Rozdział 1
Najmłodsze dziecko obudziło się, gdy skrzynka stuknęła o podłogę. Elizabeth
zauważyła kątem oka, że matka usiłuje uciszyć płaczące niemowlę. Sama pośpieszyła do
łóżka, w którym leżał Christem. Położyła mu chłodną dłoń na czole.
- Boże jedyny, jakiż on rozpalony! – szepnęła, spoglądając na matkę.
Kobieta nic nie odrzekła, tylko kołysała dziecko i nuciła psalm. Elizabeth nie mogła
odróżnić słów, które zlewały się w jednio.
Lęk ścisnął ją za serce. Rozejrzała się dyskretnie. Pozostałe dzieci stały dokoła i z
poważnymi minami wpatrywały się w nią ciekawie. Buzie miały brudne, włosy splątane. Na
jednej z dziewczynek rozpoznała dawną sukienkę Marii. Niegdyś biały kołnierzyk teraz był
ciemnoszary z brudu.
W kącie izby leżał gospodarz. Jego zdrowe oko śledziło ją ze złością, ale on też nie
powiedział ani słowa. Elizabeth odniosła wrażenie, jakby cała izba wstrzymała oddech.
Wzięła ściereczkę i zanurzyła ją w wiadrze wody stojącym na ławie. Ostrożnie otarła
czoło Christena i zdjęła z niego wełniany koc. W piersiach chłopca świszczało i gulgotało za
każdym razem, gdy wciągał powietrze.
Zmoczyła ściereczkę na nowo.
- Zapalenie płuc – szepnęła do siebie i zadrżała. Zapalenie płuc… Każdy wiedział, jak
bardzo jest niebezpieczne i jak małe są szanse wyzdrowienia, jeśli potrwa dłużej. Zwróciła się
do najstarszej dziewczynki:
- Biegnij do Dalsrud i poproś Marię, żeby poszukała moich ziół. Powiedz jej, że to
zapalenie płuc. Ona będzie wiedziała, które ci dać. Zapamiętasz?
Dziewczynka skinęła głową, włożyła płaszcz i wybiegła. Do izby wtargnął podmuch
zimnego powietrza, a wraz z nim kłąb śniegu, który osiadł cienką warstwą zaraz przy
drzwiach. Płacz niemowlęcia ucichł. Elizabeth zwróciła się do matki:
- Jak to się stało?
- Christem wszędzie biegał – odpowiedziała kobieta z rezygnacja. – Szukał pracy i
prosił o jedzenie. Mówił, że szedł przez głęboki śnieg i wpadł do rzeki. Następnego dnia
zachorował.
Zamilkła i zapatrzyła się przed siebie pustym wzrokiem.
- Czy Christem niedługo umrze? – odezwał się cienki głosik.
Elizabeth zerknęła na chudą dziewczynkę, która wcześniej otworzyła jej drzwi. Oczy
w wymizerowanej twarzyczce patrzyły na nią z błaganiem.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nadal mógł być z wami – odparła.
Przypomniała sobie o zapasach, które przyniosła. – Zajrzycie do skrzynki i częstujcie się tym,
co przyniosłam.
Usłyszała dźwięk otwieranego wieka skrzyni. Dzieci nie wydawały się tak
zainteresowane darami jak ostatnim razem, mimo że z pewnością były również głodne.
Zapewne rozumiały powagę sytuacji.
Najważniejsze, żeby miały jedzenie i ciepłe ubrania, pomyślała Elizabeth. Spojrzała na
Christena. Była mocno zaniepokojona. Gorączka nie spadała pomimo często zmienianych
okładów na czole chłopca.
Czas wlókł się niemiłosiernie.
Nagle dosłyszała, co mruczy pod nosem matka dzieci:
- … niech się zaopiekuje naszym Christenem… Lepiej mu będzie u Boga Ojca w
niebie…
Elizabeth nie chciała dalej słuchać. Chociaż wielu ludzi pocieszało się, że ich chorym
dzieciom będzie lepiej w Królestwie Niebieskim, jej wydawało się to niesprawiedliwe.
Dlaczego Bóg nie pozwalał niewinnym istotom żyć razem z rodzicami? Jaki jest sens
dawać życie, żeby zaraz je odebrać?
Zimny powiew znów wpadł do izby. Elizabeth wstała.
- Czy te są dobre? – spytała zdyszana najstarsza dziewczynka, wyciągając w jej stronę
dwa płócienne woreczki. Musiała biec, pomyślała Elizabeth i szybko zerknęła do środka.
- Tak, dziękuje ci.
Uśmiechnęła się przelotnie do dziewczynki i wstawiła wodę na napar. Płacz ściskał jej
gardło: czuła, że gdyby dała mu ujście, nie potrafiłaby przestać. A gdyby się teraz poddała,
straciłaby wszelką nadzieję, myślała, sypiąc suszone zioła na wodę. Niektóre poszły od razu
na dno, inne pływały przez jakiś czas na powierzchni, zanim wystarczająco nasiąkły płynem.
Wymieszała i czekała, aż napar ostygnie. Potrząsnęła lekko chłopce,
- Słyszysz mnie, Christianie? Masz tu lekarstwo. Wypij, to ci szybko pomoże.
Chłopiec zamrugał powiekami i blady uśmiech przebiegł mu po twarzy. Poruszył
wargami, jakby chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało.
- Połknij – poprosiła Elizabeth, podsuwając mu łyżkę z naparem.
Posłusznie wypił wszystko. i nagle dostał ostrego ataku kaszlu, który dobywał się z
głębi jego chudego ciała, niemal je rozrywając. Gdy napad minął, wymęczony Christem opadł
na posłanie. Elizabeth dostrzegła przybrudzony pled używany na łodzi. Gospodarzowi pewnie
i tak się teraz nie przyda. Zwinęła go w rulon i podłożyła pod poduszkę. Poczuła na sobie
pytające spojrzenie kobiety, więc wyjaśniła:
- Tak będzie łatwiej oddychać i mniej kaszlał.
Kobieta pokiwała głową. odłożyła niemowlę i siedziała ze splecionymi dłońmi.
Elizabeth nagle rozpoznała psalm, który tamta nuciła. Był to psalm często śpiewny na
pogrzebach. Przeszedł ją dreszcz.
Po upływie godziny lub dwóch Elizabeth westchnęła i odwróciła się do kobiety.
- Gorączka nie spada, przynajmniej ja tego nie czuję. Trzeba sprowadzić lekarza.
Kobieta zaśmiała się ponuro.
- Czyżby tu doktor przyjechał! Chyba wierzy pani w cuda…
Elizabeth wiedziała, że kobieta ma rację, ale postanowiła się nie poddawać. Spojrzała
na najstarszą dziewczynkę.
- Zmieniaj okłady na czole brata dawaj mu napar do picia. Ja idę po doktora.
Pośpiesznie włożyła płaszcz u wyszła na zewnątrz. Koń nadstawił uszu i zarżał cicho,
gdy ją poznał. Wydawało się, że rozumie, czego od niego oczekuje, bo zarzucił
niecierpliwie głową.
- Biedaku, musisz tak tu stać i marznąc – powiedziała pieszczotliwie. – No, ale teraz
pokaż, co potrafisz!
Koń ruszył szybkim kłusem przez wieś. Śnieg nadal sypał. Ludzie schodzili jej z
drogi, niektórzy ją pozdrawiali, lecz ona nie miała czasu odpowiadać. Oślepiały ją łzy. Nie
wiedziała, czy wyciska je wiatr i śnieg, czy myśli o Christenie. Otarła je szybko.
Zaskoczyła ją choroba chłopca. Nie zdążyła powiedzieć jego matce, że zamierzała
wziąć go ze sobą do Dalsrud. No cóż, musi z tym poczekać, aż chłopiec wyzdrowieje.
W domu lekarza świeciło się w wielu oknach. Elizabeth zeskoczyła z sań. Zauważyła,
że koń ma pianę na pysku. Biegł tak szybko, jakby rozumiał, że mały chłopiec potrzebuje
pomocy – pomyślała, idąc w stronę drzwi wejściowych.
Zapukała. Otworzyła jej służąca.
- Doktor w domu? – spytała niecierpliwie.
- Nie, nie ma go. Wyjechał, nie wiedziała pani? Elizabeth zmartwiła się.
- Wyjechał? – powtórzyła zdumiona. – Dokąd? Przecież nie mógł tak po prostu
wyjechać. Ludzie chorują i potrzebują go! – Zamilkła, a służąca chciała się wycofać. –
Poczekaj! Daleko wyjechał? Kiedy wróci?
- jest w Danii. – Dziewczyna zerknęła szybko przez ramię, jakby chciała sprawdzić,
czy nikt ich nie podsłuchuje. – Mogę spytać, czy to ktoś z pani bliskich jest chory?
Powietrze uszło z Elizabeth.
- Nie, to jedno z dzieci komorników, Christem. – Elizabeth czuła na sobie uważne
spojrzenie służącej. – Kiedy wróci? – spytała ponownie.
- Nie wiem. Mówią, że może nie wróci w ogóle i przyjedzie ktoś nowy. Elizabeth nie
wierzyła własnym uszom. Chciała, żeby dziewczyna powtórzyła, że
lekarz naprawdę wyjechał, ale się powstrzymała. Podziękowała, odwróciła się i
ciężkimi krokami zeszła ze schodów. Doktor wyjechał i pewnie nie wróci. Co ma teraz
począć?
Dopiero gdy wsiadła do sań, usłyszała odgłos zamykanych drzwi. Cmoknęła na konia.
Pozwoliła mu teraz iść stępa, bo już nie miała po co się spieszyć. Okropna prawda, że doktor
wyjechał, poraziła ją. Był dla niej ostatnią deską ratunku. Liczyła, że da Christenowi
lekarstwo, które go uzdrowi.
Nagle przypomniała sobie, jak jej matka leżała chora. Jakob zapłacił lekarzowi, ale nic
się już nie dało zrobić. A więc bywa i tak, że trzeba złożyć los w rękach Boga. To On
decyduje o życiu i śmierci. I o tym, komu się uda, a kto przegra.
Klasnęła lejcami i koń przeszedł w kłus. Lekarstwo doktora z pewnością było lepsze
od jej ziół, ale ona się nie podda. Poczuła, że wracają jej siły. Zrobi wszystko, żeby Christem
wyzdrowiał. Miała zioła i odzyskaną nadzieję.
Wróciła do chaty, gdzie sytuacja wydawała się niewiele zmieniona. Najstarsza
dziewczynka wstała.
- Robiłam tak, jak pani kazała. Chyba jest mu trochę lepiej – powiedziała.
- A więc uczony pan nie chciał przyjechać – stwierdziła matka cierpko. Wiedziała, że
dziecko biednych komorników nic nie znaczy dla lekarza, i to było dla niej tylko
potwierdzeniem.
- Doktor jest w Danii – odparła Elizabeth ostrym tonem.
- Ani doktor, ani pani nic tu nie pomożecie – odparła kobieta z rezygnacją. – To On,
tam na górze, decyduje o życiu i śmierci – kobieta niemal dokładnie powtórzyła to, co
myślała wcześniej Elizabeth. – Wszystko w rękach Boga.
Elizabeth nie miała sił na rozmowę. Zresztą cóż mogłaby powiedzieć? Jeśli Bóg
zdecyduje się zabrać do siebie dziecko, po prosto to robi. Nie pyta nikogo, a już na pewno nie
zrozpaczoną matkę.
Z ociąganiem podeszła do łóżka Christena i dotknęła jego czoła i policzków.
Dziewczynka miała rację: gorączka chyba rzeczywiście nieco opadła. Elizabeth odetchnęła z
ulgą. To mógł być dobry znak.
W izbie zapadła cisza. Elizabeth zajmowała się Christenem, matka mamrotała swój
psalm, a dzieci szeptały ostrożnie między sobą. Wreszcie Elizabeth skończyła i z trudem
wyprostowała plecy. Czuła ból w karku, jakby usadowił się tam smutek, który wzbudzał w
niej widok chorego chłopca.
- Musze jechać do domu – oznajmiła. – Wygląda na to, ze jest lekka poprawa. Dbaj o
niego tak, jak ci mówiłam, a będzie dobrze – poleciła najstarszej dziewczynce.
Nikt się nie odezwał, wszyscy tylko na nią patrzyli. Uderzyło ją, żeby były to
spojrzenia puste, bez nadziei czy wiary. Pewnie uważali, że jej słowa są nieszczere; że to, co
mówi, to jedynie czcze pocieszenie. Zastanowiła się, co jeszcze mogłaby im powiedzieć, ale
nic nie przyszło jej do głowy. Owinęła się szalem, włożyła rękawiczki i pożegnała się cicho.
Na zewnątrz było już ciemno. mórz kłuł ją w nos, gdy jechała do domu. Koń nadstawił
uszu i przyspieszył, gdy w oddali dostrzegł zarysy gospodarstwa.
Na niebie pojawiła się zorza polarna – świetliste żółte, zielone i niebieskie pasma.
Zupełnie, jakby Bóg malował je szerokimi pociągnięciami pędzla, pomyślała Elizabeth.
Rozdział 2
Lampy naftowe rzucały przez okna złością poświatę na ciche podwórze. Elizabeth
zerknęła do środka. Helene śmiała się z czegoś, co opowiadał Lars, Ane zaś siedziała,
pochylona nad książką. żadne z nich nie zauważyło jej powrotu. Zeskoczyła z sań i zaczęła
wyprzęgać konia. Uprząż była zmrożona, więc musiała chuchnąć w dłonie, żeby sobie
poradzić. Przez chwilę miała ochotę zawołać o pomoc, ale zmieniła zdanie. Chciała jeszcze
przez chwilę być sama. musiała zebrać siły, żeby przekazać im, co się stało, jak bardzo się
tym martwi, i odpowiedzieć na ich pytania.
Koń zarżał cicho do stojących w oborze zwierząt i pieszczotliwie szturchnął pyskiem
klacz. Elizabeth zaśmiała się, włożyła mu do żłobu spore naręcze siana, po czym wzięła się
do szorowania go wiechciem słomy i czyszczenia kopyt z lodu i śniegu. Jej ruchy były
zdecydowane, niemal gwałtowne. Wreszcie zatrzymała się, objęła konia za szyję i przytuliła
do niego policzek. Jego znajomy zapach działał na nią kojąco. Jak się teraz czuje Christem?
Czy gorączka nadal opada? Czy kaszle? Czy siostra pamięta, żeby dać mu resztę naparu?
Podmuch zimnego powietrza przebiegł po ziemi i ogier przesunął się nieco. Elizabeth
podniosła oczy i uśmiechnęła się na widok Kristiana.
- Zauważyłem, że przyjechałaś. Podniosłem letnią wodę dla konia – powiedział i podał
jej wiadro.
- Dziękuję.
- Wiem od Marii, że było tu jedno z dzieci komorników po zioła, bo zachorował
Christem.
- Tak, to zapalenie płuc. – Nawinęła na palec pasmo sztywnej, czarnej grzywy konia,
zanim znów spojrzała na męża, który patrzył na nią wyczekująco. – Dałam mu napar na
obniżanie gorączki.
- Chodź do mnie. – Wyciągnął do niej ramiona. Miał rozpiętą kurtkę i na policzku
poczuła szorstkość wełnianego swetra. – To musiało być dla ciebie trudne – stwierdził,
obejmując ją mocniej.
Coś ścisnęło ją za gardło. Nie mogła wykrztusić słowa. Wreszcie zebrała się w sobie i
uwolniła się z objęć.
- Idziemy do domu? Marznę – powiedziała.
Weszli do kuchni, gdy domownicy kończyli właśnie kolacje. Oczy wszystkich zawisły
na Elizabeth. Pierwsza odezwała się Ane:
- Ale cię długo nie było! Co z Christianem?
- Zapalenie płuc. – Miała już dość powtarzania tego samego, ale wiedziała, że musi to
zrobić. – Trochę mu było lepiej, gdy odjeżdżałam.
