Rozdział 1
Maria siedziała jak skamieniała. Co tu się dzieje? Dlaczego rodzina nie cieszy się z
dobrej nowiny?
Kristine podniosła rączkę na znak, że chce na kolana. Przez chwilę Maria zastanawiała
się, czy zdoła podnieść córeczkę, tak bardzo nagle się poczuła słaba; w końcu jej się jednak
udało.
Wodziła teraz oczyma od jednej twarzy do drugiej: wszyscy milczeli jak zaklęci. Od
dawna już chciała powiedzieć im prawdę o sobie i Olavie; myślała, że się ucieszą... I co się
stało? Najgorsze, co można było sobie wyobrazić... Słowa Ane zapadły w nią głęboko.
Siostrzenica nazwała ją ladacznicą!
Dorte skuliła się z twarzą ukrytą w dłoniach i płakała cicho, a Jakob głaskał ją po
plecach, mrucząc coś, czego Maria nie mogła dosłyszeć. Dzieci siedziały sztywno,
rozglądając się z przerażeniem dookoła. Spojrzenie Marii zatrzymało się na Elizabeth, ale
siostra miała odwróconą twarz, więc Maria nie widziała jej miny.
Zerknęła na Olava. Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego na to pozwala? Dlaczego godzi
się, by używano wobec niej takich słów i to na wieść o tym, że się pobiorą?
- Czy ty naprawdę nie pojmujesz, czego narobiłaś? - spytała groźnym głosem Ane,
podchodząc bliżej.
- Elen wygnano z Heimly, bo złapano ją na zdradzie, ale ty, obłudnico, nie przyznałaś
się do swojej...
Wbiła wzrok w Olava. - Ty... Ty... dziwkarzu! - prychnęła z pogardą w oczach.
- Już dosyć, Ane - wtrąciła się ostro Elizabeth, wstając. - Helene, zabierz dzieci do
kuchni. Natychmiast! - dorzuciła, bowiem służąca ociągała się z wykonaniem polecenia.
Helene szybko zebrała dzieci i próbowała wziąć Kristine na ręce.
- Nie, chcę tutaj - chlipnęła mała, obejmując Marię mocno za szyję.
- No chodź, pokażę ci coś ciekawego - kusiła Helene, - Potem wszystkie dostaniecie
cukru! Kristine niechętnie puściła szyję matki.
Pozbawiona ciepła dziecka, Maria poczuła się naga i bezbronna. Chwyciła Olava za
rękę, a on ścisnął jej dłoń w swojej.
- Od dawna miałem takie podejrzenia - powiedział cicho Jens.
- I nic nie powiedziałeś? - Ane odwróciła się do niego gwałtownie.
Maria nie mogła już dłużej powstrzymywać płaczu. Łzy zmoczyły jej policzki, ale
nawet nie próbowała ich otrzeć. Nie miało to znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
- A niby dlaczego? - spytał Jens. - To była ich sprawa. A ja nie mam zwyczaju
rozpowiadać o tym, co mi się tylko wydaje.
- Więc wolisz, żeby Marię wytykano palcami jako...
- Uspokójcie się - fuknęła Elizabeth. - Ane, usiądź. Siadaj, mówię! - Drżącym palcem
wskazała jej krzesło.
Ane niechętnie usiadła. Elizabeth zwilżyła językiem wargi, wstała i zaczęła chodzić po
izbie.
- Możecie mi to bliżej wyjaśnić? - zapytała. Była bardzo wzburzona i próbowała to
ukryć.
- A co tu jest jeszcze do wyjaśniania? - odparł Olav. - Jestem ojcem Kristine i ożenię
się z Marią. Może za jakiś rok.
- A Elen wie o tym wszystkim? - naciskała Elizabeth. Maria pokręciła głową. Czuła,
że musi jakoś wesprzeć Olava.
- A kiedy jej powiecie? - spytał Jakob.
- Nie zastanawiałem się nad tym... - Olav odchrząknął. - Na wszystko przyjdzie czas.
Poza tym to, co ja robię, jej już nie dotyczy.
- Tak ci się wydaje? - parsknęła Ane. Maria poczuła, że wzbiera w niej gniew.
- Dlaczego się w to mieszasz, Ane? A może nie jesteś z naszej rodziny? Bo rodzina
powinna się wspierać... Wiesz, że kiedyś sama możesz potrzebować od nas pomocy?
- Ja nie biegam za żonatymi - odparowała Ane.
- Dość tego trajkotania - wtrącił się Jens. - Lepiej powiedzcie, jak to się stało.
- No, Duch Święty tego nie sprawił - próbował zażartować Olav, ale dowcip nie padł
na podatny grunt. O ile przedtem większość milczała, teraz zapadła całkowita cisza.
Przerwała ją w końcu Maria.
- Kocham Olava od wielu lat. To się zaczęło w czasach, kiedy chodził do szkoły
rolniczej. Wtedy... -Mimo wszystko musiała otrzeć łzy. - Pisywaliśmy do siebie, ale ja za
dużo sobie wyobraziłam... Kiedy miał ogłosić dobrą nowinę, myślałam, że chodzi o nasze
zaręczyny... Ale wtedy chodziło o niego i Elen. i Wzięła od Elizabeth chusteczkę i wytarła
nos.
- Nie potrafiłam o nim zapomnieć. Na weselu Indianne wypiliśmy za dużo wina, no i
skończyło się tak, jak się skończyło. Ale to był ten jeden jedyny raz, przysięgam!
- Elen zdradziła mnie wiele razy - wtrącił się Olav. - Nie mogłem jej tego wybaczyć.
- Czyli nie ma czego się wstydzić? - zapytała sarkastycznie Ane.
- Owszem, Ane, jest. - Maria spojrzała jej prosto w oczy. - Prosiłam Boga o
przebaczenie i brałam Elen w obronę, kiedy ktoś o niej źle mówił. Uwierz mi, nie było mi z
tym wszystkim lekko... Musiałam przecież znosić to, że mój ukochany jest żonaty z inną.
Dlatego nic nikomu nie powiedziałam, nawet Olavowi. Przestałam milczeć długo po tym,
kiedy się rozeszli. Teraz okazało się, że Olav mnie kocha, mamy Kristine... Więc myślcie
sobie, co chcecie. - Tu podniosła głos i ostatnie słowa wykrzyczała: - I mam was wszystkich
dość, a zwłaszcza ciebie, Ane! Wybiegła z izby, mocno zatrzaskując drzwi za sobą. Podniosła
spódnice i pobiegła przed siebie, potykając się, bo łzy zalewały jej oczy i niewiele widziała.
Przebiegła przez podwórze, skręciła za oborę i stamtąd pobiegła wzdłuż brzegu morza, w
stronę pól. Oddychała ciężko, w uszach jej tętniło. Biegła, dopóki starczyło jej tchu, a potem
upadła na ziemię, z trudem łapiąc powietrze. Oparła się o duży kamień i przez ubranie na
plecach poczuła chłód. W jej płaczu było rozczarowanie i złość: inaczej wyobrażała sobie
reakcję rodziny! Sumienia nie miała czystego, bo oddała się żonatemu mężczyźnie. Przyznała
się do tego i nie było to wcale łatwe... Ale są przecież rodziną, więc spodziewała się czegoś
innego!
No i reakcja Ane. Prawie jej siostry! Nazwała ją ladacznicą! To słowo wciąż paliło i
nigdy, przenigdy nie zostanie zapomniane. I jeszcze na domiar wszystkiego płacz Dorte!
