Rozdział 1
Elizabeth przeczytała list, który Bergette dostała od Sivgarda. Powoli opuszczała rękę,
trzymającą kartkę, niepewna, co powiedzieć. Czytała tekst wielokrotnie, ale wciąż nie mogła
zrozumieć, co to wszystko miałoby oznaczać. Czy może być tak źle, jak myślała? Uniosła
wzrok i popatrzyła na Bergette. - No widzisz? - tamta kiwała głową. - Sigvard po prostu
kompletnie zwariował. Zobaczysz, że on... - Spokojnie, nie gorączkuj się tak - przerwała jej
Elizabeth i znowu skierowała wzrok na arkusz, raz jeszcze przebiegając słowa listu. Pismo
było duże i wyraźne, pochylało się lekko w prawo.
Jakby się autor śpieszył.
Droga Bergette!
Nie wiem, co opowiedziałaś we wsi na mój temat i wcale mnie to nie obchodzi. Mój
powrót poruszyłby wielu ludzi i może nawet niektórzy by tego nie znieśli. Nie sypiam po
nocach, bo prześladują mnie głosy. Słyszę je prawie przez cały czas, nie dają mi spokoju.
Mówią do mnie i tłumaczą, co mam robić.
Oprócz ciebie nikt o tym nie wie. Głosy nakazały mi, żebym wrócił, bo mam do
spełnienia pewne zadanie, w sprawie życia i śmierci. Na razie nie mogę wyjawić, jakie to
zadanie, ale kiedy właściwy czas nadejdzie i wszystko zostanie spełnione, to chciałbym mieć
nadzieję, że będziesz mogła mi to wybaczyć.
Strzec przykazań, to chronić swe życie, kto gardzi powagą, zginie.
Salomonowa Księga Przysłów, 19.16.
Twój na wieki Sivgard
Elizabeth ostrożnie złożyła arkusik. Ręce jej tak drżały, że musiała spleść je na
podołku. Tu nie może być żadnych wątpliwości.
- Boże, zmiłuj się, ześlij pociechę nam wszystkim - wyszeptała. - Nigdy bym nie
pomyślała, że jest aż tak źle.
- No i widzisz! O co chodzi z tymi głosami, które mówią mu, co ma robić? Elizabeth
kręciła głową.
- Pojęcia nie mam, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Może to ktoś, kogo on
zna... Nie, to niemożliwe. - Wyłamywała ręce pod stołem i wpatrywała się sztywno w leżący
przed nią papier. -Może on widuje upiory, które do niego gadają? - umilkła. Nie była w stanie
powiedzieć nic więcej, bo przypomniała sobie wizję, którą niegdyś miała. - Nie ulega
wątpliwości - sprawa naprawdę dotyczy życia i śmierci. Sam tak napisał.
- Tak, to możliwe - wymamrotała Bergette. Wyjęła z kieszeni chusteczkę i długo
wycierała nos. - W takim razie jednak owe upiory musiałyby postanowić, by tutaj wrócił i
wykonał to jakieś „zadanie". Ściskała chusteczkę w dłoniach i zrozpaczona spoglądała na
Elizabeth. - Ja myślę, że on chce mnie zabić, Elizabeth. Elizabeth pomyślała to samo, czytając
cytat z Biblii.
- Nie powinnaś widzieć wszystkiego w takich czarnych kolorach - zaprotestowała, ale
głos jej się załamał, zdradzając niepokój. - Musimy o tym porozmawiać z resztą towarzystwa.
- Nie, no coś ty! Nie mieszajmy nikogo więcej w moje sprawy. - Bergette zerwała się
z miejsca.
- Dlaczego nie? Przecież ty potrzebujesz pomocy. I opieki - dodała. Bergette usiadła
ponownie.
- Opieki. Więc to znaczy, że ty też się boisz? Elizabeth złożyła starannie list, a potem
odparła:
- Tak, wszyscy powinniśmy się bać. Coś takiego, to nie jest codzienna sprawa. Kiedy
dostałaś ten list? Przecież poczta nie przychodzi w Boże Narodzenie.
- Jeden z parobków odebrał go przed świętami, ale zapomniał mi oddać, dopiero
teraz... Biedak, strasznie się sumitował. A ja powiedziałam, że to nic takiego i poczekałam, aż
zostanę sama, zanim przeczytam.
- Więc nikt jeszcze o liście nie wie?
- Nie, w domu powiedziałam, że mam do ciebie sprawę, nic więcej nie powinno ich
obchodzić.
- A gdzie jest Karen-Louise?
- U koleżanki. Przykazałam, że ma tam zostać, dopóki po nią nie przyjdę.
- Dobre i to. Przynajmniej jest bezpieczna.
- Radzisz sobie, czy potrzebujesz kogoś do pomocy? - Dorte z impetem wpadła do
pokoju. - O, mój Boże! Masz gości? Dziękuję za ostatnie spotkanie, Bergette. Nieczęsto się
widujemy. Uśmiech zamarł na wargach, Dorte przyglądała się obu kobietom badawczo. -
Stało się coś? Może ktoś umarł? Elizabeth popatrzyła na Bergette, a tamta w odpowiedzi
potrząsnęła głową.
- Bergette dostała list od Sigvarda.
- Ach tak? Elizabeth wyciągnęła arkusik i patrzyła jak Dorte marszczy rude brwi,
czytając.
- No nie, teraz muszę usiąść - wyszeptała, kiedy skończyła. - To chyba najgorsze, co w
życiu widziałam.
Co on ma na myśli? - Drapała się palcem po głowie, nie odrywając wzroku od listu.
- Nie mamy pewności - odparła Bergette cicho.
- Moim zdaniem to brzmi strasznie. I jakoś tak dziwnie się wyraża. Pisze, że głosy
przekazały mu polecenie, ale to musi chyba chodzić o jakichś ludzi?
- Nie. - Elizabeth patrzyła na Dorte. - Sigvard nie ma kłopotów z pisaniem. On
naprawdę myśli, że te jakieś głosy wydają mu polecenia. Ten człowiek oszalał, po prostu
zwariował. Dorte rzuciła list na stół, jakby się oparzyła.
- Powinniście ostrzec pozostałych. Elizabeth popatrzyła na Bergette.
- Pójdziemy do nich?
Bergette wsunęła kopertę do kieszeni, wstała i skinęła głową.
W izbie zaległa kompletna cisza, kiedy weszły i stanęły tuż przy drzwiach. Elizabeth
zaczęła mówić dokładnie w chwili, kiedy Kristian też chciał coś powiedzieć.
- Nie, nie, nikt nie umarł, ale Bergette przyszła do mnie przed chwilą i pokazała mi ten
list. Dostała go dzisiaj od Sigvarda.
Wyciągnęła rękę a Bergette podała jej list. Potem Elizabeth odczytała go na głos i
ponownie składała arkusik, czekając na reakcję. Kristian odezwał się pierwszy.
- To wszystko jest straszne. Za co on chce się mścić? Bergette opadła na wolne krzesło
i kurczowo trzymała się oparcia.
- Wyrzuciłam go z domu, jak się okazało, że mnie zdradza. - Umilkła na chwilę. W
izbie wciąż panowała cisza, a nieszczęsna kobieta mówiła dalej: - Przyłapałam go w łóżku z
jedną z moich służących, więc kazałam obojgu się wynosić. A we wsi, rzecz jasna,
opowiedziałam zupełnie inną historię, ale...
Elizabeth wodziła wzrokiem po zebranych. Ane słuchała z wytrzeszczonymi oczyma,
zasłaniając dłonią usta, jakby nie wierzyła w to, co słyszy. Córka prowadzi bardzo spokojne i
bezpieczne życie, oszczędzaliśmy jej wielu nieprzyjemnych wrażeń, myślała Elizabeth. Teraz
jednak Ane jest po konfirmacji, dorosła i nie byłoby dobrze ukrywać przed nią prawdę.
Westchnęła. Kto by pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć w pięknym domu
Bergette, w wielkim zasobnym dworze, zatrudniającym tyle służby? Owszem, fasada jest
piękna, ale kryją się za nią sprawy, które nie napawają dumą, myślała ze smutkiem.
- Dostałam od niego wiele listów, w których prosił, bym mu pozwoliła wrócić do
domu - wyjaśniała Bergette.
- A nie myślałaś o rozwodzie? - spytała Indianne ostrożnie. Dorte prychnęła.
- Czy ty słyszałaś o kimś, kto zrobił coś takiego? Bo przynajmniej ja nie znam nikogo.
Nie, nie, to naprawdę nie uchodzi.
- Jak myślisz, co teraz będzie? - tym razem pytała Maria.
- Bergette wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Początkowo sądziłam, że powinnam mu wybaczyć, przełamać się i niech
wróci. Żeby wszystko mogło być jak dawniej... kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Maria
pokiwała głową, jakby rozumiała.
- A teraz on chce się mścić - rzekł Jakob swoim głębokim basem.
- Owszem, tak to sobie tłumaczymy - przytaknęła Elizabeth. - Ja się obawiam o życie
Bergette. List przyszedł kilka dni temu, ale jest bez daty i nie wiadomo, kiedy został wysłany.
Ani też, kiedy Sigvard ma zamiar tu wrócić.
- Siadajcie - rozkazał Kristian. - Nie stójcie tak przy tych drzwiach. - Wszyscy usiedli,
a Bergette wstała.
- Nie, nie czas na to. On może się zjawić w każdej chwili.
- Nie w Boże Narodzenie - odparł Kristian spokojnie i nalał do kieliszków, które
podawał po kolei zebranym. - O tej porze nikt nie podróżuje. Bergette ponownie usiadła.
- Możliwe, że masz rację. Przyjęła napój, który jej podawał, ale nie piła, siedziała
tylko i wpatrywała się przed siebie, obracając kieliszek w palcach.
- Nie wszystko mi się tu zgadza - powiedział Jens, upijając łyk koniaku. - W liście jest
napisane, iż Sigvard ma nadzieję, że żona mu wybaczy, kiedy „zadanie" zostanie wypełnione.
Gdyby chciał odebrać życie Bergette, to by przecież nie oczekiwał po wszystkim
wybaczenia?
- Moim zdaniem chodzi mu o wybaczenie wtedy, kiedy spotkamy się w niebie -
wtrąciła Bergette.
- On trafi raczej do gorącego miejsca, pomyślała Elizabeth, pociągając solidnie z
kieliszka. Alkohol palił w gardle żywym ogniem, ale rozgrzewał przyjemnie aż do samego
żołądka.
- Nie, nie zgadzam się z tobą - protestował Jens. -Uważam, że musiał mieć na myśli
kogoś innego.
- Ale kogo? - spytała Bergette. - To przecież na mnie jest wściekły, bo wyrzuciłam go
z domu i zabroniłam wracać.
- Musi chodzić raczej o kogoś, kto jest tobie bliski - powiedziała Indianne. - Dlatego
ma nadzieję na wybaczenie.
Elizabeth poczuła, że zasycha jej w gardle. Pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alkohol ją
uspakajał i rozgrzewał.
- On miał na myśli mnie! - wykrzyknęła. Wszyscy popatrzyli na nią wstrząśnięci.
- Ciebie? - spytała Maria z powątpiewaniem w głosie. - Dlaczego, na miłość boską,
mógłby mieć coś przeciwko tobie? Elizabeth zerknęła ukradkiem na Bergette.
- Możesz opowiedzieć o wszystkim, mnie to nie przeszkadza - odparła przyjaciółka.
- Pewnego razu Sigvard pociął wszystkie moje ubrania, suszące się na sznurze -
zaczęła Elizabeth. Kristian przytakiwał.
- Przypominam sobie. Głównie zresztą dlatego, że wtedy nie mogłem uwierzyć
Elizabeth, kiedy mówiła, że to on.
- Ja też jej nie wierzyłam - przyznała Bergette zawstydzona.
- Ale to coś zupełnie innego niż nastawać na czyjeś życie - uznał Jens. Elizabeth
przygryzała dolną wargę.
- Ja i Sigvard nigdy się nie zgadzaliśmy - rzekła. -On był przekonany, że to z mojej
winy umarł maleńki synek Bergette. Bergette zaczęła kaszleć.
- Co ty mówisz? Elizabeth skuliła się.
- Nie myśl o tym. Przepraszam, nie chciałam, żebyś wiedziała. Bergette chwyciła ją za
rękę.
- Powinnaś była mi wtedy powiedzieć, Elizabeth!
- To już teraz nie ma żadnego znaczenia, moja droga. Wtedy straciłaś dziecko, to było
straszne. Nie chciałam roztrząsać, co Sigvard myśli sobie o mnie.
Zauważyła, że Jens nie spuszcza z niej oczu. W jego wzroku było coś bolesnego,
jakby myślał, iluż to rzeczy o niej nie wie. O wszystkim, co się wydarzyło w ciągu tych lat,
kiedy on, niczego nie pamiętając, mieszkał na Wyspie Topielca i w Kabelvaag. Elizabeth
skinęła głową.
- To prawda, co Jens mówi, że nie ma powodu, by Sigvard nastawał na moje życie.
Ale mówimy przecież o szaleńcu.
- Trzeba się porozumieć z lensmanem - rzekła Helenę wzburzona. Elizabeth
przytaknęła.
- Lensman nic nie może zrobić - stwierdził Kristian.
- Nic nie może zrobić? Kristian machnął ręką.
- Sigvard nikogo jeszcze nie skrzywdził.
- Ale przysłał list, który nie przypomina niczego, co w życiu widziałam - wtrąciła
Dorte. Na twarzy miała rumieńce.
- Wysyłanie listów nie jest zabronione - rzekł Kristian irytująco spokojnie.
- Więc uważasz, że możemy jedynie siedzieć i czekać? - spytała Elizabeth. Podniosła
się z miejsca. - Dobrze, jeśli ty nic nie zrobisz, to ja zrobię. Nic więcej w tej sprawie nie mam
do powiedzenia.
- No ale co zamierzasz robić? - spytał Kristian.
- Porozmawiam z lensmanem, to oczywiste. Bergette wstała.
- Elizabeth, no co ty. Przecież masz gości.
- My i tak powinniśmy już wracać do domu - powiedziała Dorte. - Ty jednak nie
zapominaj, w jakim jesteś stanie, Elizabeth. Bergette popatrzyła na nią badawczo.
- Czy ty...?
- Tak, spodziewam się dziecka. Powinno urodzić się latem, w czerwcu. - Elizabeth
położyła rękę na brzuchu i na moment zapomniała o bożym świecie.
- To wspaniale! Gratuluję. - Bergette ściskała rękę przyjaciółki i uśmiechała się. - Ale
chcę powiedzieć to samo co Dorte, nie powinnaś teraz wychodzić. Masz gości, nie
chciałabym, żeby żegnali się przed czasem.
Elizabeth otrząsnęła się.
- Ja nikogo nie wypędzam. Siedźcie sobie w spokoju, to długo nie potrwa, zaraz
wracam. Helenę zadba, żeby wam niczego nie brakowało. Dorte usiadła z wahaniem.
- W domu czeka obrządek - mamrotała pod nosem.
- Mathilde wszystko załatwi - stwierdził Jakob. - Ja chciałbym jednak poczekać i
usłyszeć, co sądzi lensman.
- Jadę z tobą - oznajmił Kristian, wychodząc za żoną. - Pojedziesz z nami, Bergette?
- Czy ja mogłabym też jechać? Zawołała Ane z zapałem. Kristian ją powstrzymał.
- Nie, ty zostaniesz w domu, my niedługo wrócimy.
Rozdział 2
Kristian wyszedł pierwszy i szybka zaprzągł do sań czarnego ogiera. Elizabeth
przygotowała skórzane okrycie i ciepłe ubrania, bo zimowy wieczór był ciemny i mroźny.
W saniach długo panowało milczenie. W oknach mijanych domów paliły się światła.
Bogaci gospodarze mieli piękne lampy, ukryte za ciężkimi zasłonami, niektórzy wprowadzili
zwyczaj ubierania świątecznych choinek, które teraz mieniły się w dużych oknach światłami.
W małych komorniczych chatach, w niezasłoniętych niczym okienkach z szybami z
nierównego szkła paliły się łojowe świeczki. Sople lodu zwisały z dachów, między
budynkami w obejściach widać było wąskie dróżki wolne od śniegu. Przysypany śniegiem las
trwał milczący i ponury.
Elizabeth nie mogła uwolnić się od myśli, że Sigvard czai się gdzieś w ciemnościach.
