparła o framugę.
Mężczyźni, powtórzyła w duchu, smakując to słowo. Lubiła je wypowiadać, lubiła mieć
wokół siebie dużą rodzinę, poczucie bezpieczeństwa, kogoś, z kim mogła dzielić pracę, myśli,
radości i smutki. I obdarzać swą miłością.
Zobaczyła ich, jak szli wolno przez podwórze. Daniel naśladował we wszystkim Olava
i Jakoba. Teraz wszyscy trzej kroczyli z rękami w kieszeniach. Wszyscy, nawet Daniel.
Chłopiec nie miał kieszeni, więc wsunął małe piąstki za pasek spodni.
Usłyszała, jak Mathilde śpiewa, bawiąc się z Fredrikiem.
- Pędź, chłopczyku, na koniku, to przytulę cię, mój smyku. Chodź, dostaniesz kawał
ciasta albo więcej, no i basta.
- Gdzie się tego nauczyłaś? – spytała Dorte. Mathilde zamilkła zawstydzona.
- Sama wymyśliłam.
- Musisz tego nauczyć również Sofie.
- A Fredrika nie mogę?
- Naturalnie, że możesz – roześmiała się Dorte. – Nie możesz ciągle podejrzewać, że
mam na myśli coś złego. Czy uważasz, że jestem dla ciebie niemiła?
Mathilde stanowczo pokręciła głową.
- O nie, zawsze jesteś miła. Ty i Elizabeth, i Jakob, i wszyscy razem. Ale nie
chciałabym zrobić czegoś nie tak.
Dorte pogłaskała ją po policzku.
Rób to, co według ciebie jest słuszne, a ja powiem ci, kiedy mi się coś nie spodoba.
My tak właśnie postępujemy. Polegaj na sobie, Mathilde, i nie słuchaj ciągle, co mówią inni.
Dziewczyna zdawała się trochę oszołomiona, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo
właśnie do izby wbiegły dzieci z głośnym tupotem.
- Gdzie jest Jakob? – spytała Dorte zdumiona. Olav wzruszył ramionami.
- Poszedł gdzieś. Chyba ma coś przynieść – odparł i zamierzał usiąść przy stole.
- Umyj ręce – upomniała go Dorte i wskazała na miskę z wodą, która już czekała
przygotowana. – Nie możesz najpierw grzebać w robakach na przynętę, a potem dotykać
jedzenia – dodała.
Usiedli już do stołu, gdy przyszedł Jakob. Ale dopiero kiedy stanął na środku kuchni,
Dorte zauważyła, że jedną rękę chowa za plecami. Z ciekawości aż poczuła łaskotanie w
brzuchu. Wreszcie spytała:
- Co tam przed nami chowasz?
- To dla ciebie – odparł i podał jej pęk wrzosów.
Dorte poczuła, że się czerwieni, i zawstydzona odwróciła głowę.
- Nazrywałeś wrzosów, żeby przyozdobić stół? – spytała po chwili i ostrożnie wzięła
od niego bukiet.
- Mają taki sam kolor jak twoje włosy.
- O nie, tato! – jęknęła Indianne. – Dorte nie ma przecież takich włosów! Dorte
zauważyła, że Olav krztusi się ze śmiechu.
Pewnie rozumie więcej niż jego siostra, pomyślała.
- Bardzo dziękuję, Jakob. Proszę, siadaj do stołu – powiedziała. Wyjątkowo dużo
czasu zajęło jej wstawienie wrzosów do wody. Wreszcie postawiła wazon na środku stołu. To
powód, że Jakob mnie lubi, pomyślała. Uświadomiła sobie, że czuje do tego mężczyzny coś,
czego nigdy przedtem nie znała. To było przyjemne, a zarazem ją przerażało.
Nad Wisłą jesienny zmrok. Dzieci i Mathilde spały na poddaszu. Dorte przyciągnęła
stołek blisko paleniska, żeby nie zmarznąć i móc skorzystać na robótkę, ale teraz miała
spuszczać oczka, a do tego potrzebowała światła.
Słyszała, jak Jakob pogwizdywał, przechodząc pod kuchennym oknem. Zachrzęścił
żwir pod jego ciężkimi butami i po chwili gospodarz wszedł do sieni. Serce Dorte
podskoczyło w piersi. Może zajrzy do kuchni, zanim pójdzie spać?
Szybko przeciągnęła włóczkę przez ostatnie oczko i zakończyła robótkę. No, to
wełniane skarpety gotowe, jutro je sfilcuje, żeby były grube i mocne. Miały być prezentem
dla Jakoba, więc wolała zrobić je sama, a nie zlecać Mathilde.
-Siedzisz tu i robisz na drutach przy tak słabym świetle? – spytał, wchodząc do
kuchni.
- Już skończyłam – odparła pogodnie. – Poza tym nie zaszkodzi oszczędzić trochę
świec łojowych.
- Możesz zepsuć swoje piękne oczy – rzekł poważnie.
- Phi, też coś! – prychnęła, starając się nie pokazać po sobie, jaką radość sprawiły jej
te słowa.
- Mam coś dla ciebie – powiedział. – Ale musisz wstać.
- Co takiego? – spytała i zrobiła, jak chciał.
- Najpierw wyjmij szpilki z włosów – poprosił i uśmiechnął się chytrze. Poczuła się
znów jak młoda dziewczyna, kiedy wyjmowała szpilki i władała je do
kieszeni fartucha.
Wcześniej nosiła warkocz, ale teraz uznała, że to już nie przystoi kobiecie po
trzydziestce. – Poza tym wydawało jej się, że Jakob lubił, kiedy upinała włosy w ciasny
węzeł, bo Ragna zawsze się tak czesała.
Wsunął rękę do kieszeni i wyjął stamtąd zieloną jedwabną wstążkę, którą przewiązał
jej włosy.
- Jest jak twoje oczy – zauważył. Jego dłonie były duże i poorane od ciężkiej,
znajomej pracy. Kiedy niechcący dotknął jej piersi, przyszedł ją dreszcz pożądania.
- Bardzo dziękuję – szepnęła. – Jest cudna, ale nie powinieneś… Położył jej palec na
ustach.
- Powinienem. Wstążka do włosów to najbardziej niepozorna z rzeczy, które mogę ci
ofiarować. Jesteś wata dużo, dużo więcej, Dorte. Może nawet więcej, niż kiedykolwiek będę
w stanie ci dać.
Chciała zaprotestować, ale nagle znalazła się w jego ramionach i przywarła do niego.
Ramiona Jakoba były niczym pierścień zaciśnięty wokół jej pleców, pierś – jak nagrzana
słońcem skała. Pewna, bezpieczna, niewzruszona. Jego broda łaskotała ją w policzek, kiedy
szeptał jej do ucha piękne słowa.
- Moja drobna, śliczna Dorte.
Powiedział „moja”, śpiewało pożądanie, myśli stały się niczym skłębiona mgła, kiedy
zrzucili ubrania na podłogę.
- A jeśli ktoś przyjdzie? – szepnęła przestraszona, gdy stanęli przed sobą całkiem
nadzy.
- Nikt nie przyjdzie – mruknął ochryple i objął dłońmi jej duże piersi. – Czy mogę
pożałować każdy pojedynczy pieg na twoim ciele? – spytał.
- Proszę – szepnęła, cała drżąca.
Jakob sprawia, że znowu czuję się piękna i młoda, pomyślała, osuwając się na
podłogę. Jego broda łaskotała skórę, kiedy zamknął usta na brodawce jej piersi.
- Tylko piegi… - westchnęła zdławionym głosem i przyciągnęła go ku sobie. Bąknął
coś w odpowiedzi, obsypując gorącymi pocałunkami jej brzuch, pępek i krągłe
uda.
Duże dłonie Jakoba wślizgnęły się pod jej pośladki i uniosły ją ku górze. Nagle
przejrzała jego zamiary.
- Nie, Jakobie, nie wolno ci tego zrobić – szepnęła, lekko unosząc głowę.
- Leż spokojnie – nakazał. Poczuła jego ciepły oddech na swoim łonie, a po chwili
jego język, który to wnikał w nią, to się wysuwał, czuła się tak, jakby opuściły ją wszystkie
siły nie mogła stawić oporu. Opadła z powrotem na podłogę i oddała się temu, co w niej
wzbierało, coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie pochłonęła ją niepojęta rozkosz i wyzwoliła
dobrze znane pulsowanie.
Zauważyła, że Jakob znalazł się tuż obok i pomyślała, że za chwilę mu się
odwzajemni. Zrobi dla niego wszystko, o co ją poprosi. Zawsze!
Rozdział 3
Wczesnym popołudniem Elizabeth postanowiła odwiedzić ojca, którego nie widziała
już kilka dni.
Tuż obok szopy na łodzie zatrzymała się i zmrużyła oczy. Ane wyciągnęła swój mały
paluszek i powiedziała:
- O, dziadek.
Elizabeth poczuła, jak dreszcz przebiega jej po plecach. Coś było nie tak i wrażenie to
jeszcze się wzmogło, kiedy podeszła bliżej.
- Co tak siedzisz? – spytała ojca.
Podniósł oczy i spojrzał na nią. Zauważyła, że drżał i miał zamglony wzrok.
- Co, u licha, się dzieje? Zimno ci? – zapytała przestraszona. – Nie możesz tak
siedzieć. Dlaczego nie pójdziesz do domu?
- Właśnie szedłem, ale musiałem na chwilę przysiąść i odpocząć.
- Chodź, odprowadzę cię.
- Że też musiałem się rozchorować akurat teraz, kiedy zaczęliśmy budować szopę na
łodzie dla Jakoba – wykrztusił Andres słabym głosem. – Potrzebuję pieniędzy, żeby spłacić
dług w sklepiku.
- Nie myśl o tym teraz – powiedziała Elizabeth. – Jutro będziesz zdrowy. Kiedy weszli
do domu, osunął się na krzesło przy stole, ukrył twarz w dłoniach i
poskarżył się żałośnie:
- Potwornie boli mnie głowa. I tak mi zimno! Nie pojmuję, co mi jest.
- Połóż się na chwile. Na pewno za dużo dziś pracowałeś. A zimno ci dlatego, że
siedziałeś na kamieniach przy brzegu.
- Też coś – mruknął, ale posłusznie położył się na pryczy i okrył kołdrą.
Brudne naczynia stały jeszcze na stole. Elizabeth nastawiła wodę, myśląc, że powinna
złajać za to Marię. Siostra nie miała aż tylu obowiązków, żeby wymigiwać się od zmywania.
Szybko posprzątała, zmyła naczynia i wytarła stół. Zastanawiała się, czy nie zrobić
ojcu herbaty, żeby się rozgrzał, gdy usłyszała jęk. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na
czole. Poczuła, że jest rozpalony, i się przeraziła. Lekko trąciła go w ramię.
- Tato, słyszysz mnie?
Nie odpowiedział, więc spróbowała znowu. Tym razem mocniej.
- Proszę cię, powiedz coś, tato! – Ogarnął ją obezwładniający strach. – Co ci jest? –
szepnęła. Zrozpaczona podniosła wzrok i dostrzegła przez okno Marię.
- Zaraz wrócę, tato, muszę na chwilę wyjść. Nie bój się – dodała szeptem, choć nie
wierzyła, by ją słyszał. – Mario! – zawołała. – Biegnij szynko do Heimly i sprowadź Jakoba.
Powiedz, że ojciec jest chory i żeby natychmiast przyszedł.
Na drobnej twarzy siostry malował się strach, kiedy spytała cienkim głosem:
- Co mu się stało?
- Nie wiem. Pośpiesz się!
Chciałaby móc powiedzieć, że to nic groźnego, ale zdawała sobie sprawę, że tak nie
jest, choć nie wiedziała, co ojcu dolega. Ale może Jakob będzie wiedział. W najgorszym razie
sprowadzi doktora. Nagle przypomniała sobie, że zostawiła Ane samą, i pobiegła z powrotem.
Córeczka czekała na ganku.
- Gdzie ciocia Mia? – spytała.
- Zaraz wróci. Wejdź do środka.
- Co się dzieje? – zapytał Jakob, wchodząc wielkimi krokami do kuchni. – Maria
powiedziała, że Andres zachorował.