Szykowała im się nowa synowa i wnuczka, a oni płakali... Tylko Jens zachował się jak
należy. Powiedział, że od razu miał pewne podejrzenia, ale nic nikomu nie powiedział.
Podziwiała go za to.
Płakała aż do bólu w piersi i w brzuchu. Czuła, że twarz ma spuchniętą. Co to
powiedziała Mathilde? Ze Olav i Elen... Nie zdążyła dokończyć, bo inni jej przerwali... Maria
zapatrzyła się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Zapewne Mathilde widziała Olava razem
z Elen i wyciągnęła z tego wniosek, że się pogodzili. Jest taka prostoduszna...
Nagle usłyszała, że Olav wykrzykuje jej imię. Widziała, jak idzie wzdłuż brzegu, ale
nie miała siły go przywołać. Dlaczego przyszedł dopiero teraz? I dlaczego nie stanął w jej
obronie tam, w izbie?
- Tchórz - szepnęła, wydmuchując nos. Pomyślała o Kristine: czy mała słyszała
awanturę? Widziała, jak matka wybiega z domu? Na myśl o córce zakłuło ją w sercu. Miał to
być dla małej szczęśliwy dzień, dzień, w którym miała się dowiedzieć, że ma ojca i że jest
nim Olav, którego tak bardzo polubiła...
Zebrało jej się znowu na płacz, ale powstrzymała go. Już dosyć. Twarz miała zapewne
umorusaną i spuchniętą, ale łez na niej już nie zobaczą.
Olav zauważył ją i długim krokiem ruszył w jej stronę. Bez tchu i z czerwoną twarzą
dotarł do niej i opasał ramieniem.
- Maria, moje ty biedactwo.
Przytulił ją do siebie, ale jej ciało było sztywne i mu niechętne; on wydawał się jednak
tego nie czuć, bo mówił do niej tym samym tonem:
- Dlaczego tak nagle wybiegłaś? Szukałem cię.
- Chcę już wracać do domu.
- Do domu? Nie zostaniesz do jutra? Parsknęła.
- A uważasz, że mam powody? - Ruszyła w stronę obejścia. - Nie, zabiorę Kristine i
już do Dalsrud nie wrócę. Do Heimly też zresztą nie.
- Rozmawiałem z nimi. - Dogonił ją i szedł teraz obok.
- Wspaniale.
- Powiedziałem im, co myślę o takim zachowaniu - dodał, spoglądając na nią.
- I co, może się wzruszyli i na kolanach prosili o wybaczenie?
- Daj im trochę czasu, Mario. Nie zacinaj się w sobie. Spojrzała na niego.
- Nie zacinaj się? - powtórzyła. - A co, mam się może weselić? Cieszyć się tym, że
mnie nazwano ladacznicą?
- Ona tak wcale nie myśli... Wytłumaczyłem im, jak było. To nie twoja wina, Mario.
Przecież było nas wtedy dwoje.
- Ale to ja byłam tą latawicą, która cię omotała. I zawsze nią będę, choćbym nie wiem
jak przepraszała i prosiła o wyrozumiałość.
- Mario, posłuchaj mnie...
- Nie! - syknęła. - Wystarczy. Zostaw mnie w spokoju!
Doszli już do schodów, otworzyła szarpnięciem drzwi i weszła do środka, nie
zdejmując butów. Były bardzo ubłocone i zostawiały na podłodze brzydkie ślady, ale ona
wcale się tym nie przejęła. Z izby wyszła Elizabeth, a z kuchni Helene. Dobiegł ją stamtąd
dziecięcy śmiech i Maria pomyślała z ulgą, że Kristine nie zrozumiała, co się wydarzyło.
- Maryjko! - Elizabeth ruszyła ku niej z rozłożonymi rękami, ale Maria odwróciła się
szybko.
- Jadę do domu - powiedziała opryskliwie i zwróciła się w stronę schodów. -
Przyniosę tylko moje rzeczy. Elizabeth poszła za nią na górę i stanęła w progu pokoju.
- Przepraszam cię, Mario... Wybaczysz nam nasze zachowanie? - zapytała potulnym
głosem. Maria rzuciła na nią przelotne spojrzenie i zaczęła pakować swoje ubrania. Nie
składała ich, tylko wepchnęła luzem do sakwojażu. Na to wszystko rzuciła szczotkę do
włosów, a potem zamknęła torbę i zatrzasnęła zamek.
Elizabeth dalej stała w drzwiach.
- Mario, wysłuchaj mnie, proszę - powiedziała błagalnie. Maria znieruchomiała, ale
nie odrzekła nic.
- To spadło na nas tak nagle. Mówiłaś nam wcześniej, że ojcem Kristine jest żonaty
mężczyzna, ale w życiu nie przyszłoby nam do głowy, że to Olav... Byliście przecież jak...
rodzeństwo - zakończyła bezradnie.
- Aha. Skończyłaś już? - Maria poczuła, że znów zbiera jej się na płacz i zapragnęła
jak najszybciej wyjść.
- Wybacz mi, kochanie! Nie mogę się doczekać twojego ślubu z Olavem... Zostań tu,
Mario. Powiedz Kristine, kto jest jej ojcem, o ile tego jeszcze nie wie. Razem zaplanujemy
wesele. Jestem twoją siostrą i twoją jedyną krewną. Odkąd mama umarła... Jesteś dla mnie jak
córka. Marię piekło pod powiekami i musiała mocno zamrugać, żeby odzyskać panowanie
nad sobą.
- Rozumiem, że teraz żałujesz - powiedziała spokojnym głosem. - I wcale nie byłaś
najgorsza. Ale ja mam już dosyć przebywania tutaj. Przykro mi. - Wyminęła ją, ale Elizabeth
nie dawała za wygraną.
- Wrócisz kiedyś? Możemy cię odwiedzać?
- Kiedyś... - Maria zawahała się. - Na pewno spotkamy się w sklepie i pogadamy. -
Odwróciła się i ruszyła schodami w dół.
W kuchni siedział Olav, przyglądając się dzieciom bawiącym się na podłodze. Kiedy
weszła, podniósł głowę.
- Kristine, chodź. Jedziemy do domu - powiedziała Maria, wyciągając do córki rękę.
- Już do domu? Nie będziemy tu nocować?
- Nie. Może kiedy indziej.
- A dlaczego? - Kristine wysunęła dolną wargę i skrzyżowała rączki na piersi. - Chcę
tu jeszcze zostać.
- Wiem, wiem, ale nie możemy... Musimy zaraz jechać. Chodź. - Wzięła córeczkę za
rękę i pociągnęła do drzwi. Kristine uderzyła w płacz.
- Jadę z tobą. - Olav wstał. Maria zaczęła ubierać Kristine.
- Po co? - zapytała.
- Muszę się z tobą rozmówić na osobności. Maria zobaczyła bezradny wyraz twarzy
Helene i niemal zrobiło jej się żal służącej. Co ona sobie o tym wszystkim myśli? Jakie jest
jej zdanie? Jakby czytając w jej myślach, Helene podeszła bliżej.
- Nie przejmuj się tym, co inni gadają, Mario. Dzielna jesteś, że tak sobie cały czas
dajesz sama radę i dzielna byłaś, że się przyznałaś... Powodzenia. Maria spojrzała na nią.
- Dziękuję - szepnęła i uśmiechnęła się do niej blado. Otworzyły się drzwi do izby.