Może ukrywa się w jakiejś oborze lub szopie na siano? Gdyby zapuścił długie włosy i brodę,
gdyby przybrał inne nazwisko, to może jakiś niedowidzący biedak przyjąłby go do siebie?
Ubodzy ludzie są życzliwi, nikogo za drzwi nie wyrzucają.
- No to jesteśmy na miejscu. - Kristian ściągnął lejce i zawołał przeciągle prrr, potem
okrył koński grzbiet grubą derką i ruszył w stronę domu.
- Jesteś pewna, że dobrze robimy? - spytała Bergette, krzyżując ręce na piersi.
- Nie mam najmniejszych wątpliwości - odparła Elizabeth.
Kristian zapukał, ale minęła dłuższa chwila, zanim drzwi zostały otwarte. Spojrzała na
nich zdumiona służąca.
- Czy lensman jest w domu? - spytał Kristian z prośbą w głosie.
- Proszę wejść - rzekła dziewczyna pośpiesznie, dygając wiele razy. Cofała się w
stronę drzwi do salonu. - Zaraz powiem państwu.
Zapukała delikatnie w drzwi, potem uchyliła je, wreszcie za nimi zniknęła. Elizabeth
słyszała głosy i lensmana, i jego żony, później zobaczyła go, jak stoi, wielki niczym
niedźwiedź w czarnej kamizelce, białej koszuli, z siwymi włosami i brodą, niczym uosobienie
bezpieczeństwa. Owszem, słusznie postąpiliśmy, pomyślała z wyraźną ulgą.
- Dzień dobry i wszystkiego najlepszego na Boże Narodzenie - witali się,
przepraszając za najście. -Jest jednak coś, o czym musimy z tobą porozmawiać -oznajmił
Kristian. - Gdyby to nie była sprawa aż tak niecierpiąca zwłoki, to naturalnie nie
zakłócalibyśmy świątecznego spokoju...
- Wchodźcie, wchodźcie - burczał lensman, idąc przed gośćmi i zapraszając.
Podążali za nim posłusznie do kantoru. Prawie jak trójka uczniaków, przemknęło
Elizabeth przez myśl. Lensman usiadł za biurkiem i wskazał gościom krzesła naprzeciwko.
- No to w czym mogę pomóc? - spytał z uśmiechem.
- Bergette dostała list od Sigvarda - poinformował Kristian. - Może sama o wszystkim
opowiesz -zwrócił się do Bergette.
Kobieta wyjęła list z kieszeni sukni. Nerwowo i trochę bezładnie opowiadała, że
wyrzuciła Sigvarda z domu, kiedy odkryła jego niewierność.
- Mam nadzieję, że lensman zrozumie, jaka byłam zrozpaczona - mówiła na pół z
płaczem. - Wstyd i upokorzenie, że muszę przeżywać coś takiego... ale to było drastyczne
posunięcie, wiem o tym. Lensman przyglądał jej się uważnie. Potem skinął głową.
- Oczywiście, rozumiem - powiedział i nie roztrząsał dłużej tej kwestii.
Elizabeth przypomniała sobie dzień, kiedy podsłuchała ostrą rozmowę lensmana, jego
żony i starego doktora, który został regularnie wyrzucony za drzwi z informacją, by się tu
nigdy więcej nie pokazywał. Wydało się bowiem, że doktora łączył intymny stosunek z
małżonką lensmana. No tak, pomyślała, lensman z pewnością ma dla takich spraw szczególne
zrozumienie.
Bergette opowiadała dokładnie, co się stało. Mówiła o tym, że kiedy rodziła bliźnięta,
błagała Sigvarda, by sprowadził Elizabeth, on jednak odmawiał, ale Elizabeth i tak w końcu
przyjechała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale maleńki chłopiec, niestety, umarł -
została tylko Karen-Louise. Zrozpaczony i wściekły Sigvard winą za śmierć chłopczyka
obarczył Elizabeth.
- Proszę, sam pan może przeczytać, co on pisze - zakończyła Bergette, podając list.
Lensman wyciągnął rękę daleko przed siebie i odchylił się w fotelu. Strasznie długo to trwa,
niecierpliwiła się Elizabeth. Widocznie lensman też musiał przeczytać list dwa razy.
W końcu odłożył papier, patrząc w zamyśleniu na gości. Bergette wierciła się
niespokojnie, musiała nawet rozpiąć górny guzik u bluzki. Elizabeth też rozpięła kubrak.
Nareszcie lensman zaczął mówić.
- Wygląda mi na to, że on chce się zemścić, tak jest. I śmierć ma być następstwem
jego działań, gdybym chciał być całkiem szczery - oznajmił wolno.
- A co, zdaniem lensmana, Sigvard miał na myśli, pisząc o głosach? - spytała Bergette
niepewnie.
- Któż to wie? Może wyobraża sobie, że ktoś przy nim jest. Nie umiem znaleźć innego
wytłumaczenia, jak tylko... no cóż, przykro mi, że to powiem, ale on sprawia wrażenie
kompletnego szaleńca. Wywołał tymi słowami uśmiech na twarzy Bergette, a Kristian
roześmiał się cicho, zakłócając powagę chwili. Lensman głęboko zaczerpnął powietrza i
złożył ręce na blacie biurka.
- Sivgard nie był w dobrych stosunkach z tobą, prawda? - wpił spojrzenie szarych
oczu w Elizabeth.
- To łagodnie powiedziane. Prawdę mówiąc, Sivgard mnie zawsze nienawidził i przez
te wszystkie lata wielokrotnie dochodziło między nami do ostrych spięć. Nie sądzę, że trzeba
teraz o tym opowiadać. Lensman przyglądał jej się z powagą.
- Tak, jak ja to rozumiem, istnieje niebezpieczeństwo, że będzie nastawał na twoje
życie, podobnie jak na życie Bergette. Ale - dodał, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. -
On chyba w święta się tutaj nie pojawi. W Boże Narodzenie łodzie nie pływają po fiordzie, o
ile mi wiadomo. To samo mówił Kristian, pomyślała Elizabeth. Więc pewnie tak jest.
- A co lensman zamierza zrobić w tej sprawie? - mimo wszystko musiała spytać.
- Cóż, szczerze mówiąc, niewiele tu jest do zrobienia. Musicie wszyscy mieć oczy i
uszy otwarte. Trzeba poinformować resztę domowników o tym, jak sprawa wygląda i
przestrzec, żeby mieli się na baczności.
Elizabeth poczuła, że robi jej się gorąco. Musiała z całej siły nad sobą panować, żeby
lensman nie zauważył, jak bardzo jest zirytowana.
- A jeśli on nagle po prostu się pojawi? To co mamy zrobić? - pytała. Głos jej drżał.
Lensman znowu zaczerpnął powietrza tak głęboko, że Elizabeth przestraszyła się, by mu nie
poodpadały guziki od kamizelki.
- Przykro mi, ale naprawdę niewiele mam do zaproponowania. Mam nadzieję, że to
rozumiecie. Przecież nie mogę przez okrągłą dobę pilnować waszych domów.
Elizabeth to, oczywiście, rozumiała, z drugiej strony jednak uważała, że lensman
powinien stanowić dla nich ochronę, niezależnie od tego, co sam myśli o sprawie.
- Musicie, jak powiedziałem, mieć się na baczności. Być przygotowani na najgorsze.
Przygotowana to ja jestem od pierwszej chwili, pomyślała Elizabeth. Zaczęła się zastanawiać.
Ciekawe, czy u nich w domu jest jakaś broń? Owszem, Kristian ma strzelbę, ale rzadko jej
używa. Czasami chodzi po lesie i strzela do przepiórek. Ona sama jednak nawet się nie
domyśla, gdzie mąż strzelbę przechowuje. Załóżmy, że nagle zjawia się Sigvard, a ona ma
strzelbę pod ręką. Czy byłaby w stanie go zabić? Nie, trudno w to uwierzyć. Może pod
warunkiem, że ktoś z jej najbliższych byłby w niebezpieczeństwie.
- Dziękujemy ci bardzo, że poświęciłeś nam tyle czasu - rzekł Kristian, wstając.
Wymieniono uściski dłoni ponad lśniącym blatem biurka.
Elizabeth zwlekała z podaniem ręki gospodarzowi. Za co bym miała mu dziękować?
Czy za to, że pozwolił zakłócić sobie świąteczny odpoczynek przy kawie dwóm marudnym
babom, którym przypadkiem ktoś grozi śmiercią? I co takiego dla nich zrobił? Brońcie się
same, ja nie mam czasu - powiedział.
Mimo wszystko wyciągnęła rękę i zachowała dla siebie ostre słowa, które już miała na
języku. Wcześniej prosiła Ane, by nad sobą panowała, teraz sama musi się postarać, by
świecić przykładem. Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu, otwarto drzwi do izby.
- Boże drogi, to goście już wychodzą? - spytała lensmanowa, przyglądając im się z
wielką ciekawością. -Nie macie czasu, żeby wypić filiżankę kawy i coś przegryźć?
- Nie, dziękuję - odparła Elizabeth pośpiesznie, wkładając ciepłe rękawice. - Musimy
niezwłocznie wracać. Może innym razem.
Na dziedzińcu, odetchnęła z ulgą. Lensmanowa jest największą plotkarą we wsi. On
jednak nigdy by nie złamał obowiązku milczenia, tego Elizabeth była pewna. Nigdy też nie
zdradzi niczego żonie. Lensmanowa natomiast gotowa byłaby biegać od domu do domu, by
się dowiedzieć, czego też ta wizyta dotyczyła, w dodatku w same święta Bożego Narodzenia.
- Musisz upiększyć trochę prawdę, kiedy będziesz rozmawiać ze swoją służbą -
powiedziała Elizabeth, kiedy znowu siedzieli w saniach. - Nie wyjawiaj powodu, dla którego
przepędziłaś Sivgarda.
- Oni się wszystkiego od dawna domyślają - westchnęła Bergette. - Wygląda jednak na
to, że są po mojej stronie. Przynajmniej do tej pory tak było.
- To dobrze. Elizabeth zastanawiała się.
- W takim razie powiedz im prawdę. Na dłuższą metę to jedyne rozwiązanie. Ale
poproś także, by nie rozpowiadali o niczym po wsi. Zapewnij, że na nich polegasz, ale jeśli
usłyszysz, że ktoś roznosi plotki, to go wyrzucisz. Bądź stanowcza. Bergette słuchała, ale nie
patrzyła przyjaciółce w oczy.
- Łatwo ci radzić - westchnęła. Elizabeth poklepała ją po dłoni.
- Wiem o tym, Bergette, ale to jedyne, co możesz zrobić. Kristian - rzekła głośniej. -
Zatrzymaj konia. Natychmiast ściągnął lejce.
- Co się dzieje? Elizabeth wyskoczyła z sań.
- Teraz pójdę piechotą.
- Co to znowu za głupie gadanie? Nie chcesz jechać przez resztę drogi?
- Nie, potrzebuję świeżego powietrza. Postaraj się, żeby Bergette bezpiecznie dotarła
do domu, bardzo cię proszę. Widziała, jak Kristian zmaga się ze sobą.
- Nie ma się czego obawiać, i ty tak twierdziłeś, i lensman. Zresztą mamy sami o
siebie dbać - dodała.
- Ale to nie znaczy, że masz samotnie wracać wieczorem do domu. Chodź i usiądź tu,
Elizabeth.
- Miłej podróży - zawołała z uśmiechem, odwracając się od nich i ruszając przed
siebie.
- Elizabeth! - wołał Kristian.
Pomachała mu przez ramię i szła dalej, nie odwracając się. Po chwili usłyszała, że koń
rusza. A więc Kristian nie jest taki zły, na jakiego chciałby wyglądać. Zresztą pewnie się
powstrzymuje, póki Bergette jest z nimi.
Księżyc w pełni rozjaśniał drogę. Elizabeth nie bała się, chociaż próbowała wydobyć z
duszy lęk, rozpoznać go, poczuć. Co by było, gdyby nagle usłyszała za sobą świszczący
oddech? Albo gdyby zobaczyła długi, mroczny cień? Co by było, gdyby pojawił się Sigvard,
gotowy dokonać zemsty, decydować o tym, czy Elizabeth ma żyć, czy umrzeć? Ale
rozzłościła się tylko jeszcze bardziej. Jakie ten człowiek ma prawo rządzić życiem i śmiercią?
Nikt nie może stawiać się przed Panem Bogiem!
Przypomniała sobie Olego Siverta Molanda, który w Kabelvaag został skazany na
śmierć. Zresztą to nie jedyny człowiek, który stracił głowę za ciężkie przestępstwa, a decyzję
o tym podjęli ludzie, którzy uważali, że mogą dokonywać sądu nad życiem innych.
Elizabeth szła szybciej. Mróz szczypał w twarz, przy ustach unosił się biały obłoczek
pary. Słyszała, jak śnieg skrzypi pod podeszwami. Złap ją, złap ją, śpiewało pod stopami przy
każdym kroku.
Nadal nie odczuwała żadnego lęku, jedynie złość. Sigvard może próbować, ale
napotka na opór!
Elizabeth pokaże i jemu, i lensmanowi, że potrafi się obronić.
Z okien w Dalsrud płynęło przyjemne światło. Już przy wejściu ogarnęło ją domowe
ciepło, które sprawiło, że policzki zaczęły płonąć; skóra na twarzy piekła, jakby miała
popękać.
- O, to ty? - Jens zerwał się z miejsca, jak tylko Elizabeth stanęła w drzwiach. - Nie
słyszeliśmy konia
- dodał.
- No i co powiedział lensman? - przerwał mu Jakob. Elizabeth gniewnie wzruszyła
ramionami i podeszła do pieca. Wyciągnęła ręce, by je ogrzać, chociaż wcale nie zmarzła.
- Kristian miał rację. Lensman nie może nic zrobić, sami musimy na siebie uważać.
- Tak powiedział? - spytał Olav oburzony. - To przecież kompletnie bez sensu!
Elizabeth powtórzyła słowo w słowo, co zostało powiedziane w domu lensmana.
Jens zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, ale stanął natychmiast, gdy tylko
usłyszał na dworze jakiś hałas. Podszedł do okna, osłonił oczy dłońmi i wyglądał na zewnątrz.
- To Kristian przyjechał dopiero teraz? - spytał, spoglądając na Elizabeth.
- Ostatni kawałek drogi pokonałam piechotą, a on odwiózł Bergette do domu.
- Dlaczego tak?
- Chciałam trochę pomyśleć. Jakob prychnął.
- To ty nie możesz myśleć, kiedy są przy tobie jacyś ludzie? Elizabeth odwróciła się
plecami w stronę pieca.
- Nie marudź - powiedziała zmęczona. - Sigvarda jeszcze tutaj nie ma.
Próbowała znaleźć jakiś inny temat do rozmowy, kiedy i tak czekali na Kristiana, ale
jej się to nie udało. Jakby wszystko ograniczało się do tego jednego tematu. Mogli rozmawiać
o Sivgardzie i lensmanie, albo milczeć. Ludzie z Heimly wstali natychmiast, jak wszedł
Kristian i zaczęli zbierać się do domu.
- Wyjeżdżacie tak szybko? - spytał. Może jest rozczarowany tym, że nie pozwolili mu
opowiedzieć o wizycie, pomyślała Elizabeth.
Jakob poklepał go po ramieniu, Dorte podała rękę na pożegnanie, a młodzi poszli za
jej przykładem. Na korytarzu zaroiło się od ludzi, wszyscy naraz chcieli znaleźć swoje
okrycia.
- Strasznie miło było was znowu zobaczyć. Bądźcie tylko ostrożni, niech nikt sam nie
wychodzi na dwór po zmierzchu! I na noc zamykajcie drzwi na klucz. Tak, tak, wiem, że
prawie nikt tego w naszej okolicy nie robi, ale teraz to konieczne. Napomnienia Dorte
zdawały się nie mieć końca.
- I pozdrówcie Bergette od nas wszystkich - to były ostatnie słowa, zanim zamknęła za
sobą drzwi. Helenę posadziła sobie Signe na biodrze. Była niespokojna i zamyślona.
- Boisz się? - spytała Elizabeth i zaczęła sprzątać ze stołu serwis do kawy i kieliszki.
- Boję, a ty nie? Uważam, że mamy po temu wszelkie powody. Elizabeth przystanęła
ze stosem talerzyków w rękach.
- Połóż Signe do łóżka, Helenę. Zrobiło się późno. I jeśli chcecie, to moglibyście ty i
Lars spać dzisiejszej nocy tutaj w domu. Chyba nie byłoby zbyt przyjemnie w izbie czeladnej.