- On… Nie wiem, co mu jest – odparła Elizabeth i wskazała na pryczę.
Jakob pochylił się nad chorym, poklepał go lekko po policzku i położył dłoń na jego
czole.
Co za ulga móc z kimś dzielić odpowiedzialność, pomyślała Elizabeth. W tej samej
chwili wbiegła Maria, zdyszana i zaczerwieniona.
- Biegłam tak szybko, jak tylko mogłam – oznajmiła, z trudem łapiąc oddech, i usiadła
na podłodze.
- Moja kochana Maryjko – zwróciła się do niej Elizabeth. – Musisz się jeszcze raz
postarać. Możesz?
- Oczywiście, że mogę.
- Weź Ane i idź do Heimly. Zostańcie tam, aż tata się lepiej poczuje. – wyprostowała
się i spojrzała pytająco na Jakoba.
- Dobrze – zgodził się bezwiednie. – Naturalnie. Dorte jest w domu. – Znów odwrócił
się do Andresa.
Elizabeth przygotowała dziewczynki.
- Czy tata wyzdrowieje? – spytała Maria, kiedy wychodziły.
- Musimy się o to modlić – odparła Elizabeth. Nie znalazła innej odpowiedzi.
Dopiero gdy zostali sami, Elizabeth spytała Jakoba:
- Jak myślisz, co mu jest?
- Nie wiem. Czy skarżył się na bóle?
- Tak, bolała głowa i kark – odparła z wahaniem. – Ale ta gorączka… Nic z tego nie
rozumiem.
Jakob podrapał się w brodę.
- Tak, trudno powiedzieć, co mu dolega. Myślę, że powinniśmy wezwać doktora, i to
szybko.
Elizabeth skrzyżowała ręce na piersiach i zacisnęła dłonie.
- Rób, co uważasz, byleby pomogło.
- Sam pojadę po lekarza – oznajmił stanowczo. Nagle znieruchomiał.
- Co się stało? – spytała Elizabeth, zmrożona strachem.
Jakob mruknął coś, czego nie zrozumiała, wziął lewą rękę Andresa i zaczął uważnie
się jej przyglądać. Szorstkimi palcami wodził po niej w górę i w dół, dokładnie badał ramię,
po czym wolno się wyprostował. Twarz miał białą, a jego oczy wydawały się czarne, kiedy
spojrzał na Elizabeth.
- Powiedz mi – poprosiła ochryple.
- Widziałem to już kiedyś – wyjaśnił, umykając wzrokiem. – W Storvaagen, dawno
temu.
- Tak?
- Podejdź tu – poprosił i wskazał na ramię Andresa. –Widzisz tę pręgę tutaj? –
Przesunął kciukiem w górę po wewnętrznej stronie ramienia.
- Tak, co to takiego? Żyła? – spytała Elizabeth. Czuła, że drży z zimna, chociaż w
pokoju było ciepło.
- Kończy się tutaj – objaśnił dalej Jakob. Rozpiął Andresowi koszulę i pokazał
średniej wielkości zgrubienie u nasady szyi.
- Co mu jest? – powtórzyła Elizabeth. Jej głos zabrzmiał cienko i przenikliwie.
- To zakażenie krwi. Zobacz tutaj. – Wyciągnął przed siebie dłoń Andresa i pokazał
synowej niewielką rankę, która już się zagoiła.
Elizabeth patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc, a on mówił dalej:
- Któregoś dnia, gdy pracowaliśmy przy budowie szopy na łodzie, Andres chciał
podnieść kamień na brzegu i skaleczył się starym haczykiem na ryby. Wdało się zakażenie i
przedostało się do krwi. Nie jestem lekarzem, ale wiem, że nie ma na to ratunku.
Elizabeth słuchała jego głosów, jakby dochodziły z bardzo daleka. Wpatrywała się
w teścia szeroko otwartymi oczami. Nieprawda, pomyślała. Przecież Jakob nie jest doktorem,
nie może wiedzieć, co to takiego, i twierdzić stanowczo, że nic tu nie pomoże. To tylko
niewielka ranka! Sama wiele razy się skaleczyła i nigdy od tego nie chorowała.
- To nieprawa! – odezwała się ze złością/ - Mojemu ojcu dolega coś innego. Będę go
pielęgnować i wyzdrowieje. Poślij któreś z dzieci po moje zioła.
- To na nic się nie zda, Elizabeth – powiedział i objął ją. – Wolałbym ci tego nie
mówić, ale jedyne, co możesz teraz zrobić, to zostać przy nim.
- Puść mnie! I skończ z tym bzdurnym gadaniem! – syknęła. – Zbiję mu gorączkę i na
pewno zaraz poczuje się lepiej. A potem… - Nie dokończyła, bo w tym momencie ojciec
zaczął się rzucać w konwulsjach.
- Tato, co ci jest? – spytała, śmiertelnie przerażona. – Jakob, przestań! – krzyknęła,
gdy teść chwycił chorego i przytrzymał na pryczy. – To go boli, nie widzisz?! – Zaczęła bić
teścia po plecach zaciśniętymi pięściami, ale on nie zwracał na nią uwagi.
Kiedy atak, minął Jakob powoli się wyprostował. Był spocony i czerwony na twarzy.
- Trzeba go mocno trzymać, Elizabeth. To się jeszcze kilka razy powtórzy – wyjaśnił
spokojnie.
- Dlaczego… - nie znalazła właściwych słów i zamilkła.
- Przygotuj miskę z zimną wodą, żeby go trochę ochłodzić – polecił Jakob.
Wolno podeszła do wiadra i nalała wody do miski. Dobrze, że mogła czymś się zająć.
Ostrożnie przemyła twarz i szyję ojca; zdawało się, że odczuł ulgę. Potem usiadła obok niego,
wzięła go za rękę i przemywała czule, chociaż najwyraźniej jej nie słyszał.
Kiedy nadszedł następny atak, była przygotowana, ale mimo to odczuwała ból,
patrząc, jak ojciec wygina się, drży i jęczy. To prawdziwy koszmar, pomyślała. Z trudem
panowała nad płaczem, który dławił jej gardło.
- Nie wolno ci płakać – powiedział Jakob, gdy atak minął. – Ze względu na ojca
musisz być teraz silna, Elizabeth. – Wiem, że to trudne, ale tak trzeba.
Przełknęła ślinę.
- Nie będę krzyczeć – odparła i się wyprostowała.
- Muszę na chwilę wyjść. Zawołaj, gdybyś mnie potrzebowała – rzucił w drzwiach.
- Czy to już pora pożegnania, tato? – szepnęła, kiedy zostali sami. – Nie sądziłam, że
opuścisz nas w taki sposób. Myślała, że się zestarzejesz i będę się mogła tobą opiekować. Że
będziesz zmęczony i znużony życiem… Ale chyba nie jest ci to sądzone. Gdybym tylko
mogła coś zrobić, żebyś tak nie cierpiał! Wszystko bym za to dała. Z radością wzięłabym na
siebie część twojego bólu. Tato, tak bardzo cię kocham… - Poczuła pieczenie pod
powiekami, więc szybko zamrugała, wstrzymując oddech. Obiecała Jakobowi, że nie będzie
płakać. Musi być silna.
Nagle Andres rzucił się do tyłu. Oczy miał szeroko otwarte, nie mógł złapać tchu.
Chciała zawołać Jakoba, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Obezwładniona chwilową
paniką, siedziała nieruchomo i wpatrywała się w ojca. zaraz się jednak otrząsnęła. Podłożyła
mu rękę pod kark, żeby go podeprzeć. Dygotał potwornie, ręce mu drżały. Po chwili
konwulsje minęły i opadł bezwładnie w jej ramionach.
- Czy teraz ci lepiej? – spytała i w tym momencie zrozumiała, że ojciec już nigdy jej
nie odpowie. – Tato… - szepnęła. Mocno go do siebie przycisnęła i kołysała powoli. – Mój
tato…
Ostrożnie położyła ojca na pryczy i zamknęła mu oczy.
- Teraz spotkasz się z mamą. I nie zaznasz już znoju ani głodu. Teraz będzie ci dobrze.
Zauważyła, ze Jakob wrócił. Stanął na środku kuchni ze zwieszonymi ramionami.
- Odszedł? – spytał.
- Tak, teraz będzie mógł odpocząć – odpowiedziała Elizabeth i wstała. W szybie
dostrzegła własne odbicie. Woskowo blada twarz, spocone, potargane włosy. Czuję się
brudna i skrajnie wyczerpana. – Miałeś rację, Jakobie – przyznała. – Powinnam się cieszyć,
że nie wiedziała, czyj pogrzeb ujrzałam w swojej wizji. Gdybym wiedziała, że mego ojca,
pewnie nie udało mi się pozostać przy zdrowych zmysłach.
Długo panowała cisza. W kocu Jakob spytał:
- Przyprowadzić Dorte?
- Nie, poradzę sobie sama. ale gdybyś mógł zbić dla niego trumnę. Deski leżą pod
dachem szopy na łodzie.
- Oczywiście. Wrócę zaraz… o przeniosę Andresa.
I wyszedł. Została sama. panowała przytłaczająca cisza. Niczym szary, ciężki koc.
Elizabeth pomyślała, że ojciec prawie nigdy jej nie przytulał ani nie brał na kolana, kiedy była
dzieckiem, ale miała pewność, że gdyby teraz mógł decydować, chciałby, żeby to ona
przygotowała jego ciało do pochówku.
Nastawiła wodę i wyjęła najładniejsze ubranie, jakie ojciec miał – to, które wkładał
tylko do kościoła. Ostrożnie umyła i ubrała ciało. Kiedy Jakob wrócił, wszystko już było
gotowe. Musiała podwiązać ojcu brodę, bo podłożony psałterz nie wystarczył. Andres
walczył ze śmiercią i jego twarz nosiła ślady tej walki. Matka miała szczęście, tak cichutko
zasnęła, pomyślała Elizabeth. Czy są teraz razem? O czym rozmawiają? Czy spotkali Jensa i
Ragnę? Myśl o tym dodała jej otuchy.
- Pewnie będzie ci teraz jeszcze trudniej – odezwał się Jakob. – Ale ty jesteś silna,
Elizabeth. Poradzisz sobie.
Dlaczego wszyscy uważają, że jestem silna? – zastanowiła się. oto umiera ktoś, kogo
kocham, a wszyscy mi mówią, że nie Wilno mi płakać, nie wolno okazywać smutku ani tego,
że odczuwam jego brak.
Odwróciła się do Jakoba.
- Połóż go do trumny – powiedziała i na moment pochyliła głowę, a potem otworzyła
drzwi i cicho wyszła z domu.
Po chwili Jakob podszedł do niej.
- mamy grób w Heimly – rzekł.
Chciała zaprotestować, powiedzieć, że to nie jest konieczne, ale nie miała siły. Jak
dobrze móc zrzucić część obowiązków na innych.
- Jutro wyprowadzimy go stąd. Zajmę się tym, a po pogrzebie wszyscy pójdą do nas.
Poproszę Dorte, żeby przygotowała stypę. Pójdziesz teraz ze mną?
- Nie, przyjdę rano. Dziś w nocy zostanę z tatą i pożegnam się z nim.
- Zrobisz, jak zechcesz – zgodził się Jakob i zniknął w ciemności.
Szare światło poranka sączyło się już przez okno, a Elizabeth wciąż jeszcze siedziała
przy trumnie ojca. plecy jej zesztywniały, a nogi zdrętwiały od niewygodnej pozycji. Oczy
szczypały ją z niewyspania, ale nie uroniła ani jednej łzy.
Cicho wyszła do kuchni. Wtedy usłyszała w sieni kroki i za chwilę weszła Maria.
Twarz miała zapłakaną, oczy spuchnięte.
- Czy to prawda, że tata nie żyje? – spytała.
Elizabeth zauważyła, ze siostra była nieuczesana, a pończochy opadły i marszczyły się
na jej chudych nogach.
- Tak, zmarł dziś w nocy – odpowiedziała u wyciągnęła rękę. – Chodź do mnie,
Maryjko.
Chwilę później siostrzyczka znalazła się w jej ramionach. Szczupłymi plecami
dziewczynki wstrząsał rozpaczliwy szloch.