Dobiegał stamtąd gwar głosów: jedne były głośniejsze, inne cichsze. Mówili wszyscy na raz.
Tymczasem Kristine położyła się na podłodze, płacząc rozpaczliwie. Olav podniósł ją
zdecydowanym ruchem i wyniósł na zewnątrz.
- Jedziesz do domu? - zagadnął Jens, wychodząc z izby. Za nim pojawiła się Elizabeth,
a zaraz potem Dorte. Oczy miała czerwone i wyglądała jak zbity pies.
- Przepraszamy, Mario - powiedzieli prawie chórem. Dorte podeszła do niej i
uścisnęła, ale Maria czuła
tylko pustkę i sztywność w ciele. Dorte z pewnością to zauważyła i szybko ją puściła.
Jens odchrząknął i powiedział cicho:
- Życzę waszej trójce wszystkiego dobrego. Nie tylko ja zresztą.
Maria pojęła w lot, że mówi pewnie o nich wszystkich z wyjątkiem Ane. Kiwnęła
głową, ale poczuła się rozczarowana, że pozostali nie odważyli się szczerze wypowiedzieć.
Słowo „przepraszamy" w tej sytuacji nie wydało jej się wystarczające. Za bardzo ją zawiedli.
Bez słowa odwróciła się na pięcie i wyszła. Olav zaprzągł tymczasem konia do
dwukółki, a Kristine, już spokojna, uśmiechnęła się do matki.
- Olav mówi, że w domu czeka na nas niespodzianka! Wsiadając do dwukółki, Maria
spojrzała na niego pytająco.
- Coś Kristine opowiemy - powiedział. - Prawda, Mario? Skinęła głową.
- Tak, opowiemy. - Pogłaskała córkę po policzku i posadziła sobie na kolanach. Lejce
oddała Olavowi. On zaś uderzył nimi konia i cmoknął. I tak wyjechali z Dalsrud.
Rozdział 2
Dom w Dalen był coraz bliżej. Wyglądał na opuszczony: okna były ciemne, nikt nie
wyglądał zza firanki, nikt nie wyszedł na podwórze. Elizabeth poczuła dziwny lęk i po
plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Naturalnie mogli być wszyscy poza domem: w sklepie, u
Dorte albo... Uwiązała konia i powoli ruszyła w stronę domu, rozglądając się czujnie dookoła.
Nie słychać było uderzeń młotka, a więc Trygvego też nie było w domu. Z gór
dochodziło pobekiwanie owiec. Stanęła, ale nie mogła ich dojrzeć. Chyba że... Nie, to plamy
śniegu z poprzedniej zimy. Pomyślała, że wkrótce trzeba będzie spędzić owce z gór.
Drzwi nie były zamknięte, weszła więc do środka. Uśmiechnęła się do siebie. W
Dalsrud zamykano drzwi na zamek, ale tu, wysoko, uważano to widać za zbędne.
- Ane! - Nasłuchiwała przez chwilkę, a potem powtórzyła imię. Na próżno.
Stała w kuchni, bezradnie rozglądając się dokoła. Wszędzie panował idealny
porządek, nic nie nasuwało wskazówki, gdzie mogą znajdować się domownicy. Znowu
poczuła dziwny lęk; zrzuciła drewniaki i poszła stromymi schodami na górę. Może Ane jest w
łóżku, chora? A może upadła i leży gdzieś tam bez przytomności? Z niejakim trudem
wdrapała się na pięterko.
- Ane, jesteś tu? - Zajrzała do izby, którą Ane dzieliła z Trygvem; łoże było jednak
posłane, skrzynie pozamykane i nigdzie nie leżała luźna odzież. Nagle poczuła, że coś dotyka
jej łydki i wydała przerażony okrzyk. Zanim zorientowała się, co to takiego, serce zaczęło jej
walić, a ciało pokryło się potem.
- Biedne maleństwo, przestraszyłam cię? Nastroszone kociątko podniosło ogonek
pionowo do góry i znów otarło się łebkiem o jej łydkę. Elizabeth uniosła je do góry, by mu się
dokładniej przyjrzeć. Było całkiem czarne i zapewne z czasem miało porosnąć długim
włosem.
- Jak masz na imię? - spytała. Kotek leniwie zmrużył zielono-brązowe oczka, a potem
otworzył pyszczek i miauknął cichutko.
- Chodźmy na dół, poszukamy Ane.
Na dole w kuchni Elizabeth wsunęła stopy z powrotem w drewniaki, wypuściła kotka i
wyszła za nim na dwór. Drzwi od obory były zamknięte na haczyk od zewnątrz, więc w
środku nikogo nie było. Podążyła wzrokiem za kotkiem: biegł ku rzece przez trawę i na wpół
zwiędłe kwiaty. Nagła myśl sprawiła, że ruszyła raźno za nim. Ileż to razy szła tą drogą,
zarówno zimą, jak i latem, zmagając się z koszami pełnymi świeżo wypranej bielizny, którą
trzeba było wypłukać w rzece... Albo z tymi wszystkimi wiadrami wody, noszonymi do domu
i do obory, drewnianymi wiadrami szybko nasiąkającymi wodą i przybierającymi przez to na
wadze... Szczególnie dobrze pamiętała dzień, w którym dostała ataku, bo stało się to po takiej
przechadzce nad rzekę z bielizną. Teraz gospodarkę przejęli Ane i Trygve, nowe pokolenie.
Zastanawiała się, czy Ane też będzie miała kiedyś córkę chodzącą z bielizną nad rzekę, czy
też dom w Dalen podupadnie i w końcu się zawali?
Kotek gdzieś przepadł, ale tam, na wielkim płaskim kamieniu, klęczała Ane, płucząc
w zimnej wodzie bieliznę.
- Ane! Dziewczyna obróciła się i odgarnęła włosy z oczu. I nagle twarz rozjaśniła jej
się w uśmiechu.
- Mamo, to ty? - Wstała i wytarła czerwone ręce w fartuch.
Elizabeth podbiegła do niej, chwyciła jej palce i zaczęła na nie dmuchać, ogrzewając
ciepłym oddechem.
- Tak ci robiłam, jak byłaś mała, pamiętasz?
- Tak, a potem kładłaś sobie na gołym ciele. Opowiedziałam o tym Hansine, wiesz, tej
przyjaciółce Indianne, tej, co Maria jej tak nie lubi. Elizabeth kiwnęła głową.
- A ona na to, że jak się coś sobie odmrozi, to trzeba w to wcierać śnieg. Słyszałaś
podobną bzdurę?
- Nie ona jedna tak uważa. Ale ja mam swój sposób. - Elizabeth spojrzała na górę
bielizny. - Dużo ci jeszcze zostało?
- Nie, skończyłam... - Po twarzy dziewczyny nagle przesunął się cień.
- Coś ci jest? - Matka spojrzała na nią uważnie.
- Nie, skąd. - Ane uśmiechnęła się lekko. - Pomożesz mi wnieść kosz? Elizabeth
skinęła głową i chwyciła za jeden ze sznurowych uchwytów wielkiego cebra.
- A jak go tu zniosłaś?
- Trygve mi pomógł.
- A gdzie on jest?