Opadła ciężko na krzesło i zaczęła rozsznurowywać buty. Lina zaraz zabrała je razem
z płaszczem. Elizabeth chciała zaprotestować, powiedzieć, że sama to zrobi, ale nagle
opuściły ją siły. Najchętniej położyłaby się i zasnęła, żeby odsunąć od siebie zmartwienie i
pamięć brzydkiego kaszlu Christena. Jego odgłos wciąż tkwił w jej głowie.
- No, to niedługo wyzdrowieje – orzekła Ane stanowczo, kiwając głową.
- Miejmy nadzieję – westchnęła Elizabeth.
- A co z doktorem? – spytała Lina od drzwi, gdy zawiesiła już płaszcz w sieni.
- Wyjechał do Danii.
Elizabeth zauważyła, że Lina i Helene wymieniły spojrzenia.
- Czy ja czegoś nie wiem? – zapytała.
- Małe garnki też mają uszy – mruknęła Helene, wyciągając talerz.
- To o mnie mowa! – zirytowała się Ane. – Nigdy nie zdradzacie mi żadnych
tajemnic!
- Proszę! – Helene postawiła na stole talerz z owsianką. Elizabeth spojrzała na
jedzenie i stwierdziła, że wcale nie jest głodna. Mimo to wzięła łyżkę i zaczęła jeść. W
połowie posiłku zerknęła na Ane, która niemal zasypiała, z głową na stole.
- Mario, połóż ją, proszę. Nikt nie zadawał jej pytań, póki jadła, i była im za to
wdzięczna. Po chwili Lars
wyszedł do swojej chaty parobka. Elizabeth spojrzała za nim przez okno. Tam miał
też sypiać Christem. Przygotowała mu już nawet baranicę na posłanie i poszewkę, które
czekały w tkalni.
Kristian wstał.
- Chodź, przejdziemy do salonu. Elizabeth posłuchała. W kominku płonął ogień.
Odsunęła się na leżącą przed nim
niedźwiedzią skórę i oparła głowę o poręcz fotela. Słyszała, że Kristian coś
przygotowuje za jej plecami, ale nie miała siły sprawdzić, co to takiego.
- Proszę – powiedział, podając jej kieliszek czerwonego wina.
- No, nie wiem – mruknęła, ale przyjęła trunek.
- Dobrze ci zrobi – zapewnił mąż zdecydowanie i usiadł obok niej. – Pij. Wypiła kilka
łyków.
- No, na pewno zaśniesz – stwierdził z uśmiechem. Chwilę siedzieli w milczeniu,
wreszcie odezwała się Elizabeth:
- Powinieneś tam pojechać i sam zobaczyć, jak oni żyją. Matka chłopca siedziała
tylko, kołysała najmłodsze dziecko i mamrotała psalmy. Jedno z rodzeństwa powiedziało, że
Christem niedługo pójdzie do nieba. Jakby to było coś zupełnie zwyczajnego i oczywistego…
Mąż przysunął się i otoczył ją ramionami. Elizabeth oparła się o niego z
wdzięcznością. Dobrze było tak siedzieć, czując ciepło jego ciała, ciepło ognia i
rozgrzewające działanie wina. Kristian ponownie napełnił jej kieliszek i wypiła jeszcze kilka
łyków.
- Tam jest tak brudno i… - Szukała właściwych słów na odmalowanie tego, co
widziała, ale to było za trudne. Jakby słowa spiętrzyły się nagle i czekały, żeby je spokojnie
poukładała.
Pocałował ją we włosy.
- Gdy Christem wyzdrowieje, przyjdzie tu do nas. nie będzie już tak żył.
- A co z pozostałymi dziećmi?
- Nie możemy wziąć wszystkich do siebie. Będziemy im pomagać tam, na miejscu.
Nic nie odparła. Czuła się niewypowiedzianie zmęczona. Nagle przypomniała sobie
spojrzenia, które wymieniły Lina i Helene.
- Wiesz, dlaczego doktor wyjechał?
- Podobno miał romans z mężatką – zaśmiał się Kristian. – Ale nie trzeba słuchać
plotek.
- Z kimś wioski? – spytała zaciekawiona. Jej myśli od razu pobiegły innym torem.
- Tego nie wiem. Mam nadzieję, ze to tylko plotki i że on pozostanie we wsi. Co
zrobimy bez lekarza?
Elizabeth ziewnęła przeciągle i tylko pokręciła głową. wstała powoli. Zachwiała się
lekko, lecz mąż w porę ją podtrzymał.
- Ojej! Może rzeczywiście za dużo wypiłaś – roześmiał się znacząco.
- To twoja wina – zachichotała. Czuła się lekka i rozgrzana. – Chodź na górę.
Odstawiła kieliszek na stół, objęła go w pasie i tak weszli po schodach.
- Chyba dziś zasnę w ubraniu – powiedziała, padając na łóżko.
- Ja tak nie uważam – oznajmił Kristian, siadając obok niej. Powoli zaczął odpinać
guziki jej spódnicy.
- Nie trzeba, jestem zmęczona – mruknęła bez przekonania, zamykając oczy. – Nie
szkodzi, że spódnica, się wygniecie…
Nie odpowiedział, więc zerknęła na niego. Uśmiechał się kącikiem ust i nie przestawał
rozpinać spódnicy. Kiedy skończył i zsunął ją, Elizabeth, nagle zawstydzona, chciała się
przykryć. Mąż przytrzymał jej dłonie.
- Leż spokojnie – nakazał szeptem, ściągając jej pończochy.
Chwilę później leżeli na podłodze. Gdy zsunął jej także halkę, Elizabeth poczuła
iskrzącą słodycz, wypełniającą całe ciało. Sutki ściągnęły się, ale bynajmniej nie z zimna, bo
Helene zadbała, żeby w sypialni było ciepło.
Domyślała się, że Kristian się rozbiera, nie przestając jej pieścić. W końcu jednak
musiał ją puścić by zdjąć ostatnią część odzieży. Elizabeth, z lekko rozsuniętymi nogami,
leżała i patrzyła na swego mężczyznę. Lampa na nocnym stoliku rzucała snop światła na jego
silne ciało, płaski brzuch, klatkę piersiową pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami,
schodzącymi pasmem w dół brzucha.
- Chodź! – wyszeptała i przyciągnęła go do siebie.
Czuła jego naprężoną męskość na swoim brzuchu, lecz on tylko delikatnie ją całował
po czole, oczach i ustach.
- Moja kochana Elizabeth – szeptał, obejmując jej twarz swoimi dużymi dłońmi.
Zamknęła oczy, przyjmując czułe słowa i pocałunki. Jego bliskość dobrze jej robiła.
Świadomość, ze zawsze przy niej będzie, że zawsze będzie ją wspierał, pocieszał i
pomagał, sprawiła, że zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. Gdyby tylko
mogła odpowiedzieć mu tym samym, pomyślała.
Chwilę później wsunął się w nią powoli. Aż zakręciło jej się w głowie…
Spojrzała mu w oczy.
- Dziękuję, że cię mam, Kristianie – wyszeptała.
Rozdział 3
Andreas próbował dotrzymać kroku strażnikom. Zaklął, gdy jeden z nich wykręcił mu
ramię daleko na plecy.
- Chcesz mi złamać rękę?! – krzyknął.
- Byłoby dobrze – usłyszał bezlitosną odpowiedź. Nadbiegł jeszcze jeden mężczyzna.
- Dostałem klucz do piwnicy. Mam go tam zamknąć – wydyszał. Zaciągnęli Andreasa
na nadmorską stronę domu.
Pod schodkami prowadzącymi do głównego wejścia były małe drzwi. Wepchnęli go
przez nie do środka i doprowadzili aż do ostatniego pomieszczenia. Chyba kiedyś składowano
tam wódkę, bo w oknie były kraty zabezpieczające przed włamaniem.
Popchnęli go na kamienną podłogę. Andreas upadł i poczuł, że obtarł sobie rękę.
- Tu sobie posiedzisz, aż lensman cię zabierze do Kabelvaag – powiedział jeden z
mężczyzn i splunął w jego stronę. Nie trafił, lecz niewiele brakowało.
- Ale ja nic nie zrobiłem! – zawołał Andreas. Jego słowa zabrzmiały głucho w pustym
pomieszczeniu. Żaden z mężczyzn nie odpowiedział, jedynie któryś prychnął pogardliwie. Po
chwili wyszli, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi.
Został sam. powoli wstał i rozsmarował obolałe ramiona. Z trudem dostrzegł, że nie
było tu nic, na czym mógłby usiąść. W pomieszczeniu panowało przenikliwe zimno i czuć
było stęchlizną. Andreas zaczął szybko chodzić od ściany do ściany. Wiedział, że musi jednak
najdłużej zatrzymać ciepło w ciele, choć z pewnością zimno i tak go dopadnie.
Na szczęście jest kara śmierci – powiedział jeden ze strażników.
- Ale ja jestem niewinny – wyszeptał Andreas. Niewinny! Słowo to słabo zabrzmiało
w jego umyśle. Iluż niewinnych straciło głowę pod toporem? Z pewnością więcej, niż
przypuszczał. Słyszał o takich przypadkach, ale nigdy nie dawał im wiary. Teraz wiedział już,
że mogły być prawdziwe.
Narastała w nim rozpacz. Podszedł do okna. Było umieszczone wysoko w grubym
murze. Dostrzegł skraj spódnicy i chodaki przechodzącej obok służącej, mignęły mu długie
buty, z drewnianymi obcasami, ktoś, kto zapewne szedł do gospody po tytoń. Wyciągnął
szyję i zauważył nawet zarys oficyny dla służby.
Chciał wołać o pomoc, ale zrozumiał, że nic to nie da. Nikt mu teraz nie pomoże. I
nikt nie uwierzy, że kowala trafiło końskie kopyto.
Osunął się po ścianie, podciągnął kolana i ukrył twarz w dłoniach. Gdzież jest ten
przeklęty lensman? Chciał już mu wszystko opowiedzieć i mieć to za sobą. Może lensman
zrozumie, że to był wypadek? Ale rozsądek podpowiadał mu, że rozmowa z władzami mogła
tylko szybciej doprowadzić go na szafot.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Nie, nie mógł się teraz modlić. Przeciągnął dłonią po brodzie. Wyczuł bliznę, która nie
chciała zarosnąć włosami. Biegła od skroni do kącika ust. Kiedyś wstydził się jej i uważał, że
go szpeci. Zaśmiał się głucho. Gdyby wtedy wiedział, czym są prawdziwe zmartwienia,
cieszyłby się życiem i żył tak, jakby każdy dzień miał być jego ostatnim. Teraz może zostało
mu ich już tylko kilka? Czas uciekał minuta po minucie.
Powoli tracił czucie w stopach. Oby tylko nie zachorował! Zaraz się jednak musiał
zaśmiać. Jakie to miało znaczenie? Przecież i tak miał umrzeć… Najpierw przetrzymają go w
areszcie w Kabelvaag, pewnie o chlebie i wodzie, a potem przewiozą na miejsce kaźni i…
Ta myśl go sparaliżowała. Z trudem wstał i znów zaczął szybko chodzić od ściany do
ściany. Nie pomogło to zbytnio, więc zaczął jeszcze zabijać ręce.
Jak długo już tu siedzi? Dlaczego to tyle trwa?
Ktoś chyba mówił, że lensman jest z wizytą u właściciela osady. Jeżeli tak, powinien
już dawno wrócić. Nagle uderzyła go straszna myśl: a jeśli o nim zapomnieli? Ile jeszcze
przyjdzie mu tu siedzieć, zanim sobie o nim przypomną? Ile dni może przeżyć bez jedzenia i
picia? A może i tak wcześniej zamarznie?
Opuścił ramiona. Oczywiście, nie zapomną, że mają mordercę w piwnicy. Będą go
trzymać dopóty, dopóki nie zmięknie i nie przyzna się do wszystkiego przedstawicielom
władzy. Słyszał o ludziach, którzy byli byle tylko wyjść z ciemnicy i dostać coś do jedzenia.
Tak nisko może upaść człowiek, jeśli zostanie wystarczająco udręczony.
Wpatrzył się w sklepie. Jaki to pokój mógł być nad nim? Może lensman siedzi tam
teraz i przesłuchuje ludzi, którzy byli świadkami zdarzenia? Może tego wysokiego, co żuł
tytoń? O, ten mógł nałgać, ile wlezie. Andreas kopnął w ścianę. Sama myśl o tym człowieku
wprawiała go we wściekłość. Odetchnął głęboko i zaklął brzydko.
Nie powinienem przeklinać, bo może niedługo stanę przed Stwórcą, pomyślał nagle.
Ale pewnie i tak późno na takie myśli. Za późno, żeby prosić o wybaczenie za całe grzeszne
życie.
Całe życie, powtórzył w myśli. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć, co przeżył
przez te lata! Nawet nie wiedział, ile ma lat, skąd pochodzi ani jak się nazywa! Nie miał
przeszłości, nie miał dzieciństwa ani młodości. Znał jedynie swoje życie z Laviną i obecne w
Kabelvaag.
Ale jeśli ujdę stąd z życiem, pomyślał, pozostała mi tylko jedna rzecz do zrobienia.
Od razu poczuł się niezwykle zmęczony, jakby postanowił dokonać czegoś ogromnie
trudnego i ciężkiego. Najmniej podjął decyzję. Jeśli wyjdzie cało, dochowa obietnicy, którą
złożył samemu sobie.
Nagle nastąpił na coś miękkiego. Pochylił się, żeby zobaczyć, co takiego, i odkrył, że
są to worki. przeniósł je do kąta, w którym było najbardziej sucho. Położył się na nich i
podciągnął kolana pod brodę, żeby mu było cieplej. Podjął postanowienie! Złożył dłonie i
zaczął modlić się w duchu. … Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i
na ziemi… Amen.
Poczuł, że pogodził się z Bogiem. Ogarnął go spokój. Wymęczony i udręczony,
zasnął.
Miał sny pełne przedziwnych wizji. Miała rozpuszczone włosy i bose stopy. Było lato,
zieleniła się łąka i pachniała słodko. Słońce oświetlało jasne włosy kobiety. Jej szczupłe
ramiona okrywał czarny jedwabny szal. Wreszcie unosiła go nad głową, a promienie
słoneczne prześwietliły tkaninę i sza; zabłysnął czarno i granatowo, zupełnie jak morze…
Drgnął i się obudził. Skrzywił się i wstał. Był przemarznięty do szpiku kości, obolały i
zesztywniały. Jak długo spał?
P[od oknem usłyszał bawiące się dzieci. Uchwycił się krat, z trudem podciągnął,
zapukał w szybę i zawołał:
- Hej, chodźcie no tu!
Dziewczynka wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi, wybuchła płaczem i ucichła.
pozostałe dzieci pobiegły za nią i zapadła cisza.
Andreas usiadł powoli pod ścianą i westchnął. Dzieci oczywiście nie miały pojęcia, co
się tu dzieje. Która mogła być godzina? Burczało mu w brzuchu. Nie jadł od wielu godzin.
Nagle usłyszał głosy pod oknem i zerwał się na równe nogi. Kiedy się podciągnął, zobaczył
dwóch mężczyzn znikających za rogiem domu. Zabrzęczały klucze. Dobiegł go kobiecy głos,
któremu odpowiedział męski. Potem usłyszał tupanie i skrzypnięcie jakichś drzwi.
Ciężko oddychał; w uszach czuł, jak wali mu puls. Ktoś przekręcił klucz. Drzwi się
otworzyły i do pomieszczenia wszedł lensman.
Andreas miał tysiąc pytań na końcu języka, ale milczał, i tylko patrzył wyczekująco na
przedstawiciela prawa. zaraz usłyszy wyrok.
Za lensman stał potężnie zbudowany mężczyzna. Pewnie któryś z jego ludzi, pomyślał
Andreas. Przy drzwiach zobaczył służącą, która pewnie otworzyła im drzwi. Lensman
odchrząknął.
- Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać – zaczął.
Andreas nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Czy lensman naprawdę nazywał go
panem i przepraszał? Czy coś się stało? Nadzieje zakiełkowała w jego sercu.
- Doktor zbadał kowala. Żyje, lecz jest poważnie ranny.
On żyje, żyje! – zaśpiewało coś w duszy Andreasa. Jego słowa od razu stała się lekka,
choć natychmiast pojawiła się kolejna myśl: nadal mógł być oskarżony o usiłowanie
morderstwa. Nie powinien cieszyć się za wcześnie.
- To był koń!
Czy to on powiedział? Jego głos zabrzmiał ochryple, jakby nie używał go od wielu
dni.
- Wiem. – Lensman pokiwał głową. – Doktor to potwierdził.
Przez chwilę wszystko zwariowało przed oczami Andreasa. Kolana się pod nim ugięły
i musiał oprzeć się o ścianę. Zaśmiał się, najpierw cicho, potem coraz głośniej.
- Proszę pana lensmana o wybaczenie – wykrztusił. – Ale tak się cieszę! Zupełnie,
jakbym dostał Zycie w podarunku. Tak, i ja, i kowal. Wielkie dzięki, dobry Boże!
- Pan Wolff zaprasza na poczęstunek. Wie, że musi pan być przemarznięty i głodny.
- Proszę pana lensmana o podziękowanie panu Wolffowi, ale chciałbym pójść do
domu. Potrzebuję czasu na przemyślenia.
- Tak, oczywiście. – Lensman odkaszlnął i zerknął na towarzysza. – Chyba nie
potrzebujemy dodatkowych zeznań? Koń stanął dęba i kopnął kowala głowę, czy tak?
- Tak. Tak właśnie było – potwierdził Andreas stanowczo. – Trzymałem go za uzdę,
ale on nagle stanął dęba. Był zdenerwowany jeszcze wtedy, gdy przyszli ludzie.
- No właśnie. W takim razie jest pan wolny. Lensman cofnął się o krok i przepuścił go.
Głowę Andreasa przepełniały przeróżne skłębione myśli. Zupełnie, jakby nie mógł
wybudzić się ze snu. Gdy wyszedł na zewnątrz, wyciągnął głęboko zimowe powietrze i
powoli je wypuścił. Śnieg leżał niczym aksamitny dywan. Było pięknie. Miał wrażenie, że
piękniejszego widoku nigdy wcześniej nie widział. Nad brzegiem morza kroczyła mewa.
Zatrzymała się i spojrzała na niego okiem okrągłym jak guzik, po czym rozpostarła skrzydła i
odleciała na wysepkę.
- Dobrze jest żyć! – powiedział Andreas do służącej, która zamykała za nimi drzwi.
Pokiwała głową, uśmiechnęła się nieśmiało i pospieszyła do swoich spraw. Andreas
patrzył za nią chwilę, a następnie zwrócił się do lensmana:
- Czy mogę pana o coś spytać?
- Oczywiście.
- Skąd doktor wiedział, że kowala uderzyło kopyto?
- Sądzę, że rozpoznał to po ranie. Widywał już takie wcześniej. Widywał już takie
wcześniej. Poza tym znalazł nawóz w ranie. Stwierdził, że gwoździe w podkowie były
krzywo wbite i sprawiły koniowi ból.
- Mam nadzieję, że kowal z tego wyjdzie.
- Na pewno.
Pożegnali się i Andreas ruszył w stronę łodzi. Nagle zaczęło mu się spieszyć. Chciał
wykorzystać każdą minutę dnia. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. Miał tyle do
przemyślenia. I tyle do zrobienia.
Elizabeth zgarnęła trochę śniegu do wiadra i wyprostowała plecy. Chyba wystarczy do
wyszorowania podłogi w kuchni, uznała, mrużąc oczy przed nisko wiszącym słońcem. Fale
pluskały leniwie w oblodzone kamienie, unosząc pęk wodorostów niczym splatane brązowe
włosy.
Mewa zaskrzeczała nad jej głową i zaraz odpowiedziała jej inna. W fiordzie stała
łódka. Chyba ktoś zarzuca sieci, pomyślała, schylając się po wiadro. Boże dzieło jest piękne i
daje pokój duszy, ale jeśli ma zdążyć z pracą, nie może tak stać i marznąć…
Bez pośpiechu poszła w stronę domu. Za spiżarnią usłyszała głos Ane. Na pewno bawi
się z kotem, pomyślała, zastanawiając się, czy ma ją zawołać. Porzuciła jednak tę myśl. Życie
składa się nie tylko z pracy, zwłaszcza dla dzieci.
Odstawiła wiadro w sieni. Z kuchni dochodził zapach pieczenia i przypraw. Elizabeth
wciągnęła nosem powietrze i wsadziła palec w wyrobione ciasto. Smaczne!
Helene plasnęła ją po dłoni.
- Teraz wiem, po kim dziecko jest takim łasuchem! – skarciła ją, zabierając misę, ale
w jej oczach migały wesołe iskierki.
Elizabeth zaśmiała się i usiadła przy stole. Czasem Helene piekła ciasteczka na
niedzielę lub niespodziewane wizyty. Smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust
i postanowiła spróbować ciastek, gdy się upieką.
Do kuchni weszła Maria z naręczem ubrań.
- Część trzeba naprawić, a część tylko uprasować – wyjaśniła.
Elizabeth przysunęła sobie koszyczek z przyborami do szycia. Znalazła koszulę
Kristiana z naderwanym kołnierzem i zaczęła szyć drobnym, ledwo zauważalnym ściegiem.
Nie powinien się wstydzić swojego ubrania, pomyślała, choć dobrze wiedziała, że mąż nie
zwróci najmniejszej uwagi na tom czy ścieg będzie prosty, czy krzywy. Mężczyźni nie
dostrzegają takich rzeczy, ale gdyby ktoś krzywo wbił gwóźdź, szybko by to poprawili.
Dziwne, że widzą jakiś krzywo wbity gwóźdź, a nie zauważają przestawienia mebli czy
skarpet zacerowanych niewłaściwym kolorem.
Drzwi kuchni ponownie się otworzyły i weszła Ane, uśmiechnięta i zarumieniona.
- Cóż takiego zmajstrowałaś? – spytała Elizabeth, odrywając wzrok od szycia.
- Odgarnęła śnieg!
- Boże jedyny, a ja myślałam, że się bawisz. Nastaw wodę na kawę, a potem pomożesz
mi w szyciu. Bo umiesz przyszywać guziki, prawda?
- Widziałam dziwną panią na dworze – oznajmiła Ane, rozstawiając filiżanki i spodki.
Elizabeth ukłuła się w palec i musiała wyssać krew.
- Jaką panią? – zapytała w końcu.
Ane wzruszyła ramionami i podeszła do czajnika.
- Czego chciała? – dopytywała matka. – Mówiła coś?
- Nie. stała tylko i patrzyła na mnie.
- Jest tam jeszcze? – Elizabeth podniosła się, żeby wyjrzeć przez okno.
- Nie, już dawno poszła. – Ane zdjęła czajnik z ognia, więc Lina szybko do niej
podbiegła, obawiając się, że dziewczynka może się poparzyć.
- Ma jeszcze przyjść? – spytała służąca.
- Możliwe. – Teraz musze iść na strych po guziki, skoro mam pomagać – odparła
wesoło Ane i uciekła.
Elizabeth siedziała, to otwierając, to zamykając usta, ale nie mogła wykrztusić słowa.
- Nie martw się – powiedziała Lina. – Ona pewnie wymyśliła sobie tę panią.
- Wymyśliła? Skądże! – Elizabeth gwałtownym ruchem odrzuciła od siebie koszulę.
Przecież Ane nigdy nie zmyślała.
- To nic złego – dodała Lina. – Moje rodzeństwo tak robiło. I ja też, jak byłam mała.
Kiedy pracowałam sama, dobrze było z kimś porozmawiać, więc wymyśliłam sobie
przyjaciółkę.
Elizabeth napotkała spojrzenie Marii. Siostra uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Tak, ja też stwarzałam sobie w wyobraźni przyjaciół – przyznała. – Byli najlepsi na
świecie, bo zawsze tacy, jakich chciałam.
Zaśmiała się i zaczęła nalewać kawę do filiżanek.
Elizabeth nie odezwała się, ale jej ścieg nie był już tak drobny jak wcześniej.
Rozdział 4
Elizabeth drżała, myjąc się w zimnej wodzie. Zaczęła wciągać czarne wełniane
pończochy.
- Wcześnie wstajesz – dobiegł ją senny głos Kristiana. Elizabeth włożyła spódnicę i
zaczęła zapinać guziki w pasie.
- Tak. Źle spałam tej nocy.
- Męczyła cię myśl o Christenie?
Pokiwała głową i powoli rozplotła warkocz, który rozczochrał się w nocy. Wzięła
grzebień z toaletki i zaczęła rozczesywać swoje długie włosy, szarpiąc je niecierpliwie.
- Wszystko będzie dobrze, Elizabeth. W każdym razie nie możesz teraz nic zrobić.
Pozostaje ci tylko czekać.
Przestała czesać włosy i zapaliła lampę. Nie zrobiła tego wcześniej, żeby nie budzić
Kristiana. Mąż ciężko pracuje, więc musi się wysypiać.
- Nie tylko to mnie dręczy – westchnęła. – Tylu jest biednych ludzi w okolicy. Bez
ciepłych ubrań i jedzenia łatwo chorują. A nawet umierają z głodu! Matki nie mają pokarmu
dla niemowląt. – Głos ją zawiódł, odchrząknęła i zamilkła na chwilę. Zaczęła na nowo splatać
warkocz, chociaż nie rozczesała dokładnie włosów.
- I tak nie uratujesz wszystkich, Elizabeth – powiedział Kristian łagodnym głosem, w
którym wyczuła Butkę rezygnacji.
Mąż wiedział, że ona wszystko bierze do siebie. Czasami jednak irytowała się, że
zawsze potrafił ją przejrzeć. Odwróciła się do niego.
- Wiem. I dlatego chcę porozmawiać z kimś, kto może coś dla nich zrobić.
- Dokąd jedziesz? – zapytał nieco ostrzejszym tonem, gdy Elizabeth doszła już do
drzwi.
- Do lensmanowej!
Wieś tego przedpołudnia wydawała się senna. Elizabeth siedziała w saniach i błądziła
wzrokiem po okolicy. Pozwoliła, by koń szedł własnym tempem, żeby mieć czas na ułożenie
planu działania. Z doświadczenia wiedziała, że kobiety takie jak żona lensmana można
podejść sposobem. Wzięła ze sobą próbki wełny ufarbowanej na różne kolory. Chciała
pokazać je lensmanowej, a gdyby tamta okazała zainteresowanie, mogłaby zaproponować, że
coś dla niej ufarbuje, potem zaś skierować rozmowę na temat ubogich. Może razem wymyślą,
jak im pomóc.
Zmrużyła oczy. Coś poruszyło się przed nią na drodze. W szarym świetle
przedpołudnia widziała niewyraźnie. Czy to jakieś zwierzę? W każdym razie coś brązowego.
Nagle zesztywniała i wyprostowała plecy. To był Mikkel! Niektórzy twierdzili, że
pochodzi z mieszanej rodziny norwesko-fińskiej. Inni utrzymywali, że to czystej krwi
Lapończyk. Elizabeth było wszystko jedno, kim i skąd jest, byle nie miała z nim do czynienia.
Spotkała go ledwie kilka razy i za każdym razem jego małe, świdrujące oczy wiewiórki
sprawiały, że zimny dreszcz przechodził jej po plecach. Było w nim coś takiego, czego nie
rozumiała.
Mikkel mieszkał w ziemiance w górach. Podobno żył z kłusownictwa na renifery i z
żebrania po wsiach. Dawno nie był w ich okolicy, lecz opowieści o nim przybywały przed
nim.
Mówiono, że rzucał urok na tych, którzy mu się narazili. Wielu ludziom padały
zdrowe zwierzęta, innych nagle zaczynały boleć plecy, a jeszcze inni cierpieli na żołądek.
Elizabeth nie mogła powiedzieć, żeby rzucił urok na kogoś z Dalsrud, ale wolała uważać.
Wiedziała, że pomiędzy niebem a ziemią są rzeczy, o których nie mamy pojęcia.
Mikkel był kimś, kto widział człowieka na wskroś, i w ten sposób wchodził w posiadanie jego
tajemnic. Elizabeth zadrżała.
Mikkel stał na skraju konia za wodze. Zwykle w takiej sytuacji zwierzę by się
przestraszyło, gdyż nie lubiło obcych, tym razem jednak zarżało cicho, jakby spotkało starego
znajomego.
- Ona sobie jeździ – odezwał się Mikkel swoim śpiewanym językiem.
Elizabeth objęła wzrokiem niewysokiego mężczyznę. Miał na sobie skórzane spodnie,
skórzane łapcie kumagi i czarną wełnianą kurtkę. Musiał ją gdzieś wyżebrać, pomyślała. Był
przepasany skórzanym pasem. Czapka z klapkami na uszy ukrywała większość sztywnych
czarnych włosów. Jego twarz była poraniona głębokimi zmarszczkami, śladami życia w
ciężkich warunkach.
- Tak, mam parę spraw do załatwienia i dlatego się spieszę – powiedziała sztywno, z
nadzieję, że Mikkel puści ją bez zbędnego gadania.
Mężczyzna wpatrywał się w nią, gładząc konia po grzbiecie. Elizabeth z trudem
zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem. Ten człowiek wzbudzał w niej niepokój. A jeśli
naprawdę potrafił odczytywać tajemnice innych ludzi? Poczuła, że serce bije jej szybciej.
- Czy ona się mnie boi? – spytał, jakby rzeczywiście czytał w jej myślach.
- Niby dlaczego? – prychnęła. Zaśmiał się bezgłośnie.
- Bo rzucam urok.
- A masz jakiś powód, żeby rzucić urok na mnie? – Od razu pożałowała tego pytania,
ale było już za późno.
Mikkel uśmiechnął się zagadkowo, jakby naprawdę znał jej tajemnice i wiedział, jak
ich użyć przeciwko niej.
- Ona się boi! – stwierdził stanowczo.
- Dość tego! – rzuciła, wstrząsając lejcami i cmoknęła do konia.
Mikkel odszedł na bok, lecz koń się nie ruszył ani na cal. Elizabeth ponownie
strzepnęła lejcami i zawołała do klaczy:
- No, wio! Wiśta!
Ale brązowa klaczka ani drgnęła.
Elizabeth przeszył dreszcz. Zaprzęgła tę klacz, bo była posłuszna, a ogier miewał
swoje narowy. Dlaczego klaczka nie chce iść? Zachowuje się, jakby spała albo jakby Mikkel
ją znieczulił.
Spojrzała w oczy mężczyzny,
- Czego ode mnie chcesz? – spytała cicho.
- Nie może o nim zapomnieć!
- O kim?
- O Jensie. Jest ciągle w jej myślach, w dzień i w nocy,
Elizabeth poczuła zimy dreszcz na plecach. Włoski na karku stanęły jej dęba.
- Jens nie żyje – odparła sztywno, wpatrując się w punkt ponad jego głową.
- Jest tego pewna?
Nie odpowiedziała, znów strzepnęła lejcami i krzyknęła na klacz, z takim samym
skutkiem jak poprzednio.
Mikkel podszedł do konia i szepnął mu coś do ucha. Zwierzę zaraz ruszyło kłusem,
wbijając śnieżny pył. Dopiero gdy Elizabeth była pewna, że jest poza zasięgiem wzroku
Mikkela, ściągnęła lejce i pochyliła się, oddychając ciężko. Czy to możliwe, że rzucił na
zwierzę urok? Czy dlatego klacz nie chciała ruszyć z miejsca? Pokiwała głową, bo to
wydawało się jedynym wytłumaczeniem. Ale zaraz uderzyła ją nowa myśl: skąd Mikkel
wiedział, że ona nadal myśli o Jensie? Cóż za bzdury! Wstrzymała oddech i wpatrzyła
się w brązowe uszy konia.