- Teraz nie mam już ani mamy, ani taty – łkała. – Wszyscy mi umierają. Elizabeth
pozwoliła jej wypłakać cały smutek i rozpacz, a potem pogładziła ją po
włosach i otarła łzy.
- Masz mnie i Ane, i wszystkich, którzy mieszkają w Heimly – pocieszyła ją. – teraz
już zawsze będziesz w Dalen i będę o ciebie dbała tak samo dobrze jak tata.
Maria przytuliła się do piersi siostry pozwoliła się kołysać jak małe dziecko.
- Tata był chory – mówiła dalej Elizabeth. – Skaleczył się i zmarł z powodu tej rany.
- Ale ja tyle razy się skaleczyłam i nie umarłam!
- Wiem o tym. – Panie Boże, pomóż mi to wytłumaczyć dziecku, poprosiła w duchu. –
Może Bóg chciał, żeby tata teraz z mamą i Jensem, i Ragną – zaczęła pewnie.
- I z aniołami?
-Mhm, z nimi też. Tam w górze, w niebie, nikt nie jest głodny ani się nie smuci, nikt
nie musi pracować i nie jest zmęczony, zawsze świeci słońce i jest pięknie. Czy ani trochę się
nie cieszysz, że tata tam trafił?
- Nie. chcę, żeby był tutaj razem ze mną. – Maria znów się rozpłakała i Elizabeth nie
wiedziała, jak ją pocieszyć; nadal ją kołysała, aż łkanie ustało, a drobne dziewczęce ciałko
całkowicie się uspokoiło. Czas leczy rany i w nim cała nadzieje, pomyślała.
Tego dnia niebo było ołowianoszare, a w powietrzu wisiała mżawka. Jakob, tak jak
obiecał, wyprowadził trumnę Andresa, śpiewając psalm. Kiedy przybijał gwoździami wieko,
Elizabeth zamknęła oczy i przygarnęła Marię ku sobie. Już wcześniej uczestniczyła w
podobnej ceremonii, ale tym razem wszystko w pewnym sensie wydawało się jakieś
nierzeczywiste.
W dole przy drodze czekał, zaprzężony do wozu, koń Jakoba. Skromną trumnę
zdobiły wrzosy, które nazbierała Elizabeth. W wyprowadzeniu zwłok uczestniczyły również
Dorte, Mathilde i wszystkie dzieci. Śpiewały psalm, ale ich śpiew brzmiał cicho i żałośnie.
Elizabeth nie była w stanie śpiewać, bo na pewno by się rozpłakała.
Nie mogła się też skupić na tym, co mówił pastor w kościele, bo cały czas walczyła z
płaczem. Ojciec był małomówny, ale wiedziała, jak bardzo je kochał. Teraz i jego zabrakło.
Zostały tylko Maria i Ane.
Czy to kara? – zastanawiała się. czy tak chciał ów sprawiedliwy Bóg, który nigdy nie
wybaczył jej tego, co uczyniła Leonardowi? Czy to On najpierw sprawił, że ujrzała orszak
żałobny, iż ktoś umrze, a następnie przez długi czas kazał jej żyć z nieświadomości, że potem
znienacka uderzyć?
Kiedy wierni wstali, Elizabeth zrobiła to samo. Gdy złożyli ręce do modlitwy Ojcze
nasz, pomodliła się w duchu: Kochan, wszechmogący Boże. Wiem, ze śmierć mojego ojca to
kara, którą na mnie nałożyłeś. Ja odebrałam życie człowiekowi, a teraz Ty zabierasz mi tych,
których kocha,. Zabrałeś ich już czworo: oboje rodziców, Jensa i Ragnę. Czy jesteś już
zadowolony? Dlaczego nie weźmiesz mnie zamiast nich? Czy byłaby to zbyt łagodna kara,
ponieważ o nią proszę? Błagam Cię, oszczędź mi kolejnych śmierci. Modliłam się o
wybaczenie, ale Ty nie chcesz mi wybaczyć. Jednak nie zabieraj mi więcej bliskich. Amen.
Stała dłużej niż inni, nie zważając, że niektórzy mieszkańcy wsi przyglądają jej się
uważnie.
Twarz Marii nie zdradzała uczuć, kiedy opuszczano trumnę do grobu. Elizabeth wzięła
siostrę za rękę i mocno ją uścisnęła. Wtedy dziewczynka podniosła wzrok i szepnęła:
- Teraz tata znów będzie mógł spać razem z mamą.
Tak, pomyślała Elizabeth. Ojciec śpi i na pewno jest szczęśliwy. Pojedyncza łza
stoczyła się po jej policzku. Może jednak Bóg mimo wszystko jest dobry?
Elizabeth wolałaby, żeby na pogrzeb nie przyszło aż tylu ludzi, ale zwyczaj
nakazywał, żeby zaprosić gości z daleka i bliska. Uważano bowiem, że im więcej ludzi, tym
większą część oddaje się zmarłemu. Przez moment, kiedy wchodziła do siebie, ogarnął ją
strach, że nie przetrzyma tego dnia.
Goście podchodzili jeden za drugim, ściskali jej rękę i składali kondolencje. Na pewno
dobrze jej życzyli, wypowiadając te wszystkie piękne słowa, ale Elizabeth miała wrażenie, że
nie może oddychać. Wymknęła się na poddasze. To tchórzostwo i dziecinne zachowanie,
szeptał jakiś słaby głos w jej duszy. Masz być silna, Elizabeth, tego wszyscy od ciebie
oczekują. Bądź twarda i nie okazuj, co czujesz, inaczej nie przeżyjesz.
Wślizgnęła się do niebieskiego pokoju, jak go nazywali, ponieważ ściany były
pomalowane na niebiesko. Pewnie Jakob kupił za korzystną cenę więcej niebieskiego proszku
do farby, pomyślała.
Usiadła przy oknie i spojrzała na dom ojca. ojciec rozumiał, że miała prawo do tego,
żeby od czasu do czasu pozwolić sobie na chwilę słabości. On i Jens. Nie zawsze wiedzieli,
jak ją pocieszyć, ale martwili się o nią. Przyglądała się niewielkiemu gospodarstwu. Ciężko
tam pracowali przez wiele lat. zbierali kamienie, żeby pozyskać ziemię uprawną. Kosili trawę
i samych stóp góry i znosili siano na plecach w dół. Było ciężko, ale czerpali z tego radość.
Dobrze było wiedzieć, że to ich własność. Ojciec spłacił całą należność za gospodarstwo.
Spłacał latami, ale cel osiągnął. Przydały się też pieniądze, które zarobiła w Dalsrud. Ojciec
był dumny, że jego gospodarstwo jest spłacone.
Przeniosła wzrok na drogę, która podążało mnóstwo ludzi. Niektórzy szli pieszo, inni
jechali wozami konnymi. Jeszcze inni płynęli łodziami przez fiord. Jakob i Darte zajęli się
zaproszeniami, bo ona nie była w stanie. Teraz dom był pełen gości, jak się domyślała. Żeby
nie przynieść wstydu sobie i bliskim, powinna zejść na dół. Podniosła się, lecz nagle
znieruchomiała. Rozpoznała mężczyznę, który wysiadał z pierwszego wozu. Serce mocniej
zabiło w jej piersi, drżącą ręką przygładziła włosy. To był Kristian Dalsrud.
Zawstydziła się, gdy zdała sobie sprawę, ze odruchowo zerknęła w lustro. To nie ma
nic wspólnego z nim, rzekła do siebie, ale wiedziała, że się oszukuje. Kolana wydawały się
dziwnie miękkie, kiedy schodziła po schodach. Napotkała wzrok Kristiana, jeszcze zanim
znalazła się na dole.
- Moje kondolencje, Elizabeth. To nieszczęście, którego nie potrafię wyrazić słowami
– powiedział z powagą.
Elizabeth musiała kilka razy przełknąć ślinę, nim zdołała mu podziękować.
- Tak, kto by pomyślał, że mały haczyk mógł spowodować śmierć taty. Przecież ojciec
pokonywał tyle przeciwności. Tyle lat spędził na morzu. Pływał już jako mały chłopiec.
- Kristian pogładził ja po ramionach. Jego dotyk był dobry i ciepły.
- Twój ojciec odszedł, ale ty masz się kim opiekować. Życie musi toczyć się dalej.
Elizabeth podniosła na niego wzrok. Nagle zapragnęła przytulić się do jego piersi i
wypłakać ogromny, czarny smutek, lecz wysiłkiem woli ostrożnie odsunęła się od
niego.
- Masz rację. Dziękuję za troskę, to miło z twojej strony. Wejdź do środka i usiądź
przy stole – zaproponowała, prostując plecy. Chciała pójść przodem, lecz nieoczekiwanie
chwycił ją za ramię.
- Elizabeth – rzekł. – Jak ty sobie teraz poradzisz?
- Jakoś to będzie – odparła i w jednej chwili poczuła niepewność. – Inne przede mną
też sobie radziły,
Popatrzył jej głęboko w oczy. Długo nie odrywał od niej wzroku.
- Elizabeth, pytam cię po raz drugi: wyjdziesz za mnie? Zanim zdążyła odpowiedzieć,
mówił dalej w wielkim pośpiechu:
- Zadbam o to, żebyście nigdy nie zaznały biedy. Nigdy!
W głosie Kristiana brzmiało błagalnie, jakiego Elizabeth nigdy wcześniej w nim nie
słyszała. Zwilżyła wargi czubkiem języka i wzięła oddech, nim odparła:
- Nie sądzę, żeby to był odpowiedni moment na podejmowanie takiej decyzji,
Kristianie. To pogrzeb mojego taty.
Spostrzegła niepewność w jego oczach i pożałowała, że nie wyraziła tego inaczej.
Przepraszam. To było niestosowne z mojej strony – przyznał i puścił jej ramię. – Nie
powinienem pytać cię dzisiaj. Powinienem…
- Przepraszam. To było niestosowne z mojej strony – przyznał i puścił jej ramie. – Nie
powinienem pytać cię dzisiaj. Powinienem…
- Nie przepraszaj – przerwała mu łagodnie, zastanawiając się, co on w niej widzi –
ubogiej samotnej kobiecie z dwójką dzieci. On, który mógł mieć każdą. Nie zapytała jednak o
to. Nie mogła teraz zadawać takich pytań. Nie wypadało.