- Łowi ryby. Będziemy mieli świeże mięso na obiad. Znów się lekko uśmiechnęła;
Elizabeth pomyślała, że próbuje może usprawiedliwić Trygvego. Czyżby się pokłócili? Coś
było między nimi nie tak? Albo może podpowiedział jej to matczyny instynkt? Była jak
wszystkie matki, pragnęła chronić swoje dziecko przed wszelkim złem. Uśmiechnęła się
blado. Najlepiej dać sobie spokój, o nic nie pytać. Może jak wejdą do środka, Ane sama coś
powie.
A może Ane nie dawało spokoju to, co zdarzyło się w Dalsrud? Od czasu
nieszczęsnego zajścia córka nie rozmawiała z Marią. Po jej wyjeździe Elizabeth wzięła Ane
na poważną rozmowę. Nakrzyczała na nią tak, że córka wybuchnęła w końcu płaczem. Nie
wiedziała do końca, czy dziewczyna płacze z żalu, czy ze złości, ale za swoje ostre słowa
przeprosić nie chciała.
Pozostali w każdym razie żałowali. Dorte chodziła i płakała, nie pojmując, jak mogła
się tak zachować. Jakob próbował ją pocieszać, ale na niewiele to się zdało i oni wkrótce też
pojechali do domu.
Elizabeth zajrzała do sklepu kilka dni później. Maria nadal mieszkała z Olavem;
opowiedziała siostrze, że wszyscy z Heimly byli już u niej z przeprosinami. Nawet Trygve
zdobył się na kilka słów usprawiedliwienia, ale Ane się u niej nie pokazała.
Elizabeth pomyślała, że może jednak jest jakaś nadzieja na pogodzenie się dziewcząt,
bo Ane przed chwilą wspomniała wszak imię ciotki.
- Sprawiłaś sobie kota? - zapytała, kiedy czarny kotek wybiegł na ścieżkę przed nimi.
- Tak, to Piszczek Drugi.
- Jeszcze pamiętasz kocura w Heimly? - Elizabeth zaczęła się śmiać.
- Oczywiście. Jak mogłabym zapomnieć Piszczka? Ten też cieniutko popiskuje, więc
uważam, że imię mu pasuje. Nie powiedziała tego żartobliwie, stwierdziła tylko fakt. I to
zmęczonym głosem.
- Pewna jesteś, że nic ci nie jest? - zapytała Elizabeth, kiedy już powiesiły bieliznę i
weszły do kuchni. Ane zerknęła na nią z ukosa.
- A bo co? - Szybkim ruchem przegarnęła węgle na palenisku.
- Wyglądasz na zmęczoną. - Córka miała odwróconą twarz, więc Elizabeth nie
widziała jej reakcji.
- Dużo było tego prania - odpowiedziała po chwili Ane wymijająco. Czajnik został już
nastawiony, a córka znieruchomiała na chwilę, wpatrując się weń. - Nie ma co narzekać,
przecież jest nas tu tylko dwoje.
- Pościel to za dużo dla słabych kobiecych rąk - powiedziała sucho Elizabeth. - Nawet
jak jest was tu tylko dwoje. Ane odwróciła się w końcu od kuchni.
- To prawda. - Wyjęła z szafki duży talerz i położyła na nim kilka placuszków. Potem
wydostała filiżanki, spodki i talerzyki. Elizabeth wstała.
- Pozwól, niech ja to zrobię. - Wzięła naczynia i nakryła do stołu, zdejmując zeń
wpierw ozdobną serwetę.
- Dalej wam tu dobrze? - spytała.
- Tak. - Ane postawiła talerz z placuszkami na stole.
- To taki dom, w którym przyjemnie się budzić.
- Naprawdę tak uważasz? - Elizabeth uśmiechnęła się. Ane skinęła głową.
- Miło to słyszeć. Usiadły. Elizabeth przyglądała się córce uważnie.
- Myślisz czasem o tym, co się stało w Dalsrud? Ane oderwała oczy od swoich dłoni,
spoczywających na podołku.
- A dlaczego pytasz?
- Bo mi to nie daje spokoju. Ane znów spojrzała na swoje dłonie i zaczęła obskubywać
skórkę przy paznokciu.
- Jakoś nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. To moja prywatna sprawa.
- Nieprawda. To także sprawa Marii, Olava, małej Kristine i nas wszystkich, którzy
kochają ich i ciebie. Masz zamiar traktować Marię jak wroga przez resztę życia? Nie sądzisz,
że powinnaś się z tego wytłumaczyć? - W środku aż się trzęsła, ale głos miała spokojny. - A
jeśli chodzi o Olava, to bardzo nieładnie go nazwałaś.
- Jemu jest wszystko jedno. Zachowuje się jak zawsze.
- Mężczyźni często tacy są - powiedziała cicho Elizabeth.
W tej samej chwili wykipiała woda i Ane zerwała się na równe nogi, by ratować
czajnik. Potem zabrała się za liczenie łyżeczek.
- Jedna, dwie, trzy... - liczyła głośno i potrząsała każdą łyżeczką, by zrzucić nadmiar
kawy. Trzasnęły drzwi wejściowe i do kuchni wetknął głowę Trygve.
- Dzień dobry, Elizabeth, tak mi się zdawało, że to twój koń u nas stoi. Dałem mu
wody i wyprzągłem z bryczki.
- Dzięki ci, na śmierć o nim zapomniałam - Elizabeth uśmiechnęła się, czując wyrzuty
sumienia w związku z koniem.
- Muszę przynieść więcej kawy - powiedziała Ane i minęła go, wchodząc do spiżarni.
Mąż poszedł za nią. Nie zamknęli drzwi i Elizabeth usłyszała głos Trygvego:
- Powiedziałaś matce?
- Nie. - Odpowiedź była krótka i zdecydowana.
- Dlaczego nie? - Teraz przymknęli drzwi i Elizabeth nie była już w stanie rozróżnić
słów; kusiło ją, by wstać i podejść do drzwi, ale nie ruszyła się z miejsca.
Ane mówiła coś podniesionym głosem, głos Trygve-go był opanowany.
Elizabeth zaczęła nerwowo zacierać ręce. Co tu się dzieje? Czy małżeństwo i
współżycie nie spełnia ich oczekiwań? Może Ane kłamała, mówiąc, że im tu dobrze razem?
Przyszła jej do głowy przerażająca myśl: Czy oni przypadkiem nie myślą o rozwodzie?
Ane wróciła do kuchni. Na policzkach miała czerwone plamy. Znów trzasnęły drzwi
wejściowe i nastała cisza.
- Wyszedł? - zapytała Elizabeth niby obojętnie.
- Tak.
- Nie chciał z nami wypić kawy?
- Nie, ma coś do roboty. - Ane odkręciła wieczko puszki. - O rety, skończyła mi się
kawa. - Zajrzała do saganka z kawą. - Będzie za cienka. Elizabeth wstała.
- Pobiegnę i pożyczę od Dorte. Może ją od razu zaproszę, co?
- Rób jak chcesz. - Ane wzruszyła ramionami. Elizabeth zerknęła na córkę. Ane stała,
opierając się o piec, tak jakby trudno jej było ustać o własnych siłach. Elizabeth poważnie się
zaniepokoiła. Miała nadzieję na parę słów na osobności z Trygvem, ale nigdzie go nie
widziała. Podążyła szybko do Heimly; kiedy weszła tam na podwórze, zobaczyła wychodzącą
z ustępu Dorte. Wygładziwszy spódnice, gospodyni podniosła głowę i zobaczyła przyjaciółkę.
Pomachała do niej.
- Co, dzisiaj na piechotę? - spytała.