Tak, myślała o Jensie. Związane z nim wspomnienia wciąż do nie powracały przez
wszystkie te lata. Skąd jednak Mikkel mógł o tym wiedzieć? Zgadywał? No tak, przecież to
naturalne, że myśli się o kimś, kto zaginął na morzu…
Mikkel był złym człowiekiem. Elizabeth słyszała, że dużo pije i że częściej jest pijany
niż trzeźwy.
- Pijackie brednie – powiedziała głośno, lecz sama nie wierzyła w te słowa.
Gdy wjechała na podwórze, wyszedł jej na spotkanie parobek, złapał konia za uzdę i
ukłonił się głęboko.
- Czy pani lensmanowa jest w domu? – spytała. Kiwnął głową.
- Poczekaj jeszcze z wprowadzeniem konia – poprosiła i zeskoczyła z sań. -Odeszła do
drzwi i zapukała. Otworzyła młoda dziewczyna.
- Dzień dobry – pozdrowiła ją Elizabeth. – Chciałabym porozmawiać z panią
lensmanową.
Służąca skinęła głową i odsunęła się na bok. Elizabeth weszła do wąskiego korytarza.
Po prawej stronie było dwoje drzwi, po lewej jedne, a w głębi znajdowały się schody wiodące
na piętro. Sądząc po odgłosach, któreś drzwi prowadziły do kuchni.
Pokojówka zniknęła i za chwile przyprowadziła gospodynię.
- Dzień dobry, Elizabeth. A więc to pani przyjechała! Rzadki gość.
- Tak, ja… przywiozłam trochę wełny… - Elizabeth czuła się jeszcze niewyraźnie po
spotkaniu z Mikkelem i nagle zapomniała, co ma powiedzieć.
Lensmanowa uśmiechnęła się szeroko, aż jej podwójny podbródek jeszcze bardziej się
uwydatnił.
- Proszę nie stać tu w zimnie i wejść do salonu – zaproponowała, po czym zwróciła się
do służącej: - Powiedz parobkowi, żeby wprowadził konia do stajni, a potem podaj nam kawę
i ciastka. Tylko nie żadną lurę! To ma być porządna, mocna kawa. No i śmietanka!
Dziewczyna dygnęła kilka razy, jakby niepewna, ile kawy powinna wsypać.
- Proszę usiąść. – lensmanowa wskazała sofę na lewo od wejścia, obitą czerwonym
aksamitem. Krzesła od kompletu stały po drugiej stronie stołu.
Zanim Elizabeth usiadła, zdjęła płaszcz i chustkę i przełożyła przez poręcz krzesła. W
białym okrągłym piecu porządnie napalono. Spojrzała przez pofałdowane szyby okna i
dostrzegła stojący w ogrodzie pawilon. Zastanawiała się, czy gospodarze go używali, czy też
postawili jedynie na dowód swojej zamożności. Nie znała nikogo, kto miałby taki pawilon.
- Zamyśliła się pani? Elizabeth zebrała się w sobie.
- Nie, podziwiałabym tylko państwa piękny pawilon. – W obawie, że w jej głosie
można wyczuć kłamstwo, szybko dodała: - Jak mówiłam, wzięłam ze sobą próbki wełny. Już
wcześniej farbowałam dla pani wełnę, ale teraz uzyskałam nowe kolory
Wyciągnęła małe motki z płóciennego worka i podała gospodyni.
Lensmanowa obejrzała je dokładnie, ściągając usta i marszcząc brwi. Jej uwagę
przykuł zwłaszcza motek zielonej wełny. Podeszła z nim do okna, by sprawdzić kolor w
świetle dnia.
- Tak, zamówiłabym ten kolor – powiedziała wreszcie. – I może jeszcze ten żółty, no i
ewentualnie niebieski.
Weszła służąca z dużą tacą. Pewnymi ruchami postawiła paterę z ciasteczkami,
filiżankami i spodeczkami z niemal przezroczystej porcelany, srebrną cukiernicę i dzbanuszek
ze śmietanką. Wyszła, po czym wróciła ze srebrnym dzbankiem kawy. Wszystko odbyło się
pełnej szacunku cisz. Dygnęła i bezgłośnie i opuściła salon.
- Mają państwo zdolne służące – zauważyła Elizabeth. Pani domu kiwnęła głową bez
przekonania i nalała kawy.
- Śmietanki?
- Nie, dziękuję.
- Proszę mi teraz opowiedzieć, co słychać w Dalsrud. Dziecko zdrowe, mam nadzieję>teraz w zimie tyle chorób – dodała z westchnieniem i wzięła ciastko. – Niech się Opani
częstuje, Elizabeth.
- Dziękuję. Ale proszę mi mówić po imieniu. Przecież tyle lat się znamy, Lensmanowa
uśmiechnęła się, lecz jej uśmiech nie dotarł do zimnych niebieskich
oczu. Elizabeth wzięła ciastko i położyła je na spodeczku.
- Dziękuję, moja rodzina ma się dobrze. ale skoro mówimy o chorobach… - Chciała
przełamać ciastko na pół, lecz pokruszyło się na drobne kawałeczki. Wzięła jeden do ust, by
zyskać na czasie. Nagle nie wiedziała, co ma powiedzieć, mimo że ćwiczyła tę przemowę.
- Tak? – Pani domu zerknęła na nią z ciekawością.
- We wsi jest niestety wielu biednych. Ja i Bergette robimy, co w naszej mocy, żeby
im pomóc, ale to nie wystarcza.
- No tak, to zrozumiałe – oznajmiła gospodyni, biorąc następne ciastko. W kąciku jej
ust zostało kilka okruchów, lecz zaraz znalazł je czubek różowego języka.
Elizabeth umknęła wzrokiem i odchrząknęła.
- Rozdajemy zbędne ubrania i jedzenie. Nikt w Dalsrud nie będzie marzł czy
głodował, jeśli podzielimy się z biednymi. Ale to wciąż za mało. Dlatego chciałabym prosić
panią o pomoc.
Żona lensmana uniosła brwi i spojrzała na nią zdumiona, jakby Elizabeth powiedziała
coś nieprzyzwoitego.
- A jak ja niby miałabym pomóc? Mamy duże gospodarstwo z wieloma służącymi i
parobkami, którzy potrzebują swego. Uważam, ze i tak dużo zrobiłam, biorąc ich pod swój
dach. Dostają jedzenie i… Tak, tutaj nikt nie głoduje – powtórzyła.
Elizabeth zrozumiała, że służba nie otrzymuje ti wynagrodzenia, tylko wikt i dach nad
głową. nie było w tym zresztą nic niezwykłego, wielu tak robiło, ale ona tego nie pochwalała.
- Rozumiem, może jednak choć trochę państwu zostaje?
Spojrzenie niebieskich oczu, otoczonych jasnymi rzęsami, zlodowaciało.
- Chyba jasno się wyraziłam w tej sprawie.
Elizabeth upiła łyk kawy. Była mocna, mocniejsza nuż pijali w Dalsrud. Czuła się
skarcona niczym dziecko, mimo to podjęła jeszcze jedną próbę.
- Wielu choruje, nie mając ubrań i jedzenia.
- Każdy może zachorować o tej porze roku, niezależnie od tego, ile ma srebra w
kieszeni.
Lensmanowa zmarszczyła brwi i spojrzała w kierunku drzwi. Od strony kuchni
dobiegł dziewczęcy śmiech.
- Co one sobie myślą – mruknęła, żując ciastko. Elizabeth wiedziała, ze gdyby nie ona,
gospodyni ruszyła do kuchni skarcić roześmiane dziewczęta i nakazać ciszę przy pracy.
- Tak, o czym to.. – ciągnęła lensmanowa. – Ach tak, wełna. Mam coś tutaj. – Wstała i
poczłapała w kierunku dużej skrzyni stojącej w kącie salonu. – Zobaczymy… - Wyjęła kilka
motków jasnej wełny i podała Elizabeth. – Możesz ufarbować to na niebiesko, żółto i
zielono?
Elizabeth pokiwała głową w milczeniu o schowała wełnę do worka.
Następnie pół godziny wlokło się w nieskończoność. Elizabeth siedziała na brzegu
sofy, czekając na stosowny moment do wyjścia. Nic nie wskórała. Lensmanowa jej nie
pomoże, więc wizyta była na próżno.
- Chyba już pójdę – powiedziała wreszcie.
- Tak bardzo się spieszysz?
- Tak, musze wracać do domu.
- Co się tam dzieje?! – Pani domu przestała przejmować się uprzejmością i ruszyła do
drzwi.
Zostawiła je otwarte, więc Elizabeth dostrzegła wnętrze kuchni. Zesztywniała,
napotkawszy spojrzenie Mikkela. Jego oczy błyszczały złowrogo.
- Co ty t robisz?! – wrzasnęła lensmanowa na jego widok. – Wynoś się stąd! Drzwi się
zamknęły i Elizabeth słyszała jedynie głosy. Pani domu krzyczała na
służącą, która z płaczem próbowała coś wyjaśnić.
Drżącymi rękami Elizabeth włożyła płaszcz. W drzwiach spotkała gospodynię.
- No. Wyrzuciłam go. To jest wada kuchennego wejścia, że każdy włóczęga może
tędy wejść. – Założyła ręce na dużym biuście i kręciła głową, aż policzki jej drżały.
Elizabeth nie miała sił na komentowanie zajścia, pożegnała się więc krótko. Koń
powoli szedł do domu, a w jej głowie krążyły smutne myśli.
- To już nie zajechałaś do innych gospodarstwie? – spytała Helene następnego dnia.
- Nie, poddałam się. – Elizabeth nie oderwała wzroku od maselnicy, w której ubijała
masło. – Zresztą Bergette już próbowała bez specjalnego efektu. Ludzie uważają, że wszystko
jest potrzebne im samym i nie mają nawet odrobiny dla innych.
Helene prychnęła i jeszcze szybciej migała drutami. Przez chwilę milczała, po czym
odezwała się ciszej:
- Taka mnie ogarnia złość, jak myślę o tym! Wiem, co mogłabym im powiedzieć, ale
wiem też, że pewnie bym się na to nie zdobyła.
Elizabeth uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Ze mną jest tak samo!
Zajrzała do maselnicy i uznała, że praca się powiodła. Masło było żółte i gładkie.
Długą kopyścią wyskrobała maselnicę i wprawnymi ruchami przełożyła masło do form.
- Możemy tylko modlić się do Pana Boga w niebie i mieć nadzieję, ze jakoś się
wszystko ułoży dodała Helene.
Elizabeth chciała coś odpowiedzieć, ale jej wzrok padł na podwórze. Zobaczyła
Krystiana i Mikkela! Rozmawiali. Zadrżała. Miała wrażenie, że ten człowiek ją śledzi.
Wciągnęła głęboko powietrze i patrzyła na mężczyzn.
Ledwo słyszała, że Helene nadal komentuje zachowanie lensmanowej i innych
bogaczy, którzy są zbyt skąpi, żeby pomagać biednym. W gardle jej zaschło i nie pomogło
nawet przełykanie śliny. Co on tu robi? Czego chce od Kristiana? A może to jej szuka? Czy
naprawdę czyta w jej myślach?
- Na co patrzysz? – Helene zerknęła w okno. – Ech, to ten Mikkel!
- Tak – szepnęła Elizabeth. Musiała odchrząknąć, zanim powiedziała: - Tak, to
Mikkel, i on… Spotkałam go wczoraj. – Zebrała się w sobie i dodała: - Spytał, czy naprawdę
jestem pewna, że Jens nie żyje.
Helene opuściła robótkę na kolana. Nagle ją też ogarnęła niepewność. A może
faktycznie Mikkel wie coś o Jensie?
- Rozmawiałaś z nim?
- Tak, zatrzymał moją klacz. Nie chciała się ruszyć, dopóki on jej czegoś nie szepnął.
Helene usiłowała się roześmiać, ale jej nie wyszło. Długo patrzyły na sobie. Elizabeth
zauważyła, że przyjaciółka, która zwykle nie dawała wiary sprawom niewytłumaczalnym,
teraz wątpiła.
- Nie słuchaj go, Elizabeth – odezwała się w końcu Helene.
- Wiem. Ale ciebie tam nie było. W tym człowieku jest coś, co mnie przeraża.
- Przecież nie tak łatwo cię wystraszyć…
Elizabeth widziała niepewność w oczach Helene o to wzmogło jej niepokój.
- To prawda, nie jestem strachliwa, ale…
Helene wróciła do robótki, lecz teraz już wolniej poruszała drutami.
- Z pewnością był pijany. – Jej głos zyskał na pewności. – A każdy koń ma swoje
narowy. – Druty stukały znowu w zwykłym tempie. – I to, co gadał o Jensie… Phi, same
bzdury! Po prostu chciał cię wystraszyć. Ja ci mówię, trzymak się od niego z daleka, kochana.
Elizabeth pokiwała głową. wpatrywała się w Kristiana. Pożegnał się z Mikkelem i
szedł teraz w stronę domu. Po chwili usłyszały jego kroki w sieni i otworzyły się drzwi do
kuchni.
- Załatwiłem sobie pomoc do ścinania drzew po Nowym Roku – oznajmił.
- Chyba nie tego Mikkela? A co z Larsem? – Elizabeth nie spodobała się ta nowina.
- On też pójdzie. Musi nas być co najmniej trzech. Ustaliliśmy dzień i zapłatę.
Elizabeth napotkała spojrzenie Helene. Wyczytała w jej oczach to samo. Najmądrzej
będzie przemilczeć dziwne spotkanie z Mikkelem. Kristian wyśmiałby ją tylko, a jej
obawy nazywał zabobonem.
Znów ujrzała w wyobraźni złowrogie, ciemne spojrzenie Mikkela i jego zagadkowy
uśmiech. Nie wróżył nic dobrego.
Rozdział 5
Elizabeth nie mogła się zdecydować, czy złożyć ręce i pomodlić się przed wejściem
do najbiedniejszego domu na Słonecznym Wzgórzu, czy nie. odchyliła głowę i zmrużyła
oczy, patrząc w szare niebo. zamrugała, gdy płatki śniegu spadły na jej rzęsy. Straciła już
rachubę, ile razy modliła się za tego chłopca. Jeśli jednak Bóg uważa, że czas Christena na tej
ziemi się skończył, żadne modlitwy mu nie pomogą.
Nagle poczuła przepływ buntu. Nie, nie może tak być! Bóg nie może być zły. I nie
może być tak surowy dla niej.
Kilka lat temu sądziła, że została ukarana za to, że otruła Leonarda. Że za karę Bóg
zabrał jej najbliższych. Ale kiedy dowiedziała się, że Leonard zmarł bo zjadł trujące omułki,
zrozumiała, że wszystko to było dziełem przypadku. Pamiętała wesele Dorte i Jakoba, gdy
Kristian powiedział jej o Leonardzie. Widział od Jakoba, że w butelce, która znalazła na
parapecie, była tylko woda. A ona sądziła, że to trucizna i że otruła Leonarda po tym, co jej
zrobił.
Traciła czucie w palcach i nóg. Powinna włożyć większe buty, w których zmieściłyby
się cieplejsze skarpety, pomyślała, pukając do drzwi.
Christem nadal leżał w łóżku. Elizabeth pochyliła się nad nim. Wydawało się, że jego
stan się nie zmienił.
- Ciężko oddycha – zauważyła matka chłopca.
- Ale mniej kaszle – stwierdziła jedna z dziewczynek. – To dlatego, że pani zostawiła
zioła, z których zrobiliśmy napar.
Spojrzała na Elizabeth. Była tak podobna do brata, że Elizabeth uśmiechnęła się do
niej z sympatia.