- Sprawdziłabyś mi radość, gdybyś się nad tym zastanowiła – dodał. Elizabeth skinęła
głową, ale nie popatrzyła mu w oczy,
TRINE ANGELSEN RYWALKI
Rozdział 1 Elizabeth stała jak skamieniała i patrzyła przed siebie. Była pewna, że widziała orszak żałobny, tak samo jak poprzednio. Gdyby udało jej się o tym nie myśleć, zachowywać się, jak gdyby nigdy nic, nic by się nie stało, pomyślała. Uchwyciła się na moment tej myśli, lecz zaraz uświadomiła sobie okrutną prawdę: ktoś umrze. Nie wiedziała jednak, kto. Nagle poczuła łzy, które spłynęły do kącików jej ust. Nie zrobiła jednak nic, żeby je wytrzeć. Zacisnęła dłoń i zagryzła kostki, by stłumić szloch. Wtedy poczuła na ramieniu czyjąś ciężką dłoń i drgnęła ze strachu. - O, Jakob! Ale mnie przestraszyłeś! – Szybko otwarła twarz. - Płaczesz? – spytał zaskoczony. Czy może mu powiedzieć prawdę? – zastanawiała się, szukając jakiegoś wykrętu. Mogłaby się wyłgać, mówiąc, że myślała o Jensie albo… Nie, nie powinna kłamać, zwłaszcza o zmarłych. Zwilżyła usta i głęboko zaczerpnęła powietrza, zanim odpowiedziała pytaniem: - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że miewam wizje? - Mhm – odparł i skinął głową. - Widziałaś coś przed chwilą. Orszak żałobny. Ktoś umrze, Jakob! – Musiała kilka razy przełknąć ślinę, żeby powstrzymać płacz. Przyglądał się jej badawczo. - Jesteś pewna? – zapytał. – Może tym razem oznacza to coś innego? Dosłyszała w jego głosie błaganie i odczuła pokusę, żeby przytaknąć, ale nie mogła tego zrobić. Teść nie zasłużył sobie na to, żeby go okłamywać, musiał poznać prawdę. - Nie, Jakob. Już wcześniej przytrafiło mi się coś takiego. – Naciągnęła mocniej chustę na ramionach, bo wiał nieprzyjemny wiatr. Siąpiła też mżawka, ale było jej to obojętne. – Miałam podobną wizję przed śmiercią Ragny. – Wstrzymała oddech. Bała się spojrzeć teściowi w oczy, obawiając się jego reakcji. - Widziałaś Ragnę? – spytał przerażony. - Nie, tylko orszak żałobny na drodze. – Zerknęła na Jakoba i zobaczyła, że pobladł, a jego wzrok znieruchomiał. - Biedactwo. Należałoby ci tego oszczędzić – rzekł ze współczuciem i poklepał ją po ramieniu. – Ale czy jesteś pewna, że… - Wiem, co widziałam – przerwała mu. Nagle ogarnął ją strach, że teść nie wierzy w to, co mu powiedziała. - Nie zawsze da się zrozumieć zmysły. Stwórcy – stwierdził. – Dlaczego pozwala,
żebyś miała takie wizje? Jaki jest w tym sens? Elizabeth odwróciła się do niego. - Boję się – wyznała. – Bo nie wiem, kto będzie następny. - Powinnaś się raczej cieszyć, że tego nie wiesz – zauważył rozsądnie. – Wyobraź sobie, co by było, gdybyś to mnie zobaczyła? Elizabeth zadrżała. - Rozumiem, co masz na myśli – odparła, wodząc wzrokiem za Ane, która dreptała obok i zbierała kamyki. - Mam Moją Pusię – oznajmiła nagle dziewczynka i spojrzała na dziadka, zadzierając główkę. - Co mówisz? – spytał i kucnął przed nią. - Dostała w Dalsrud kotka, którego najpierw nazywała Mójkocio, a teraz mówi na niego Moja Pusia – wyjaśniła Elizabeth. Słuchając, jak Jakob gawędzi z Ane, powiodła spojrzeniem ponad wsią. Drzewa stały nagie i czarne na tle szarego jak ołów nieba, a daleko na morzu wiatr tworzył kłębki piany. Późna jesień to okropna pora, pomyślała. Liście już opadły, ale śnieg jeszcze nie spadł, więc krajobraz był czarny, mokry i smutny. W domach zrobiło się wilgotno i zimno. Zobaczyła, że z chaty ojca unosi się dym. Usłyszała, że Jakob coś do niej powiedział. - Mówiłeś co? – spytała. - Może byście wstąpiły? Elizabeth nie od razu odpowiedziała. W dole bowiem dostrzegła Mathilde, która wiązała przy brzegi łódź. Na pewno była w odwiedzinach u córeczki, pomyślała. Coś jednak zaniepokoiło ją w zachowaniu dziewczyny. - Zabierz Ane do domu, ja zaraz przyjdę – odparła po chwili. - Na pewno nic ci nie jest? – zapytał. Skinęła głową. - Wszystko w porządku. Długo się je przyglądał. - Postaraj się nie myśleć o tym, co widziałaś, Elizabeth. – Zamilkł na chwilę. – Wszyscy kiedyś umrzemy. Wiesz, że przydarzy się to komuś z naszej wsi, i rozumiem, że niełatwo jest ci z tym żyć, ale… Elizabeth mi przerwała: - Mówiłam ci, że już kiedyś mi się to przydarzyło, więc nie martw się o mnie. – Spróbowała się uśmiechnąć. Pożałowała, że niepotrzebnie zmartwiła teścia, opowiadając mu o swojej wizji.
Pokiwał głową, a potem wziął Ane za rękę i wszedł do domu. Elizabeth struchlała na widok zapłakanej twarzy Mathilde. - kochana, co się stało? – zapytała, ocierając łzę z zaczerwienionego policzka dziewczyny. - Nie chcę o tym mówić – odparła Mathilde i się odwróciła. - Czy zrobiła, coś złego? Mathilde energicznie pokręciła głową. - Czy ktoś był dla ciebie niedobry? - Nie chcę o tym rozmawiać, już mówiłam. – Ponownie się rozpłakała i ukryła twarz w dłoniach. - Moje biedactwo – westchnęła Elizabeth, objęła dziewczynę ramieniem i ostrożnie poklepała po plecach. – Człowiekowi nie zawsze jest łatwo. - Mnie jest dzisiaj okropnie! – Mathilde pochlipywała w jej ramionach. Elizabeth zastanawiała się, co zrobić, żeby nakłonić ją do mówienia. - Jeżeli nie chcesz porozmawiać ze mną, to może zwierzyłabyś się do Dorte? - Nie, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że płakałam. - Wiesz co…? – podjęła Elizabeth. - Co? – Mathilde podniosła wzrok. - Kiedy Marii jest smutno, to proszę ją, żeby mi powiedziała, co się stało, bo dopiero wtedy będę mogła zrobić wszystko, by poprawić jej humor. - I opowiada? - Tak, za każdym razem. To jak? Powiedz mi, co cię gnębi? - Tak, ale nie tutaj. Zimno mi. - To chodźmy do mojej szopy na łodzie. – Objęła Mathilde ramieniem i ruszyły wzdłuż brzegu. W szopie Elizabeth zostawiła otwarte drzwi wychodzące na morze, żeby wypuścić trochę świata. - Usiądźmy tutaj – zaproponowała, wskazując pustą beczkę odwróconą do góry dnem. – O, tu masz ściereczkę. Wytrzyj łzy i opowiedz mi wszystko. na pewno znajdziemy jakąś radę. Dziewczyna, drżąc, mocno wytarła nos, zaczerpnęła powietrza i rzekła cicho: - Tato chce oddać moje dziecko. Jej słowa zabolały niczym policzek. Elizabeth siedziała jak sparaliżowana, ze wzrokiem utkwiony, w Mathilde.
- Czy mogłabyś mu powiedzieć, żeby tego nie robił? – spytała dziewczyna błagalnie. Dlaczego obiecałam, że znajdę jakąś radę, zanim się dowiedziała, o co chodzi? – pomyślała Elizabeth, zła na siebie, i przełknęła ślinę. Musiała grać na zwłokę, bo na razie nie potrafiła nic wymyślić. - Jesteś pewna, że tak właśnie powiedział? – zapytała z ociąganiem. - Najzupełniej. Tłumaczył, że nie jestem w stanie zając się Sofie, a oni nie mają środków, żeby ja utrzymywać. Co to są środki? - Pieniądze – wyjaśniła Elizabeth. Powoli docierało do niej znacznie słów Mathilde. – Dlaczego tak postanowił? Czy coś się stało? - Zorientował się, że widziałam się z Sofie, kiedy go nie było, i wpadł w złość. Powiedział, że już ustalone, kto weźmie dziecko. Zabiorą je za dwa tygodnie. To już niedługo… - Tak, to prawda – mruknęła Elizabeth, czując, że ogarnia ją gniew. Jak on mógł zrobić coś takiego własnej córce? Wiedziała, że być może jest niesprawiedliwa, może rodzice Mathilde rzeczywiście nie byli w stanie wykarmić jeszcze jednego dziecka. Ale jednak to dziwne, że ojciec dziewczyny wpadł na ten pomysł, kiedy się zorientował, że widziała się z córką. Może chciał ją trzymać z dala od Sofie? - Zapewniłam, że mogę się nią zajmować, ale on nawet nie chciał o tym słyszeć – ciągnęła Mathilde. – Przecież dobrze sobie radzę z dziećmi, prawda, Elizabeth? - Tak, oczywiście – potwierdziła Elizabeth machinalnie. Wiedziała, że sprzeciwianie się ojcu Mathilde na nic się nie zda, jeśli już podjął decyzję. Jak jednak wytłumaczyć dziewczynie, że nie może jej pomóc? – myślała zrozpaczona. - Mathilde – zaczęła ostrożnie. – Jeżeli Sofie zostanie oddana do innych ludzi, to będzie jej tam dobrze. Jens, mój mąż, który już nie żyje, mieszkał z Ragną i Jakobem, chociaż nie byli jego prawdziwymi rodzicami. A chyba wiesz, jak było mu dobrze? Mathilde zerknęła na nią spod zmarszczonych brwi. Jej oczy powoli wypełniły się łzami. - Obiecałaś, że mi pomożesz, a ty wcale nie jesteś lepsza od mojego taty! – powiedziała z goryczą. Chciała wstać, lecz Elizabeth poderwała się i ją zatrzymała. - Poczekaj, Mathilde, jeszcze nie skończyłam. Pomogę ci, jak obiecałam, ale najpierw opowiem ci o Jensie. – Słyszała, jak cienko zabrzmiał jej głos. Miała nadzieję, że dziewczyna tego nie zauważyła.
- Jeżeli ktoś zabierze mi dziecko, rzucę do morza – oświadczyła Mathilde drżącym głosem. Elizabeth przebiegł dreszcz. Czyżby właśnie Mathilde widziała w swojej wizji? Czy dziewczyna faktycznie odbierze sobie życie? Chwyciła ją za ramiona i ścisnęła tak mocno, że tamta aż jęknęła. - Posłuchaj mnie, Mathilde. Jeżeli zrobisz coś takiego, nie pójdziesz do nieba. - Wiem, ale to nie szkodzi – odparła Mathilde z płaczem. – A co ty byś zrobiła, gdyby ktoś zabrał ci Ane? Elizabeth nie spodziewała się takiego pytania i przez moment nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu opuściła ręce i rzekła cicho: - Rzuciłabym się do morza. Mathilde przykuwała ją wzrokiem. Elizabeth miała wrażenie, jakby trwało to wieczność. W końcu przytuliła dziewczynę do siebie. - Obiecuję ci na honor i wiarę, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś nie straciła swojego dziecka. - Przysięgasz na Boga? Elizabeth wiele razy słyszała te słowa, wypowiadane przez Marię i Indianne, kiedy szeptały sobie tajemnice, ale wtedy brzmiało to słodko i dziecinnie. Teraz to nie była zabawa. - Tak, przysięgam na Boga – odpowiedziała i pomyślała, że to najtrudniejsze zadanie, jakiego kiedykolwiek się podjęła.
Rozdział 2 Kiedy Elizabeth i Mathilde dotarły do Heimly, Jakob siedział w izbie i wpuszczał pod sufit kłęby dymu. - Ane chciała wyjść na dwór i pobawić się z innymi dziećmi – wyjaśnił i skinął głową ku oknu. - Tak, widziałam ją. - Ojej, czyżbyś płakała, Mathilde? – spytała Dorte. Wytarła dłonie w fartuch o zostawiła zmywanie. - Mathilde ma zmartwienie, ale nie chce o tym mówić – wtrąciła szybko Elizabeth. W głosie Dorte brzmiał smutek, gdy spytała: - Może moglibyśmy jakoś pomóc? - Nie, Elizabeth tym się zajmie – odparła Mathilde stanowczo. - Ach tak. Dorte chyba zrobiło się przykro, pomyślała Elizabeth i postanowiła, że później zwróci się do niej i Jakoba o radę. Uznała, że nie może sama dźwigać tego ciężaru, poza tym wcale nie obiecała, że zachowa w tajemnicy to, co usłyszała. - Powinnam dzisiaj wysprzątać swój pokój na poddaszu – mruknęła Mathilde. – Jest nagrzana woda? - Tak, w kociołku – odparła Dorte. – Ale może najpierw zjadłabyś podwieczorek? - Nie, nie jestem głodna – bąknęła dziewczyna i wypadła z wiadrem za drzwi. Kiedy Elizabeth usłyszała stukot chodaków na poddaszu, opadła ciężko na krzesło przy stole. - Ojciec Mathilde postanowił oddać komuś jej dziecko – oznajmiła. – Powiedział, że nie mają dość jedzenia. Ale podejrzewam, że chce zrobić dziewczynie na złość. Nie pozwolił Mathildzie widywać się z Sofie, a ostatnio dowiedział się, że jednak się spotkały. Dorte również usiadła. - Nie mów Mathilde, że ci o tym powiedziałam – poprosiła Elizabeth. – Zagroziła, że jeżeli oddadzą jej dziecko obcym ludziom, rzuci się do morza. I sądzę, że tak zrobi. W tym momencie napotkała spojrzenie Jakoba i zrozumiała, że pomyślał to samo co ona: a może Elizabeth w swojej wizji widziała właśnie Mathilde? - Obiecałam, że jej pomogę – ciągnęła Elizabeth – ale nie mam pojęcia, jak to zrobić. Może wy moglibyście jakoś pomóc? – spytała i spojrzała błagalnie najpierw na Jakoba, a potem na Dorte. – Ludzie liczą się z twoim zdaniem, Jakobie. Może gdybyś porozmawiał z ojcem Mathilde, to by zmienił decyzję?