- Nie, konia mam u Ane. Miałyśmy się napić kawy, ale się skończyła. Masz może za
dużo?
- Naturalnie. - Dorte pospieszyła do domu i prawie od razu pojawiła się z powrotem na
progu. -Starczy? - zapytała, podając jej niewielki woreczek.
- Aż nadto. - Z kieszeni spódnicy Elizabeth wysupłała kilka monet. - Proszę. Dorte
popatrzyła na pieniądze.
- Przecież nie musisz...
- Kawa jest droga. Chciałam spytać, czy byś nam nie dotrzymała towarzystwa?
- Chętnie - Dorte spojrzała po sobie. - Mogę tak iść?
- Chyba na pójście do Dalen nie musisz się specjalnie stroić? - Elizabeth roześmiała
się.
- Nie, ale pomyślałam... - Dorte rozłożyła ręce i zaśmiała się z samej siebie. Elizabeth
celowo szła powoli, udała nawet, że do chodaka wpadł jej kamyk i musi się zatrzymać.
- Mogę cię o coś spytać? - zagadnęła, zdejmując i zakładając chodaka na nowo.
- Tak. - Na czole Dorte pojawiła się głęboka bruzda.
- Ale niech to zostanie między nami.
- To chyba oczywiste. Ja nie roznoszę plotek, Elizabeth.
- Zauważyłaś, że Ane wygląda na zmęczoną i przygnębioną? Dorte otworzyła szeroko
oczy.
- Też to zauważyłaś?
- Tak, ale dopiero dzisiaj.
- Od dawna to widzę. - Chwyciła Elizabeth za ramię. - Zachodzę w głowę, co to może
być. Pytałam nawet Jakoba: Widziałeś, jak Ane wygląda? Jak wyżęta ścierka. Dokładnie tak
powiedziałam. Trygve jest pracowity jak mrówka i poczciwy, więc zupełnie nie pojmuję, co
ją gnębi. Chyba nie ta awantura z Marią? -Spojrzała na Elizabeth.
- Sama o tym pomyślałam - przyznała Elizabeth. -Oczywiście, to może być to, ale...
Może jest chora?
- Nie, przecież nie kaszle ani nic ją nie boli. Ale łatwo się denerwuje, zwłaszcza na
Trygvego.
- Mieli dziś w spiżarni małą sprzeczkę.
- Co mówili?
- Nie usłyszałam.
Szły przez chwilę w milczeniu; Elizabeth dumała nad słowami Dorte. Tak, Trygve był
ze wszech miar sympatyczny. Przecież ich nie oszukał, nie podał się za kogoś, kim nie jest?
Nie, na pewno by go już przejrzała. Chyba że jest znakomitym aktorem...
- Spytasz ją wprost? - zapytała nagle Dorte.
- Próbowałam, ale nie dostałam odpowiedzi. Mówi, że nic jej nie jest, ale to bzdura.
Widzę, że coś jest nie tak.
- Spróbuj jeszcze raz - zaproponowała Dorte. Elizabeth nic nie powiedziała.
Ane trzymała cienką kawę na ogniu i jak przyszły, od razu wystawiła na stół
dodatkową filiżankę. Kotek dostał kawałeczek koziego sera i wcinał go teraz w kącie. W
spodeczku obok miał odrobinę mleka. Elizabeth słyszała, jak jedząc, cicho mruczy.
- Jakie to miłe wytchnienie, być tak zaproszonym -powiedziała Dorte, opadając na
najbliższe krzesło.
- Dzięki za kawę - powiedziała Ane, trzymając woreczek w ręce.
- Elizabeth za nią zapłaciła - zastrzegła się Dorte.
- Dlaczego to zrobiłaś? - Ane wbiła wzrok w matkę.
- Bo się o ciebie martwię. I chciałam ci oddać przysługę.
Ane zamilkła i dosypała do saganka trochę kawowego proszku. To było typowe dla
Dorte, że podzieliła się z nimi już zmieloną kawą.
Wkrótce kawa była nalana i Ane mogła wreszcie usiąść. Zachęcała obie kobiety, by
jadły, ale sama ledwo skubała swój placuszek.
Dorte umiejętnie podtrzymywała rozmowę. Opowiadała o tym, co teraz szyje, o
sąsiadach, o związku Daniela i Sofie. Mówili co prawda coś o ślubie, ale postanowili
poczekać jeszcze rok czy dwa.
Opowiedziała też o tym, czego dowiedziała się w sklepie.
Po pewnym czasie nadszedł Trygve. Stanął w drzwiach i uśmiechnął się szeroko,
pokazując swoje duże, białe zęby.
- Coś podobnego! Jeszcze jeden gość? Ane szybko wstała i nakryła dla niego.
- Siadaj - poprosiła, podsuwając mu krzesło.
- Dzięki, gołąbeczku. - Usiadł i uśmiechnął się do niej czule. Napotykając jego
spojrzenie, Ane zarumieniła się.
- Wiem - Elizabeth nie wytrzymała - że coś tu się dzieje, i chcę wiedzieć, co to
takiego. Dorte z trzaskiem odstawiła filiżankę na spodeczek. Nastała cisza.
Ane zaczęła przyglądać się z zainteresowaniem swoim paznokciom. Trygve odłożył
na talerz placuszek, który właśnie podnosił do ust.
- Chcecie się rozejść? - zapytała Elizabeth.
- Zwariowałaś, mamo? - Ane spojrzała na nią z przerażeniem. - Jak mogło ci coś
takiego przyjść do głowy?
- Kłóciliście się dziś w spiżarni.
- Podsłuchiwałaś nas?
- Nie, ale nie zamknęliście za sobą drzwi. Poza tym widzę, że cię coś dręczy. Trygve
wyprostował się na krześle i poruszył kilka razy ramionami.
- Ane-Elise będzie miała dziecko - powiedział szybko. Elizabeth zauważyła wściekłe
spojrzenie, które posłała mu Ane. Wstała i uścisnęła córkę.
- To fantastyczne, Ane! Gratulacje! Dorte też wstała.
- Będziecie mieli dziecko i nic nam nie powiedzieliście? - Nagle zasłoniła usta ręką i
zrobiła wielkie oczy.
- Jak to, będziemy pradziadkami? - roześmiała się głośno, a w jej zielonych oczach
pojawiły się wesołe błyski.
- Wiecie, jak zareaguje na to Jakob? Siądzie na rzyci z przerażenia!
- Ane-Elise się martwi - powiedział Trygve.
- A czemuż to? - Elizabeth usiadła z powrotem.
- Myślę o tych wszystkich kobietach, którym nie pomogę, kiedy będę sama chodzić z
wielkim brzuchem. Ani wtedy, kiedy dziecko będzie mnie stale potrzebować.
- Kochanie - Elizabeth przykryła jej dłoń swoją - nie możesz za dużo o tych rzeczach
myśleć. Mimo że jesteś tutaj położną, jakoś dadzą sobie tu radę. W najgorszym razie niech te
baby pod koniec ciąży zamieszkają tu, z tobą. Jak by co, mają też Torsteina. A przecież,
zanim ty zdobyłaś swoje wykształcenie, wszyscy tutaj też sobie jakoś radzili.
- Ale one chcą mnie, bo to ze mną czują się pewnie!
- Na pewno, ale każ im zacisnąć nogi i poczekać, aż sama będziesz gotowa. Ane
uśmiechnęła się lekko, ale zaraz spoważniała.