- To dobrze. – Położyła dłoń na czole chłopca. Było ciepłe, lecz nie rozpalone jak
wcześniej. Szybko wyjęła z torby nową porcję ziół na świeży napar.
Christem było ledwo przytomny, gdy poiła go łyżka po łyżce, dopóki nie opróżnił
kubka. Wydawało się, że mu smakuje. Albo pił, bo wiedział, że to dla jego dobra. Bo wierzył,
że wyzdrowieje.
- Na Wigilie pewnie już będzie zdrowy – powiedziała dziewczynka. Elizabeth
posadziła ją sobie na kolanach i pogładziła delikatnie po policzku.
- Znasz jakieś świąteczne psalmy?
Mała pokręciła główką, patrząc na nią ze zdziwieniem, ale i zaciekawieniem.
- To cię nauczę. Powtarzaj za mną: Cieszę się każdej Wigilii… Dziewczynka
TRINE ANGELSEN POD POLARNĄ ZORZĄ
Rozdział 1 Najmłodsze dziecko obudziło się, gdy skrzynka stuknęła o podłogę. Elizabeth zauważyła kątem oka, że matka usiłuje uciszyć płaczące niemowlę. Sama pośpieszyła do łóżka, w którym leżał Christem. Położyła mu chłodną dłoń na czole. - Boże jedyny, jakiż on rozpalony! – szepnęła, spoglądając na matkę. Kobieta nic nie odrzekła, tylko kołysała dziecko i nuciła psalm. Elizabeth nie mogła odróżnić słów, które zlewały się w jednio. Lęk ścisnął ją za serce. Rozejrzała się dyskretnie. Pozostałe dzieci stały dokoła i z poważnymi minami wpatrywały się w nią ciekawie. Buzie miały brudne, włosy splątane. Na jednej z dziewczynek rozpoznała dawną sukienkę Marii. Niegdyś biały kołnierzyk teraz był ciemnoszary z brudu. W kącie izby leżał gospodarz. Jego zdrowe oko śledziło ją ze złością, ale on też nie powiedział ani słowa. Elizabeth odniosła wrażenie, jakby cała izba wstrzymała oddech. Wzięła ściereczkę i zanurzyła ją w wiadrze wody stojącym na ławie. Ostrożnie otarła czoło Christena i zdjęła z niego wełniany koc. W piersiach chłopca świszczało i gulgotało za każdym razem, gdy wciągał powietrze. Zmoczyła ściereczkę na nowo. - Zapalenie płuc – szepnęła do siebie i zadrżała. Zapalenie płuc… Każdy wiedział, jak bardzo jest niebezpieczne i jak małe są szanse wyzdrowienia, jeśli potrwa dłużej. Zwróciła się do najstarszej dziewczynki: - Biegnij do Dalsrud i poproś Marię, żeby poszukała moich ziół. Powiedz jej, że to zapalenie płuc. Ona będzie wiedziała, które ci dać. Zapamiętasz? Dziewczynka skinęła głową, włożyła płaszcz i wybiegła. Do izby wtargnął podmuch zimnego powietrza, a wraz z nim kłąb śniegu, który osiadł cienką warstwą zaraz przy drzwiach. Płacz niemowlęcia ucichł. Elizabeth zwróciła się do matki: - Jak to się stało? - Christem wszędzie biegał – odpowiedziała kobieta z rezygnacja. – Szukał pracy i prosił o jedzenie. Mówił, że szedł przez głęboki śnieg i wpadł do rzeki. Następnego dnia zachorował. Zamilkła i zapatrzyła się przed siebie pustym wzrokiem. - Czy Christem niedługo umrze? – odezwał się cienki głosik. Elizabeth zerknęła na chudą dziewczynkę, która wcześniej otworzyła jej drzwi. Oczy w wymizerowanej twarzyczce patrzyły na nią z błaganiem.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nadal mógł być z wami – odparła. Przypomniała sobie o zapasach, które przyniosła. – Zajrzycie do skrzynki i częstujcie się tym, co przyniosłam. Usłyszała dźwięk otwieranego wieka skrzyni. Dzieci nie wydawały się tak zainteresowane darami jak ostatnim razem, mimo że z pewnością były również głodne. Zapewne rozumiały powagę sytuacji. Najważniejsze, żeby miały jedzenie i ciepłe ubrania, pomyślała Elizabeth. Spojrzała na Christena. Była mocno zaniepokojona. Gorączka nie spadała pomimo często zmienianych okładów na czole chłopca. Czas wlókł się niemiłosiernie. Nagle dosłyszała, co mruczy pod nosem matka dzieci: - … niech się zaopiekuje naszym Christenem… Lepiej mu będzie u Boga Ojca w niebie… Elizabeth nie chciała dalej słuchać. Chociaż wielu ludzi pocieszało się, że ich chorym dzieciom będzie lepiej w Królestwie Niebieskim, jej wydawało się to niesprawiedliwe. Dlaczego Bóg nie pozwalał niewinnym istotom żyć razem z rodzicami? Jaki jest sens dawać życie, żeby zaraz je odebrać? Zimny powiew znów wpadł do izby. Elizabeth wstała. - Czy te są dobre? – spytała zdyszana najstarsza dziewczynka, wyciągając w jej stronę dwa płócienne woreczki. Musiała biec, pomyślała Elizabeth i szybko zerknęła do środka. - Tak, dziękuje ci. Uśmiechnęła się przelotnie do dziewczynki i wstawiła wodę na napar. Płacz ściskał jej gardło: czuła, że gdyby dała mu ujście, nie potrafiłaby przestać. A gdyby się teraz poddała, straciłaby wszelką nadzieję, myślała, sypiąc suszone zioła na wodę. Niektóre poszły od razu na dno, inne pływały przez jakiś czas na powierzchni, zanim wystarczająco nasiąkły płynem. Wymieszała i czekała, aż napar ostygnie. Potrząsnęła lekko chłopce, - Słyszysz mnie, Christianie? Masz tu lekarstwo. Wypij, to ci szybko pomoże. Chłopiec zamrugał powiekami i blady uśmiech przebiegł mu po twarzy. Poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało. - Połknij – poprosiła Elizabeth, podsuwając mu łyżkę z naparem. Posłusznie wypił wszystko. i nagle dostał ostrego ataku kaszlu, który dobywał się z głębi jego chudego ciała, niemal je rozrywając. Gdy napad minął, wymęczony Christem opadł na posłanie. Elizabeth dostrzegła przybrudzony pled używany na łodzi. Gospodarzowi pewnie i tak się teraz nie przyda. Zwinęła go w rulon i podłożyła pod poduszkę. Poczuła na sobie
pytające spojrzenie kobiety, więc wyjaśniła: - Tak będzie łatwiej oddychać i mniej kaszlał. Kobieta pokiwała głową. odłożyła niemowlę i siedziała ze splecionymi dłońmi. Elizabeth nagle rozpoznała psalm, który tamta nuciła. Był to psalm często śpiewny na pogrzebach. Przeszedł ją dreszcz. Po upływie godziny lub dwóch Elizabeth westchnęła i odwróciła się do kobiety. - Gorączka nie spada, przynajmniej ja tego nie czuję. Trzeba sprowadzić lekarza. Kobieta zaśmiała się ponuro. - Czyżby tu doktor przyjechał! Chyba wierzy pani w cuda… Elizabeth wiedziała, że kobieta ma rację, ale postanowiła się nie poddawać. Spojrzała na najstarszą dziewczynkę. - Zmieniaj okłady na czole brata dawaj mu napar do picia. Ja idę po doktora. Pośpiesznie włożyła płaszcz u wyszła na zewnątrz. Koń nadstawił uszu i zarżał cicho, gdy ją poznał. Wydawało się, że rozumie, czego od niego oczekuje, bo zarzucił niecierpliwie głową. - Biedaku, musisz tak tu stać i marznąc – powiedziała pieszczotliwie. – No, ale teraz pokaż, co potrafisz! Koń ruszył szybkim kłusem przez wieś. Śnieg nadal sypał. Ludzie schodzili jej z drogi, niektórzy ją pozdrawiali, lecz ona nie miała czasu odpowiadać. Oślepiały ją łzy. Nie wiedziała, czy wyciska je wiatr i śnieg, czy myśli o Christenie. Otarła je szybko. Zaskoczyła ją choroba chłopca. Nie zdążyła powiedzieć jego matce, że zamierzała wziąć go ze sobą do Dalsrud. No cóż, musi z tym poczekać, aż chłopiec wyzdrowieje. W domu lekarza świeciło się w wielu oknach. Elizabeth zeskoczyła z sań. Zauważyła, że koń ma pianę na pysku. Biegł tak szybko, jakby rozumiał, że mały chłopiec potrzebuje pomocy – pomyślała, idąc w stronę drzwi wejściowych. Zapukała. Otworzyła jej służąca. - Doktor w domu? – spytała niecierpliwie. - Nie, nie ma go. Wyjechał, nie wiedziała pani? Elizabeth zmartwiła się. - Wyjechał? – powtórzyła zdumiona. – Dokąd? Przecież nie mógł tak po prostu wyjechać. Ludzie chorują i potrzebują go! – Zamilkła, a służąca chciała się wycofać. – Poczekaj! Daleko wyjechał? Kiedy wróci? - jest w Danii. – Dziewczyna zerknęła szybko przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Mogę spytać, czy to ktoś z pani bliskich jest chory? Powietrze uszło z Elizabeth.
- Nie, to jedno z dzieci komorników, Christem. – Elizabeth czuła na sobie uważne spojrzenie służącej. – Kiedy wróci? – spytała ponownie. - Nie wiem. Mówią, że może nie wróci w ogóle i przyjedzie ktoś nowy. Elizabeth nie wierzyła własnym uszom. Chciała, żeby dziewczyna powtórzyła, że lekarz naprawdę wyjechał, ale się powstrzymała. Podziękowała, odwróciła się i ciężkimi krokami zeszła ze schodów. Doktor wyjechał i pewnie nie wróci. Co ma teraz począć? Dopiero gdy wsiadła do sań, usłyszała odgłos zamykanych drzwi. Cmoknęła na konia. Pozwoliła mu teraz iść stępa, bo już nie miała po co się spieszyć. Okropna prawda, że doktor wyjechał, poraziła ją. Był dla niej ostatnią deską ratunku. Liczyła, że da Christenowi lekarstwo, które go uzdrowi. Nagle przypomniała sobie, jak jej matka leżała chora. Jakob zapłacił lekarzowi, ale nic się już nie dało zrobić. A więc bywa i tak, że trzeba złożyć los w rękach Boga. To On decyduje o życiu i śmierci. I o tym, komu się uda, a kto przegra. Klasnęła lejcami i koń przeszedł w kłus. Lekarstwo doktora z pewnością było lepsze od jej ziół, ale ona się nie podda. Poczuła, że wracają jej siły. Zrobi wszystko, żeby Christem wyzdrowiał. Miała zioła i odzyskaną nadzieję. Wróciła do chaty, gdzie sytuacja wydawała się niewiele zmieniona. Najstarsza dziewczynka wstała. - Robiłam tak, jak pani kazała. Chyba jest mu trochę lepiej – powiedziała. - A więc uczony pan nie chciał przyjechać – stwierdziła matka cierpko. Wiedziała, że dziecko biednych komorników nic nie znaczy dla lekarza, i to było dla niej tylko potwierdzeniem. - Doktor jest w Danii – odparła Elizabeth ostrym tonem. - Ani doktor, ani pani nic tu nie pomożecie – odparła kobieta z rezygnacją. – To On, tam na górze, decyduje o życiu i śmierci – kobieta niemal dokładnie powtórzyła to, co myślała wcześniej Elizabeth. – Wszystko w rękach Boga. Elizabeth nie miała sił na rozmowę. Zresztą cóż mogłaby powiedzieć? Jeśli Bóg zdecyduje się zabrać do siebie dziecko, po prosto to robi. Nie pyta nikogo, a już na pewno nie zrozpaczoną matkę. Z ociąganiem podeszła do łóżka Christena i dotknęła jego czoła i policzków. Dziewczynka miała rację: gorączka chyba rzeczywiście nieco opadła. Elizabeth odetchnęła z ulgą. To mógł być dobry znak. W izbie zapadła cisza. Elizabeth zajmowała się Christenem, matka mamrotała swój
psalm, a dzieci szeptały ostrożnie między sobą. Wreszcie Elizabeth skończyła i z trudem wyprostowała plecy. Czuła ból w karku, jakby usadowił się tam smutek, który wzbudzał w niej widok chorego chłopca. - Musze jechać do domu – oznajmiła. – Wygląda na to, ze jest lekka poprawa. Dbaj o niego tak, jak ci mówiłam, a będzie dobrze – poleciła najstarszej dziewczynce. Nikt się nie odezwał, wszyscy tylko na nią patrzyli. Uderzyło ją, żeby były to spojrzenia puste, bez nadziei czy wiary. Pewnie uważali, że jej słowa są nieszczere; że to, co mówi, to jedynie czcze pocieszenie. Zastanowiła się, co jeszcze mogłaby im powiedzieć, ale nic nie przyszło jej do głowy. Owinęła się szalem, włożyła rękawiczki i pożegnała się cicho. Na zewnątrz było już ciemno. mórz kłuł ją w nos, gdy jechała do domu. Koń nadstawił uszu i przyspieszył, gdy w oddali dostrzegł zarysy gospodarstwa. Na niebie pojawiła się zorza polarna – świetliste żółte, zielone i niebieskie pasma. Zupełnie, jakby Bóg malował je szerokimi pociągnięciami pędzla, pomyślała Elizabeth.
Rozdział 2 Lampy naftowe rzucały przez okna złością poświatę na ciche podwórze. Elizabeth zerknęła do środka. Helene śmiała się z czegoś, co opowiadał Lars, Ane zaś siedziała, pochylona nad książką. żadne z nich nie zauważyło jej powrotu. Zeskoczyła z sań i zaczęła wyprzęgać konia. Uprząż była zmrożona, więc musiała chuchnąć w dłonie, żeby sobie poradzić. Przez chwilę miała ochotę zawołać o pomoc, ale zmieniła zdanie. Chciała jeszcze przez chwilę być sama. musiała zebrać siły, żeby przekazać im, co się stało, jak bardzo się tym martwi, i odpowiedzieć na ich pytania. Koń zarżał cicho do stojących w oborze zwierząt i pieszczotliwie szturchnął pyskiem klacz. Elizabeth zaśmiała się, włożyła mu do żłobu spore naręcze siana, po czym wzięła się do szorowania go wiechciem słomy i czyszczenia kopyt z lodu i śniegu. Jej ruchy były zdecydowane, niemal gwałtowne. Wreszcie zatrzymała się, objęła konia za szyję i przytuliła do niego policzek. Jego znajomy zapach działał na nią kojąco. Jak się teraz czuje Christem? Czy gorączka nadal opada? Czy kaszle? Czy siostra pamięta, żeby dać mu resztę naparu? Podmuch zimnego powietrza przebiegł po ziemi i ogier przesunął się nieco. Elizabeth podniosła oczy i uśmiechnęła się na widok Kristiana. - Zauważyłem, że przyjechałaś. Podniosłem letnią wodę dla konia – powiedział i podał jej wiadro. - Dziękuję. - Wiem od Marii, że było tu jedno z dzieci komorników po zioła, bo zachorował Christem. - Tak, to zapalenie płuc. – Nawinęła na palec pasmo sztywnej, czarnej grzywy konia, zanim znów spojrzała na męża, który patrzył na nią wyczekująco. – Dałam mu napar na obniżanie gorączki. - Chodź do mnie. – Wyciągnął do niej ramiona. Miał rozpiętą kurtkę i na policzku poczuła szorstkość wełnianego swetra. – To musiało być dla ciebie trudne – stwierdził, obejmując ją mocniej. Coś ścisnęło ją za gardło. Nie mogła wykrztusić słowa. Wreszcie zebrała się w sobie i uwolniła się z objęć. - Idziemy do domu? Marznę – powiedziała. Weszli do kuchni, gdy domownicy kończyli właśnie kolacje. Oczy wszystkich zawisły na Elizabeth. Pierwsza odezwała się Ane: - Ale cię długo nie było! Co z Christianem?