Jakob wolno pokręcił głową. - Rozmowa nic tu nie pomoże, Elizabeth. Zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, ale Mathilde nie jest taka jak inni, a opiekunami dziecka są jej rodzice i dlatego niewiele możemy poradzić. Być może jest jakieś prawo, które o tym mówi, ale ja go nie znam. Dlatego uważam, że nie powinniśmy się do tego wtrącać. Elizabeth poczuła, że ogarnia ją zwątpienie. Za chwilę Mathilde zejdzie na dół i nie będę mogli dłużej o niej rozmawiać. - Dorte – zaczęła z wahaniem. – Znasz może matkę Mathilde? - Znam, ale ona jest całkowicie podporządkowana mężowi i nie ma nic do powiedzenia. To do niego należy ostatnie słowo. - Rozumiem – mruknęła cicho Elizabeth. – W każdym razie bardzo wam dziękuję. - Naprawdę chciałbym ci pomóc, Elizabeth – zapewnił Jakob. - Nie myśl o tym więcej. Wzięliście Mathilde na służbę, i to już bardzo wiele. W końcu na pewno wszystko się jakoś ułoży. W ciągu następnych dni Elizabeth unikała wizyt w Heimly. Wstydziła się i czuła, że nie będzie umiała spojrzeć Mathilde w oczy, dopóki nie znajdzie jakiegoś wyjścia. Ciągle jeszcze była na siebie zła, że bez zastanowienia złożyła dziewczynie obietnicę pomocy. Nocami leżała bezsennie, wpatrując się w ciemność, aż głowa pękała jej z bólu i piekła oczy. Modliła się do Boga, żeby nie zabierał im Mathilde i pomógł dziewczynie zachować małą Sofie. Niekiedy szeptała imię Liny-Laponki, ale na próżno. Staruszka od dawna się jej nie pokazywała. - Jeżeli Mathilde odbierze sobie życie, to będzie moja wina. Wtedy będę miała życie dwu istot na sumieniu – szepnęła w nocną ciemność. Kilka dni później Elizabeth wybrała się nad rzekę, żeby wypłukać pranie. Nagle stanęła za nią Mathilde. - Zostały już tylko dwa dni – przypominała, wyciągając kciuk i palec wskazujący. – Za dwa dni ojciec odda moje dziecko. Elizabeth dokładnie wypłukała bluzkę, która właśnie zanurzyła w wodzie, potem wykręciła ją i chwyciła następną rzecz. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc grała na zwłokę. W końcu straciła czucie w dłoniach, musiała więc przerwać płukanie. Pochuchała na palce i przyznała: - Jeszcze nic nie wymyśliłam, Mathilde. Dziewczyna wpatrywała się w nią uporczywie. Elizabeth zauważyła, że ma ciemne sińce pod oczami. A więc obie ostatnio źle sypiamy, stwierdziła w duchu.
- Liczyłam na ciebie – rzuciła dziewczyna bezbarwnie. - Dotrzymam obietnicy – zapewniła Elizabeth z przesadną pewnością siebie. - Dlaczego ty albo Jakob i Dorte nie weźmie Sofie na wychowanie? – spytała Mathilde. – Wtedy mogłabym codziennie ją widywać. - Nie możemy, bo opiekun Sofie jest twój ojciec, a on postanowił inaczej. Poza tym nie wiem, czy zdołałabym utrzymać jeszcze jedno dziecko – wyjaśniła. Trudno jej było wytłumaczyć to wszystko dziewczynie. Nie mogła przecież powiedzieć, że ojciec Mathilde to drań albo że Mathilde nie byłaby w stanie zająć się swoim dzieckiem i że w tym właśnie tkwi sedno sprawy. Mathilde szorowała stopą o trawę. W końcu podniosła wzrok i powtórzyła cicho zbolałym głosem: - Za dwa dni… Następnego dnia nadal było zimno i nieprzyjemnie, ale mimo to Elizabeth wybrała się łodzią do Storvika. Nie miała pojęcia, co ją tam czeka, nie miała nawet odwagi wyobrazić sobie tego. Gęsta mgła wisiała nisko w górach, wiatr targał chustą Elizabeth, kiedy wiązała łódź na brzegu, a potem szła drogą pod górę. Powinna dobrze się zastanowić, co powiedzieć, przemknęło jej przez głowę, gdy ujrzała niewielki szary dom. Przystanęła i przez chwilę mu się przyglądała, inaczej nigdy nie zaznam spokoju. Udobruchałam lensmana i pastora, więc czego teraz się obawiam? Wciągnęła głęboko powietrze i zdecydowanym krokiem pokonała ostatni odcinek drogi. Matka Mathilde była sama w domu i z wahaniem zaprosiła ją do środka. - Któż to do nas przyszedł? – spytała, wyciągając szyję, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie idzie ktoś jeszcze. - Tym razem nie ma ze mną twojej córki – uspokoiła ją Elizabeth. – Od razu przystąpię do rzeczy – ciągnęła, zdejmując z głowy chustę. – Mathilde powiedziała mi, że chcecie oddać komuś jej dziecko. Kobieta usiadła, ale wciąż nerwowo zerkała przez okno. Kiedy przydreptała do niej mała Sofie, wzięła ją na kolana i bezwiednie zaczęła kołysać. - Tak, zdecydowaliśmy się na to – przyznała cicho. - Wy? O ile dobrze zrozumiałam, to twój mąż tak postanowił, gdy zauważył, że Mathilde widziała się z Sofie – odparła Elizabeth. Spostrzegła, że kobieta drgnęła. Jej palce nerwowo gładziły blat stołu. - Źle zrobiła, że się na to zgodziła. Dziecku nie wychodzi na dobre przebywanie z Mathilde. Ona nie jest taka jak my wszyscy.
- A jacy my jesteśmy? – spytała Elizabeth. Matka Mathilde długo nie odpowiadała. Wreszcie westchnęła zrezygnowana. - Wiesz równie dobrze jak, ja, że ona jest pomylona. Elizabeth z trzaskiem uderzyła dłonią o stół Sofie podskoczyła ze strachu i przytuliła się do babci. - Nie chcę więcej słyszeć tego słowa! Mathilde nie jest może tak mądra jak inni i potrzebuje więcej czasu, żeby się czegoś nauczyć, ale to nie daje wam prawa, żeby zabierać jej dziecko! Jeżeli kochasz swoją córkę, to nie rób tego. Kobieta pobladła a jej usta zaczęły drżeć. Przerażona, wpatrując się w Elizabeth. - Wydaje mi się, że powinnaś już iść – rzekła niepewnie. - Nie wyjdę, dopóki mi nie obiecasz, że Mathilde będzie mogła zatrzymać dziecko. - Nie mogę. Wstała. Elizabeth również się podniosła. - Czy twój mąż cię zbije, jeśli mu się sprzeciwisz? – zapytała wprost. Kobieta milczała, więc Elizabeth ciągnęła już łagodniejszym głosem: - Wiem, że to nie ty wpadłaś na ten pomysł, ale twój mąż. - Idź już – ponaglała matka Mathilde, mocniej przytulając dziecko. Elizabeth zrozumiała, że nic nie wskóra, i spytała: - Kiedy wróci twój mąż? - Nie wiem, ale proszę cię, żebyś wyszła, zanim się pojawi. - Nie, poczekam tutaj – oznajmiła nagle Elizabeth stanowczo i usiadła, krzyżując ręce na piersiach. Kobieta zdławionym przez płacz głosem zaczęła ją zaklinać: - Bądź tak dobra, błagam cię na kolanach, odejdź, to spróbuję z nim porozmawiać. Tak, pomyślała Elizabeth, może i spróbuje, ale nic nie osiągnie. Dlatego muszę tu zostać i poczekać. - Chyba nie zabronił ci przyjmować gości? – zapytała łagodnie. – Prawdopodobnie prędzej wysłucha mnie niż ciebie. W tej samej chwili drzwi otworzyły się z impetem i do środka wszedł wysoki, tyczkowaty mężczyzna. Spojrzał na Elizabeth zimnym wzrokiem. - Przyszedł ktoś obcy? – zapytał niezadowolony, nie zamierzając się nawet przywitać. – O co chodzi? – rzucił i usiadł przy końcu stołu. Elizabeth czuła, jak serce wali jej w piersi. Ręka jej nieco drżała, gdy wyciągnęła dłoń na powitanie. Ośmielona tym, że podał jej swoją, przedstawiła się i dodała: -Jakob Myran jest
moim teściem. - Aha – mruknął gospodarz i wziął talerz z gotowaną rybą i pieczywem, który podała mu żona. Elizabeth obserwowała go ukradkiem, próbując wyobrazić sobie, jakim właściwie jest człowiekiem. - Mathilde dobrze sobie radzi na służbie – odezwała się po chwili. – Dużo się nauczyła, bo Dorte ma dla niej sporo cierpliwości. Możesz być dumny ze swojej najstarszej córki – dodała. Mężczyzna zerknął na nią znad talerza i roześmiał się cicho, chrapliwie. - Dumny! – burknął i jadł dalej. Elizabeth kątem oka dostrzegła, że jego żona niespokojnie przesuwa przedmioty na stole. Nadal trzymała Sofie na biodrze, żeby mała nie przeszkadzała. - Tak, dumny – powtórzyła. – Słyszałam, że ludzie we wsi opowiadają, jaka jest pojętna. Mówią, że jesteś szczęściarzem. Zatrzymał widelec w połowie drogi do ust. - Kto tak powiedział? – spytał podejrzliwie. - Ludzie w sklepiku – odparła wymijająco i szybko mówiła dalej, zanim zażądał nazwisk. Teraz, kiedy udało jej się wprawić go w lepszy nastrój, nie wolno jej było tego zaprzepaścić jakimś nieostrożnym słowem. Domyśliła się, że to człowiek, któremu należało schlebiać i kłamać. - Mathilde jest ładną dziewczyną i Sofie może być szczęśliwa, że ma taką matkę. Tak, mała ma szczęście, że ma również takich dziadków jak wy. To naprawdę godne podziwu, że się nią tak dobrze zajmujecie. Wszyscy tak mówią. - Naprawdę? – spytał z ustami pełnymi jedzenia. – Jak mielibyśmy się nie zająć naszą jedyną wnuczką! – Wypuścił nosem powietrze i zaczął wyskrobywać talerz. - No i Mathilde się poszczęściło, że ma takich rodziców jak wy. To wspaniale, że może widywać dziecko, kiedy tylko nadarzy się okazja. Tak, Jakob ostatnio powiedział, że wyjątkowy z ciebie człowiek, skoro wpadłeś na taki pomysł. Elizabeth zacisnęła dłonie z napięcia. Czy nie posunęła się za daleko? Cisza była niemal namacalna. Elizabeth z trudem usiedziała na miejscu, czekając na odpowiedź. - Tak, sam zaproponowałem to żonie, ale ona początkowo nie była zachwycona – odezwał się wreszcie. – Dopiero kiedy przypomniałem jej, kto tu rządki, ustąpiła i się zgodziła.