, - Łatwo ci mówić - westchnęła ciężko. Dolna warga jej drżała. - Źle się czuję, mam
mdłości. Szybko się denerwuję, bez przerwy beczę. - Zaczęła płakać.
- Biedne dziecko - powiedziała miękko Elizabeth. -Chyba wiesz, że to wszystko jest w
ciąży normalne? - Oczywiście, że wiem, ale jak to nagle spada na ciebie, to jest jakoś...
inaczej. Nie potrafię na siebie spojrzeć... zawodowo. - Otarła łzy.
- No, pokaż, że jesteś córką swojej matki - powiedziała Dorte, pochylając się nad
stołem. - Nie narzekaj, że chodzisz z brzuchem, tylko dziękuj za to Panu Bogu.
Ane spojrzała z ukosa na Dorte, potem na Trygvego. A potem uśmiechnęła się z
zawstydzeniem.
- Przecież wiem, że to wszystko przechodzi. Pewnie myślicie, że jestem głupia?
- No pewnie - powiedziała Dorte, podnosząc filiżankę. - Wypijmy za Ane, maleństwo
w jej brzuchu i za Trygvego.
Ane zaczęła się śmiać i oczy rozbłysły jej z ulgą. Elizabeth spojrzała na nią czule.
Była pewna, że wszystko pójdzie dobrze.
Rozdział 3
- Kiedy wreszcie wróci? Nie ma jej i nie ma. - William rozpłaszczył nos o szybę. Od
czasu do czasu ścierał parę rękawem swetra, zostawiając na szybie smugi.
- Musisz uzbroić się w cierpliwość - powiedziała Elizabeth. - Ona nie może sama
sobie skrócić szkoły. A potem ma daleko do domu.
- A Jens nie mógłby po nią pojechać?
- Nie, Signe musi wracać z innymi dziećmi. Rodzice po nikogo nie wyjeżdżają.
- Co za durnie - mruknął pod nosem.
- Nie życzę tu sobie takich słów - powiedziała Elizabeth surowym głosem.
- Przepraszam.
- Dostaniesz zaraz świeżego chleba z masłem.
- Mogę dostać piętkę? - Obrócił się na ławce tak szybko, że omal z niej nie spadł.
- A przestaniesz marudzić? - spytała Helene, wyjmując nóż do chleba. Elizabeth
poszła do spiżarni i przyniosła masło.
- Ciekawa jestem, co tam u doktorostwa? Pewnie chrzciny już przygotowane?
- Pewnie będzie bogato - zgadywała Helene. - Byle kogo w końcu nie chrzczą. Ale i
tak Indianne naprawdę się cieszyła, że może pożyczyć wasz becik.
- Drugi dostała z Heimly - powiedziała Elizabeth, smarując masłem piętkę. Podała ją
Williamowi, po czym posmarowała drugą kromkę, dla Kathinki. - Będzie czworo rodziców
chrzestnych - ciągnęła, oparta biodrem o stół. - Olav z Marią i Jakob z Dorte: Niektórzy mają
czwórkę chrzestnych do jednego dziecka, ale Indianne nie chciała aż tylu. Zdecydowała, że
dwoje na dziecko absolutnie wystarczy.
- Zupełnie się z nią zgadzam. - Helene zaczęła sprzątać ze stołu. Zebrała okruszki w
dłoń i wrzuciła do pomyj. - Dorte chciała, żeby przyjęcie było w Heimly, ale Indianne stanęła
okoniem. Powiedziała, że od tego mają własny dom.
- Oczywiście, że powinno być u nich - zgodziła się Elizabeth. Helene zerknęła na nią
spod oka.
- A ty może nie zaproponujesz przyjęcia u siebie, kiedy już będzie co chrzcić?
- William - Elizabeth udała, że nie słyszy - nie smaruj masłem szyby. Opętało cię czy
co? Jak mam ją teraz oczyścić? Helene odchrząknęła i wytarła ręce o fartuch.
- Nie wiesz przypadkiem, czy Kristine już wie o Olavie?
- Przecież powiedzieli jej tego samego dnia. - Elizabeth uśmiechnęła się. - Strasznie
się ucieszyła, chociaż jest jeszcze taka malutka. Dumna była, że ma tatusia.
- A ludzie już zaczęli gadać?
- Nie, bo kazali jej zatrzymać to dla siebie i, o dziwo, mała milczy. Dzieci zawsze
wszystko wypaplą, ale nie ona.
- A Ane dalej taka zacięta?
- Niestety tak. - Elizabeth westchnęła. - Boli mnie to i stale o tym myślę... Głowię się
nad tym, jak je ze sobą pogodzić.
- Nie mieszaj się do tego, one muszą to jakoś załatwić między sobą - oświadczyła
zdecydowanym tonem Helene. - Albo Ane musi to załatwić. Paskudnie przygadała wtedy
Marii.
- Też tak uważam. Ale w końcu to moja córka...
- Doskonale cię rozumiem, Elizabeth. Czułabym się tak samo w stosunku do
Kathinki... Jakoś bym ją usprawiedliwiała, chociaż nie byłoby to w porządku.
- No bo nie jest w porządku - orzekła Elizabeth, czując, że załamuje się jej głos. Ale
Maria też jest dla mnie prawie jak córka... Ją też biorę w obronę.
- Idzie! Signe wraca! - wrzasnął William i pobiegł jej na spotkanie. Kathinka zaraz
wybiegła za nim.
- Umyję to okno - powiedziała Helene i wzięła do ręki ścierkę. Elizabeth skwapliwie
pozwoliła jej na to. Signe miała zaróżowione policzki i gadała jak najęta.
- Pojęcia nie macie, jaki nasz nowy kierownik jest miły. Ten poprzedni odszedł, bo był
stary. To ten, co uczył Kristiana, jak mi się wydaje. Zobaczcie, czego się nauczyłam! -
Złapała rysik i naskrobała na swojej tabliczce wielkie A. - Patrzcie teraz! - Obok narysowała
B, a potem starła wszystko zajęczą łapką.
- Co to takiego? - zapytał William.
- Litery. Nauczyć cię? Jak pójdziesz do szkoły, będziesz już wszystko umiał.
Chciałbyś?
- Pewnie. Pokaż mi jeszcze raz.
Nad stołem kuchennym pochyliły się dwie głowy: jedna ruda, druga czarna jak smoła,
a po chwili dały
się stamtąd słyszeć szepty i śmiechy.
Helene patrzyła na Kathinkę, która wdrapała się na krzesło i też próbowała coś
zobaczyć.
- To cudowne, że jest jej tu dobrze - powiedziała. -Mnóstwo jest nieśmiałych dzieci,
gnębionych przez inne. Na szczęście Signe nie da sobie w kaszę dmuchać.
- Cóż to - do kuchni wszedł Jens - moja uczenniczka już w domu? - Podszedł do niej i
nachylił się nad stołem.
- Popatrz, umiem już litery! - wykrzyknęła Signe z podnieceniem.
- Ciszej! Naprawdę już umiesz? To już niedługo poczytasz mi Lofoten Tidende.
- Kto wie - zachichotała Signe i narysowała litery jeszcze raz. - Umiem też cyfry! -
dodała. Jens posiedział jeszcze przy córce, a potem zwrócił się do Helene i Elizabeth.
- Mam wieści - powiedział poważnym tonem. Elizabeth poczuła, jak coś ją ściska w
żołądku.
- Jakie?