- Ale ja potrafię o nią zadbać - oznajmił Lars, a na jego policzkach pojawiły się
głębokie dołeczki. W końcu Elizabeth zdołała uspokoić wszystkich, chociaż sama długo w
noc leżała nieruchoma w łóżku i nasłuchiwała. Oczy ją bolały od wpatrywania się w
ciemność, w końcu jednak sen ulitował się nad nią.
Rozdział 3
Dorte nie zdążyła schować robótki na drutach, kiedy Elen stanęła w drzwiach kuchni.
- Co robisz? - spytała, gładząc ręką czoło w miejscu, gdzie włosy kręcą się najbardziej.
Dorte zastanawiała się przez chwilę. Czy powinna kłamać w żywe oczy i powiedzieć, że to
dla Elizabeth? Nie, w jej naturze nie leży kłamstwo. -Pomyślałam, że skoro teraz...
- Czy to dla mnie? Dorte skinęła głową i poczuła ciepło pod skórą twarzy.
- Ja wiem, że to jeszcze wcześnie, ale czekam i tęsknię tak samo jak ty. Elen położyła
rękę na brzuchu.
- Tym razem to już dwa tygodnie po czasie... A to musi oznaczać, że chyba jestem w
ciąży. Ja zawsze mam krwawienia bardzo regularnie, mogłabym zegarek nastawiać według
tego. - Roześmiała się perliście i radośnie, położyła na brzuchu drugą rękę.
- Zauważyłaś inne oznaki, że tam w środku, dojrzewa życie? - spytała Dorte.
- Piersi zrobiły się jakby bardziej wrażliwe, a dzisiaj rano kasza nie bardzo mi
smakowała... Dorte przełożyła kilka oczek w kaftaniku, który robiła. Potem odłożyła druty do
koszyka z włóczką, wsunęła je pod niedokończone skarpety dla Jakoba.
- Nie ma sensu, żeby inni widzieli, co... może, w każdym razie jeszcze nie teraz.
- Olav już wie, powiedziałam mu - rzekła Elen pośpiesznie, jakby od dawna miała taki
zamiar. Dorte posłała jej ponad stołem ciepły uśmiech.
- I co on na to?
- Ucieszył się, ale też przestraszył, czy się nie mylę. Nie chciałam go przekonywać, że
dobrze znam własne ciało i krwawienia miewam regularne. Sama wiesz, jaki jest Olav.
Najlepiej, żeby dostał coś na piśmie, dopiero wtedy uwierzy. Dorte roześmiała się.
- Prawdę mówisz, taki właśnie jest. Taki konkretny i przyziemny, że...
- A ja miałabym ochotę opowiadać wszystkim - mówiła Elen, wodząc palcem po
widocznym w blacie stołu sęku.
- Jeszcze nie teraz. Poczekaj. Bo jak powiedziała Elizabeth: coś może pójść źle, a
wtedy najlepiej, żeby nie trzeba było wszystkim tłumaczyć.
- Jak ja jej zazdrościłam w święta, kiedy powiedziała nam, że jest w ciąży. Patrzyłam,
jak siedzi, taka spokojna i opowiada. - Elen mówiła to łagodnym głosem, z uśmiechem na
wargach, świadczącym, że nie ma w niej zawiści.
- Z czasem wszyscy się dowiedzą - rzekła Dorte. -I mogę cię zapewnić, że po paru
miesiącach duży brzuch będzie cię męczył. Masz mnóstwo czasu, starczy ci na radość i na
opowiadanie o swoim szczęściu innym.
- Z pewnością tak będzie - Elen pogłaskała swój płaski brzuch. - Kiedy stoję naga
przed lustrem, to zdaje mi się, że brzuch zrobił się trochę większy - mówiła w zamyśleniu. -
W każdym razie się zmienił. Chociaż nie za bardzo, tylko trochę, tak, że sama to zauważam.
Bo Olav to niczego nie widzi - zarumieniła się po korzonki włosów. Dorte zerknęła na nią
spod oka.
- Kobieta najlepiej zna swoje ciało. Mężczyźni się na tym nie znają. Elen, wciąż
zamyślona, patrzyła przed siebie.
- Bardzo mi żal mieszkańców Dalsrud, naprawdę mają się z czym zmagać.
- Chodzi ci o Sivgarda, no tak. - Dorte, przejęta, kręciła głową.
- Bardzo bym chciała jakoś im pomóc, coś zrobić. I ta biedaczka, Bergette...
- To skandal, że szaleniec chodzi na wolności i straszy ludzi, że ich pozabija, a
lensman nawet palcem nie kiwnie, żeby pomóc!
- Masz rację. Ale też lensman niewiele może zdziałać, przynajmniej teraz, kiedy ten
Sigvard jeszcze się nie pokazał. Lensman nie może stać na warcie w Dalsrud. Ale z
pewnością rozgląda się za Sigvardem, uważa, czy nie pojawi się gdzieś w sąsiedztwie.
- To prawda. Mimo to modlę się co wieczór, żeby Bóg miał ich wszystkich w opiece.
- Jakaś ty dobra, Elen - rzekła Dorte wzruszona. Ona sama też modliła się do Pana
Boga o opiekę nad rodziną Elizabeth. Może Bóg wysłucha próśb zanoszonych przez wiele
osób.
- Wiesz, zaczęłam szyć... - Elen zmieniła temat.
- Co takiego szyjesz? - Dorte była pewna, że Elen chce rozmawiać o czym innym, bo
się przestraszyła. Cokolwiek by mówić, nie mogą pomóc Elizabeth ani pozostałym. Tylko
czas pokaże, co się stanie.
- Koszulkę z koronkami pod szyją. Jest taka malusieńka, że aż się boję, czy będzie
pasować. Ale wzięłam miarę z innej, którą znalazłam na strychu. Może to jeszcze za wcześnie
na takie rzeczy, ale sama wiesz...
- Naprawdę wiem, co czujesz. - Kątem oka spostrzegła, że przez dziedziniec idzie
Jakob, dźwigając ciężkie wiadro. Dzisiejszy połów widocznie się udał, pomyślała i
pomachała mężowi. Zauważył jej pozdrowienie i też uniósł w górę wolną rękę.
- Oczyściłabyś ryby? - spytała synową. - I w ogóle możesz zaczynać z obiadem. Ja
przejdę się do Mathilde.
Wstała i wyszła, kiwając jeszcze raz Jakobowi. Wyprostowała się i ruszyła w drogę.
Przyjemnie jest uwolnić się na chwilę od kuchni i innych domowych obowiązków. Dorte
nieczęsto chodzi gdzieś z wizytą. Dom i obejście pochłaniają niemal cały jej czas, a jeśli ma
trochę wolnego, to zwykle czuje się zbyt zmęczona, żeby szukać towarzystwa.
Zanim się obejrzała, dotarła do obejścia Mathilde. Przez kuchenne okno widziała ją i
Sofie. Siedziały każda przy swoim końcu kuchennego stołu, między nimi paliła się łojowa
świeca. Wygląda na to, że Mathilde czyta, pomyślała Dorte, wchodząc do środka. Na
schodach oczyściła buty ze śniegu, potem zapukała.
- Niech będzie pochwalony.
Twarze obu mieszkanek domu rozjaśniły się w szerokich uśmiechach, bo Dorte była
tutaj rzadkim, ale za to serdecznie witanym gościem. Mathilde uściskała jej rękę na
powitanie, potem wzięła jej mokre buty i ustawiła przy piecu, żeby podeschły i były ciepłe,
kiedy znowu będą potrzebne.
- Siadaj, siadaj - zapraszała gospodyni, rozglądając się bezradnie wokół. - Uff, nie
mam co prawda kawy, ale...
- Dziękuję, nic mi nie trzeba - zapewniała Dorte. -Usiądź i ty, Mathilde. Za chwilę
pójdziemy wszystkie do Heimly i zjemy obiad. Jakob nałowił dzisiaj mnóstwo ryb, więc nie
psujmy sobie apetytu kawą.
- Skoro tak mówisz - mamrotała Mathilde, siadając z wahaniem.
- Słyszałaś coś więcej o Sivgardzie? - spytała Sofie z oczyma zaokrąglonymi z
ciekawości. Ma już trzynaście lat, wkrótce będzie młodą kobietą, stwierdziła Dorte.
Dziewczynka jest podobna do matki jak dwie krople wody, te same niebieskie oczy, te same
dołeczki w lewym policzku.
- Nie, nie było żadnych nowin, ale to chyba lepiej -odparła Dorte. - Wiemy
przynajmniej, że nie stało się nic złego. - Przeniosła wzrok na pokryte zastygłymi w szkle
pęcherzykami szyby w oknie. - Jeszcze trochę i wróci słońce. Styczeń może być dobrym
miesiącem, no nie? Jakby człowiek zaczynał od nowa. - Mówiła szybko, rozgorączkowana,
starała się bowiem, żeby Sofie przestała myśleć o Sivgardzie. - A co czytasz?
- Odrabiam lekcje - odparła Sofie, unosząc w górę książkę.
Dorte zorientowała się, że to Psałterz.
- A to dla ciebie nie za trudne? - spytała.
- Trudne, ale radzę sobie nieźle. Nigdy jeszcze nie poszłam do szkoły z
nieodrobionymi lekcjami.
- Dobrze się czujesz w szkole?
- Lise, nasza pani, jest bardzo miła. - Sofie przygryzła dolną wargę. - A jaki był tamten
dawny nauczyciel? Słyszałam, jak ludzie o nim gadają...
Dorte wierciła się na krześle. Dawny nauczyciel miał na imię Henning, Dorte do
końca życia tego nie zapomni. Obiecywał jej złote góry, żeby mu tylko uległa, a potem
pokazał swoje prawdziwe oblicze.
- Niewiele o nim wiem - odparła pośpiesznie w nadziei, że Pan Bóg wybaczy jej
kłamstwo.
- Czy to prawda, że on podpalił Jakobową szopę na łodzie, tak że Elizabeth, która była
w środku, o mało nie spłonęła?
- Sofie, no coś ty! - upomniała ją matka. - To niegrzecznie tak wypytywać.
- Nie słuchaj wszystkiego, co ludzie gadają - rzekła Dorte spokojnie. - Działo się tu
wiele złych rzeczy, ale nie powinniśmy o nich pamiętać. Patrz raczej w przyszłość, chroń
wspomnienia rzeczy pięknych i dobrych. To kształtuje charakter człowieka, jego nastawienie
do świata. Jeśli tak będziesz postępować, to dożyjesz starości w szczęściu i spokoju ducha.
Sofie w skupieniu spoglądała na nią, potem westchnęła i uśmiechnęła się.
- Jakaś ty mądra, Dorte. Chciałabym być dokładnie taka jak ty. I jak moja mama -
dodała pośpiesznie. Mathilde pogłaskała córkę po włosach, patrząc Dorte w oczy.
- Chciałabym porozmawiać z tobą o pewnej sprawie... -Tak?
- A zresztą, to może poczekać. - Wstała i zaczęła rozgarniać ogień w piecu. - Jak
widzisz, trzymam drzwi do alkierza uchylone. Ale to nie dlatego, że nie oszczędzam ciepła,
tylko po to, żeby mi pranie wyschło. Gdyby mokre wisiało w zimnej izbie, to ściany mogłyby
zwilgotnieć.
- Czy to była izdebka Elizabeth? - spytała Sofie.
- Tak, to prawda. Sypiały tam obie, Elizabeth i Maria.
- Często je odwiedzałaś, kiedy tu mieszkały? Dorte pokręciła głową.
- Nie, ja nigdy nie należałam do ludzi, którzy chętnie chodzą w odwiedziny.
Rozejrzała się po kuchni.
- Jak wy tu macie ładnie, i o wiele cieplej, odkąd Jakob położył nową podłogę.
Powiem ci, że Elizabeth to bardzo lubiła siedzieć na ławie i wyglądać przez okno. Słyszałam,
że to było jej ulubione miejsce. Mieszkała tu jeszcze w czasie, kiedy spodziewała się Ane.
Tak, życie często może się zdumiewająco odmieniać.
- I teraz Elizabeth znowu oczekuje maleństwa - dokończyła Mathilde. - Zastanawiam
się, kiedy przyjdzie czas na Elen i Olava.
Dorte nie patrzyła na Mathilde w obawie, że oczy ją zdradzą. Jak by to było miło móc
wyjawić tajemnicę już teraz, ale...
- A zresztą co tam, kiedy będzie, to będzie - zakończyła Mathilde. - Zdaje mi się,
Sofie, że teraz możesz już pobiec do Heimly. Zbliża się pierwsza, niedługo będzie obiad. Elen
z pewnością przyda się pomoc w kuchni. A my też wkrótce przyjdziemy.
- Czy Daniel jest w domu? - spytała Sofie, patrząc Dorte w oczy.
- Tak, na pewno jest - Dorte chciała zapytać o coś więcej, bo dręczyła ją ciekawość,
ale zrezygnowała. Dopiero, kiedy drzwi zamknęły się za dziewczynką, zwróciła się do
Mathilde: - Nie sądzisz, że ona jest trochę zakochana w Danielu?
- Tak może być. - Mathilde roześmiała się cicho, wkładając skarpety. Wyprostowała
się na chwilę i dodała: - chciałam z tobą o czymś porozmawiać, Dorte.
- No to mów.
- Może pomyślisz sobie, że ja jestem zbyt wymagająca i niewdzięczna, ale to
nieprawda, nie wierz w nic takiego. Ja dobrze wiem, że do końca życia będę miała wobec was
dług wdzięczności.
- Powiedz po prostu, o co chodzi, Mathilde. Przecież cię nie ugryzę.
- Elizabeth zapewniła wprawdzie, że mogę tutaj mieszkać, jak długo zechcę, ale... -
Mathilde zwijała w palcach brzeg spódnicy, nie podnosząc oczu. - Ja... ja mam takie wielkie
marzenie, żeby posiadać coś na własność. Coś, co będzie tylko moje, i co Sofie może
odziedziczyć, kiedy odejdę. Jakieś zabezpieczenie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Czy
sądzisz, że byłoby możliwe... że Elizabeth zechciałaby sprzedać mi zagrodę po swoim ojcu?
Dorte zastanawiała się przez chwilę. Pytanie spadło na nią tak niespodziewanie.
- Nie mam pojęcia. Ale tak czy inaczej kupno takiej zagrody wiele kosztuje. Masz tyle
pieniędzy? Mathilde energicznie pokręciła głową.
- Nie, ale od dawna odkładam większość tego, co dostaję od was, uzbierała się już
pewna sumka. Tak, bo ja biorę z tych pieniędzy tylko na całkiem niezbędne wydatki,
przeważnie jeśli Sofie czegoś potrzebuje.
- Ale to i tak nie wystarczy? - zgadywała Dorte.
- Nie, na pewno nie wystarczy. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. Nie, nie chcę u was
pożyczać, żadnych pożyczek, w ogóle. Chciałam cię natomiast zapytać, czy nie wiesz, jak
mogłabym zdobyć więcej?
- Niestety, Mathilde. Pomyślę jednak o tym i jak tylko spotkam Elizabeth, to z nią
porozmawiam.
- Ale sprawa zostanie między nami?
- Oczywiście.
Kiedy wracały do Heimly, Dorte myślała o Jakobie. Jeśli wtajemniczy go w sprawę, to
może on znajdzie jakieś rozwiązanie. Skoro jednak obiecała Mathilde, że rozmowa zostanie
między nimi, raczej nie ma wyjścia.
Obiad był prawie gotowy, kiedy weszły do kuchni. Mężczyźni pracowali jeszcze w
obejściu, ale wkrótce się ich zawoła.
- Gdzie Elen? - spytała Dorte, patrząc pytająco na Indianne. Dziewczyna wzruszyła
ramionami.
- Nie mam pojęcia. Zniknęła, zanim... Stojący na podłodze w izbie zegar uderzył raz i
Indianne dokończyła zdanie: - dokładnie pół godziny temu.
Ziemniaki się dogotowały, kobiety zaczęły pośpiesznie zestawiać garnek z ognia,
równocześnie dochodziły też ryby. Dorte wyszła z kuchni. Ponownie zarzuciła na ramiona
dużą chustę i poszła szukać synowej. Przez chwilę stała bezradna na schodach, rozglądając się
po obejściu. Między poszczególnymi budynkami znajdowały się wymiecione w śniegu
wąskie ścieżki -łączyły dom z oborą, spichlerzem, pralnią i wygódką. Osobna ścieżka wiodła
w dół, na nabrzeże, gdzie znajdowały się łodzie. Którędy mogła pójść Elen?