Ty draniu, pomyślała Elizabeth wzburzona. Jak możesz tak kłamać w żywe oczy i w dodatku oczerniać swoją żonę! Zagryzła żeby i wstała. - Cóż, wstąpiłam tylko na chwilę, żeby porozmawiać, skoro już byłam w pobliżu. Misze wracać do domu, do mojego dziecka. Zostawiłam je w Heimly pod opieką Mathilde. - W takim razie twoja córka jest w dobrych rękach – oznajmił gospodarz, wyciągnął przed siebie długie nogi i głośno beknął. - Dziękuję za gościnę – rzekła Elizabeth i spojrzała na jego żonę. Wyczytała w jej oczach wdzięczność. - Mathilde może odwiedzać nas i dziecko w każdej wolnej chwili – oświadczył mężczyzna. – Cały czas uważałem, ze powinna tu zaglądać. Pozdrów ją i przecież jej to ode mnie. Obłudnik, miała ochotę krzyknąć Elizabeth, ale nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się sztywno i wyszła. Nie bardzo wiedziała, jak ma przekazać Mathilde dobrą wiadomość, ale kiedy stanęła w kuchni w Heimly, słiwa same się znalazły. - Możesz pójść odwiedzić Sofie – rzekła spokojnie. - Jak to? – Dziewczyna spojrzała na nią, nic nie rozumiejąc. - To jakieś nieporozumienie, twoi rodzice nie zamierzali nikomu oddać Sofie. – Nie lubiła kłamać, ale żeby uniknąć kolejnych trudności, musiała tak postąpić. – Twój ojciec powiedział, że możesz przychodzić do domu i widywać się z Sofie, kiedy tylko zechcesz. Aha… i nie mów mu, że rozmawiałyśmy ze sobą. Oszołomiona Mathilde nie mogła najpierw uwierzyć w to, co usłyszała, lecz po chwili rozpromieniła się w szerokim uśmiechu. - Cudownie. Ależ jestem szczęśliwa! – zawołała i uściskała Indianne, która siedziała najbliżej. Kiedy Elizabeth wychodziła, Dorte odprowadziła ją do sieni. - Nie powiedziałaś całej prawdy – stwierdziła. - Masz rację, nie powiedziałam. Ale najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło, prawda? Mathilde może widywać dziecko, a tego właśnie pragnęła. Resztę opowiem ci kiedy indziej. Dorte ujęła obie dłonie przyjaciółki. - Bardzo ci dziękuję, Elizabeth. Wstyd mi, że nie potrafiłam ci pomóc, kiedy mnie o to poprosiłaś. - Naprawdę nie musisz się wstydzić, Dorte. Mathilde jest tutaj dobrze, i to dzięki
tobie. Pożegnała się i wyszła. Jakoś lekko szło jej pod górę do Dalen. Zerknęła na góry i zobaczyła, że mgła zaczęła ustępować. Dorte krążyła między ławą i stołem, nakrywając do podwieczorku. Kiedy przechodziła obok Indianne, pociągnęła ją lekko za długie czarna warkocze. - Czy możesz zawołać mężczyzn, moja droga? – spytała łagodnie. - Oczywiście – odparła dziewczynka i wybiegła. Mężczyźni, pomyślała Dorte, stawiając talerz na stole. Łatwiej było tak powiedzieć, niż wymieniać imiona Jakoba, Olava i Daniela. Zatrzymała się przy oknie i oparła o framugę. Mężczyźni, powtórzyła w duchu, smakując to słowo. Lubiła je wypowiadać, lubiła mieć wokół siebie dużą rodzinę, poczucie bezpieczeństwa, kogoś, z kim mogła dzielić pracę, myśli, radości i smutki. I obdarzać swą miłością. Zobaczyła ich, jak szli wolno przez podwórze. Daniel naśladował we wszystkim Olava i Jakoba. Teraz wszyscy trzej kroczyli z rękami w kieszeniach. Wszyscy, nawet Daniel. Chłopiec nie miał kieszeni, więc wsunął małe piąstki za pasek spodni. Usłyszała, jak Mathilde śpiewa, bawiąc się z Fredrikiem. - Pędź, chłopczyku, na koniku, to przytulę cię, mój smyku. Chodź, dostaniesz kawał ciasta albo więcej, no i basta. - Gdzie się tego nauczyłaś? – spytała Dorte. Mathilde zamilkła zawstydzona. - Sama wymyśliłam. - Musisz tego nauczyć również Sofie. - A Fredrika nie mogę? - Naturalnie, że możesz – roześmiała się Dorte. – Nie możesz ciągle podejrzewać, że mam na myśli coś złego. Czy uważasz, że jestem dla ciebie niemiła? Mathilde stanowczo pokręciła głową. - O nie, zawsze jesteś miła. Ty i Elizabeth, i Jakob, i wszyscy razem. Ale nie chciałabym zrobić czegoś nie tak. Dorte pogłaskała ją po policzku. Rób to, co według ciebie jest słuszne, a ja powiem ci, kiedy mi się coś nie spodoba. My tak właśnie postępujemy. Polegaj na sobie, Mathilde, i nie słuchaj ciągle, co mówią inni. Dziewczyna zdawała się trochę oszołomiona, ale nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo właśnie do izby wbiegły dzieci z głośnym tupotem. - Gdzie jest Jakob? – spytała Dorte zdumiona. Olav wzruszył ramionami. - Poszedł gdzieś. Chyba ma coś przynieść – odparł i zamierzał usiąść przy stole.
- Umyj ręce – upomniała go Dorte i wskazała na miskę z wodą, która już czekała przygotowana. – Nie możesz najpierw grzebać w robakach na przynętę, a potem dotykać jedzenia – dodała. Usiedli już do stołu, gdy przyszedł Jakob. Ale dopiero kiedy stanął na środku kuchni, Dorte zauważyła, że jedną rękę chowa za plecami. Z ciekawości aż poczuła łaskotanie w brzuchu. Wreszcie spytała: - Co tam przed nami chowasz? - To dla ciebie – odparł i podał jej pęk wrzosów. Dorte poczuła, że się czerwieni, i zawstydzona odwróciła głowę. - Nazrywałeś wrzosów, żeby przyozdobić stół? – spytała po chwili i ostrożnie wzięła od niego bukiet. - Mają taki sam kolor jak twoje włosy. - O nie, tato! – jęknęła Indianne. – Dorte nie ma przecież takich włosów! Dorte zauważyła, że Olav krztusi się ze śmiechu. Pewnie rozumie więcej niż jego siostra, pomyślała. - Bardzo dziękuję, Jakob. Proszę, siadaj do stołu – powiedziała. Wyjątkowo dużo czasu zajęło jej wstawienie wrzosów do wody. Wreszcie postawiła wazon na środku stołu. To powód, że Jakob mnie lubi, pomyślała. Uświadomiła sobie, że czuje do tego mężczyzny coś, czego nigdy przedtem nie znała. To było przyjemne, a zarazem ją przerażało. Nad Wisłą jesienny zmrok. Dzieci i Mathilde spały na poddaszu. Dorte przyciągnęła stołek blisko paleniska, żeby nie zmarznąć i móc skorzystać na robótkę, ale teraz miała spuszczać oczka, a do tego potrzebowała światła. Słyszała, jak Jakob pogwizdywał, przechodząc pod kuchennym oknem. Zachrzęścił żwir pod jego ciężkimi butami i po chwili gospodarz wszedł do sieni. Serce Dorte podskoczyło w piersi. Może zajrzy do kuchni, zanim pójdzie spać? Szybko przeciągnęła włóczkę przez ostatnie oczko i zakończyła robótkę. No, to wełniane skarpety gotowe, jutro je sfilcuje, żeby były grube i mocne. Miały być prezentem dla Jakoba, więc wolała zrobić je sama, a nie zlecać Mathilde. -Siedzisz tu i robisz na drutach przy tak słabym świetle? – spytał, wchodząc do kuchni. - Już skończyłam – odparła pogodnie. – Poza tym nie zaszkodzi oszczędzić trochę świec łojowych. - Możesz zepsuć swoje piękne oczy – rzekł poważnie. - Phi, też coś! – prychnęła, starając się nie pokazać po sobie, jaką radość sprawiły jej
te słowa. - Mam coś dla ciebie – powiedział. – Ale musisz wstać. - Co takiego? – spytała i zrobiła, jak chciał. - Najpierw wyjmij szpilki z włosów – poprosił i uśmiechnął się chytrze. Poczuła się znów jak młoda dziewczyna, kiedy wyjmowała szpilki i władała je do kieszeni fartucha. Wcześniej nosiła warkocz, ale teraz uznała, że to już nie przystoi kobiecie po trzydziestce. – Poza tym wydawało jej się, że Jakob lubił, kiedy upinała włosy w ciasny węzeł, bo Ragna zawsze się tak czesała. Wsunął rękę do kieszeni i wyjął stamtąd zieloną jedwabną wstążkę, którą przewiązał jej włosy. - Jest jak twoje oczy – zauważył. Jego dłonie były duże i poorane od ciężkiej, znajomej pracy. Kiedy niechcący dotknął jej piersi, przyszedł ją dreszcz pożądania. - Bardzo dziękuję – szepnęła. – Jest cudna, ale nie powinieneś… Położył jej palec na ustach. - Powinienem. Wstążka do włosów to najbardziej niepozorna z rzeczy, które mogę ci ofiarować. Jesteś wata dużo, dużo więcej, Dorte. Może nawet więcej, niż kiedykolwiek będę w stanie ci dać. Chciała zaprotestować, ale nagle znalazła się w jego ramionach i przywarła do niego. Ramiona Jakoba były niczym pierścień zaciśnięty wokół jej pleców, pierś – jak nagrzana słońcem skała. Pewna, bezpieczna, niewzruszona. Jego broda łaskotała ją w policzek, kiedy szeptał jej do ucha piękne słowa. - Moja drobna, śliczna Dorte. Powiedział „moja”, śpiewało pożądanie, myśli stały się niczym skłębiona mgła, kiedy zrzucili ubrania na podłogę. - A jeśli ktoś przyjdzie? – szepnęła przestraszona, gdy stanęli przed sobą całkiem nadzy. - Nikt nie przyjdzie – mruknął ochryple i objął dłońmi jej duże piersi. – Czy mogę pożałować każdy pojedynczy pieg na twoim ciele? – spytał. - Proszę – szepnęła, cała drżąca. Jakob sprawia, że znowu czuję się piękna i młoda, pomyślała, osuwając się na podłogę. Jego broda łaskotała skórę, kiedy zamknął usta na brodawce jej piersi. - Tylko piegi… - westchnęła zdławionym głosem i przyciągnęła go ku sobie. Bąknął coś w odpowiedzi, obsypując gorącymi pocałunkami jej brzuch, pępek i krągłe
uda. Duże dłonie Jakoba wślizgnęły się pod jej pośladki i uniosły ją ku górze. Nagle przejrzała jego zamiary. - Nie, Jakobie, nie wolno ci tego zrobić – szepnęła, lekko unosząc głowę. - Leż spokojnie – nakazał. Poczuła jego ciepły oddech na swoim łonie, a po chwili jego język, który to wnikał w nią, to się wysuwał, czuła się tak, jakby opuściły ją wszystkie siły nie mogła stawić oporu. Opadła z powrotem na podłogę i oddała się temu, co w niej wzbierało, coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie pochłonęła ją niepojęta rozkosz i wyzwoliła dobrze znane pulsowanie. Zauważyła, że Jakob znalazł się tuż obok i pomyślała, że za chwilę mu się odwzajemni. Zrobi dla niego wszystko, o co ją poprosi. Zawsze!