- Wiecie, że Indianne i Torstein mają w niedzielę chrzest, tak?
- Owszem, i co z tego?
- Więc właśnie usłyszałem, że...
Pojawienie się Ane w sklepie kompletnie zaskoczyło Marię. Dziewczyna weszła
wyprostowana, z ponurą twarzą. Tuż za drzwiami stanęła i szybko rozejrzała się dookoła,
sprawdzając, kto jest w środku.
Maria miała kilku klientów, czekających na swoją kolej. Kiedy odmierzała cukier,
drżały jej ręce, więc trochę wysypało się na podłogę. Bardzo się zawstydziła i miała nadzieję,
że nikt tego nie zauważył, bo było to ogromne marnotrawstwo.
Starsza kobieta spytała, czy może coś wziąć na zeszyt, a Maria odpowiedziała szybko:
- Oczywiście!
- Obiecuję, że wkrótce zwrócę - dodała zawstydzona kobieta, zerkając na długi słupek
liczb pod swoim nazwiskiem.
Maria była na siebie zła. Powinna była odmówić, zażądać uregulowania choć części
długu. Ale nie dzisiaj. Nie wtedy, kiedy Ane stała w drzwiach, czekając, aż ciotka będzie
wolna. Czego chciała? Czy przyszła prosić o wybaczenie? A jeśli tak, czy ona sama gotowa
była jej wybaczyć? Bo jeśli nie, całe zdarzenie będzie nadal w niej tkwiło jak zadra, dzień po
dniu, aż w końcu ból stanie się nie do wytrzymania. A może Ane przyszła, by dorzucić
jeszcze parę przykrych słów? Przyszła ją zwymyślać, biorąc stronę Elen?
Starsza kobieta kilka razy podziękowała za towar i zgarbiona pospiesznie opuściła
skład, robiąc miejsce następnemu klientowi. Ten chciał tylko prymkę tytoniu do żucia i
zapłacił gotówką. Pozostałym dwóm nigdzie się nie spieszyło. Najwyraźniej mieli dużo do
omówienia, więc Maria przyniosła wiadro i ścierkę.
- Przepraszam, możecie się przesunąć? - poprosiła. Ich reakcja była natychmiastowa:
pospiesznie wyszli na zewnątrz. Odstawiając wiadro, pomyślała, że zachowali się jak typowi
mężczyźni: na widok ścierki od razu zniknęli... Powoli obróciła się w stronę Ane i przełknęła
ślinę.
- Sama dziś jesteś? - zagaiła Ane. Maria spojrzała na nią pytająco.
- Nie widzę tu Kristine - wyjaśniła szybko Ane.
- Czasem się nią zajmują znajome dziewczyny, mam takich kilka. Bywa, że dni w
sklepie strasznie się jej dłużą.
Ane kiwnęła kilka razy głową, patrząc w podłogę. W końcu podniosła wzrok na
Marię.
- Ja... - odchrząknęła i zaczęła na nowo: - Wybaczysz mi, Mario? Maria weszła za
ladę, bo tam czuła się pewniej.
- Nie wiem - odparła po chwili.
- Brzydko ci przygadałam.
- Tak, Ane, brzydko.
- Nie chciałam. Rozumiesz?
- No to czemu to powiedziałaś?
- Bo byłam zła.
- Czyli Elen znaczy dla ciebie więcej niż ja?
Może było to niesprawiedliwe i dziecinne, ale nie potrafiła się powstrzymać. Słowa
Ane długo ją bolały, dlaczego więc siostrzenica miała mieć łatwo? W końcu to ona nazwała
ciotkę ladacznicą, nie odwrotnie.
- Ależ skąd! - Ane spojrzała na nią przerażona. - Jak ci coś takiego mogło przyjść do
głowy? Maria próbowała się roześmiać, ale jej śmiech był sztuczny i dziwnie cienki.
- Jak? Pytasz jak? Nie, Ane, zabierz swoje przeprosiny i idź stąd. Coś za łatwo ci
przyszły. Ane zaczęła cicho płakać. Początkowo ocierała łzy, ale napływały wciąż nowe, i w
końcu pozwoliła im swobodnie lecieć.
- Pojęcia nie mam, jak mogłam ci coś takiego powiedzieć! - Jej głos był ochrypły od
łez. - Przecież zawsze cię kochałam. Nie byłaś dla mnie tylko ciotką, byłaś kimś więcej...
Przecież mam tylko mamę i ciebie, dwie silne kobiety, które wszystko potrafią...
Torowałyście mi drogę... W szkole nigdy nie musiałam się niczego bać, bo zawsze byłaś tam
ty... To ty nauczyłaś mnie nazw wszystkich muszelek, które zbierałyśmy na brzegu, to ty...
- Wystarczy - powiedziała Maria, wyciągając przed siebie ręce. - I mimo to potrafiłaś
nazwać mnie ladacznicą? Ane chlipnęła.
- Sprawa Olava i Elen bardzo mnie poruszyła, bo Olav nie był mi całkiem obojętny...
Kiedy się rozstali, było mi go żal i byłam zła na Elen. A potem dowiaduję się, że ty i on... -
Znów otarła twarz i głośno zatkała. - Kiedy poznałam całą historię, zaraz pożałowałam, ale
byłam zbyt tchórzliwa, żeby od razu prosić o wybaczenie. Za długo z tym czekałam,
powinnam była tu przyjść już dawno temu. Wszyscy z Heimly i z Dalen są na mnie źli. Nawet
Trygve. Ale ja nie chciałam nikogo słuchać.
- A co się stało, że zmieniłaś zdanie? - zapytała Maria, czując, że mięknie. Ane stała
przed nią zgarbiona, dziwnie malutka i słaba, zalana łzami.
- Będę miała dziecko. - Zamilkła. - Myślę, że dlatego się rozzłościłam, bo nie jestem
ostatnio sobą. Dziwnie się zachowuję i mam często mdłości.
Maria długo na nią patrzyła. W końcu wyjęła z kieszeni fartucha chusteczkę; była
czysta i świeżo zaprasowana.
- Masz - powiedziała i podała ją Ane.
- Teraz już wszyscy wiedzą - szepnęła Ane. - Że będę miała dziecko, znaczy się.
- Gratuluję.
- Dziękuję. - Wysmarkała nos. - Będziesz chrzestną?
- Wygląda na to - Maria musiała się uśmiechnąć - że stałam się popularną matką
chrzestną...
- Będziesz, Mario? Maria obeszła ladę, objęła Ane i uściskała ją.
- Pewnie, że tak.
- Jesteś jeszcze na mnie zła?
- Już nie.
- A więc mi wybaczasz? - zamruczała jej w ramię.
- Tak, tak, wybaczam. - Maria pogłaskała ją po plecach. - Wybaczam i o wszystkim
zapomnę - powiedziała zdecydowanym tonem.
Jakob zaproponował Marii, że podwiezie ją do kościoła, ale uprzejmie odmówiła.
Powóz i tak był już pełen, a poza tym wcześniej się umówiła, że pożyczy konia i dwukółkę ze
Storvika. Pomyślała sobie bowiem, że w ten sposób nie będzie zależna od nikogo i pojedzie
do domu, kiedy będzie chciała.
Kristine bardzo się podobało, że jadą sobie same, uśmiechała się do wszystkich po
drodze i pozdrawiała ich. Jedni reagowali, inni zaś ją ignorowali. Jak to dzieci, nie
przejmowała się tym zbytnio, machała tylko usilniej następnej osobie.