- Zapalenie płuc. – Miała już dość powtarzania tego samego, ale wiedziała, że musi to zrobić. – Trochę mu było lepiej, gdy odjeżdżałam. Opadła ciężko na krzesło i zaczęła rozsznurowywać buty. Lina zaraz zabrała je razem z płaszczem. Elizabeth chciała zaprotestować, powiedzieć, że sama to zrobi, ale nagle opuściły ją siły. Najchętniej położyłaby się i zasnęła, żeby odsunąć od siebie zmartwienie i pamięć brzydkiego kaszlu Christena. Jego odgłos wciąż tkwił w jej głowie. - No, to niedługo wyzdrowieje – orzekła Ane stanowczo, kiwając głową. - Miejmy nadzieję – westchnęła Elizabeth. - A co z doktorem? – spytała Lina od drzwi, gdy zawiesiła już płaszcz w sieni. - Wyjechał do Danii. Elizabeth zauważyła, że Lina i Helene wymieniły spojrzenia. - Czy ja czegoś nie wiem? – zapytała. - Małe garnki też mają uszy – mruknęła Helene, wyciągając talerz. - To o mnie mowa! – zirytowała się Ane. – Nigdy nie zdradzacie mi żadnych tajemnic! - Proszę! – Helene postawiła na stole talerz z owsianką. Elizabeth spojrzała na jedzenie i stwierdziła, że wcale nie jest głodna. Mimo to wzięła łyżkę i zaczęła jeść. W połowie posiłku zerknęła na Ane, która niemal zasypiała, z głową na stole. - Mario, połóż ją, proszę. Nikt nie zadawał jej pytań, póki jadła, i była im za to wdzięczna. Po chwili Lars wyszedł do swojej chaty parobka. Elizabeth spojrzała za nim przez okno. Tam miał też sypiać Christem. Przygotowała mu już nawet baranicę na posłanie i poszewkę, które czekały w tkalni. Kristian wstał. - Chodź, przejdziemy do salonu. Elizabeth posłuchała. W kominku płonął ogień. Odsunęła się na leżącą przed nim niedźwiedzią skórę i oparła głowę o poręcz fotela. Słyszała, że Kristian coś przygotowuje za jej plecami, ale nie miała siły sprawdzić, co to takiego. - Proszę – powiedział, podając jej kieliszek czerwonego wina. - No, nie wiem – mruknęła, ale przyjęła trunek. - Dobrze ci zrobi – zapewnił mąż zdecydowanie i usiadł obok niej. – Pij. Wypiła kilka łyków. - No, na pewno zaśniesz – stwierdził z uśmiechem. Chwilę siedzieli w milczeniu, wreszcie odezwała się Elizabeth:
- Powinieneś tam pojechać i sam zobaczyć, jak oni żyją. Matka chłopca siedziała tylko, kołysała najmłodsze dziecko i mamrotała psalmy. Jedno z rodzeństwa powiedziało, że Christem niedługo pójdzie do nieba. Jakby to było coś zupełnie zwyczajnego i oczywistego… Mąż przysunął się i otoczył ją ramionami. Elizabeth oparła się o niego z wdzięcznością. Dobrze było tak siedzieć, czując ciepło jego ciała, ciepło ognia i rozgrzewające działanie wina. Kristian ponownie napełnił jej kieliszek i wypiła jeszcze kilka łyków. - Tam jest tak brudno i… - Szukała właściwych słów na odmalowanie tego, co widziała, ale to było za trudne. Jakby słowa spiętrzyły się nagle i czekały, żeby je spokojnie poukładała. Pocałował ją we włosy. - Gdy Christem wyzdrowieje, przyjdzie tu do nas. nie będzie już tak żył. - A co z pozostałymi dziećmi? - Nie możemy wziąć wszystkich do siebie. Będziemy im pomagać tam, na miejscu. Nic nie odparła. Czuła się niewypowiedzianie zmęczona. Nagle przypomniała sobie spojrzenia, które wymieniły Lina i Helene. - Wiesz, dlaczego doktor wyjechał? - Podobno miał romans z mężatką – zaśmiał się Kristian. – Ale nie trzeba słuchać plotek. - Z kimś wioski? – spytała zaciekawiona. Jej myśli od razu pobiegły innym torem. - Tego nie wiem. Mam nadzieję, ze to tylko plotki i że on pozostanie we wsi. Co zrobimy bez lekarza? Elizabeth ziewnęła przeciągle i tylko pokręciła głową. wstała powoli. Zachwiała się lekko, lecz mąż w porę ją podtrzymał. - Ojej! Może rzeczywiście za dużo wypiłaś – roześmiał się znacząco. - To twoja wina – zachichotała. Czuła się lekka i rozgrzana. – Chodź na górę. Odstawiła kieliszek na stół, objęła go w pasie i tak weszli po schodach. - Chyba dziś zasnę w ubraniu – powiedziała, padając na łóżko. - Ja tak nie uważam – oznajmił Kristian, siadając obok niej. Powoli zaczął odpinać guziki jej spódnicy. - Nie trzeba, jestem zmęczona – mruknęła bez przekonania, zamykając oczy. – Nie szkodzi, że spódnica, się wygniecie… Nie odpowiedział, więc zerknęła na niego. Uśmiechał się kącikiem ust i nie przestawał rozpinać spódnicy. Kiedy skończył i zsunął ją, Elizabeth, nagle zawstydzona, chciała się
przykryć. Mąż przytrzymał jej dłonie. - Leż spokojnie – nakazał szeptem, ściągając jej pończochy. Chwilę później leżeli na podłodze. Gdy zsunął jej także halkę, Elizabeth poczuła iskrzącą słodycz, wypełniającą całe ciało. Sutki ściągnęły się, ale bynajmniej nie z zimna, bo Helene zadbała, żeby w sypialni było ciepło. Domyślała się, że Kristian się rozbiera, nie przestając jej pieścić. W końcu jednak musiał ją puścić by zdjąć ostatnią część odzieży. Elizabeth, z lekko rozsuniętymi nogami, leżała i patrzyła na swego mężczyznę. Lampa na nocnym stoliku rzucała snop światła na jego silne ciało, płaski brzuch, klatkę piersiową pokrytą ciemnymi, kręconymi włosami, schodzącymi pasmem w dół brzucha. - Chodź! – wyszeptała i przyciągnęła go do siebie. Czuła jego naprężoną męskość na swoim brzuchu, lecz on tylko delikatnie ją całował po czole, oczach i ustach. - Moja kochana Elizabeth – szeptał, obejmując jej twarz swoimi dużymi dłońmi. Zamknęła oczy, przyjmując czułe słowa i pocałunki. Jego bliskość dobrze jej robiła. Świadomość, ze zawsze przy niej będzie, że zawsze będzie ją wspierał, pocieszał i pomagał, sprawiła, że zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła. Gdyby tylko mogła odpowiedzieć mu tym samym, pomyślała. Chwilę później wsunął się w nią powoli. Aż zakręciło jej się w głowie… Spojrzała mu w oczy. - Dziękuję, że cię mam, Kristianie – wyszeptała.
Rozdział 3 Andreas próbował dotrzymać kroku strażnikom. Zaklął, gdy jeden z nich wykręcił mu ramię daleko na plecy. - Chcesz mi złamać rękę?! – krzyknął. - Byłoby dobrze – usłyszał bezlitosną odpowiedź. Nadbiegł jeszcze jeden mężczyzna. - Dostałem klucz do piwnicy. Mam go tam zamknąć – wydyszał. Zaciągnęli Andreasa na nadmorską stronę domu. Pod schodkami prowadzącymi do głównego wejścia były małe drzwi. Wepchnęli go przez nie do środka i doprowadzili aż do ostatniego pomieszczenia. Chyba kiedyś składowano tam wódkę, bo w oknie były kraty zabezpieczające przed włamaniem. Popchnęli go na kamienną podłogę. Andreas upadł i poczuł, że obtarł sobie rękę. - Tu sobie posiedzisz, aż lensman cię zabierze do Kabelvaag – powiedział jeden z mężczyzn i splunął w jego stronę. Nie trafił, lecz niewiele brakowało. - Ale ja nic nie zrobiłem! – zawołał Andreas. Jego słowa zabrzmiały głucho w pustym pomieszczeniu. Żaden z mężczyzn nie odpowiedział, jedynie któryś prychnął pogardliwie. Po chwili wyszli, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi. Został sam. powoli wstał i rozsmarował obolałe ramiona. Z trudem dostrzegł, że nie było tu nic, na czym mógłby usiąść. W pomieszczeniu panowało przenikliwe zimno i czuć było stęchlizną. Andreas zaczął szybko chodzić od ściany do ściany. Wiedział, że musi jednak najdłużej zatrzymać ciepło w ciele, choć z pewnością zimno i tak go dopadnie. Na szczęście jest kara śmierci – powiedział jeden ze strażników. - Ale ja jestem niewinny – wyszeptał Andreas. Niewinny! Słowo to słabo zabrzmiało w jego umyśle. Iluż niewinnych straciło głowę pod toporem? Z pewnością więcej, niż przypuszczał. Słyszał o takich przypadkach, ale nigdy nie dawał im wiary. Teraz wiedział już, że mogły być prawdziwe. Narastała w nim rozpacz. Podszedł do okna. Było umieszczone wysoko w grubym murze. Dostrzegł skraj spódnicy i chodaki przechodzącej obok służącej, mignęły mu długie buty, z drewnianymi obcasami, ktoś, kto zapewne szedł do gospody po tytoń. Wyciągnął szyję i zauważył nawet zarys oficyny dla służby. Chciał wołać o pomoc, ale zrozumiał, że nic to nie da. Nikt mu teraz nie pomoże. I nikt nie uwierzy, że kowala trafiło końskie kopyto. Osunął się po ścianie, podciągnął kolana i ukrył twarz w dłoniach. Gdzież jest ten przeklęty lensman? Chciał już mu wszystko opowiedzieć i mieć to za sobą. Może lensman
zrozumie, że to był wypadek? Ale rozsądek podpowiadał mu, że rozmowa z władzami mogła tylko szybciej doprowadzić go na szafot. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie… Nie, nie mógł się teraz modlić. Przeciągnął dłonią po brodzie. Wyczuł bliznę, która nie chciała zarosnąć włosami. Biegła od skroni do kącika ust. Kiedyś wstydził się jej i uważał, że go szpeci. Zaśmiał się głucho. Gdyby wtedy wiedział, czym są prawdziwe zmartwienia, cieszyłby się życiem i żył tak, jakby każdy dzień miał być jego ostatnim. Teraz może zostało mu ich już tylko kilka? Czas uciekał minuta po minucie. Powoli tracił czucie w stopach. Oby tylko nie zachorował! Zaraz się jednak musiał zaśmiać. Jakie to miało znaczenie? Przecież i tak miał umrzeć… Najpierw przetrzymają go w areszcie w Kabelvaag, pewnie o chlebie i wodzie, a potem przewiozą na miejsce kaźni i… Ta myśl go sparaliżowała. Z trudem wstał i znów zaczął szybko chodzić od ściany do ściany. Nie pomogło to zbytnio, więc zaczął jeszcze zabijać ręce. Jak długo już tu siedzi? Dlaczego to tyle trwa? Ktoś chyba mówił, że lensman jest z wizytą u właściciela osady. Jeżeli tak, powinien już dawno wrócić. Nagle uderzyła go straszna myśl: a jeśli o nim zapomnieli? Ile jeszcze przyjdzie mu tu siedzieć, zanim sobie o nim przypomną? Ile dni może przeżyć bez jedzenia i picia? A może i tak wcześniej zamarznie? Opuścił ramiona. Oczywiście, nie zapomną, że mają mordercę w piwnicy. Będą go trzymać dopóty, dopóki nie zmięknie i nie przyzna się do wszystkiego przedstawicielom władzy. Słyszał o ludziach, którzy byli byle tylko wyjść z ciemnicy i dostać coś do jedzenia. Tak nisko może upaść człowiek, jeśli zostanie wystarczająco udręczony. Wpatrzył się w sklepie. Jaki to pokój mógł być nad nim? Może lensman siedzi tam teraz i przesłuchuje ludzi, którzy byli świadkami zdarzenia? Może tego wysokiego, co żuł tytoń? O, ten mógł nałgać, ile wlezie. Andreas kopnął w ścianę. Sama myśl o tym człowieku wprawiała go we wściekłość. Odetchnął głęboko i zaklął brzydko. Nie powinienem przeklinać, bo może niedługo stanę przed Stwórcą, pomyślał nagle. Ale pewnie i tak późno na takie myśli. Za późno, żeby prosić o wybaczenie za całe grzeszne życie. Całe życie, powtórzył w myśli. Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć, co przeżył przez te lata! Nawet nie wiedział, ile ma lat, skąd pochodzi ani jak się nazywa! Nie miał przeszłości, nie miał dzieciństwa ani młodości. Znał jedynie swoje życie z Laviną i obecne w Kabelvaag. Ale jeśli ujdę stąd z życiem, pomyślał, pozostała mi tylko jedna rzecz do zrobienia.
Od razu poczuł się niezwykle zmęczony, jakby postanowił dokonać czegoś ogromnie trudnego i ciężkiego. Najmniej podjął decyzję. Jeśli wyjdzie cało, dochowa obietnicy, którą złożył samemu sobie. Nagle nastąpił na coś miękkiego. Pochylił się, żeby zobaczyć, co takiego, i odkrył, że są to worki. przeniósł je do kąta, w którym było najbardziej sucho. Położył się na nich i podciągnął kolana pod brodę, żeby mu było cieplej. Podjął postanowienie! Złożył dłonie i zaczął modlić się w duchu. … Przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi… Amen. Poczuł, że pogodził się z Bogiem. Ogarnął go spokój. Wymęczony i udręczony, zasnął. Miał sny pełne przedziwnych wizji. Miała rozpuszczone włosy i bose stopy. Było lato, zieleniła się łąka i pachniała słodko. Słońce oświetlało jasne włosy kobiety. Jej szczupłe ramiona okrywał czarny jedwabny szal. Wreszcie unosiła go nad głową, a promienie słoneczne prześwietliły tkaninę i sza; zabłysnął czarno i granatowo, zupełnie jak morze… Drgnął i się obudził. Skrzywił się i wstał. Był przemarznięty do szpiku kości, obolały i zesztywniały. Jak długo spał? P[od oknem usłyszał bawiące się dzieci. Uchwycił się krat, z trudem podciągnął, zapukał w szybę i zawołał: - Hej, chodźcie no tu! Dziewczynka wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi, wybuchła płaczem i ucichła. pozostałe dzieci pobiegły za nią i zapadła cisza. Andreas usiadł powoli pod ścianą i westchnął. Dzieci oczywiście nie miały pojęcia, co się tu dzieje. Która mogła być godzina? Burczało mu w brzuchu. Nie jadł od wielu godzin. Nagle usłyszał głosy pod oknem i zerwał się na równe nogi. Kiedy się podciągnął, zobaczył dwóch mężczyzn znikających za rogiem domu. Zabrzęczały klucze. Dobiegł go kobiecy głos, któremu odpowiedział męski. Potem usłyszał tupanie i skrzypnięcie jakichś drzwi. Ciężko oddychał; w uszach czuł, jak wali mu puls. Ktoś przekręcił klucz. Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł lensman. Andreas miał tysiąc pytań na końcu języka, ale milczał, i tylko patrzył wyczekująco na przedstawiciela prawa. zaraz usłyszy wyrok. Za lensman stał potężnie zbudowany mężczyzna. Pewnie któryś z jego ludzi, pomyślał Andreas. Przy drzwiach zobaczył służącą, która pewnie otworzyła im drzwi. Lensman odchrząknął. - Przykro mi, że musiał pan tak długo czekać – zaczął.