Dorte skrzyżowała ręce na piersi, pochyliła się, idąc pod lodowaty wiatr i pośpiesznie
przecięła dziedziniec. Weszła do szopy na siano, zamknęła na sobą drzwi i przez chwilę stała
w milczeniu. Tam! Coś leciutko zaszeleściło w sianie, a potem dotarł do niej stłumiony
szloch.
- Elen, to ja, Dorte - powiedziała spokojnie. Nie było odpowiedzi, więc mówiła dalej...
- Chciałabyś ze mną porozmawiać, Elen? Nikt inny nie wie, gdzie jesteś. Tylko ja się
domyśliłam.
Siano znowu zaszeleściło i w mrocznym kącie poruszyła się jakaś postać.
- Tutaj jestem - powiedziała Elen głosem nabrzmiałym od płaczu. Dorte ujęła spódnicę
z przodu i wdrapała się na siano do synowej. Objęła nieszczęsną dziewczynę i kołysała w
ramionach niczym małe dziecko. Elen płakała coraz głośniej, jakby wylewanie łez przed
teściową sprawiało jej ulgę. Jakby ktoś dzielił z nią ten straszny żal.
- No dobrze, dobrze, wypłacz się, to zwykle pomaga - szeptała Dorte, gładząc
dziewczynę po włosach. Tamta szlochała długo, boleśnie, niepocieszona. Potem usiadła,
wytarła nos rękawem bluzki i odsunęła się od teściowej.
- Proszę bardzo - powiedziała Dorte, podając jej chusteczkę do nosa. - Poczułaś się
trochę lepiej? Elen przytakiwała prawie niezauważalnie.
- Skąd wiedziałaś? - spytała, pociągając nosem.
- Jestem kobietą i niejedno w życiu widziałam. Skoro nie zastałam cię kuchni, przy
obiedzie, to od razu domyśliłam się, o co chodzi. A potem musiałam tylko zgadnąć, gdzie się
schowałaś. Sama też bym pewnie wybrała takie miejsce.
- Taka byłam pewna tym razem - rozszlochała się znowu Elen.
- No to obie byłyśmy pewne, choć to dla ciebie nie jest żadna pociecha. I nie jest też
chyba pociechą, że pomóc ci może tylko czas. Jesteście tacy młodzi, czasu macie dużo, urodzi
wam się jeszcze mnóstwo dzieci. Mogłoby być o wiele gorzej, uwierz mi.
- Akurat teraz nie wyobrażam sobie nic gorszego.
- Świetnie cię rozumiem. Czy Olav już wie?
- Tak, powiedziałam mu, a on mówi to samo, co ty, że czas nam pomoże i w ogóle.
Odkryłam, że krwawię, zaraz jak poszłaś do Mathilde...
Dorte nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Słowa wydawały się takie ubogie, ale
innej pociechy nie znajdowała. Mimo wszystko musiała próbować.
- Z czasem inaczej na to spojrzysz, Elen. Może przeżyjesz nowe rozczarowania, ale
my, ludzie, tak niewiele możemy. Pozostaje nam tylko nadzieja, że pewnego dnia szczęście
się do was uśmiechnie.
- Próbujemy od tak dawna - westchnęła Elen. - Ja to już prawie straciłam nadzieję.
- Nie wolno, nigdy nie wolno ci utracić wiary - rzekła Dorte surowo. - Jeśli teraz
odczuwasz zazdrość wobec Elizabeth, to powinnaś pamiętać, że ona była mężatką przez
bardzo wiele lat, zanim w końcu zaszła w ciążę.
- Życzę Elizabeth jak najlepiej - odparła Elen drżącym głosem. - I wiem, że wy
mówicie to wszystko z dobroci serca, i ty, i Olav. Dorte miała wrażenie, że dostrzegła w
mroku na twarzy synowej przelotny uśmiech. Wzięła ją za rękę.
- Dobrze chociaż, że nie zdążyłyśmy jeszcze nikomu nic powiedzieć. - Pogłaskała
Elen po włosach, przyglądając jej się badawczo. - Czy możemy teraz wracać do domu? Elen
sprawiała wrażenie zawstydzonej.
- Wszyscy zobaczą, że płakałam i będą się zastanawiać, co się ze mną działo.
- W takim razie ja powiem, że rozbolał cię żołądek i cały ten czas spędziłaś w swoim
pokoju. Nikt nie będzie wypytywał o szczegóły. W sieni Elen uścisnęła rękę teściowej.
- Dziękuję ci, Dorte, że jesteś taka dobra. - Potem wbiegła po schodach na strych.
Dorte uprzedziła domowników, którzy zebrali się już przy stole.
- Elen rozbolał żołądek, ale zaraz zejdzie na dół.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego - rzekł Jakob.
Dorte napotkała spojrzenie Olava. W oczach młodego mężczyzny widziała mieszaninę
żalu z powodu tego, czego się dowiedział, i wdzięczności za kłamstwo, którym Dorte chroniła
Elen. - To szybko przejdzie -zapewniła Jakoba. I to przynajmniej była prawda, tym razem nie
musiała mężowi kłamać. Poczekali, aż Elen zejdzie i dopiero wtedy odmówili modlitwę przed
jedzeniem. Młoda kobieta miała zaczerwienione oczy, ale nikt tego nie komentował. Tylko
Mathilde spytała, jak się czuje.
- Dziękuję, lepiej - odparła Elen niepewnym głosem.
- Mam nadzieję, że ja się nie zarażę - rzekł Fredrik. - Najgorsze co znam, to ból
brzucha. I stary ser -dodał z wielką powagą.
Nawet Elen musiała się uśmiechnąć, słysząc te słowa, ale poza tym prawie się nie
odzywała w czasie całego posiłku. Pozostali rozmawiali swobodnie o codziennych sprawach,
dzielili się nowinami i myślami, które akurat przyszły im do głowy. Tak zawsze było przy
stole w Heimly. Dorte bardzo to lubiła. Znała zbyt wielu ludzi, jadających w milczeniu,
takich, którzy słowem się do nikogo nie odezwą.
Po posiłku zwolniła Elen z domowych obowiązków. Słyszała, że dziewczyna idzie na
strych. Kiedy mężczyźni odpoczywali po obiedzie, odwołała Olava na stronę i poleciła, żeby
poszedł do żony i żeby porozmawiali w cztery oczy. Była pewna, że tego potrzebują. Sama
wróciła do kuchni i zabrała się do pieczenia ciasta.
- Ty to musisz być jasnowidząca - stwierdził w jakiś czas potem Jakob. - Pieczesz
ciasto, a tu doktor zjawia się z wizytą! Dorte roześmiała się.
- Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że ludzie przeważnie lubią ciasto. I
zdarza się nierzadko, że ktoś do nas przychodzi.
Specjalnie posadziła Indianne obok Torsteina na kanapie. Już dawno zauważyła
spojrzenia, jakie młody mężczyzna posyła jej pasierbicy, a to, że „wstąpił tylko dlatego, bo i
tak tędy przejeżdżał", niech wmawia innym, nie jej. Bo ona i tak nie uwierzy.
Dorte uśmiechała się, nakrywając z pomocą Mathilde do kawy. Udało jej się
wyznaczyć zajęcia wszystkim domownikom tak, by Indianne i Torstein mogli pobyć w izbie
sami. Nikt nie zauważył jej podstępnych manewrów.
Elen zeszła na dół. Kręciła się po domu niczym we mgle, z nieobecnym spojrzeniem i
rękami splecionymi na płaskim brzuchu. Dorte westchnęła bezgłośnie. Bardzo chciała znaleźć
coś, co mogłoby tej nieszczęsnej istocie pomóc zapomnieć.
Tego wieczora leżała długo, nie zmrużywszy oka. Tyle miała do przemyślenia:
marzenie Mathilde o własnym domu, Elen i jej rozpacz, a także Indianne - jakie życie czeka
tę dziewczynę? Czy zrodzi się coś między nią i Torsteinem? W końcu zmęczona przymknęła
oczy. I już zaczynała zasypiać, gdy nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Ocknęła się, leżała
chwilę całkiem przytomna, ale nieruchomo, by nie budzić Jakoba. Wpatrywała się w
pogrążony w nocnych ciemnościach pokój, rozmyślając o minionym dniu. Pomysł, który
przyszedł jej do głowy, mógłby się okazać pomocny dla wielu... Ostrożnie położyła rękę na
ramieniu Jakoba. Jutro z samego rana musi spytać Mathilde, czy pozwoli jej"° porozmawiać o
swojej sprawie z Jakobem i Elen, bo Dorte będzie potrzebować ich pomocy, jeśli sprawa ma
się udać. Uśmiechała się w mroku. Jakob poruszył się lekko, najwyraźniej też się obudził. -
Nie śpisz? - spytał szeptem.
- Nie - odwróciła się ku niemu i wsunęła mu rękę pod kark. Zarost męża łaskotał ją w
policzek, jego oddech był gorący i przyspieszony.
- Nie, nie śpię i jestem gotowa - wyszeptała, tuląc się do niego. - Gotowa dla ciebie...
Rozdział 4
Było jeszcze zbyt wcześnie, by powiedzieć, że dnieje. Mimo to Elizabeth i Kristian nie
spali. Ona
przytuliła twarz do jego ramienia, on obejmował ją w talii. Dawało jej to poczucie
bezpieczeństwa.
- Nie jedź - poprosiła cieniutkim głosem. Kristian roześmiał się niepewnie, poczuła, że
mięśnie jego brzucha się napinają.
- Muszę, przecież wiesz.
- Stać nas na to, żebyś został w domu. Tylko tej jednej zimy!
- Może i stać. Ale Jakob zostałby bez jednego członka załogi, i co miałbym
powiedzieć pozostałym? „Nie, w tym roku nie chce mi się pracować, wolę zostać w domu, u
baby pod pierzyną"?
- To niemądry żart, my cię tu potrzebujemy, Kristian.
- Jesteś niesprawiedliwa. Dobrze wiesz, jak trudno mi was opuszczać, zwłaszcza teraz,
po tym liście od Sivgarda, kiedy ty na dodatek jesteś brzemienna. Elizabeth prychnęła przez
nos, udając obojętność.
- Ja się nie boję Sivgarda.
To nie była prawda. Rozsądek podpowiadał, że powinna się bać i nieustannie mieć się
na baczności. Ale Kristian nie może o tym wiedzieć. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. To
naprawdę niesprawiedliwe, że ona leży tu i marudzi niczym rozkapryszone dziecko. Mimo to
nie umiała nad sobą zapanować. Myśl o długich miesiącach tęsknoty i lęku była nie do
zniesienia. A co, jeśli on zginie na morzu i Elizabeth po raz drugi zostanie wdową, tym razem
z dwojgiem dzieci? Położyła rękę na swoim brzuchu. Ile to kobiet doświadczyło tego przed
nią? Na świecie istnieją tysiące wdów z małymi dziećmi.
- No to czego się boisz w takim razie? - spytał Kristian.
- Boję się, że utoniesz.
- Nic takiego się nie stanie.
- Tego nie możesz wiedzieć.
- Zapewniam cię, że muszę wrócić tutaj, żeby zobaczyć, czy Ane ma siostrzyczkę czy
braciszka. Elizabeth musnęła wargami jego skórę.
- Obiecujesz mi to?
- Oczywiście. Ale ty też musisz mi coś obiecać. Strzeż się Sivgarda. Elizabeth skinęła
głową.
- Będę się mieć na baczności. - Umilkła na chwilę. -Chodź, wstaniemy przed innymi.
- Ale dlaczego?
- Chciałabym ci coś pokazać. Ciepło się ubierz.
W sieni stały gotowe skrzynie Kristiana. Jedna z jedzeniem, druga z ubraniami.
Elizabeth sama zapakowała odpowiednie ilości serów, chleba, podpłomyków i innych
smakowitości. Wierzyła, że zapasy przetrwają do wiosny. W drugiej skrzyni leżały wełniane
skarpety i rękawice w takiej ilości, że starczyłoby ich dla całej załogi, tego była pewna. Jens i
Lars zostali podobnie wyekwipowani, zadbały o to obie z Helenę.
- Mamy wyjść na dwór? - spytał Kristian, niechętnie wkładając kurtkę, bo zobaczył, że
Elizabeth ubiera się do wyjścia.
Odpowiedziała tylko uśmiechem, zawiązała chusteczkę pod brodą i wzięła go za rękę.
Poszli razem na nadbrzeżne skały. Wiał lodowaty wiatr, fiord rozciągał się przed nimi
czarny, wzburzony, pokryty białymi pęczkami piany. Krzyku mew nie było słychać, pewnie
jeszcze śpią, tylko ten wiatr zawodził ponuro i podrywał z ziemi kłęby sypkiego śniegu.
- Kiedy pierwszy raz jechałam do Dalsrud jako służąca, to Jens powiedział, że muszę
sobie tutaj znaleźć jakieś miejsce, z którego widać morze. I kiedy będę na nie patrzeć, to
żebym o nim myślała, prosił. - Spojrzała w górę na Kristiana i stwierdziła, że ma zaciśnięte
wargi i surową twarz. - Kiedy Jens zaginął, ja często przychodziłam tutaj, patrzyłam na morze
i myślałam o nim. Myślałam, że przepadł na zawsze.
- Dlaczego mi o tym opowiadasz?
- Dlatego, że nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Kiedy będziesz w
Storvaagen, musisz o mnie myśleć. I wyobrażać sobie zawsze wtedy, że ja tutaj stoję i myślę
o was. A kiedy nadejdzie wiosna, będę tu przychodzić, żeby wypatrywać łodzi.
- Myślisz o nas? O Jensie też?
- O tobie, o Jensie, i o Larsie. I o wszystkich innych mężczyznach na morzu. O
wszystkich tych, którzy narażają życie, by zdobyć jedzenie dla swoich rodzin. To godne
podziwu, Kristian, że to robicie.
- Musimy. Surowy wyraz twarzy męża zniknął. Wpatrywał się teraz w bezkresne
morze przed nimi.
- Tak, musicie. Morze daje i morze odbiera. Zawsze tak było. Otoczył ją ramieniem.
- Marzniesz?
-Nie.
- Nawet nie wiesz, jak chciałbym zostać tutaj z wami. Wy, kobiety, też musicie się
męczyć. A przecież nie jesteście stworzone do ciężkiej pracy. I do tego te myśli, które
napływają, kiedy jesteście same...
- Nie roztrząsaj już tego. Kiedy szaleją zimowe sztormy, jest lepiej, bo wiem, że wtedy
siedzisz w chacie. I może piszesz do mnie list? Kristian uśmiechnął się.
- Będę pisał mnóstwo listów. Napiszę cały stos. Tyle, że nie zdążysz przeczytać do
mojego powrotu.
- Ty głuptasie, chodź, musimy wrócić, zanim domownicy wstaną.
Trzymając się za ręce, poszli z powrotem do dworu. Wkrótce nastanie brzask, a wtedy
łódź odbije od brzegu. To ich małżeńskie pożegnanie, później Elizabeth nie pójdzie już na
brzeg.
Mężczyźni odpłynęli. Kobiety siedziały przy stole i jadły podobiadek. Helenę wolno
żuła kawałek chleba. Wciąż wpatrywała się w okno.
- Tęsknisz za Larsem? - spytała Ane. Helenę przytaknęła. Potem uśmiechnęła się
niepewnie.
- Pomyśl, już teraz tęsknię. A jak to będzie pod koniec zimy?
- Najgorzej jest na początku - powiedziała Elizabeth, starając się, żeby jej glos brzmiał
przekonująco.
- A później będzie tylko gorzej - wtrąciła Ane. Maria posłała jej surowe spojrzenie.
- Lepiej raczej nie - westchnęła Helenę. W zamyśleniu przygryzała dolną wargę.
- Ciekawe, co tam u Bergette, biedaczki. Jej też chyba nie jest lekko. Czy ktoś z nią
rozmawiał od tamtej pory po świętach, kiedy dostała ten list? -Nie.
Elizabeth dopiła kawę.
- Ale wiesz, dzisiaj się do niej wybiorę. W domu nie ma zbyt wiele roboty. Trzeba by
pomyć podłogi, ale to może poczekać do jutra. Takich rzeczy nie robi się w dniu wyjazdu
mężczyzn. To wróży nieszczęście.
- W takim razie pozdrów ją od nas - rzekła Helenę, nieobecna myślami, wciąż ze
wzrokiem utkwionym w okno.