Rozdział 3 Wczesnym popołudniem Elizabeth postanowiła odwiedzić ojca, którego nie widziała już kilka dni. Tuż obok szopy na łodzie zatrzymała się i zmrużyła oczy. Ane wyciągnęła swój mały paluszek i powiedziała: - O, dziadek. Elizabeth poczuła, jak dreszcz przebiega jej po plecach. Coś było nie tak i wrażenie to jeszcze się wzmogło, kiedy podeszła bliżej. - Co tak siedzisz? – spytała ojca. Podniósł oczy i spojrzał na nią. Zauważyła, że drżał i miał zamglony wzrok. - Co, u licha, się dzieje? Zimno ci? – zapytała przestraszona. – Nie możesz tak siedzieć. Dlaczego nie pójdziesz do domu? - Właśnie szedłem, ale musiałem na chwilę przysiąść i odpocząć. - Chodź, odprowadzę cię. - Że też musiałem się rozchorować akurat teraz, kiedy zaczęliśmy budować szopę na łodzie dla Jakoba – wykrztusił Andres słabym głosem. – Potrzebuję pieniędzy, żeby spłacić dług w sklepiku. - Nie myśl o tym teraz – powiedziała Elizabeth. – Jutro będziesz zdrowy. Kiedy weszli do domu, osunął się na krzesło przy stole, ukrył twarz w dłoniach i poskarżył się żałośnie: - Potwornie boli mnie głowa. I tak mi zimno! Nie pojmuję, co mi jest. - Połóż się na chwile. Na pewno za dużo dziś pracowałeś. A zimno ci dlatego, że siedziałeś na kamieniach przy brzegu. - Też coś – mruknął, ale posłusznie położył się na pryczy i okrył kołdrą. Brudne naczynia stały jeszcze na stole. Elizabeth nastawiła wodę, myśląc, że powinna złajać za to Marię. Siostra nie miała aż tylu obowiązków, żeby wymigiwać się od zmywania. Szybko posprzątała, zmyła naczynia i wytarła stół. Zastanawiała się, czy nie zrobić ojcu herbaty, żeby się rozgrzał, gdy usłyszała jęk. Podeszła do niego i położyła mu dłoń na czole. Poczuła, że jest rozpalony, i się przeraziła. Lekko trąciła go w ramię. - Tato, słyszysz mnie? Nie odpowiedział, więc spróbowała znowu. Tym razem mocniej. - Proszę cię, powiedz coś, tato! – Ogarnął ją obezwładniający strach. – Co ci jest? – szepnęła. Zrozpaczona podniosła wzrok i dostrzegła przez okno Marię.
- Zaraz wrócę, tato, muszę na chwilę wyjść. Nie bój się – dodała szeptem, choć nie wierzyła, by ją słyszał. – Mario! – zawołała. – Biegnij szynko do Heimly i sprowadź Jakoba. Powiedz, że ojciec jest chory i żeby natychmiast przyszedł. Na drobnej twarzy siostry malował się strach, kiedy spytała cienkim głosem: - Co mu się stało? - Nie wiem. Pośpiesz się! Chciałaby móc powiedzieć, że to nic groźnego, ale zdawała sobie sprawę, że tak nie jest, choć nie wiedziała, co ojcu dolega. Ale może Jakob będzie wiedział. W najgorszym razie sprowadzi doktora. Nagle przypomniała sobie, że zostawiła Ane samą, i pobiegła z powrotem. Córeczka czekała na ganku. - Gdzie ciocia Mia? – spytała. - Zaraz wróci. Wejdź do środka. - Co się dzieje? – zapytał Jakob, wchodząc wielkimi krokami do kuchni. – Maria powiedziała, że Andres zachorował. - On… Nie wiem, co mu jest – odparła Elizabeth i wskazała na pryczę. Jakob pochylił się nad chorym, poklepał go lekko po policzku i położył dłoń na jego czole. Co za ulga móc z kimś dzielić odpowiedzialność, pomyślała Elizabeth. W tej samej chwili wbiegła Maria, zdyszana i zaczerwieniona. - Biegłam tak szybko, jak tylko mogłam – oznajmiła, z trudem łapiąc oddech, i usiadła na podłodze. - Moja kochana Maryjko – zwróciła się do niej Elizabeth. – Musisz się jeszcze raz postarać. Możesz? - Oczywiście, że mogę. - Weź Ane i idź do Heimly. Zostańcie tam, aż tata się lepiej poczuje. – wyprostowała się i spojrzała pytająco na Jakoba. - Dobrze – zgodził się bezwiednie. – Naturalnie. Dorte jest w domu. – Znów odwrócił się do Andresa. Elizabeth przygotowała dziewczynki. - Czy tata wyzdrowieje? – spytała Maria, kiedy wychodziły. - Musimy się o to modlić – odparła Elizabeth. Nie znalazła innej odpowiedzi. Dopiero gdy zostali sami, Elizabeth spytała Jakoba: - Jak myślisz, co mu jest? - Nie wiem. Czy skarżył się na bóle?
- Tak, bolała głowa i kark – odparła z wahaniem. – Ale ta gorączka… Nic z tego nie rozumiem. Jakob podrapał się w brodę. - Tak, trudno powiedzieć, co mu dolega. Myślę, że powinniśmy wezwać doktora, i to szybko. Elizabeth skrzyżowała ręce na piersiach i zacisnęła dłonie. - Rób, co uważasz, byleby pomogło. - Sam pojadę po lekarza – oznajmił stanowczo. Nagle znieruchomiał. - Co się stało? – spytała Elizabeth, zmrożona strachem. Jakob mruknął coś, czego nie zrozumiała, wziął lewą rękę Andresa i zaczął uważnie się jej przyglądać. Szorstkimi palcami wodził po niej w górę i w dół, dokładnie badał ramię, po czym wolno się wyprostował. Twarz miał białą, a jego oczy wydawały się czarne, kiedy spojrzał na Elizabeth. - Powiedz mi – poprosiła ochryple. - Widziałem to już kiedyś – wyjaśnił, umykając wzrokiem. – W Storvaagen, dawno temu. - Tak? - Podejdź tu – poprosił i wskazał na ramię Andresa. –Widzisz tę pręgę tutaj? – Przesunął kciukiem w górę po wewnętrznej stronie ramienia. - Tak, co to takiego? Żyła? – spytała Elizabeth. Czuła, że drży z zimna, chociaż w pokoju było ciepło. - Kończy się tutaj – objaśnił dalej Jakob. Rozpiął Andresowi koszulę i pokazał średniej wielkości zgrubienie u nasady szyi. - Co mu jest? – powtórzyła Elizabeth. Jej głos zabrzmiał cienko i przenikliwie. - To zakażenie krwi. Zobacz tutaj. – Wyciągnął przed siebie dłoń Andresa i pokazał synowej niewielką rankę, która już się zagoiła. Elizabeth patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc, a on mówił dalej: - Któregoś dnia, gdy pracowaliśmy przy budowie szopy na łodzie, Andres chciał podnieść kamień na brzegu i skaleczył się starym haczykiem na ryby. Wdało się zakażenie i przedostało się do krwi. Nie jestem lekarzem, ale wiem, że nie ma na to ratunku. Elizabeth słuchała jego głosów, jakby dochodziły z bardzo daleka. Wpatrywała się w teścia szeroko otwartymi oczami. Nieprawda, pomyślała. Przecież Jakob nie jest doktorem, nie może wiedzieć, co to takiego, i twierdzić stanowczo, że nic tu nie pomoże. To tylko niewielka ranka! Sama wiele razy się skaleczyła i nigdy od tego nie chorowała.
- To nieprawa! – odezwała się ze złością/ - Mojemu ojcu dolega coś innego. Będę go pielęgnować i wyzdrowieje. Poślij któreś z dzieci po moje zioła. - To na nic się nie zda, Elizabeth – powiedział i objął ją. – Wolałbym ci tego nie mówić, ale jedyne, co możesz teraz zrobić, to zostać przy nim. - Puść mnie! I skończ z tym bzdurnym gadaniem! – syknęła. – Zbiję mu gorączkę i na pewno zaraz poczuje się lepiej. A potem… - Nie dokończyła, bo w tym momencie ojciec zaczął się rzucać w konwulsjach. - Tato, co ci jest? – spytała, śmiertelnie przerażona. – Jakob, przestań! – krzyknęła, gdy teść chwycił chorego i przytrzymał na pryczy. – To go boli, nie widzisz?! – Zaczęła bić teścia po plecach zaciśniętymi pięściami, ale on nie zwracał na nią uwagi. Kiedy atak, minął Jakob powoli się wyprostował. Był spocony i czerwony na twarzy. - Trzeba go mocno trzymać, Elizabeth. To się jeszcze kilka razy powtórzy – wyjaśnił spokojnie. - Dlaczego… - nie znalazła właściwych słów i zamilkła. - Przygotuj miskę z zimną wodą, żeby go trochę ochłodzić – polecił Jakob. Wolno podeszła do wiadra i nalała wody do miski. Dobrze, że mogła czymś się zająć. Ostrożnie przemyła twarz i szyję ojca; zdawało się, że odczuł ulgę. Potem usiadła obok niego, wzięła go za rękę i przemywała czule, chociaż najwyraźniej jej nie słyszał. Kiedy nadszedł następny atak, była przygotowana, ale mimo to odczuwała ból, patrząc, jak ojciec wygina się, drży i jęczy. To prawdziwy koszmar, pomyślała. Z trudem panowała nad płaczem, który dławił jej gardło. - Nie wolno ci płakać – powiedział Jakob, gdy atak minął. – Ze względu na ojca musisz być teraz silna, Elizabeth. – Wiem, że to trudne, ale tak trzeba. Przełknęła ślinę. - Nie będę krzyczeć – odparła i się wyprostowała. - Muszę na chwilę wyjść. Zawołaj, gdybyś mnie potrzebowała – rzucił w drzwiach. - Czy to już pora pożegnania, tato? – szepnęła, kiedy zostali sami. – Nie sądziłam, że opuścisz nas w taki sposób. Myślała, że się zestarzejesz i będę się mogła tobą opiekować. Że będziesz zmęczony i znużony życiem… Ale chyba nie jest ci to sądzone. Gdybym tylko mogła coś zrobić, żebyś tak nie cierpiał! Wszystko bym za to dała. Z radością wzięłabym na siebie część twojego bólu. Tato, tak bardzo cię kocham… - Poczuła pieczenie pod powiekami, więc szybko zamrugała, wstrzymując oddech. Obiecała Jakobowi, że nie będzie płakać. Musi być silna. Nagle Andres rzucił się do tyłu. Oczy miał szeroko otwarte, nie mógł złapać tchu.