Andreas nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Czy lensman naprawdę nazywał go panem i przepraszał? Czy coś się stało? Nadzieje zakiełkowała w jego sercu. - Doktor zbadał kowala. Żyje, lecz jest poważnie ranny. On żyje, żyje! – zaśpiewało coś w duszy Andreasa. Jego słowa od razu stała się lekka, choć natychmiast pojawiła się kolejna myśl: nadal mógł być oskarżony o usiłowanie morderstwa. Nie powinien cieszyć się za wcześnie. - To był koń! Czy to on powiedział? Jego głos zabrzmiał ochryple, jakby nie używał go od wielu dni. - Wiem. – Lensman pokiwał głową. – Doktor to potwierdził. Przez chwilę wszystko zwariowało przed oczami Andreasa. Kolana się pod nim ugięły i musiał oprzeć się o ścianę. Zaśmiał się, najpierw cicho, potem coraz głośniej. - Proszę pana lensmana o wybaczenie – wykrztusił. – Ale tak się cieszę! Zupełnie, jakbym dostał Zycie w podarunku. Tak, i ja, i kowal. Wielkie dzięki, dobry Boże! - Pan Wolff zaprasza na poczęstunek. Wie, że musi pan być przemarznięty i głodny. - Proszę pana lensmana o podziękowanie panu Wolffowi, ale chciałbym pójść do domu. Potrzebuję czasu na przemyślenia. - Tak, oczywiście. – Lensman odkaszlnął i zerknął na towarzysza. – Chyba nie potrzebujemy dodatkowych zeznań? Koń stanął dęba i kopnął kowala głowę, czy tak? - Tak. Tak właśnie było – potwierdził Andreas stanowczo. – Trzymałem go za uzdę, ale on nagle stanął dęba. Był zdenerwowany jeszcze wtedy, gdy przyszli ludzie. - No właśnie. W takim razie jest pan wolny. Lensman cofnął się o krok i przepuścił go. Głowę Andreasa przepełniały przeróżne skłębione myśli. Zupełnie, jakby nie mógł wybudzić się ze snu. Gdy wyszedł na zewnątrz, wyciągnął głęboko zimowe powietrze i powoli je wypuścił. Śnieg leżał niczym aksamitny dywan. Było pięknie. Miał wrażenie, że piękniejszego widoku nigdy wcześniej nie widział. Nad brzegiem morza kroczyła mewa. Zatrzymała się i spojrzała na niego okiem okrągłym jak guzik, po czym rozpostarła skrzydła i odleciała na wysepkę. - Dobrze jest żyć! – powiedział Andreas do służącej, która zamykała za nimi drzwi. Pokiwała głową, uśmiechnęła się nieśmiało i pospieszyła do swoich spraw. Andreas patrzył za nią chwilę, a następnie zwrócił się do lensmana: - Czy mogę pana o coś spytać? - Oczywiście. - Skąd doktor wiedział, że kowala uderzyło kopyto?
- Sądzę, że rozpoznał to po ranie. Widywał już takie wcześniej. Widywał już takie wcześniej. Poza tym znalazł nawóz w ranie. Stwierdził, że gwoździe w podkowie były krzywo wbite i sprawiły koniowi ból. - Mam nadzieję, że kowal z tego wyjdzie. - Na pewno. Pożegnali się i Andreas ruszył w stronę łodzi. Nagle zaczęło mu się spieszyć. Chciał wykorzystać każdą minutę dnia. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. Miał tyle do przemyślenia. I tyle do zrobienia. Elizabeth zgarnęła trochę śniegu do wiadra i wyprostowała plecy. Chyba wystarczy do wyszorowania podłogi w kuchni, uznała, mrużąc oczy przed nisko wiszącym słońcem. Fale pluskały leniwie w oblodzone kamienie, unosząc pęk wodorostów niczym splatane brązowe włosy. Mewa zaskrzeczała nad jej głową i zaraz odpowiedziała jej inna. W fiordzie stała łódka. Chyba ktoś zarzuca sieci, pomyślała, schylając się po wiadro. Boże dzieło jest piękne i daje pokój duszy, ale jeśli ma zdążyć z pracą, nie może tak stać i marznąć… Bez pośpiechu poszła w stronę domu. Za spiżarnią usłyszała głos Ane. Na pewno bawi się z kotem, pomyślała, zastanawiając się, czy ma ją zawołać. Porzuciła jednak tę myśl. Życie składa się nie tylko z pracy, zwłaszcza dla dzieci. Odstawiła wiadro w sieni. Z kuchni dochodził zapach pieczenia i przypraw. Elizabeth wciągnęła nosem powietrze i wsadziła palec w wyrobione ciasto. Smaczne! Helene plasnęła ją po dłoni. - Teraz wiem, po kim dziecko jest takim łasuchem! – skarciła ją, zabierając misę, ale w jej oczach migały wesołe iskierki. Elizabeth zaśmiała się i usiadła przy stole. Czasem Helene piekła ciasteczka na niedzielę lub niespodziewane wizyty. Smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust i postanowiła spróbować ciastek, gdy się upieką. Do kuchni weszła Maria z naręczem ubrań. - Część trzeba naprawić, a część tylko uprasować – wyjaśniła. Elizabeth przysunęła sobie koszyczek z przyborami do szycia. Znalazła koszulę Kristiana z naderwanym kołnierzem i zaczęła szyć drobnym, ledwo zauważalnym ściegiem. Nie powinien się wstydzić swojego ubrania, pomyślała, choć dobrze wiedziała, że mąż nie zwróci najmniejszej uwagi na tom czy ścieg będzie prosty, czy krzywy. Mężczyźni nie dostrzegają takich rzeczy, ale gdyby ktoś krzywo wbił gwóźdź, szybko by to poprawili. Dziwne, że widzą jakiś krzywo wbity gwóźdź, a nie zauważają przestawienia mebli czy
skarpet zacerowanych niewłaściwym kolorem. Drzwi kuchni ponownie się otworzyły i weszła Ane, uśmiechnięta i zarumieniona. - Cóż takiego zmajstrowałaś? – spytała Elizabeth, odrywając wzrok od szycia. - Odgarnęła śnieg! - Boże jedyny, a ja myślałam, że się bawisz. Nastaw wodę na kawę, a potem pomożesz mi w szyciu. Bo umiesz przyszywać guziki, prawda? - Widziałam dziwną panią na dworze – oznajmiła Ane, rozstawiając filiżanki i spodki. Elizabeth ukłuła się w palec i musiała wyssać krew. - Jaką panią? – zapytała w końcu. Ane wzruszyła ramionami i podeszła do czajnika. - Czego chciała? – dopytywała matka. – Mówiła coś? - Nie. stała tylko i patrzyła na mnie. - Jest tam jeszcze? – Elizabeth podniosła się, żeby wyjrzeć przez okno. - Nie, już dawno poszła. – Ane zdjęła czajnik z ognia, więc Lina szybko do niej podbiegła, obawiając się, że dziewczynka może się poparzyć. - Ma jeszcze przyjść? – spytała służąca. - Możliwe. – Teraz musze iść na strych po guziki, skoro mam pomagać – odparła wesoło Ane i uciekła. Elizabeth siedziała, to otwierając, to zamykając usta, ale nie mogła wykrztusić słowa. - Nie martw się – powiedziała Lina. – Ona pewnie wymyśliła sobie tę panią. - Wymyśliła? Skądże! – Elizabeth gwałtownym ruchem odrzuciła od siebie koszulę. Przecież Ane nigdy nie zmyślała. - To nic złego – dodała Lina. – Moje rodzeństwo tak robiło. I ja też, jak byłam mała. Kiedy pracowałam sama, dobrze było z kimś porozmawiać, więc wymyśliłam sobie przyjaciółkę. Elizabeth napotkała spojrzenie Marii. Siostra uśmiechnęła się i pokiwała głową. - Tak, ja też stwarzałam sobie w wyobraźni przyjaciół – przyznała. – Byli najlepsi na świecie, bo zawsze tacy, jakich chciałam. Zaśmiała się i zaczęła nalewać kawę do filiżanek. Elizabeth nie odezwała się, ale jej ścieg nie był już tak drobny jak wcześniej.
Rozdział 4 Elizabeth drżała, myjąc się w zimnej wodzie. Zaczęła wciągać czarne wełniane pończochy. - Wcześnie wstajesz – dobiegł ją senny głos Kristiana. Elizabeth włożyła spódnicę i zaczęła zapinać guziki w pasie. - Tak. Źle spałam tej nocy. - Męczyła cię myśl o Christenie? Pokiwała głową i powoli rozplotła warkocz, który rozczochrał się w nocy. Wzięła grzebień z toaletki i zaczęła rozczesywać swoje długie włosy, szarpiąc je niecierpliwie. - Wszystko będzie dobrze, Elizabeth. W każdym razie nie możesz teraz nic zrobić. Pozostaje ci tylko czekać. Przestała czesać włosy i zapaliła lampę. Nie zrobiła tego wcześniej, żeby nie budzić Kristiana. Mąż ciężko pracuje, więc musi się wysypiać. - Nie tylko to mnie dręczy – westchnęła. – Tylu jest biednych ludzi w okolicy. Bez ciepłych ubrań i jedzenia łatwo chorują. A nawet umierają z głodu! Matki nie mają pokarmu dla niemowląt. – Głos ją zawiódł, odchrząknęła i zamilkła na chwilę. Zaczęła na nowo splatać warkocz, chociaż nie rozczesała dokładnie włosów. - I tak nie uratujesz wszystkich, Elizabeth – powiedział Kristian łagodnym głosem, w którym wyczuła Butkę rezygnacji. Mąż wiedział, że ona wszystko bierze do siebie. Czasami jednak irytowała się, że zawsze potrafił ją przejrzeć. Odwróciła się do niego. - Wiem. I dlatego chcę porozmawiać z kimś, kto może coś dla nich zrobić. - Dokąd jedziesz? – zapytał nieco ostrzejszym tonem, gdy Elizabeth doszła już do drzwi. - Do lensmanowej! Wieś tego przedpołudnia wydawała się senna. Elizabeth siedziała w saniach i błądziła wzrokiem po okolicy. Pozwoliła, by koń szedł własnym tempem, żeby mieć czas na ułożenie planu działania. Z doświadczenia wiedziała, że kobiety takie jak żona lensmana można podejść sposobem. Wzięła ze sobą próbki wełny ufarbowanej na różne kolory. Chciała pokazać je lensmanowej, a gdyby tamta okazała zainteresowanie, mogłaby zaproponować, że coś dla niej ufarbuje, potem zaś skierować rozmowę na temat ubogich. Może razem wymyślą, jak im pomóc. Zmrużyła oczy. Coś poruszyło się przed nią na drodze. W szarym świetle
przedpołudnia widziała niewyraźnie. Czy to jakieś zwierzę? W każdym razie coś brązowego. Nagle zesztywniała i wyprostowała plecy. To był Mikkel! Niektórzy twierdzili, że pochodzi z mieszanej rodziny norwesko-fińskiej. Inni utrzymywali, że to czystej krwi Lapończyk. Elizabeth było wszystko jedno, kim i skąd jest, byle nie miała z nim do czynienia. Spotkała go ledwie kilka razy i za każdym razem jego małe, świdrujące oczy wiewiórki sprawiały, że zimny dreszcz przechodził jej po plecach. Było w nim coś takiego, czego nie rozumiała. Mikkel mieszkał w ziemiance w górach. Podobno żył z kłusownictwa na renifery i z żebrania po wsiach. Dawno nie był w ich okolicy, lecz opowieści o nim przybywały przed nim. Mówiono, że rzucał urok na tych, którzy mu się narazili. Wielu ludziom padały zdrowe zwierzęta, innych nagle zaczynały boleć plecy, a jeszcze inni cierpieli na żołądek. Elizabeth nie mogła powiedzieć, żeby rzucił urok na kogoś z Dalsrud, ale wolała uważać. Wiedziała, że pomiędzy niebem a ziemią są rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Mikkel był kimś, kto widział człowieka na wskroś, i w ten sposób wchodził w posiadanie jego tajemnic. Elizabeth zadrżała. Mikkel stał na skraju konia za wodze. Zwykle w takiej sytuacji zwierzę by się przestraszyło, gdyż nie lubiło obcych, tym razem jednak zarżało cicho, jakby spotkało starego znajomego. - Ona sobie jeździ – odezwał się Mikkel swoim śpiewanym językiem. Elizabeth objęła wzrokiem niewysokiego mężczyznę. Miał na sobie skórzane spodnie, skórzane łapcie kumagi i czarną wełnianą kurtkę. Musiał ją gdzieś wyżebrać, pomyślała. Był przepasany skórzanym pasem. Czapka z klapkami na uszy ukrywała większość sztywnych czarnych włosów. Jego twarz była poraniona głębokimi zmarszczkami, śladami życia w ciężkich warunkach. - Tak, mam parę spraw do załatwienia i dlatego się spieszę – powiedziała sztywno, z nadzieję, że Mikkel puści ją bez zbędnego gadania. Mężczyzna wpatrywał się w nią, gładząc konia po grzbiecie. Elizabeth z trudem zmusiła się, by nie uciec spojrzeniem. Ten człowiek wzbudzał w niej niepokój. A jeśli naprawdę potrafił odczytywać tajemnice innych ludzi? Poczuła, że serce bije jej szybciej. - Czy ona się mnie boi? – spytał, jakby rzeczywiście czytał w jej myślach. - Niby dlaczego? – prychnęła. Zaśmiał się bezgłośnie. - Bo rzucam urok. - A masz jakiś powód, żeby rzucić urok na mnie? – Od razu pożałowała tego pytania,
ale było już za późno. Mikkel uśmiechnął się zagadkowo, jakby naprawdę znał jej tajemnice i wiedział, jak ich użyć przeciwko niej. - Ona się boi! – stwierdził stanowczo. - Dość tego! – rzuciła, wstrząsając lejcami i cmoknęła do konia. Mikkel odszedł na bok, lecz koń się nie ruszył ani na cal. Elizabeth ponownie strzepnęła lejcami i zawołała do klaczy: - No, wio! Wiśta! Ale brązowa klaczka ani drgnęła. Elizabeth przeszył dreszcz. Zaprzęgła tę klacz, bo była posłuszna, a ogier miewał swoje narowy. Dlaczego klaczka nie chce iść? Zachowuje się, jakby spała albo jakby Mikkel ją znieczulił. Spojrzała w oczy mężczyzny, - Czego ode mnie chcesz? – spytała cicho. - Nie może o nim zapomnieć! - O kim? - O Jensie. Jest ciągle w jej myślach, w dzień i w nocy, Elizabeth poczuła zimy dreszcz na plecach. Włoski na karku stanęły jej dęba. - Jens nie żyje – odparła sztywno, wpatrując się w punkt ponad jego głową. - Jest tego pewna? Nie odpowiedziała, znów strzepnęła lejcami i krzyknęła na klacz, z takim samym skutkiem jak poprzednio. Mikkel podszedł do konia i szepnął mu coś do ucha. Zwierzę zaraz ruszyło kłusem, wbijając śnieżny pył. Dopiero gdy Elizabeth była pewna, że jest poza zasięgiem wzroku Mikkela, ściągnęła lejce i pochyliła się, oddychając ciężko. Czy to możliwe, że rzucił na zwierzę urok? Czy dlatego klacz nie chciała ruszyć z miejsca? Pokiwała głową, bo to wydawało się jedynym wytłumaczeniem. Ale zaraz uderzyła ją nowa myśl: skąd Mikkel wiedział, że ona nadal myśli o Jensie? Cóż za bzdury! Wstrzymała oddech i wpatrzyła się w brązowe uszy konia. Tak, myślała o Jensie. Związane z nim wspomnienia wciąż do nie powracały przez wszystkie te lata. Skąd jednak Mikkel mógł o tym wiedzieć? Zgadywał? No tak, przecież to naturalne, że myśli się o kimś, kto zaginął na morzu… Mikkel był złym człowiekiem. Elizabeth słyszała, że dużo pije i że częściej jest pijany niż trzeźwy.