Można by pomyśleć, że cały dwór pogrążony jest we śnie, przyszło do głowy
Elizabeth, kiedy zbliżała się do domu Bergette. Na wspomnienie Sigvarda zimny dreszcz
przebiegł jej po plecach. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Ż obory nie docierały żadne
odgłosy, w obejściu ani śladu służących. Na oknach w izbie wisiały cienkie bawełniane
firanki, które nie pozwalały dostrzec, co dzieje się wewnątrz. Elizabeth ogarnęły wyrzuty
sumienia. Powinna częściej tu zachodzić. W ostatnich tygodniach mogło się wydarzyć wiele...
Zwilżyła wargi językiem, uniosła lekko spódnicę i ruszyła wolno ku domowi. Po
czterech solidnych uderzeniach w drzwi nadal nikt nie otwierał. Niepokoiła się coraz bardziej,
TRINE ANGELSEN PRZEŚLADOWCA
Rozdział 1 Elizabeth przeczytała list, który Bergette dostała od Sivgarda. Powoli opuszczała rękę, trzymającą kartkę, niepewna, co powiedzieć. Czytała tekst wielokrotnie, ale wciąż nie mogła zrozumieć, co to wszystko miałoby oznaczać. Czy może być tak źle, jak myślała? Uniosła wzrok i popatrzyła na Bergette. - No widzisz? - tamta kiwała głową. - Sigvard po prostu kompletnie zwariował. Zobaczysz, że on... - Spokojnie, nie gorączkuj się tak - przerwała jej Elizabeth i znowu skierowała wzrok na arkusz, raz jeszcze przebiegając słowa listu. Pismo było duże i wyraźne, pochylało się lekko w prawo. Jakby się autor śpieszył. Droga Bergette! Nie wiem, co opowiedziałaś we wsi na mój temat i wcale mnie to nie obchodzi. Mój powrót poruszyłby wielu ludzi i może nawet niektórzy by tego nie znieśli. Nie sypiam po nocach, bo prześladują mnie głosy. Słyszę je prawie przez cały czas, nie dają mi spokoju. Mówią do mnie i tłumaczą, co mam robić. Oprócz ciebie nikt o tym nie wie. Głosy nakazały mi, żebym wrócił, bo mam do spełnienia pewne zadanie, w sprawie życia i śmierci. Na razie nie mogę wyjawić, jakie to zadanie, ale kiedy właściwy czas nadejdzie i wszystko zostanie spełnione, to chciałbym mieć nadzieję, że będziesz mogła mi to wybaczyć. Strzec przykazań, to chronić swe życie, kto gardzi powagą, zginie. Salomonowa Księga Przysłów, 19.16. Twój na wieki Sivgard Elizabeth ostrożnie złożyła arkusik. Ręce jej tak drżały, że musiała spleść je na podołku. Tu nie może być żadnych wątpliwości. - Boże, zmiłuj się, ześlij pociechę nam wszystkim - wyszeptała. - Nigdy bym nie pomyślała, że jest aż tak źle. - No i widzisz! O co chodzi z tymi głosami, które mówią mu, co ma robić? Elizabeth kręciła głową. - Pojęcia nie mam, nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałam. Może to ktoś, kogo on zna... Nie, to niemożliwe. - Wyłamywała ręce pod stołem i wpatrywała się sztywno w leżący przed nią papier. -Może on widuje upiory, które do niego gadają? - umilkła. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej, bo przypomniała sobie wizję, którą niegdyś miała. - Nie ulega
wątpliwości - sprawa naprawdę dotyczy życia i śmierci. Sam tak napisał. - Tak, to możliwe - wymamrotała Bergette. Wyjęła z kieszeni chusteczkę i długo wycierała nos. - W takim razie jednak owe upiory musiałyby postanowić, by tutaj wrócił i wykonał to jakieś „zadanie". Ściskała chusteczkę w dłoniach i zrozpaczona spoglądała na Elizabeth. - Ja myślę, że on chce mnie zabić, Elizabeth. Elizabeth pomyślała to samo, czytając cytat z Biblii. - Nie powinnaś widzieć wszystkiego w takich czarnych kolorach - zaprotestowała, ale głos jej się załamał, zdradzając niepokój. - Musimy o tym porozmawiać z resztą towarzystwa. - Nie, no coś ty! Nie mieszajmy nikogo więcej w moje sprawy. - Bergette zerwała się z miejsca. - Dlaczego nie? Przecież ty potrzebujesz pomocy. I opieki - dodała. Bergette usiadła ponownie. - Opieki. Więc to znaczy, że ty też się boisz? Elizabeth złożyła starannie list, a potem odparła: - Tak, wszyscy powinniśmy się bać. Coś takiego, to nie jest codzienna sprawa. Kiedy dostałaś ten list? Przecież poczta nie przychodzi w Boże Narodzenie. - Jeden z parobków odebrał go przed świętami, ale zapomniał mi oddać, dopiero teraz... Biedak, strasznie się sumitował. A ja powiedziałam, że to nic takiego i poczekałam, aż zostanę sama, zanim przeczytam. - Więc nikt jeszcze o liście nie wie? - Nie, w domu powiedziałam, że mam do ciebie sprawę, nic więcej nie powinno ich obchodzić. - A gdzie jest Karen-Louise? - U koleżanki. Przykazałam, że ma tam zostać, dopóki po nią nie przyjdę. - Dobre i to. Przynajmniej jest bezpieczna. - Radzisz sobie, czy potrzebujesz kogoś do pomocy? - Dorte z impetem wpadła do pokoju. - O, mój Boże! Masz gości? Dziękuję za ostatnie spotkanie, Bergette. Nieczęsto się widujemy. Uśmiech zamarł na wargach, Dorte przyglądała się obu kobietom badawczo. - Stało się coś? Może ktoś umarł? Elizabeth popatrzyła na Bergette, a tamta w odpowiedzi potrząsnęła głową. - Bergette dostała list od Sigvarda. - Ach tak? Elizabeth wyciągnęła arkusik i patrzyła jak Dorte marszczy rude brwi, czytając. - No nie, teraz muszę usiąść - wyszeptała, kiedy skończyła. - To chyba najgorsze, co w
życiu widziałam. Co on ma na myśli? - Drapała się palcem po głowie, nie odrywając wzroku od listu. - Nie mamy pewności - odparła Bergette cicho. - Moim zdaniem to brzmi strasznie. I jakoś tak dziwnie się wyraża. Pisze, że głosy przekazały mu polecenie, ale to musi chyba chodzić o jakichś ludzi? - Nie. - Elizabeth patrzyła na Dorte. - Sigvard nie ma kłopotów z pisaniem. On naprawdę myśli, że te jakieś głosy wydają mu polecenia. Ten człowiek oszalał, po prostu zwariował. Dorte rzuciła list na stół, jakby się oparzyła. - Powinniście ostrzec pozostałych. Elizabeth popatrzyła na Bergette. - Pójdziemy do nich? Bergette wsunęła kopertę do kieszeni, wstała i skinęła głową. W izbie zaległa kompletna cisza, kiedy weszły i stanęły tuż przy drzwiach. Elizabeth zaczęła mówić dokładnie w chwili, kiedy Kristian też chciał coś powiedzieć. - Nie, nie, nikt nie umarł, ale Bergette przyszła do mnie przed chwilą i pokazała mi ten list. Dostała go dzisiaj od Sigvarda. Wyciągnęła rękę a Bergette podała jej list. Potem Elizabeth odczytała go na głos i ponownie składała arkusik, czekając na reakcję. Kristian odezwał się pierwszy. - To wszystko jest straszne. Za co on chce się mścić? Bergette opadła na wolne krzesło i kurczowo trzymała się oparcia. - Wyrzuciłam go z domu, jak się okazało, że mnie zdradza. - Umilkła na chwilę. W izbie wciąż panowała cisza, a nieszczęsna kobieta mówiła dalej: - Przyłapałam go w łóżku z jedną z moich służących, więc kazałam obojgu się wynosić. A we wsi, rzecz jasna, opowiedziałam zupełnie inną historię, ale... Elizabeth wodziła wzrokiem po zebranych. Ane słuchała z wytrzeszczonymi oczyma, zasłaniając dłonią usta, jakby nie wierzyła w to, co słyszy. Córka prowadzi bardzo spokojne i bezpieczne życie, oszczędzaliśmy jej wielu nieprzyjemnych wrażeń, myślała Elizabeth. Teraz jednak Ane jest po konfirmacji, dorosła i nie byłoby dobrze ukrywać przed nią prawdę. Westchnęła. Kto by pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć w pięknym domu Bergette, w wielkim zasobnym dworze, zatrudniającym tyle służby? Owszem, fasada jest piękna, ale kryją się za nią sprawy, które nie napawają dumą, myślała ze smutkiem. - Dostałam od niego wiele listów, w których prosił, bym mu pozwoliła wrócić do domu - wyjaśniała Bergette. - A nie myślałaś o rozwodzie? - spytała Indianne ostrożnie. Dorte prychnęła. - Czy ty słyszałaś o kimś, kto zrobił coś takiego? Bo przynajmniej ja nie znam nikogo.
Nie, nie, to naprawdę nie uchodzi. - Jak myślisz, co teraz będzie? - tym razem pytała Maria. - Bergette wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Początkowo sądziłam, że powinnam mu wybaczyć, przełamać się i niech wróci. Żeby wszystko mogło być jak dawniej... kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Maria pokiwała głową, jakby rozumiała. - A teraz on chce się mścić - rzekł Jakob swoim głębokim basem. - Owszem, tak to sobie tłumaczymy - przytaknęła Elizabeth. - Ja się obawiam o życie Bergette. List przyszedł kilka dni temu, ale jest bez daty i nie wiadomo, kiedy został wysłany. Ani też, kiedy Sigvard ma zamiar tu wrócić. - Siadajcie - rozkazał Kristian. - Nie stójcie tak przy tych drzwiach. - Wszyscy usiedli, a Bergette wstała. - Nie, nie czas na to. On może się zjawić w każdej chwili. - Nie w Boże Narodzenie - odparł Kristian spokojnie i nalał do kieliszków, które podawał po kolei zebranym. - O tej porze nikt nie podróżuje. Bergette ponownie usiadła. - Możliwe, że masz rację. Przyjęła napój, który jej podawał, ale nie piła, siedziała tylko i wpatrywała się przed siebie, obracając kieliszek w palcach. - Nie wszystko mi się tu zgadza - powiedział Jens, upijając łyk koniaku. - W liście jest napisane, iż Sigvard ma nadzieję, że żona mu wybaczy, kiedy „zadanie" zostanie wypełnione. Gdyby chciał odebrać życie Bergette, to by przecież nie oczekiwał po wszystkim wybaczenia? - Moim zdaniem chodzi mu o wybaczenie wtedy, kiedy spotkamy się w niebie - wtrąciła Bergette. - On trafi raczej do gorącego miejsca, pomyślała Elizabeth, pociągając solidnie z kieliszka. Alkohol palił w gardle żywym ogniem, ale rozgrzewał przyjemnie aż do samego żołądka. - Nie, nie zgadzam się z tobą - protestował Jens. -Uważam, że musiał mieć na myśli kogoś innego. - Ale kogo? - spytała Bergette. - To przecież na mnie jest wściekły, bo wyrzuciłam go z domu i zabroniłam wracać. - Musi chodzić raczej o kogoś, kto jest tobie bliski - powiedziała Indianne. - Dlatego ma nadzieję na wybaczenie. Elizabeth poczuła, że zasycha jej w gardle. Pociągnęła jeszcze jeden łyk. Alkohol ją uspakajał i rozgrzewał.
- On miał na myśli mnie! - wykrzyknęła. Wszyscy popatrzyli na nią wstrząśnięci. - Ciebie? - spytała Maria z powątpiewaniem w głosie. - Dlaczego, na miłość boską, mógłby mieć coś przeciwko tobie? Elizabeth zerknęła ukradkiem na Bergette. - Możesz opowiedzieć o wszystkim, mnie to nie przeszkadza - odparła przyjaciółka. - Pewnego razu Sigvard pociął wszystkie moje ubrania, suszące się na sznurze - zaczęła Elizabeth. Kristian przytakiwał. - Przypominam sobie. Głównie zresztą dlatego, że wtedy nie mogłem uwierzyć Elizabeth, kiedy mówiła, że to on. - Ja też jej nie wierzyłam - przyznała Bergette zawstydzona. - Ale to coś zupełnie innego niż nastawać na czyjeś życie - uznał Jens. Elizabeth przygryzała dolną wargę. - Ja i Sigvard nigdy się nie zgadzaliśmy - rzekła. -On był przekonany, że to z mojej winy umarł maleńki synek Bergette. Bergette zaczęła kaszleć. - Co ty mówisz? Elizabeth skuliła się. - Nie myśl o tym. Przepraszam, nie chciałam, żebyś wiedziała. Bergette chwyciła ją za rękę. - Powinnaś była mi wtedy powiedzieć, Elizabeth! - To już teraz nie ma żadnego znaczenia, moja droga. Wtedy straciłaś dziecko, to było straszne. Nie chciałam roztrząsać, co Sigvard myśli sobie o mnie. Zauważyła, że Jens nie spuszcza z niej oczu. W jego wzroku było coś bolesnego, jakby myślał, iluż to rzeczy o niej nie wie. O wszystkim, co się wydarzyło w ciągu tych lat, kiedy on, niczego nie pamiętając, mieszkał na Wyspie Topielca i w Kabelvaag. Elizabeth skinęła głową. - To prawda, co Jens mówi, że nie ma powodu, by Sigvard nastawał na moje życie. Ale mówimy przecież o szaleńcu. - Trzeba się porozumieć z lensmanem - rzekła Helenę wzburzona. Elizabeth przytaknęła. - Lensman nic nie może zrobić - stwierdził Kristian. - Nic nie może zrobić? Kristian machnął ręką. - Sigvard nikogo jeszcze nie skrzywdził. - Ale przysłał list, który nie przypomina niczego, co w życiu widziałam - wtrąciła Dorte. Na twarzy miała rumieńce. - Wysyłanie listów nie jest zabronione - rzekł Kristian irytująco spokojnie. - Więc uważasz, że możemy jedynie siedzieć i czekać? - spytała Elizabeth. Podniosła
się z miejsca. - Dobrze, jeśli ty nic nie zrobisz, to ja zrobię. Nic więcej w tej sprawie nie mam do powiedzenia. - No ale co zamierzasz robić? - spytał Kristian. - Porozmawiam z lensmanem, to oczywiste. Bergette wstała. - Elizabeth, no co ty. Przecież masz gości. - My i tak powinniśmy już wracać do domu - powiedziała Dorte. - Ty jednak nie zapominaj, w jakim jesteś stanie, Elizabeth. Bergette popatrzyła na nią badawczo. - Czy ty...? - Tak, spodziewam się dziecka. Powinno urodzić się latem, w czerwcu. - Elizabeth położyła rękę na brzuchu i na moment zapomniała o bożym świecie. - To wspaniale! Gratuluję. - Bergette ściskała rękę przyjaciółki i uśmiechała się. - Ale chcę powiedzieć to samo co Dorte, nie powinnaś teraz wychodzić. Masz gości, nie chciałabym, żeby żegnali się przed czasem. Elizabeth otrząsnęła się. - Ja nikogo nie wypędzam. Siedźcie sobie w spokoju, to długo nie potrwa, zaraz wracam. Helenę zadba, żeby wam niczego nie brakowało. Dorte usiadła z wahaniem. - W domu czeka obrządek - mamrotała pod nosem. - Mathilde wszystko załatwi - stwierdził Jakob. - Ja chciałbym jednak poczekać i usłyszeć, co sądzi lensman. - Jadę z tobą - oznajmił Kristian, wychodząc za żoną. - Pojedziesz z nami, Bergette? - Czy ja mogłabym też jechać? Zawołała Ane z zapałem. Kristian ją powstrzymał. - Nie, ty zostaniesz w domu, my niedługo wrócimy.