Chciała zawołać Jakoba, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Obezwładniona chwilową paniką, siedziała nieruchomo i wpatrywała się w ojca. zaraz się jednak otrząsnęła. Podłożyła mu rękę pod kark, żeby go podeprzeć. Dygotał potwornie, ręce mu drżały. Po chwili konwulsje minęły i opadł bezwładnie w jej ramionach. - Czy teraz ci lepiej? – spytała i w tym momencie zrozumiała, że ojciec już nigdy jej nie odpowie. – Tato… - szepnęła. Mocno go do siebie przycisnęła i kołysała powoli. – Mój tato… Ostrożnie położyła ojca na pryczy i zamknęła mu oczy. - Teraz spotkasz się z mamą. I nie zaznasz już znoju ani głodu. Teraz będzie ci dobrze. Zauważyła, ze Jakob wrócił. Stanął na środku kuchni ze zwieszonymi ramionami. - Odszedł? – spytał. - Tak, teraz będzie mógł odpocząć – odpowiedziała Elizabeth i wstała. W szybie dostrzegła własne odbicie. Woskowo blada twarz, spocone, potargane włosy. Czuję się brudna i skrajnie wyczerpana. – Miałeś rację, Jakobie – przyznała. – Powinnam się cieszyć, że nie wiedziała, czyj pogrzeb ujrzałam w swojej wizji. Gdybym wiedziała, że mego ojca, pewnie nie udało mi się pozostać przy zdrowych zmysłach. Długo panowała cisza. W kocu Jakob spytał: - Przyprowadzić Dorte? - Nie, poradzę sobie sama. ale gdybyś mógł zbić dla niego trumnę. Deski leżą pod dachem szopy na łodzie. - Oczywiście. Wrócę zaraz… o przeniosę Andresa. I wyszedł. Została sama. panowała przytłaczająca cisza. Niczym szary, ciężki koc. Elizabeth pomyślała, że ojciec prawie nigdy jej nie przytulał ani nie brał na kolana, kiedy była dzieckiem, ale miała pewność, że gdyby teraz mógł decydować, chciałby, żeby to ona przygotowała jego ciało do pochówku. Nastawiła wodę i wyjęła najładniejsze ubranie, jakie ojciec miał – to, które wkładał tylko do kościoła. Ostrożnie umyła i ubrała ciało. Kiedy Jakob wrócił, wszystko już było gotowe. Musiała podwiązać ojcu brodę, bo podłożony psałterz nie wystarczył. Andres walczył ze śmiercią i jego twarz nosiła ślady tej walki. Matka miała szczęście, tak cichutko zasnęła, pomyślała Elizabeth. Czy są teraz razem? O czym rozmawiają? Czy spotkali Jensa i Ragnę? Myśl o tym dodała jej otuchy. - Pewnie będzie ci teraz jeszcze trudniej – odezwał się Jakob. – Ale ty jesteś silna, Elizabeth. Poradzisz sobie. Dlaczego wszyscy uważają, że jestem silna? – zastanowiła się. oto umiera ktoś, kogo
kocham, a wszyscy mi mówią, że nie Wilno mi płakać, nie wolno okazywać smutku ani tego, że odczuwam jego brak. Odwróciła się do Jakoba. - Połóż go do trumny – powiedziała i na moment pochyliła głowę, a potem otworzyła drzwi i cicho wyszła z domu. Po chwili Jakob podszedł do niej. - mamy grób w Heimly – rzekł. Chciała zaprotestować, powiedzieć, że to nie jest konieczne, ale nie miała siły. Jak dobrze móc zrzucić część obowiązków na innych. - Jutro wyprowadzimy go stąd. Zajmę się tym, a po pogrzebie wszyscy pójdą do nas. Poproszę Dorte, żeby przygotowała stypę. Pójdziesz teraz ze mną? - Nie, przyjdę rano. Dziś w nocy zostanę z tatą i pożegnam się z nim. - Zrobisz, jak zechcesz – zgodził się Jakob i zniknął w ciemności. Szare światło poranka sączyło się już przez okno, a Elizabeth wciąż jeszcze siedziała przy trumnie ojca. plecy jej zesztywniały, a nogi zdrętwiały od niewygodnej pozycji. Oczy szczypały ją z niewyspania, ale nie uroniła ani jednej łzy. Cicho wyszła do kuchni. Wtedy usłyszała w sieni kroki i za chwilę weszła Maria. Twarz miała zapłakaną, oczy spuchnięte. - Czy to prawda, że tata nie żyje? – spytała. Elizabeth zauważyła, ze siostra była nieuczesana, a pończochy opadły i marszczyły się na jej chudych nogach. - Tak, zmarł dziś w nocy – odpowiedziała u wyciągnęła rękę. – Chodź do mnie, Maryjko. Chwilę później siostrzyczka znalazła się w jej ramionach. Szczupłymi plecami dziewczynki wstrząsał rozpaczliwy szloch. - Teraz nie mam już ani mamy, ani taty – łkała. – Wszyscy mi umierają. Elizabeth pozwoliła jej wypłakać cały smutek i rozpacz, a potem pogładziła ją po włosach i otarła łzy. - Masz mnie i Ane, i wszystkich, którzy mieszkają w Heimly – pocieszyła ją. – teraz już zawsze będziesz w Dalen i będę o ciebie dbała tak samo dobrze jak tata. Maria przytuliła się do piersi siostry pozwoliła się kołysać jak małe dziecko. - Tata był chory – mówiła dalej Elizabeth. – Skaleczył się i zmarł z powodu tej rany. - Ale ja tyle razy się skaleczyłam i nie umarłam! - Wiem o tym. – Panie Boże, pomóż mi to wytłumaczyć dziecku, poprosiła w duchu. –
Może Bóg chciał, żeby tata teraz z mamą i Jensem, i Ragną – zaczęła pewnie. - I z aniołami? -Mhm, z nimi też. Tam w górze, w niebie, nikt nie jest głodny ani się nie smuci, nikt nie musi pracować i nie jest zmęczony, zawsze świeci słońce i jest pięknie. Czy ani trochę się nie cieszysz, że tata tam trafił? - Nie. chcę, żeby był tutaj razem ze mną. – Maria znów się rozpłakała i Elizabeth nie wiedziała, jak ją pocieszyć; nadal ją kołysała, aż łkanie ustało, a drobne dziewczęce ciałko całkowicie się uspokoiło. Czas leczy rany i w nim cała nadzieje, pomyślała. Tego dnia niebo było ołowianoszare, a w powietrzu wisiała mżawka. Jakob, tak jak obiecał, wyprowadził trumnę Andresa, śpiewając psalm. Kiedy przybijał gwoździami wieko, Elizabeth zamknęła oczy i przygarnęła Marię ku sobie. Już wcześniej uczestniczyła w podobnej ceremonii, ale tym razem wszystko w pewnym sensie wydawało się jakieś nierzeczywiste. W dole przy drodze czekał, zaprzężony do wozu, koń Jakoba. Skromną trumnę zdobiły wrzosy, które nazbierała Elizabeth. W wyprowadzeniu zwłok uczestniczyły również Dorte, Mathilde i wszystkie dzieci. Śpiewały psalm, ale ich śpiew brzmiał cicho i żałośnie. Elizabeth nie była w stanie śpiewać, bo na pewno by się rozpłakała. Nie mogła się też skupić na tym, co mówił pastor w kościele, bo cały czas walczyła z płaczem. Ojciec był małomówny, ale wiedziała, jak bardzo je kochał. Teraz i jego zabrakło. Zostały tylko Maria i Ane. Czy to kara? – zastanawiała się. czy tak chciał ów sprawiedliwy Bóg, który nigdy nie wybaczył jej tego, co uczyniła Leonardowi? Czy to On najpierw sprawił, że ujrzała orszak żałobny, iż ktoś umrze, a następnie przez długi czas kazał jej żyć z nieświadomości, że potem znienacka uderzyć? Kiedy wierni wstali, Elizabeth zrobiła to samo. Gdy złożyli ręce do modlitwy Ojcze nasz, pomodliła się w duchu: Kochan, wszechmogący Boże. Wiem, ze śmierć mojego ojca to kara, którą na mnie nałożyłeś. Ja odebrałam życie człowiekowi, a teraz Ty zabierasz mi tych, których kocha,. Zabrałeś ich już czworo: oboje rodziców, Jensa i Ragnę. Czy jesteś już zadowolony? Dlaczego nie weźmiesz mnie zamiast nich? Czy byłaby to zbyt łagodna kara, ponieważ o nią proszę? Błagam Cię, oszczędź mi kolejnych śmierci. Modliłam się o wybaczenie, ale Ty nie chcesz mi wybaczyć. Jednak nie zabieraj mi więcej bliskich. Amen. Stała dłużej niż inni, nie zważając, że niektórzy mieszkańcy wsi przyglądają jej się uważnie. Twarz Marii nie zdradzała uczuć, kiedy opuszczano trumnę do grobu. Elizabeth wzięła
siostrę za rękę i mocno ją uścisnęła. Wtedy dziewczynka podniosła wzrok i szepnęła: - Teraz tata znów będzie mógł spać razem z mamą. Tak, pomyślała Elizabeth. Ojciec śpi i na pewno jest szczęśliwy. Pojedyncza łza stoczyła się po jej policzku. Może jednak Bóg mimo wszystko jest dobry? Elizabeth wolałaby, żeby na pogrzeb nie przyszło aż tylu ludzi, ale zwyczaj nakazywał, żeby zaprosić gości z daleka i bliska. Uważano bowiem, że im więcej ludzi, tym większą część oddaje się zmarłemu. Przez moment, kiedy wchodziła do siebie, ogarnął ją strach, że nie przetrzyma tego dnia. Goście podchodzili jeden za drugim, ściskali jej rękę i składali kondolencje. Na pewno dobrze jej życzyli, wypowiadając te wszystkie piękne słowa, ale Elizabeth miała wrażenie, że nie może oddychać. Wymknęła się na poddasze. To tchórzostwo i dziecinne zachowanie, szeptał jakiś słaby głos w jej duszy. Masz być silna, Elizabeth, tego wszyscy od ciebie oczekują. Bądź twarda i nie okazuj, co czujesz, inaczej nie przeżyjesz. Wślizgnęła się do niebieskiego pokoju, jak go nazywali, ponieważ ściany były pomalowane na niebiesko. Pewnie Jakob kupił za korzystną cenę więcej niebieskiego proszku do farby, pomyślała. Usiadła przy oknie i spojrzała na dom ojca. ojciec rozumiał, że miała prawo do tego, żeby od czasu do czasu pozwolić sobie na chwilę słabości. On i Jens. Nie zawsze wiedzieli, jak ją pocieszyć, ale martwili się o nią. Przyglądała się niewielkiemu gospodarstwu. Ciężko tam pracowali przez wiele lat. zbierali kamienie, żeby pozyskać ziemię uprawną. Kosili trawę i samych stóp góry i znosili siano na plecach w dół. Było ciężko, ale czerpali z tego radość. Dobrze było wiedzieć, że to ich własność. Ojciec spłacił całą należność za gospodarstwo. Spłacał latami, ale cel osiągnął. Przydały się też pieniądze, które zarobiła w Dalsrud. Ojciec był dumny, że jego gospodarstwo jest spłacone. Przeniosła wzrok na drogę, która podążało mnóstwo ludzi. Niektórzy szli pieszo, inni jechali wozami konnymi. Jeszcze inni płynęli łodziami przez fiord. Jakob i Darte zajęli się zaproszeniami, bo ona nie była w stanie. Teraz dom był pełen gości, jak się domyślała. Żeby nie przynieść wstydu sobie i bliskim, powinna zejść na dół. Podniosła się, lecz nagle znieruchomiała. Rozpoznała mężczyznę, który wysiadał z pierwszego wozu. Serce mocniej zabiło w jej piersi, drżącą ręką przygładziła włosy. To był Kristian Dalsrud. Zawstydziła się, gdy zdała sobie sprawę, ze odruchowo zerknęła w lustro. To nie ma nic wspólnego z nim, rzekła do siebie, ale wiedziała, że się oszukuje. Kolana wydawały się dziwnie miękkie, kiedy schodziła po schodach. Napotkała wzrok Kristiana, jeszcze zanim znalazła się na dole.
- Moje kondolencje, Elizabeth. To nieszczęście, którego nie potrafię wyrazić słowami – powiedział z powagą. Elizabeth musiała kilka razy przełknąć ślinę, nim zdołała mu podziękować. - Tak, kto by pomyślał, że mały haczyk mógł spowodować śmierć taty. Przecież ojciec pokonywał tyle przeciwności. Tyle lat spędził na morzu. Pływał już jako mały chłopiec. - Kristian pogładził ja po ramionach. Jego dotyk był dobry i ciepły. - Twój ojciec odszedł, ale ty masz się kim opiekować. Życie musi toczyć się dalej. Elizabeth podniosła na niego wzrok. Nagle zapragnęła przytulić się do jego piersi i wypłakać ogromny, czarny smutek, lecz wysiłkiem woli ostrożnie odsunęła się od niego. - Masz rację. Dziękuję za troskę, to miło z twojej strony. Wejdź do środka i usiądź przy stole – zaproponowała, prostując plecy. Chciała pójść przodem, lecz nieoczekiwanie chwycił ją za ramię. - Elizabeth – rzekł. – Jak ty sobie teraz poradzisz? - Jakoś to będzie – odparła i w jednej chwili poczuła niepewność. – Inne przede mną też sobie radziły, Popatrzył jej głęboko w oczy. Długo nie odrywał od niej wzroku. - Elizabeth, pytam cię po raz drugi: wyjdziesz za mnie? Zanim zdążyła odpowiedzieć, mówił dalej w wielkim pośpiechu: - Zadbam o to, żebyście nigdy nie zaznały biedy. Nigdy! W głosie Kristiana brzmiało błagalnie, jakiego Elizabeth nigdy wcześniej w nim nie słyszała. Zwilżyła wargi czubkiem języka i wzięła oddech, nim odparła: - Nie sądzę, żeby to był odpowiedni moment na podejmowanie takiej decyzji, Kristianie. To pogrzeb mojego taty. Spostrzegła niepewność w jego oczach i pożałowała, że nie wyraziła tego inaczej. Przepraszam. To było niestosowne z mojej strony – przyznał i puścił jej ramię. – Nie powinienem pytać cię dzisiaj. Powinienem… - Przepraszam. To było niestosowne z mojej strony – przyznał i puścił jej ramie. – Nie powinienem pytać cię dzisiaj. Powinienem… - Nie przepraszaj – przerwała mu łagodnie, zastanawiając się, co on w niej widzi – ubogiej samotnej kobiecie z dwójką dzieci. On, który mógł mieć każdą. Nie zapytała jednak o to. Nie mogła teraz zadawać takich pytań. Nie wypadało. - Sprawdziłabyś mi radość, gdybyś się nad tym zastanowiła – dodał. Elizabeth skinęła głową, ale nie popatrzyła mu w oczy,