- Pijackie brednie – powiedziała głośno, lecz sama nie wierzyła w te słowa. Gdy wjechała na podwórze, wyszedł jej na spotkanie parobek, złapał konia za uzdę i ukłonił się głęboko. - Czy pani lensmanowa jest w domu? – spytała. Kiwnął głową. - Poczekaj jeszcze z wprowadzeniem konia – poprosiła i zeskoczyła z sań. -Odeszła do drzwi i zapukała. Otworzyła młoda dziewczyna. - Dzień dobry – pozdrowiła ją Elizabeth. – Chciałabym porozmawiać z panią lensmanową. Służąca skinęła głową i odsunęła się na bok. Elizabeth weszła do wąskiego korytarza. Po prawej stronie było dwoje drzwi, po lewej jedne, a w głębi znajdowały się schody wiodące na piętro. Sądząc po odgłosach, któreś drzwi prowadziły do kuchni. Pokojówka zniknęła i za chwile przyprowadziła gospodynię. - Dzień dobry, Elizabeth. A więc to pani przyjechała! Rzadki gość. - Tak, ja… przywiozłam trochę wełny… - Elizabeth czuła się jeszcze niewyraźnie po spotkaniu z Mikkelem i nagle zapomniała, co ma powiedzieć. Lensmanowa uśmiechnęła się szeroko, aż jej podwójny podbródek jeszcze bardziej się uwydatnił. - Proszę nie stać tu w zimnie i wejść do salonu – zaproponowała, po czym zwróciła się do służącej: - Powiedz parobkowi, żeby wprowadził konia do stajni, a potem podaj nam kawę i ciastka. Tylko nie żadną lurę! To ma być porządna, mocna kawa. No i śmietanka! Dziewczyna dygnęła kilka razy, jakby niepewna, ile kawy powinna wsypać. - Proszę usiąść. – lensmanowa wskazała sofę na lewo od wejścia, obitą czerwonym aksamitem. Krzesła od kompletu stały po drugiej stronie stołu. Zanim Elizabeth usiadła, zdjęła płaszcz i chustkę i przełożyła przez poręcz krzesła. W białym okrągłym piecu porządnie napalono. Spojrzała przez pofałdowane szyby okna i dostrzegła stojący w ogrodzie pawilon. Zastanawiała się, czy gospodarze go używali, czy też postawili jedynie na dowód swojej zamożności. Nie znała nikogo, kto miałby taki pawilon. - Zamyśliła się pani? Elizabeth zebrała się w sobie. - Nie, podziwiałabym tylko państwa piękny pawilon. – W obawie, że w jej głosie można wyczuć kłamstwo, szybko dodała: - Jak mówiłam, wzięłam ze sobą próbki wełny. Już wcześniej farbowałam dla pani wełnę, ale teraz uzyskałam nowe kolory Wyciągnęła małe motki z płóciennego worka i podała gospodyni. Lensmanowa obejrzała je dokładnie, ściągając usta i marszcząc brwi. Jej uwagę przykuł zwłaszcza motek zielonej wełny. Podeszła z nim do okna, by sprawdzić kolor w
świetle dnia. - Tak, zamówiłabym ten kolor – powiedziała wreszcie. – I może jeszcze ten żółty, no i ewentualnie niebieski. Weszła służąca z dużą tacą. Pewnymi ruchami postawiła paterę z ciasteczkami, filiżankami i spodeczkami z niemal przezroczystej porcelany, srebrną cukiernicę i dzbanuszek ze śmietanką. Wyszła, po czym wróciła ze srebrnym dzbankiem kawy. Wszystko odbyło się pełnej szacunku cisz. Dygnęła i bezgłośnie i opuściła salon. - Mają państwo zdolne służące – zauważyła Elizabeth. Pani domu kiwnęła głową bez przekonania i nalała kawy. - Śmietanki? - Nie, dziękuję. - Proszę mi teraz opowiedzieć, co słychać w Dalsrud. Dziecko zdrowe, mam nadzieję>teraz w zimie tyle chorób – dodała z westchnieniem i wzięła ciastko. – Niech się Opani częstuje, Elizabeth. - Dziękuję. Ale proszę mi mówić po imieniu. Przecież tyle lat się znamy, Lensmanowa uśmiechnęła się, lecz jej uśmiech nie dotarł do zimnych niebieskich oczu. Elizabeth wzięła ciastko i położyła je na spodeczku. - Dziękuję, moja rodzina ma się dobrze. ale skoro mówimy o chorobach… - Chciała przełamać ciastko na pół, lecz pokruszyło się na drobne kawałeczki. Wzięła jeden do ust, by zyskać na czasie. Nagle nie wiedziała, co ma powiedzieć, mimo że ćwiczyła tę przemowę. - Tak? – Pani domu zerknęła na nią z ciekawością. - We wsi jest niestety wielu biednych. Ja i Bergette robimy, co w naszej mocy, żeby im pomóc, ale to nie wystarcza. - No tak, to zrozumiałe – oznajmiła gospodyni, biorąc następne ciastko. W kąciku jej ust zostało kilka okruchów, lecz zaraz znalazł je czubek różowego języka. Elizabeth umknęła wzrokiem i odchrząknęła. - Rozdajemy zbędne ubrania i jedzenie. Nikt w Dalsrud nie będzie marzł czy głodował, jeśli podzielimy się z biednymi. Ale to wciąż za mało. Dlatego chciałabym prosić panią o pomoc. Żona lensmana uniosła brwi i spojrzała na nią zdumiona, jakby Elizabeth powiedziała coś nieprzyzwoitego. - A jak ja niby miałabym pomóc? Mamy duże gospodarstwo z wieloma służącymi i parobkami, którzy potrzebują swego. Uważam, ze i tak dużo zrobiłam, biorąc ich pod swój dach. Dostają jedzenie i… Tak, tutaj nikt nie głoduje – powtórzyła.
Elizabeth zrozumiała, że służba nie otrzymuje ti wynagrodzenia, tylko wikt i dach nad głową. nie było w tym zresztą nic niezwykłego, wielu tak robiło, ale ona tego nie pochwalała. - Rozumiem, może jednak choć trochę państwu zostaje? Spojrzenie niebieskich oczu, otoczonych jasnymi rzęsami, zlodowaciało. - Chyba jasno się wyraziłam w tej sprawie. Elizabeth upiła łyk kawy. Była mocna, mocniejsza nuż pijali w Dalsrud. Czuła się skarcona niczym dziecko, mimo to podjęła jeszcze jedną próbę. - Wielu choruje, nie mając ubrań i jedzenia. - Każdy może zachorować o tej porze roku, niezależnie od tego, ile ma srebra w kieszeni. Lensmanowa zmarszczyła brwi i spojrzała w kierunku drzwi. Od strony kuchni dobiegł dziewczęcy śmiech. - Co one sobie myślą – mruknęła, żując ciastko. Elizabeth wiedziała, ze gdyby nie ona, gospodyni ruszyła do kuchni skarcić roześmiane dziewczęta i nakazać ciszę przy pracy. - Tak, o czym to.. – ciągnęła lensmanowa. – Ach tak, wełna. Mam coś tutaj. – Wstała i poczłapała w kierunku dużej skrzyni stojącej w kącie salonu. – Zobaczymy… - Wyjęła kilka motków jasnej wełny i podała Elizabeth. – Możesz ufarbować to na niebiesko, żółto i zielono? Elizabeth pokiwała głową w milczeniu o schowała wełnę do worka. Następnie pół godziny wlokło się w nieskończoność. Elizabeth siedziała na brzegu sofy, czekając na stosowny moment do wyjścia. Nic nie wskórała. Lensmanowa jej nie pomoże, więc wizyta była na próżno. - Chyba już pójdę – powiedziała wreszcie. - Tak bardzo się spieszysz? - Tak, musze wracać do domu. - Co się tam dzieje?! – Pani domu przestała przejmować się uprzejmością i ruszyła do drzwi. Zostawiła je otwarte, więc Elizabeth dostrzegła wnętrze kuchni. Zesztywniała, napotkawszy spojrzenie Mikkela. Jego oczy błyszczały złowrogo. - Co ty t robisz?! – wrzasnęła lensmanowa na jego widok. – Wynoś się stąd! Drzwi się zamknęły i Elizabeth słyszała jedynie głosy. Pani domu krzyczała na służącą, która z płaczem próbowała coś wyjaśnić. Drżącymi rękami Elizabeth włożyła płaszcz. W drzwiach spotkała gospodynię. - No. Wyrzuciłam go. To jest wada kuchennego wejścia, że każdy włóczęga może
tędy wejść. – Założyła ręce na dużym biuście i kręciła głową, aż policzki jej drżały. Elizabeth nie miała sił na komentowanie zajścia, pożegnała się więc krótko. Koń powoli szedł do domu, a w jej głowie krążyły smutne myśli. - To już nie zajechałaś do innych gospodarstwie? – spytała Helene następnego dnia. - Nie, poddałam się. – Elizabeth nie oderwała wzroku od maselnicy, w której ubijała masło. – Zresztą Bergette już próbowała bez specjalnego efektu. Ludzie uważają, że wszystko jest potrzebne im samym i nie mają nawet odrobiny dla innych. Helene prychnęła i jeszcze szybciej migała drutami. Przez chwilę milczała, po czym odezwała się ciszej: - Taka mnie ogarnia złość, jak myślę o tym! Wiem, co mogłabym im powiedzieć, ale wiem też, że pewnie bym się na to nie zdobyła. Elizabeth uśmiechnęła się kącikiem ust. - Ze mną jest tak samo! Zajrzała do maselnicy i uznała, że praca się powiodła. Masło było żółte i gładkie. Długą kopyścią wyskrobała maselnicę i wprawnymi ruchami przełożyła masło do form. - Możemy tylko modlić się do Pana Boga w niebie i mieć nadzieję, ze jakoś się wszystko ułoży dodała Helene. Elizabeth chciała coś odpowiedzieć, ale jej wzrok padł na podwórze. Zobaczyła Krystiana i Mikkela! Rozmawiali. Zadrżała. Miała wrażenie, że ten człowiek ją śledzi. Wciągnęła głęboko powietrze i patrzyła na mężczyzn. Ledwo słyszała, że Helene nadal komentuje zachowanie lensmanowej i innych bogaczy, którzy są zbyt skąpi, żeby pomagać biednym. W gardle jej zaschło i nie pomogło nawet przełykanie śliny. Co on tu robi? Czego chce od Kristiana? A może to jej szuka? Czy naprawdę czyta w jej myślach? - Na co patrzysz? – Helene zerknęła w okno. – Ech, to ten Mikkel! - Tak – szepnęła Elizabeth. Musiała odchrząknąć, zanim powiedziała: - Tak, to Mikkel, i on… Spotkałam go wczoraj. – Zebrała się w sobie i dodała: - Spytał, czy naprawdę jestem pewna, że Jens nie żyje. Helene opuściła robótkę na kolana. Nagle ją też ogarnęła niepewność. A może faktycznie Mikkel wie coś o Jensie? - Rozmawiałaś z nim? - Tak, zatrzymał moją klacz. Nie chciała się ruszyć, dopóki on jej czegoś nie szepnął. Helene usiłowała się roześmiać, ale jej nie wyszło. Długo patrzyły na sobie. Elizabeth zauważyła, że przyjaciółka, która zwykle nie dawała wiary sprawom niewytłumaczalnym,
teraz wątpiła. - Nie słuchaj go, Elizabeth – odezwała się w końcu Helene. - Wiem. Ale ciebie tam nie było. W tym człowieku jest coś, co mnie przeraża. - Przecież nie tak łatwo cię wystraszyć… Elizabeth widziała niepewność w oczach Helene o to wzmogło jej niepokój. - To prawda, nie jestem strachliwa, ale… Helene wróciła do robótki, lecz teraz już wolniej poruszała drutami. - Z pewnością był pijany. – Jej głos zyskał na pewności. – A każdy koń ma swoje narowy. – Druty stukały znowu w zwykłym tempie. – I to, co gadał o Jensie… Phi, same bzdury! Po prostu chciał cię wystraszyć. Ja ci mówię, trzymak się od niego z daleka, kochana. Elizabeth pokiwała głową. wpatrywała się w Kristiana. Pożegnał się z Mikkelem i szedł teraz w stronę domu. Po chwili usłyszały jego kroki w sieni i otworzyły się drzwi do kuchni. - Załatwiłem sobie pomoc do ścinania drzew po Nowym Roku – oznajmił. - Chyba nie tego Mikkela? A co z Larsem? – Elizabeth nie spodobała się ta nowina. - On też pójdzie. Musi nas być co najmniej trzech. Ustaliliśmy dzień i zapłatę. Elizabeth napotkała spojrzenie Helene. Wyczytała w jej oczach to samo. Najmądrzej będzie przemilczeć dziwne spotkanie z Mikkelem. Kristian wyśmiałby ją tylko, a jej obawy nazywał zabobonem. Znów ujrzała w wyobraźni złowrogie, ciemne spojrzenie Mikkela i jego zagadkowy uśmiech. Nie wróżył nic dobrego.
Rozdział 5 Elizabeth nie mogła się zdecydować, czy złożyć ręce i pomodlić się przed wejściem do najbiedniejszego domu na Słonecznym Wzgórzu, czy nie. odchyliła głowę i zmrużyła oczy, patrząc w szare niebo. zamrugała, gdy płatki śniegu spadły na jej rzęsy. Straciła już rachubę, ile razy modliła się za tego chłopca. Jeśli jednak Bóg uważa, że czas Christena na tej ziemi się skończył, żadne modlitwy mu nie pomogą. Nagle poczuła przepływ buntu. Nie, nie może tak być! Bóg nie może być zły. I nie może być tak surowy dla niej. Kilka lat temu sądziła, że została ukarana za to, że otruła Leonarda. Że za karę Bóg zabrał jej najbliższych. Ale kiedy dowiedziała się, że Leonard zmarł bo zjadł trujące omułki, zrozumiała, że wszystko to było dziełem przypadku. Pamiętała wesele Dorte i Jakoba, gdy Kristian powiedział jej o Leonardzie. Widział od Jakoba, że w butelce, która znalazła na parapecie, była tylko woda. A ona sądziła, że to trucizna i że otruła Leonarda po tym, co jej zrobił. Traciła czucie w palcach i nóg. Powinna włożyć większe buty, w których zmieściłyby się cieplejsze skarpety, pomyślała, pukając do drzwi. Christem nadal leżał w łóżku. Elizabeth pochyliła się nad nim. Wydawało się, że jego stan się nie zmienił. - Ciężko oddycha – zauważyła matka chłopca. - Ale mniej kaszle – stwierdziła jedna z dziewczynek. – To dlatego, że pani zostawiła zioła, z których zrobiliśmy napar. Spojrzała na Elizabeth. Była tak podobna do brata, że Elizabeth uśmiechnęła się do niej z sympatia. - To dobrze. – Położyła dłoń na czole chłopca. Było ciepłe, lecz nie rozpalone jak wcześniej. Szybko wyjęła z torby nową porcję ziół na świeży napar. Christem było ledwo przytomny, gdy poiła go łyżka po łyżce, dopóki nie opróżnił kubka. Wydawało się, że mu smakuje. Albo pił, bo wiedział, że to dla jego dobra. Bo wierzył, że wyzdrowieje. - Na Wigilie pewnie już będzie zdrowy – powiedziała dziewczynka. Elizabeth posadziła ją sobie na kolanach i pogładziła delikatnie po policzku. - Znasz jakieś świąteczne psalmy? Mała pokręciła główką, patrząc na nią ze zdziwieniem, ale i zaciekawieniem. - To cię nauczę. Powtarzaj za mną: Cieszę się każdej Wigilii… Dziewczynka