Rozdział 2 Kristian wyszedł pierwszy i szybka zaprzągł do sań czarnego ogiera. Elizabeth przygotowała skórzane okrycie i ciepłe ubrania, bo zimowy wieczór był ciemny i mroźny. W saniach długo panowało milczenie. W oknach mijanych domów paliły się światła. Bogaci gospodarze mieli piękne lampy, ukryte za ciężkimi zasłonami, niektórzy wprowadzili zwyczaj ubierania świątecznych choinek, które teraz mieniły się w dużych oknach światłami. W małych komorniczych chatach, w niezasłoniętych niczym okienkach z szybami z nierównego szkła paliły się łojowe świeczki. Sople lodu zwisały z dachów, między budynkami w obejściach widać było wąskie dróżki wolne od śniegu. Przysypany śniegiem las trwał milczący i ponury. Elizabeth nie mogła uwolnić się od myśli, że Sigvard czai się gdzieś w ciemnościach. Może ukrywa się w jakiejś oborze lub szopie na siano? Gdyby zapuścił długie włosy i brodę, gdyby przybrał inne nazwisko, to może jakiś niedowidzący biedak przyjąłby go do siebie? Ubodzy ludzie są życzliwi, nikogo za drzwi nie wyrzucają. - No to jesteśmy na miejscu. - Kristian ściągnął lejce i zawołał przeciągle prrr, potem okrył koński grzbiet grubą derką i ruszył w stronę domu. - Jesteś pewna, że dobrze robimy? - spytała Bergette, krzyżując ręce na piersi. - Nie mam najmniejszych wątpliwości - odparła Elizabeth. Kristian zapukał, ale minęła dłuższa chwila, zanim drzwi zostały otwarte. Spojrzała na nich zdumiona służąca. - Czy lensman jest w domu? - spytał Kristian z prośbą w głosie. - Proszę wejść - rzekła dziewczyna pośpiesznie, dygając wiele razy. Cofała się w stronę drzwi do salonu. - Zaraz powiem państwu. Zapukała delikatnie w drzwi, potem uchyliła je, wreszcie za nimi zniknęła. Elizabeth słyszała głosy i lensmana, i jego żony, później zobaczyła go, jak stoi, wielki niczym niedźwiedź w czarnej kamizelce, białej koszuli, z siwymi włosami i brodą, niczym uosobienie bezpieczeństwa. Owszem, słusznie postąpiliśmy, pomyślała z wyraźną ulgą. - Dzień dobry i wszystkiego najlepszego na Boże Narodzenie - witali się, przepraszając za najście. -Jest jednak coś, o czym musimy z tobą porozmawiać -oznajmił Kristian. - Gdyby to nie była sprawa aż tak niecierpiąca zwłoki, to naturalnie nie zakłócalibyśmy świątecznego spokoju... - Wchodźcie, wchodźcie - burczał lensman, idąc przed gośćmi i zapraszając. Podążali za nim posłusznie do kantoru. Prawie jak trójka uczniaków, przemknęło
Elizabeth przez myśl. Lensman usiadł za biurkiem i wskazał gościom krzesła naprzeciwko. - No to w czym mogę pomóc? - spytał z uśmiechem. - Bergette dostała list od Sigvarda - poinformował Kristian. - Może sama o wszystkim opowiesz -zwrócił się do Bergette. Kobieta wyjęła list z kieszeni sukni. Nerwowo i trochę bezładnie opowiadała, że wyrzuciła Sigvarda z domu, kiedy odkryła jego niewierność. - Mam nadzieję, że lensman zrozumie, jaka byłam zrozpaczona - mówiła na pół z płaczem. - Wstyd i upokorzenie, że muszę przeżywać coś takiego... ale to było drastyczne posunięcie, wiem o tym. Lensman przyglądał jej się uważnie. Potem skinął głową. - Oczywiście, rozumiem - powiedział i nie roztrząsał dłużej tej kwestii. Elizabeth przypomniała sobie dzień, kiedy podsłuchała ostrą rozmowę lensmana, jego żony i starego doktora, który został regularnie wyrzucony za drzwi z informacją, by się tu nigdy więcej nie pokazywał. Wydało się bowiem, że doktora łączył intymny stosunek z małżonką lensmana. No tak, pomyślała, lensman z pewnością ma dla takich spraw szczególne zrozumienie. Bergette opowiadała dokładnie, co się stało. Mówiła o tym, że kiedy rodziła bliźnięta, błagała Sigvarda, by sprowadził Elizabeth, on jednak odmawiał, ale Elizabeth i tak w końcu przyjechała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale maleńki chłopiec, niestety, umarł - została tylko Karen-Louise. Zrozpaczony i wściekły Sigvard winą za śmierć chłopczyka obarczył Elizabeth. - Proszę, sam pan może przeczytać, co on pisze - zakończyła Bergette, podając list. Lensman wyciągnął rękę daleko przed siebie i odchylił się w fotelu. Strasznie długo to trwa, niecierpliwiła się Elizabeth. Widocznie lensman też musiał przeczytać list dwa razy. W końcu odłożył papier, patrząc w zamyśleniu na gości. Bergette wierciła się niespokojnie, musiała nawet rozpiąć górny guzik u bluzki. Elizabeth też rozpięła kubrak. Nareszcie lensman zaczął mówić. - Wygląda mi na to, że on chce się zemścić, tak jest. I śmierć ma być następstwem jego działań, gdybym chciał być całkiem szczery - oznajmił wolno. - A co, zdaniem lensmana, Sigvard miał na myśli, pisząc o głosach? - spytała Bergette niepewnie. - Któż to wie? Może wyobraża sobie, że ktoś przy nim jest. Nie umiem znaleźć innego wytłumaczenia, jak tylko... no cóż, przykro mi, że to powiem, ale on sprawia wrażenie kompletnego szaleńca. Wywołał tymi słowami uśmiech na twarzy Bergette, a Kristian roześmiał się cicho, zakłócając powagę chwili. Lensman głęboko zaczerpnął powietrza i
złożył ręce na blacie biurka. - Sivgard nie był w dobrych stosunkach z tobą, prawda? - wpił spojrzenie szarych oczu w Elizabeth. - To łagodnie powiedziane. Prawdę mówiąc, Sivgard mnie zawsze nienawidził i przez te wszystkie lata wielokrotnie dochodziło między nami do ostrych spięć. Nie sądzę, że trzeba teraz o tym opowiadać. Lensman przyglądał jej się z powagą. - Tak, jak ja to rozumiem, istnieje niebezpieczeństwo, że będzie nastawał na twoje życie, podobnie jak na życie Bergette. Ale - dodał, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. - On chyba w święta się tutaj nie pojawi. W Boże Narodzenie łodzie nie pływają po fiordzie, o ile mi wiadomo. To samo mówił Kristian, pomyślała Elizabeth. Więc pewnie tak jest. - A co lensman zamierza zrobić w tej sprawie? - mimo wszystko musiała spytać. - Cóż, szczerze mówiąc, niewiele tu jest do zrobienia. Musicie wszyscy mieć oczy i uszy otwarte. Trzeba poinformować resztę domowników o tym, jak sprawa wygląda i przestrzec, żeby mieli się na baczności. Elizabeth poczuła, że robi jej się gorąco. Musiała z całej siły nad sobą panować, żeby lensman nie zauważył, jak bardzo jest zirytowana. - A jeśli on nagle po prostu się pojawi? To co mamy zrobić? - pytała. Głos jej drżał. Lensman znowu zaczerpnął powietrza tak głęboko, że Elizabeth przestraszyła się, by mu nie poodpadały guziki od kamizelki. - Przykro mi, ale naprawdę niewiele mam do zaproponowania. Mam nadzieję, że to rozumiecie. Przecież nie mogę przez okrągłą dobę pilnować waszych domów. Elizabeth to, oczywiście, rozumiała, z drugiej strony jednak uważała, że lensman powinien stanowić dla nich ochronę, niezależnie od tego, co sam myśli o sprawie. - Musicie, jak powiedziałem, mieć się na baczności. Być przygotowani na najgorsze. Przygotowana to ja jestem od pierwszej chwili, pomyślała Elizabeth. Zaczęła się zastanawiać. Ciekawe, czy u nich w domu jest jakaś broń? Owszem, Kristian ma strzelbę, ale rzadko jej używa. Czasami chodzi po lesie i strzela do przepiórek. Ona sama jednak nawet się nie domyśla, gdzie mąż strzelbę przechowuje. Załóżmy, że nagle zjawia się Sigvard, a ona ma strzelbę pod ręką. Czy byłaby w stanie go zabić? Nie, trudno w to uwierzyć. Może pod warunkiem, że ktoś z jej najbliższych byłby w niebezpieczeństwie. - Dziękujemy ci bardzo, że poświęciłeś nam tyle czasu - rzekł Kristian, wstając. Wymieniono uściski dłoni ponad lśniącym blatem biurka. Elizabeth zwlekała z podaniem ręki gospodarzowi. Za co bym miała mu dziękować? Czy za to, że pozwolił zakłócić sobie świąteczny odpoczynek przy kawie dwóm marudnym
babom, którym przypadkiem ktoś grozi śmiercią? I co takiego dla nich zrobił? Brońcie się same, ja nie mam czasu - powiedział. Mimo wszystko wyciągnęła rękę i zachowała dla siebie ostre słowa, które już miała na języku. Wcześniej prosiła Ane, by nad sobą panowała, teraz sama musi się postarać, by świecić przykładem. Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu, otwarto drzwi do izby. - Boże drogi, to goście już wychodzą? - spytała lensmanowa, przyglądając im się z wielką ciekawością. -Nie macie czasu, żeby wypić filiżankę kawy i coś przegryźć? - Nie, dziękuję - odparła Elizabeth pośpiesznie, wkładając ciepłe rękawice. - Musimy niezwłocznie wracać. Może innym razem. Na dziedzińcu, odetchnęła z ulgą. Lensmanowa jest największą plotkarą we wsi. On jednak nigdy by nie złamał obowiązku milczenia, tego Elizabeth była pewna. Nigdy też nie zdradzi niczego żonie. Lensmanowa natomiast gotowa byłaby biegać od domu do domu, by się dowiedzieć, czego też ta wizyta dotyczyła, w dodatku w same święta Bożego Narodzenia. - Musisz upiększyć trochę prawdę, kiedy będziesz rozmawiać ze swoją służbą - powiedziała Elizabeth, kiedy znowu siedzieli w saniach. - Nie wyjawiaj powodu, dla którego przepędziłaś Sivgarda. - Oni się wszystkiego od dawna domyślają - westchnęła Bergette. - Wygląda jednak na to, że są po mojej stronie. Przynajmniej do tej pory tak było. - To dobrze. Elizabeth zastanawiała się. - W takim razie powiedz im prawdę. Na dłuższą metę to jedyne rozwiązanie. Ale poproś także, by nie rozpowiadali o niczym po wsi. Zapewnij, że na nich polegasz, ale jeśli usłyszysz, że ktoś roznosi plotki, to go wyrzucisz. Bądź stanowcza. Bergette słuchała, ale nie patrzyła przyjaciółce w oczy. - Łatwo ci radzić - westchnęła. Elizabeth poklepała ją po dłoni. - Wiem o tym, Bergette, ale to jedyne, co możesz zrobić. Kristian - rzekła głośniej. - Zatrzymaj konia. Natychmiast ściągnął lejce. - Co się dzieje? Elizabeth wyskoczyła z sań. - Teraz pójdę piechotą. - Co to znowu za głupie gadanie? Nie chcesz jechać przez resztę drogi? - Nie, potrzebuję świeżego powietrza. Postaraj się, żeby Bergette bezpiecznie dotarła do domu, bardzo cię proszę. Widziała, jak Kristian zmaga się ze sobą. - Nie ma się czego obawiać, i ty tak twierdziłeś, i lensman. Zresztą mamy sami o siebie dbać - dodała. - Ale to nie znaczy, że masz samotnie wracać wieczorem do domu. Chodź i usiądź tu,
Elizabeth. - Miłej podróży - zawołała z uśmiechem, odwracając się od nich i ruszając przed siebie. - Elizabeth! - wołał Kristian. Pomachała mu przez ramię i szła dalej, nie odwracając się. Po chwili usłyszała, że koń rusza. A więc Kristian nie jest taki zły, na jakiego chciałby wyglądać. Zresztą pewnie się powstrzymuje, póki Bergette jest z nimi. Księżyc w pełni rozjaśniał drogę. Elizabeth nie bała się, chociaż próbowała wydobyć z duszy lęk, rozpoznać go, poczuć. Co by było, gdyby nagle usłyszała za sobą świszczący oddech? Albo gdyby zobaczyła długi, mroczny cień? Co by było, gdyby pojawił się Sigvard, gotowy dokonać zemsty, decydować o tym, czy Elizabeth ma żyć, czy umrzeć? Ale rozzłościła się tylko jeszcze bardziej. Jakie ten człowiek ma prawo rządzić życiem i śmiercią? Nikt nie może stawiać się przed Panem Bogiem! Przypomniała sobie Olego Siverta Molanda, który w Kabelvaag został skazany na śmierć. Zresztą to nie jedyny człowiek, który stracił głowę za ciężkie przestępstwa, a decyzję o tym podjęli ludzie, którzy uważali, że mogą dokonywać sądu nad życiem innych. Elizabeth szła szybciej. Mróz szczypał w twarz, przy ustach unosił się biały obłoczek pary. Słyszała, jak śnieg skrzypi pod podeszwami. Złap ją, złap ją, śpiewało pod stopami przy każdym kroku. Nadal nie odczuwała żadnego lęku, jedynie złość. Sigvard może próbować, ale napotka na opór! Elizabeth pokaże i jemu, i lensmanowi, że potrafi się obronić. Z okien w Dalsrud płynęło przyjemne światło. Już przy wejściu ogarnęło ją domowe ciepło, które sprawiło, że policzki zaczęły płonąć; skóra na twarzy piekła, jakby miała popękać. - O, to ty? - Jens zerwał się z miejsca, jak tylko Elizabeth stanęła w drzwiach. - Nie słyszeliśmy konia - dodał. - No i co powiedział lensman? - przerwał mu Jakob. Elizabeth gniewnie wzruszyła ramionami i podeszła do pieca. Wyciągnęła ręce, by je ogrzać, chociaż wcale nie zmarzła. - Kristian miał rację. Lensman nie może nic zrobić, sami musimy na siebie uważać. - Tak powiedział? - spytał Olav oburzony. - To przecież kompletnie bez sensu! Elizabeth powtórzyła słowo w słowo, co zostało powiedziane w domu lensmana. Jens zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, ale stanął natychmiast, gdy tylko
usłyszał na dworze jakiś hałas. Podszedł do okna, osłonił oczy dłońmi i wyglądał na zewnątrz. - To Kristian przyjechał dopiero teraz? - spytał, spoglądając na Elizabeth. - Ostatni kawałek drogi pokonałam piechotą, a on odwiózł Bergette do domu. - Dlaczego tak? - Chciałam trochę pomyśleć. Jakob prychnął. - To ty nie możesz myśleć, kiedy są przy tobie jacyś ludzie? Elizabeth odwróciła się plecami w stronę pieca. - Nie marudź - powiedziała zmęczona. - Sigvarda jeszcze tutaj nie ma. Próbowała znaleźć jakiś inny temat do rozmowy, kiedy i tak czekali na Kristiana, ale jej się to nie udało. Jakby wszystko ograniczało się do tego jednego tematu. Mogli rozmawiać o Sivgardzie i lensmanie, albo milczeć. Ludzie z Heimly wstali natychmiast, jak wszedł Kristian i zaczęli zbierać się do domu. - Wyjeżdżacie tak szybko? - spytał. Może jest rozczarowany tym, że nie pozwolili mu opowiedzieć o wizycie, pomyślała Elizabeth. Jakob poklepał go po ramieniu, Dorte podała rękę na pożegnanie, a młodzi poszli za jej przykładem. Na korytarzu zaroiło się od ludzi, wszyscy naraz chcieli znaleźć swoje okrycia. - Strasznie miło było was znowu zobaczyć. Bądźcie tylko ostrożni, niech nikt sam nie wychodzi na dwór po zmierzchu! I na noc zamykajcie drzwi na klucz. Tak, tak, wiem, że prawie nikt tego w naszej okolicy nie robi, ale teraz to konieczne. Napomnienia Dorte zdawały się nie mieć końca. - I pozdrówcie Bergette od nas wszystkich - to były ostatnie słowa, zanim zamknęła za sobą drzwi. Helenę posadziła sobie Signe na biodrze. Była niespokojna i zamyślona. - Boisz się? - spytała Elizabeth i zaczęła sprzątać ze stołu serwis do kawy i kieliszki. - Boję, a ty nie? Uważam, że mamy po temu wszelkie powody. Elizabeth przystanęła ze stosem talerzyków w rękach. - Połóż Signe do łóżka, Helenę. Zrobiło się późno. I jeśli chcecie, to moglibyście ty i Lars spać dzisiejszej nocy tutaj w domu. Chyba nie byłoby zbyt przyjemnie w izbie czeladnej. - Ale ja potrafię o nią zadbać - oznajmił Lars, a na jego policzkach pojawiły się głębokie dołeczki. W końcu Elizabeth zdołała uspokoić wszystkich, chociaż sama długo w noc leżała nieruchoma w łóżku i nasłuchiwała. Oczy ją bolały od wpatrywania się w ciemność, w końcu jednak sen ulitował się nad nią.
Rozdział 3 Dorte nie zdążyła schować robótki na drutach, kiedy Elen stanęła w drzwiach kuchni. - Co robisz? - spytała, gładząc ręką czoło w miejscu, gdzie włosy kręcą się najbardziej. Dorte zastanawiała się przez chwilę. Czy powinna kłamać w żywe oczy i powiedzieć, że to dla Elizabeth? Nie, w jej naturze nie leży kłamstwo. -Pomyślałam, że skoro teraz... - Czy to dla mnie? Dorte skinęła głową i poczuła ciepło pod skórą twarzy. - Ja wiem, że to jeszcze wcześnie, ale czekam i tęsknię tak samo jak ty. Elen położyła rękę na brzuchu. - Tym razem to już dwa tygodnie po czasie... A to musi oznaczać, że chyba jestem w ciąży. Ja zawsze mam krwawienia bardzo regularnie, mogłabym zegarek nastawiać według tego. - Roześmiała się perliście i radośnie, położyła na brzuchu drugą rękę. - Zauważyłaś inne oznaki, że tam w środku, dojrzewa życie? - spytała Dorte. - Piersi zrobiły się jakby bardziej wrażliwe, a dzisiaj rano kasza nie bardzo mi smakowała... Dorte przełożyła kilka oczek w kaftaniku, który robiła. Potem odłożyła druty do koszyka z włóczką, wsunęła je pod niedokończone skarpety dla Jakoba. - Nie ma sensu, żeby inni widzieli, co... może, w każdym razie jeszcze nie teraz. - Olav już wie, powiedziałam mu - rzekła Elen pośpiesznie, jakby od dawna miała taki zamiar. Dorte posłała jej ponad stołem ciepły uśmiech. - I co on na to? - Ucieszył się, ale też przestraszył, czy się nie mylę. Nie chciałam go przekonywać, że dobrze znam własne ciało i krwawienia miewam regularne. Sama wiesz, jaki jest Olav. Najlepiej, żeby dostał coś na piśmie, dopiero wtedy uwierzy. Dorte roześmiała się. - Prawdę mówisz, taki właśnie jest. Taki konkretny i przyziemny, że... - A ja miałabym ochotę opowiadać wszystkim - mówiła Elen, wodząc palcem po widocznym w blacie stołu sęku. - Jeszcze nie teraz. Poczekaj. Bo jak powiedziała Elizabeth: coś może pójść źle, a wtedy najlepiej, żeby nie trzeba było wszystkim tłumaczyć. - Jak ja jej zazdrościłam w święta, kiedy powiedziała nam, że jest w ciąży. Patrzyłam, jak siedzi, taka spokojna i opowiada. - Elen mówiła to łagodnym głosem, z uśmiechem na wargach, świadczącym, że nie ma w niej zawiści. - Z czasem wszyscy się dowiedzą - rzekła Dorte. -I mogę cię zapewnić, że po paru miesiącach duży brzuch będzie cię męczył. Masz mnóstwo czasu, starczy ci na radość i na opowiadanie o swoim szczęściu innym.
- Z pewnością tak będzie - Elen pogłaskała swój płaski brzuch. - Kiedy stoję naga przed lustrem, to zdaje mi się, że brzuch zrobił się trochę większy - mówiła w zamyśleniu. - W każdym razie się zmienił. Chociaż nie za bardzo, tylko trochę, tak, że sama to zauważam. Bo Olav to niczego nie widzi - zarumieniła się po korzonki włosów. Dorte zerknęła na nią spod oka. - Kobieta najlepiej zna swoje ciało. Mężczyźni się na tym nie znają. Elen, wciąż zamyślona, patrzyła przed siebie. - Bardzo mi żal mieszkańców Dalsrud, naprawdę mają się z czym zmagać. - Chodzi ci o Sivgarda, no tak. - Dorte, przejęta, kręciła głową. - Bardzo bym chciała jakoś im pomóc, coś zrobić. I ta biedaczka, Bergette... - To skandal, że szaleniec chodzi na wolności i straszy ludzi, że ich pozabija, a lensman nawet palcem nie kiwnie, żeby pomóc! - Masz rację. Ale też lensman niewiele może zdziałać, przynajmniej teraz, kiedy ten Sigvard jeszcze się nie pokazał. Lensman nie może stać na warcie w Dalsrud. Ale z pewnością rozgląda się za Sigvardem, uważa, czy nie pojawi się gdzieś w sąsiedztwie. - To prawda. Mimo to modlę się co wieczór, żeby Bóg miał ich wszystkich w opiece. - Jakaś ty dobra, Elen - rzekła Dorte wzruszona. Ona sama też modliła się do Pana Boga o opiekę nad rodziną Elizabeth. Może Bóg wysłucha próśb zanoszonych przez wiele osób. - Wiesz, zaczęłam szyć... - Elen zmieniła temat. - Co takiego szyjesz? - Dorte była pewna, że Elen chce rozmawiać o czym innym, bo się przestraszyła. Cokolwiek by mówić, nie mogą pomóc Elizabeth ani pozostałym. Tylko czas pokaże, co się stanie. - Koszulkę z koronkami pod szyją. Jest taka malusieńka, że aż się boję, czy będzie pasować. Ale wzięłam miarę z innej, którą znalazłam na strychu. Może to jeszcze za wcześnie na takie rzeczy, ale sama wiesz... - Naprawdę wiem, co czujesz. - Kątem oka spostrzegła, że przez dziedziniec idzie Jakob, dźwigając ciężkie wiadro. Dzisiejszy połów widocznie się udał, pomyślała i pomachała mężowi. Zauważył jej pozdrowienie i też uniósł w górę wolną rękę. - Oczyściłabyś ryby? - spytała synową. - I w ogóle możesz zaczynać z obiadem. Ja przejdę się do Mathilde. Wstała i wyszła, kiwając jeszcze raz Jakobowi. Wyprostowała się i ruszyła w drogę. Przyjemnie jest uwolnić się na chwilę od kuchni i innych domowych obowiązków. Dorte nieczęsto chodzi gdzieś z wizytą. Dom i obejście pochłaniają niemal cały jej czas, a jeśli ma
trochę wolnego, to zwykle czuje się zbyt zmęczona, żeby szukać towarzystwa. Zanim się obejrzała, dotarła do obejścia Mathilde. Przez kuchenne okno widziała ją i Sofie. Siedziały każda przy swoim końcu kuchennego stołu, między nimi paliła się łojowa świeca. Wygląda na to, że Mathilde czyta, pomyślała Dorte, wchodząc do środka. Na schodach oczyściła buty ze śniegu, potem zapukała. - Niech będzie pochwalony. Twarze obu mieszkanek domu rozjaśniły się w szerokich uśmiechach, bo Dorte była tutaj rzadkim, ale za to serdecznie witanym gościem. Mathilde uściskała jej rękę na powitanie, potem wzięła jej mokre buty i ustawiła przy piecu, żeby podeschły i były ciepłe, kiedy znowu będą potrzebne. - Siadaj, siadaj - zapraszała gospodyni, rozglądając się bezradnie wokół. - Uff, nie mam co prawda kawy, ale... - Dziękuję, nic mi nie trzeba - zapewniała Dorte. -Usiądź i ty, Mathilde. Za chwilę pójdziemy wszystkie do Heimly i zjemy obiad. Jakob nałowił dzisiaj mnóstwo ryb, więc nie psujmy sobie apetytu kawą. - Skoro tak mówisz - mamrotała Mathilde, siadając z wahaniem. - Słyszałaś coś więcej o Sivgardzie? - spytała Sofie z oczyma zaokrąglonymi z ciekawości. Ma już trzynaście lat, wkrótce będzie młodą kobietą, stwierdziła Dorte. Dziewczynka jest podobna do matki jak dwie krople wody, te same niebieskie oczy, te same dołeczki w lewym policzku. - Nie, nie było żadnych nowin, ale to chyba lepiej -odparła Dorte. - Wiemy przynajmniej, że nie stało się nic złego. - Przeniosła wzrok na pokryte zastygłymi w szkle pęcherzykami szyby w oknie. - Jeszcze trochę i wróci słońce. Styczeń może być dobrym miesiącem, no nie? Jakby człowiek zaczynał od nowa. - Mówiła szybko, rozgorączkowana, starała się bowiem, żeby Sofie przestała myśleć o Sivgardzie. - A co czytasz? - Odrabiam lekcje - odparła Sofie, unosząc w górę książkę. Dorte zorientowała się, że to Psałterz. - A to dla ciebie nie za trudne? - spytała. - Trudne, ale radzę sobie nieźle. Nigdy jeszcze nie poszłam do szkoły z nieodrobionymi lekcjami. - Dobrze się czujesz w szkole? - Lise, nasza pani, jest bardzo miła. - Sofie przygryzła dolną wargę. - A jaki był tamten dawny nauczyciel? Słyszałam, jak ludzie o nim gadają... Dorte wierciła się na krześle. Dawny nauczyciel miał na imię Henning, Dorte do
końca życia tego nie zapomni. Obiecywał jej złote góry, żeby mu tylko uległa, a potem pokazał swoje prawdziwe oblicze. - Niewiele o nim wiem - odparła pośpiesznie w nadziei, że Pan Bóg wybaczy jej kłamstwo. - Czy to prawda, że on podpalił Jakobową szopę na łodzie, tak że Elizabeth, która była w środku, o mało nie spłonęła? - Sofie, no coś ty! - upomniała ją matka. - To niegrzecznie tak wypytywać. - Nie słuchaj wszystkiego, co ludzie gadają - rzekła Dorte spokojnie. - Działo się tu wiele złych rzeczy, ale nie powinniśmy o nich pamiętać. Patrz raczej w przyszłość, chroń wspomnienia rzeczy pięknych i dobrych. To kształtuje charakter człowieka, jego nastawienie do świata. Jeśli tak będziesz postępować, to dożyjesz starości w szczęściu i spokoju ducha. Sofie w skupieniu spoglądała na nią, potem westchnęła i uśmiechnęła się. - Jakaś ty mądra, Dorte. Chciałabym być dokładnie taka jak ty. I jak moja mama - dodała pośpiesznie. Mathilde pogłaskała córkę po włosach, patrząc Dorte w oczy. - Chciałabym porozmawiać z tobą o pewnej sprawie... -Tak? - A zresztą, to może poczekać. - Wstała i zaczęła rozgarniać ogień w piecu. - Jak widzisz, trzymam drzwi do alkierza uchylone. Ale to nie dlatego, że nie oszczędzam ciepła, tylko po to, żeby mi pranie wyschło. Gdyby mokre wisiało w zimnej izbie, to ściany mogłyby zwilgotnieć. - Czy to była izdebka Elizabeth? - spytała Sofie. - Tak, to prawda. Sypiały tam obie, Elizabeth i Maria. - Często je odwiedzałaś, kiedy tu mieszkały? Dorte pokręciła głową. - Nie, ja nigdy nie należałam do ludzi, którzy chętnie chodzą w odwiedziny. Rozejrzała się po kuchni. - Jak wy tu macie ładnie, i o wiele cieplej, odkąd Jakob położył nową podłogę. Powiem ci, że Elizabeth to bardzo lubiła siedzieć na ławie i wyglądać przez okno. Słyszałam, że to było jej ulubione miejsce. Mieszkała tu jeszcze w czasie, kiedy spodziewała się Ane. Tak, życie często może się zdumiewająco odmieniać. - I teraz Elizabeth znowu oczekuje maleństwa - dokończyła Mathilde. - Zastanawiam się, kiedy przyjdzie czas na Elen i Olava. Dorte nie patrzyła na Mathilde w obawie, że oczy ją zdradzą. Jak by to było miło móc wyjawić tajemnicę już teraz, ale... - A zresztą co tam, kiedy będzie, to będzie - zakończyła Mathilde. - Zdaje mi się, Sofie, że teraz możesz już pobiec do Heimly. Zbliża się pierwsza, niedługo będzie obiad. Elen
z pewnością przyda się pomoc w kuchni. A my też wkrótce przyjdziemy. - Czy Daniel jest w domu? - spytała Sofie, patrząc Dorte w oczy. - Tak, na pewno jest - Dorte chciała zapytać o coś więcej, bo dręczyła ją ciekawość, ale zrezygnowała. Dopiero, kiedy drzwi zamknęły się za dziewczynką, zwróciła się do Mathilde: - Nie sądzisz, że ona jest trochę zakochana w Danielu? - Tak może być. - Mathilde roześmiała się cicho, wkładając skarpety. Wyprostowała się na chwilę i dodała: - chciałam z tobą o czymś porozmawiać, Dorte. - No to mów. - Może pomyślisz sobie, że ja jestem zbyt wymagająca i niewdzięczna, ale to nieprawda, nie wierz w nic takiego. Ja dobrze wiem, że do końca życia będę miała wobec was dług wdzięczności. - Powiedz po prostu, o co chodzi, Mathilde. Przecież cię nie ugryzę. - Elizabeth zapewniła wprawdzie, że mogę tutaj mieszkać, jak długo zechcę, ale... - Mathilde zwijała w palcach brzeg spódnicy, nie podnosząc oczu. - Ja... ja mam takie wielkie marzenie, żeby posiadać coś na własność. Coś, co będzie tylko moje, i co Sofie może odziedziczyć, kiedy odejdę. Jakieś zabezpieczenie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Czy sądzisz, że byłoby możliwe... że Elizabeth zechciałaby sprzedać mi zagrodę po swoim ojcu? Dorte zastanawiała się przez chwilę. Pytanie spadło na nią tak niespodziewanie. - Nie mam pojęcia. Ale tak czy inaczej kupno takiej zagrody wiele kosztuje. Masz tyle pieniędzy? Mathilde energicznie pokręciła głową. - Nie, ale od dawna odkładam większość tego, co dostaję od was, uzbierała się już pewna sumka. Tak, bo ja biorę z tych pieniędzy tylko na całkiem niezbędne wydatki, przeważnie jeśli Sofie czegoś potrzebuje. - Ale to i tak nie wystarczy? - zgadywała Dorte. - Nie, na pewno nie wystarczy. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. Nie, nie chcę u was pożyczać, żadnych pożyczek, w ogóle. Chciałam cię natomiast zapytać, czy nie wiesz, jak mogłabym zdobyć więcej? - Niestety, Mathilde. Pomyślę jednak o tym i jak tylko spotkam Elizabeth, to z nią porozmawiam. - Ale sprawa zostanie między nami? - Oczywiście. Kiedy wracały do Heimly, Dorte myślała o Jakobie. Jeśli wtajemniczy go w sprawę, to może on znajdzie jakieś rozwiązanie. Skoro jednak obiecała Mathilde, że rozmowa zostanie między nimi, raczej nie ma wyjścia.
Obiad był prawie gotowy, kiedy weszły do kuchni. Mężczyźni pracowali jeszcze w obejściu, ale wkrótce się ich zawoła. - Gdzie Elen? - spytała Dorte, patrząc pytająco na Indianne. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Zniknęła, zanim... Stojący na podłodze w izbie zegar uderzył raz i Indianne dokończyła zdanie: - dokładnie pół godziny temu. Ziemniaki się dogotowały, kobiety zaczęły pośpiesznie zestawiać garnek z ognia, równocześnie dochodziły też ryby. Dorte wyszła z kuchni. Ponownie zarzuciła na ramiona dużą chustę i poszła szukać synowej. Przez chwilę stała bezradna na schodach, rozglądając się po obejściu. Między poszczególnymi budynkami znajdowały się wymiecione w śniegu wąskie ścieżki -łączyły dom z oborą, spichlerzem, pralnią i wygódką. Osobna ścieżka wiodła w dół, na nabrzeże, gdzie znajdowały się łodzie. Którędy mogła pójść Elen? Dorte skrzyżowała ręce na piersi, pochyliła się, idąc pod lodowaty wiatr i pośpiesznie przecięła dziedziniec. Weszła do szopy na siano, zamknęła na sobą drzwi i przez chwilę stała w milczeniu. Tam! Coś leciutko zaszeleściło w sianie, a potem dotarł do niej stłumiony szloch. - Elen, to ja, Dorte - powiedziała spokojnie. Nie było odpowiedzi, więc mówiła dalej... - Chciałabyś ze mną porozmawiać, Elen? Nikt inny nie wie, gdzie jesteś. Tylko ja się domyśliłam. Siano znowu zaszeleściło i w mrocznym kącie poruszyła się jakaś postać. - Tutaj jestem - powiedziała Elen głosem nabrzmiałym od płaczu. Dorte ujęła spódnicę z przodu i wdrapała się na siano do synowej. Objęła nieszczęsną dziewczynę i kołysała w ramionach niczym małe dziecko. Elen płakała coraz głośniej, jakby wylewanie łez przed teściową sprawiało jej ulgę. Jakby ktoś dzielił z nią ten straszny żal. - No dobrze, dobrze, wypłacz się, to zwykle pomaga - szeptała Dorte, gładząc dziewczynę po włosach. Tamta szlochała długo, boleśnie, niepocieszona. Potem usiadła, wytarła nos rękawem bluzki i odsunęła się od teściowej. - Proszę bardzo - powiedziała Dorte, podając jej chusteczkę do nosa. - Poczułaś się trochę lepiej? Elen przytakiwała prawie niezauważalnie. - Skąd wiedziałaś? - spytała, pociągając nosem. - Jestem kobietą i niejedno w życiu widziałam. Skoro nie zastałam cię kuchni, przy obiedzie, to od razu domyśliłam się, o co chodzi. A potem musiałam tylko zgadnąć, gdzie się schowałaś. Sama też bym pewnie wybrała takie miejsce. - Taka byłam pewna tym razem - rozszlochała się znowu Elen.
- No to obie byłyśmy pewne, choć to dla ciebie nie jest żadna pociecha. I nie jest też chyba pociechą, że pomóc ci może tylko czas. Jesteście tacy młodzi, czasu macie dużo, urodzi wam się jeszcze mnóstwo dzieci. Mogłoby być o wiele gorzej, uwierz mi. - Akurat teraz nie wyobrażam sobie nic gorszego. - Świetnie cię rozumiem. Czy Olav już wie? - Tak, powiedziałam mu, a on mówi to samo, co ty, że czas nam pomoże i w ogóle. Odkryłam, że krwawię, zaraz jak poszłaś do Mathilde... Dorte nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Słowa wydawały się takie ubogie, ale innej pociechy nie znajdowała. Mimo wszystko musiała próbować. - Z czasem inaczej na to spojrzysz, Elen. Może przeżyjesz nowe rozczarowania, ale my, ludzie, tak niewiele możemy. Pozostaje nam tylko nadzieja, że pewnego dnia szczęście się do was uśmiechnie. - Próbujemy od tak dawna - westchnęła Elen. - Ja to już prawie straciłam nadzieję. - Nie wolno, nigdy nie wolno ci utracić wiary - rzekła Dorte surowo. - Jeśli teraz odczuwasz zazdrość wobec Elizabeth, to powinnaś pamiętać, że ona była mężatką przez bardzo wiele lat, zanim w końcu zaszła w ciążę. - Życzę Elizabeth jak najlepiej - odparła Elen drżącym głosem. - I wiem, że wy mówicie to wszystko z dobroci serca, i ty, i Olav. Dorte miała wrażenie, że dostrzegła w mroku na twarzy synowej przelotny uśmiech. Wzięła ją za rękę. - Dobrze chociaż, że nie zdążyłyśmy jeszcze nikomu nic powiedzieć. - Pogłaskała Elen po włosach, przyglądając jej się badawczo. - Czy możemy teraz wracać do domu? Elen sprawiała wrażenie zawstydzonej. - Wszyscy zobaczą, że płakałam i będą się zastanawiać, co się ze mną działo. - W takim razie ja powiem, że rozbolał cię żołądek i cały ten czas spędziłaś w swoim pokoju. Nikt nie będzie wypytywał o szczegóły. W sieni Elen uścisnęła rękę teściowej. - Dziękuję ci, Dorte, że jesteś taka dobra. - Potem wbiegła po schodach na strych. Dorte uprzedziła domowników, którzy zebrali się już przy stole. - Elen rozbolał żołądek, ale zaraz zejdzie na dół. - Mam nadzieję, że to nic poważnego - rzekł Jakob. Dorte napotkała spojrzenie Olava. W oczach młodego mężczyzny widziała mieszaninę żalu z powodu tego, czego się dowiedział, i wdzięczności za kłamstwo, którym Dorte chroniła Elen. - To szybko przejdzie -zapewniła Jakoba. I to przynajmniej była prawda, tym razem nie musiała mężowi kłamać. Poczekali, aż Elen zejdzie i dopiero wtedy odmówili modlitwę przed jedzeniem. Młoda kobieta miała zaczerwienione oczy, ale nikt tego nie komentował. Tylko
Mathilde spytała, jak się czuje. - Dziękuję, lepiej - odparła Elen niepewnym głosem. - Mam nadzieję, że ja się nie zarażę - rzekł Fredrik. - Najgorsze co znam, to ból brzucha. I stary ser -dodał z wielką powagą. Nawet Elen musiała się uśmiechnąć, słysząc te słowa, ale poza tym prawie się nie odzywała w czasie całego posiłku. Pozostali rozmawiali swobodnie o codziennych sprawach, dzielili się nowinami i myślami, które akurat przyszły im do głowy. Tak zawsze było przy stole w Heimly. Dorte bardzo to lubiła. Znała zbyt wielu ludzi, jadających w milczeniu, takich, którzy słowem się do nikogo nie odezwą. Po posiłku zwolniła Elen z domowych obowiązków. Słyszała, że dziewczyna idzie na strych. Kiedy mężczyźni odpoczywali po obiedzie, odwołała Olava na stronę i poleciła, żeby poszedł do żony i żeby porozmawiali w cztery oczy. Była pewna, że tego potrzebują. Sama wróciła do kuchni i zabrała się do pieczenia ciasta. - Ty to musisz być jasnowidząca - stwierdził w jakiś czas potem Jakob. - Pieczesz ciasto, a tu doktor zjawia się z wizytą! Dorte roześmiała się. - Nie trzeba być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że ludzie przeważnie lubią ciasto. I zdarza się nierzadko, że ktoś do nas przychodzi. Specjalnie posadziła Indianne obok Torsteina na kanapie. Już dawno zauważyła spojrzenia, jakie młody mężczyzna posyła jej pasierbicy, a to, że „wstąpił tylko dlatego, bo i tak tędy przejeżdżał", niech wmawia innym, nie jej. Bo ona i tak nie uwierzy. Dorte uśmiechała się, nakrywając z pomocą Mathilde do kawy. Udało jej się wyznaczyć zajęcia wszystkim domownikom tak, by Indianne i Torstein mogli pobyć w izbie sami. Nikt nie zauważył jej podstępnych manewrów. Elen zeszła na dół. Kręciła się po domu niczym we mgle, z nieobecnym spojrzeniem i rękami splecionymi na płaskim brzuchu. Dorte westchnęła bezgłośnie. Bardzo chciała znaleźć coś, co mogłoby tej nieszczęsnej istocie pomóc zapomnieć. Tego wieczora leżała długo, nie zmrużywszy oka. Tyle miała do przemyślenia: marzenie Mathilde o własnym domu, Elen i jej rozpacz, a także Indianne - jakie życie czeka tę dziewczynę? Czy zrodzi się coś między nią i Torsteinem? W końcu zmęczona przymknęła oczy. I już zaczynała zasypiać, gdy nagle przyszedł jej do głowy pomysł. Ocknęła się, leżała chwilę całkiem przytomna, ale nieruchomo, by nie budzić Jakoba. Wpatrywała się w pogrążony w nocnych ciemnościach pokój, rozmyślając o minionym dniu. Pomysł, który przyszedł jej do głowy, mógłby się okazać pomocny dla wielu... Ostrożnie położyła rękę na ramieniu Jakoba. Jutro z samego rana musi spytać Mathilde, czy pozwoli jej"° porozmawiać o
swojej sprawie z Jakobem i Elen, bo Dorte będzie potrzebować ich pomocy, jeśli sprawa ma się udać. Uśmiechała się w mroku. Jakob poruszył się lekko, najwyraźniej też się obudził. - Nie śpisz? - spytał szeptem. - Nie - odwróciła się ku niemu i wsunęła mu rękę pod kark. Zarost męża łaskotał ją w policzek, jego oddech był gorący i przyspieszony. - Nie, nie śpię i jestem gotowa - wyszeptała, tuląc się do niego. - Gotowa dla ciebie...
Rozdział 4 Było jeszcze zbyt wcześnie, by powiedzieć, że dnieje. Mimo to Elizabeth i Kristian nie spali. Ona przytuliła twarz do jego ramienia, on obejmował ją w talii. Dawało jej to poczucie bezpieczeństwa. - Nie jedź - poprosiła cieniutkim głosem. Kristian roześmiał się niepewnie, poczuła, że mięśnie jego brzucha się napinają. - Muszę, przecież wiesz. - Stać nas na to, żebyś został w domu. Tylko tej jednej zimy! - Może i stać. Ale Jakob zostałby bez jednego członka załogi, i co miałbym powiedzieć pozostałym? „Nie, w tym roku nie chce mi się pracować, wolę zostać w domu, u baby pod pierzyną"? - To niemądry żart, my cię tu potrzebujemy, Kristian. - Jesteś niesprawiedliwa. Dobrze wiesz, jak trudno mi was opuszczać, zwłaszcza teraz, po tym liście od Sivgarda, kiedy ty na dodatek jesteś brzemienna. Elizabeth prychnęła przez nos, udając obojętność. - Ja się nie boję Sivgarda. To nie była prawda. Rozsądek podpowiadał, że powinna się bać i nieustannie mieć się na baczności. Ale Kristian nie może o tym wiedzieć. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. To naprawdę niesprawiedliwe, że ona leży tu i marudzi niczym rozkapryszone dziecko. Mimo to nie umiała nad sobą zapanować. Myśl o długich miesiącach tęsknoty i lęku była nie do zniesienia. A co, jeśli on zginie na morzu i Elizabeth po raz drugi zostanie wdową, tym razem z dwojgiem dzieci? Położyła rękę na swoim brzuchu. Ile to kobiet doświadczyło tego przed nią? Na świecie istnieją tysiące wdów z małymi dziećmi. - No to czego się boisz w takim razie? - spytał Kristian. - Boję się, że utoniesz. - Nic takiego się nie stanie. - Tego nie możesz wiedzieć. - Zapewniam cię, że muszę wrócić tutaj, żeby zobaczyć, czy Ane ma siostrzyczkę czy braciszka. Elizabeth musnęła wargami jego skórę. - Obiecujesz mi to? - Oczywiście. Ale ty też musisz mi coś obiecać. Strzeż się Sivgarda. Elizabeth skinęła głową.
- Będę się mieć na baczności. - Umilkła na chwilę. -Chodź, wstaniemy przed innymi. - Ale dlaczego? - Chciałabym ci coś pokazać. Ciepło się ubierz. W sieni stały gotowe skrzynie Kristiana. Jedna z jedzeniem, druga z ubraniami. Elizabeth sama zapakowała odpowiednie ilości serów, chleba, podpłomyków i innych smakowitości. Wierzyła, że zapasy przetrwają do wiosny. W drugiej skrzyni leżały wełniane skarpety i rękawice w takiej ilości, że starczyłoby ich dla całej załogi, tego była pewna. Jens i Lars zostali podobnie wyekwipowani, zadbały o to obie z Helenę. - Mamy wyjść na dwór? - spytał Kristian, niechętnie wkładając kurtkę, bo zobaczył, że Elizabeth ubiera się do wyjścia. Odpowiedziała tylko uśmiechem, zawiązała chusteczkę pod brodą i wzięła go za rękę. Poszli razem na nadbrzeżne skały. Wiał lodowaty wiatr, fiord rozciągał się przed nimi czarny, wzburzony, pokryty białymi pęczkami piany. Krzyku mew nie było słychać, pewnie jeszcze śpią, tylko ten wiatr zawodził ponuro i podrywał z ziemi kłęby sypkiego śniegu. - Kiedy pierwszy raz jechałam do Dalsrud jako służąca, to Jens powiedział, że muszę sobie tutaj znaleźć jakieś miejsce, z którego widać morze. I kiedy będę na nie patrzeć, to żebym o nim myślała, prosił. - Spojrzała w górę na Kristiana i stwierdziła, że ma zaciśnięte wargi i surową twarz. - Kiedy Jens zaginął, ja często przychodziłam tutaj, patrzyłam na morze i myślałam o nim. Myślałam, że przepadł na zawsze. - Dlaczego mi o tym opowiadasz? - Dlatego, że nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Kiedy będziesz w Storvaagen, musisz o mnie myśleć. I wyobrażać sobie zawsze wtedy, że ja tutaj stoję i myślę o was. A kiedy nadejdzie wiosna, będę tu przychodzić, żeby wypatrywać łodzi. - Myślisz o nas? O Jensie też? - O tobie, o Jensie, i o Larsie. I o wszystkich innych mężczyznach na morzu. O wszystkich tych, którzy narażają życie, by zdobyć jedzenie dla swoich rodzin. To godne podziwu, Kristian, że to robicie. - Musimy. Surowy wyraz twarzy męża zniknął. Wpatrywał się teraz w bezkresne morze przed nimi. - Tak, musicie. Morze daje i morze odbiera. Zawsze tak było. Otoczył ją ramieniem. - Marzniesz? -Nie. - Nawet nie wiesz, jak chciałbym zostać tutaj z wami. Wy, kobiety, też musicie się męczyć. A przecież nie jesteście stworzone do ciężkiej pracy. I do tego te myśli, które
napływają, kiedy jesteście same... - Nie roztrząsaj już tego. Kiedy szaleją zimowe sztormy, jest lepiej, bo wiem, że wtedy siedzisz w chacie. I może piszesz do mnie list? Kristian uśmiechnął się. - Będę pisał mnóstwo listów. Napiszę cały stos. Tyle, że nie zdążysz przeczytać do mojego powrotu. - Ty głuptasie, chodź, musimy wrócić, zanim domownicy wstaną. Trzymając się za ręce, poszli z powrotem do dworu. Wkrótce nastanie brzask, a wtedy łódź odbije od brzegu. To ich małżeńskie pożegnanie, później Elizabeth nie pójdzie już na brzeg. Mężczyźni odpłynęli. Kobiety siedziały przy stole i jadły podobiadek. Helenę wolno żuła kawałek chleba. Wciąż wpatrywała się w okno. - Tęsknisz za Larsem? - spytała Ane. Helenę przytaknęła. Potem uśmiechnęła się niepewnie. - Pomyśl, już teraz tęsknię. A jak to będzie pod koniec zimy? - Najgorzej jest na początku - powiedziała Elizabeth, starając się, żeby jej glos brzmiał przekonująco. - A później będzie tylko gorzej - wtrąciła Ane. Maria posłała jej surowe spojrzenie. - Lepiej raczej nie - westchnęła Helenę. W zamyśleniu przygryzała dolną wargę. - Ciekawe, co tam u Bergette, biedaczki. Jej też chyba nie jest lekko. Czy ktoś z nią rozmawiał od tamtej pory po świętach, kiedy dostała ten list? -Nie. Elizabeth dopiła kawę. - Ale wiesz, dzisiaj się do niej wybiorę. W domu nie ma zbyt wiele roboty. Trzeba by pomyć podłogi, ale to może poczekać do jutra. Takich rzeczy nie robi się w dniu wyjazdu mężczyzn. To wróży nieszczęście. - W takim razie pozdrów ją od nas - rzekła Helenę, nieobecna myślami, wciąż ze wzrokiem utkwionym w okno. Można by pomyśleć, że cały dwór pogrążony jest we śnie, przyszło do głowy Elizabeth, kiedy zbliżała się do domu Bergette. Na wspomnienie Sigvarda zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Przystanęła i zaczęła nasłuchiwać. Ż obory nie docierały żadne odgłosy, w obejściu ani śladu służących. Na oknach w izbie wisiały cienkie bawełniane firanki, które nie pozwalały dostrzec, co dzieje się wewnątrz. Elizabeth ogarnęły wyrzuty sumienia. Powinna częściej tu zachodzić. W ostatnich tygodniach mogło się wydarzyć wiele... Zwilżyła wargi językiem, uniosła lekko spódnicę i ruszyła wolno ku domowi. Po czterech solidnych uderzeniach w drzwi nadal nikt nie otwierał. Niepokoiła się coraz bardziej,