Maria wzięła lejce w jedną rękę i poprawiła jedwabny szal, który zawiązała sobie pod
brodą. Niezbyt ciasno, bo inaczej spłaszczyłaby się jej fryzura, którą tak mozolnie
przygotowywała. Miała nadzieję, że nie użyła zbyt dużo ocukrzonej wody! Znajoma
powiedziała jej, że w taki właśnie sposób włosy utrzymają się dłużej. Miała nadzieję, że
rzeczywiście tak będzie. Było to marnotrawstwo jedzenia, ale trudno; nieczęsto robiła coś
takiego.
Suknię też miała nową, uszytą ze świecącego materiału, którego sporo ostatnio
zamówiła, i który stosunkowo tanio kupiła.
Pomyślała o Elizabeth. Siostra była niedawno w sklepie i kupiła sporo cukru i mąki;
wzięła też wielki worek kawy i różne drobiazgi. Wydała jej się roztargniona, przez cały czas
śledziła wzrokiem pozostałych klientów, jakby niecierpliwiąc się, że jeszcze sobie nie poszli.
W końcu szepnęła do siostry: „Mam z tobą do pogadania". Więcej nie udało jej się
powiedzieć, bo Maria była stale zajęta.
Nie doczekawszy się, przeprosiła i powiedziała, że musi już iść; poprosiła, żeby Maria
była przed kościołem nieco wcześniej, to sobie porozmawiają.
Maria obiecała, ale i tak się spóźniła. Przygotowania zawsze zabierają więcej czasu,
niż człowiek się spodziewa.
- Mamo, spójrz! - Kristine pokazała chudym palcem na siedzącego przy drodze starca.
Opierał się ciężko o sękaty kostur, głowę miał schowaną w chudych ramionach. Maria
ściągnęła lejce.
- Prrrrr! Koń zatrzymał się, rzucając głową i mocno żując wędzidło.
- Szczęść Boże! - pozdrowiła nieznajomego. - Źle się pan czuje? Stary podniósł twarz
i uśmiechnął się bezzębnymi ustami.
- Nie, ale musiałem odsapnąć. Droga do kościoła z roku na rok coraz dłuższa, nic z
tego nie rozumiem... Powiadają, że dzisiaj chrzest, to idę, bo to nie byle co.
- Możemy pana podwieźć - zaproponowała Maria, schodząc do niego.
- Naprawdę? - Wstał z trudem i przyjął pomoc przy wsiadaniu do dwukółki.
Wyprostowawszy się nieco, rozejrzał się dokoła. - No, no, to pojadę jak panisko! Maria
pogoniła konia.
- Wiecie może, czyje to dziecko będą chrzcić?
- Doktora - odparła Maria. - Dwójkę. Bliźnięta.
- Coś podobnego! To ci dopiero okazja!
- Będę chrzestną - Maria nie mogła się powstrzymać - tego chłopczyka. Bo to
chłopczyk i dziewczynka.
- Naprawdę? To duża odpowiedzialność... Pewnie pani bardzo dumna?
- Jak ten paw! Z tego wszystkiego aż nie mogłam w nocy spać.
Dziadek roześmiał się głośno; najwyraźniej cieszył się z nowiny i z przejażdżki.
- A jak pan wróci do domu? Z powrotem będzie równie daleko!
- Jakoś sobie poradzę. Poproszę jednego takiego, on mi nigdy nie odmawia.
Skręcili do kościoła. Dziadek dziękował wylewnie za podwiezienie. Nie miał czym
zapłacić, powiedział więc tylko: „Niech pani Bóg wynagrodzi!"
Maria kiwnęła głową i uśmiechnęła się do niego na odchodnym. Uwiązała konia obok
innych i rozejrzała się dokoła. Tej niedzieli przed kościołem kręciło się sporo ludzi.
Powszechnie uważano, że to nie byle jaka okazja być świadkiem, jak Indianne i Torstein
chrzczą swoje dzieci. No i nie co dzień zdarzały się bliźnięta, w każdym razie nie tu, w
okolicy, jak powszechnie zauważono.
- Dzień dobry, tatko Olavie - powiedziała nagle Kristine. Maria odwróciła się szybko.
A on uśmiechnął się do nich i przywitał się najpierw z Kristine.
- Co tam u mojego cukiereczka?
- Dobrze.
Maria przyglądała się Olavowi, który kucnął przed córką, chwaląc jej sukieneczkę i
jedwabną kokardę we włosach. Właściwie to nikt się jeszcze nie zorientował, że to Olav jest
ojcem Kristine; nikt też nie miał pojęcia o ich planach małżeńskich. Trochę tego żałowała, bo
uważała, że to radosna nowina, ale pamiętała przecież reakcję rodziny. Była pewna, że
niektórzy przyjęliby to tak samo. Poza tym, im dłużej utrzymywali to w tajemnicy przed Elen,
tym lepiej, bo żona Olava na pewno się wścieknie... Kiedy Olav wstał, nie spojrzał na nią,
tylko rozejrzał się czujnie dookoła.
- Gdzie Indianne? - zapytała Maria.
- Co? Mówiłaś coś?
- Spytałam, gdzie Indianne.
Wzruszył ramionami. Maria zgadła, że dziewczyna pewnie jest w kościele z dziećmi. I
ona sama musi tam pójść, ale jeszcze nie w tej chwili.
- Denerwujesz się, Olav? Nie odpowiedział, ale rozejrzał się po kościelnym placu.
- Kogo szukasz? - Maria speszyła się. Dlaczego się tak rozgląda? Kogo wypatruje?
- Nikogo specjalnego. Patrzę, czy jest ktoś znajomy. Powodzenia - rzekła i wzięła
Kristine za rękę.
- Dokąd idziesz? - Wyglądał na zdezorientowanego.
- Wejdę do środka i porozmawiam z Indianne.
- Poczekaj, nie odchodź. - Ruszył za nią i chwycił ją za ramię. - Tęskniłem za tobą -
powiedział miękko.
- A ja za tobą - odpowiedziała Maria z ulgą.
- I ja - pisnęła Kristine swoim anielskim głosikiem. Roześmiał się, pochylił i podniósł
córeczkę do góry.
- Tęskniłaś za mną? To dobrze. Niedługo znów przyjdę do was w odwiedziny.
- Co to, zostałeś opiekunką do dziecka? - W uszy Marii uderzył ostry głos Elen. Olav
postawił córkę z powrotem na ziemi.
- Nie... tak sobie tylko stoimy. - Głos miał głuchy i matowy. Elen spojrzała na niego
przeciągle, a potem skierowała oczy na Marię.
- Co za dzień - powiedziała, uśmiechając się. - Chrzest trójki dzieci naraz!
- Trójki?
- Nie mów - Elen zachichotała - że nie słyszałaś o chrzcie mojego syna? Maria
poczuła, że zalewa ją fala gorąca, a potem zimna.
- Nie, nie słyszałam. - Serce waliło jej jak młotem, w uszach szumiało.
- To pewnie nie wiesz - Elen uśmiechnęła się - jakie mu wybrałam imię? - W jej głosie
była wyraźna kpina.
- Nie, skąd miałabym wiedzieć?
- Olaf...
- Olaf? - powtórzyła Maria. - Skąd takie imię? Elen parsknęła śmiechem.
- Muszę już iść.
Maria nie ruszyła się z miejsca, słuchając potężnych uderzeń kościelnych dzwonów.
Olaf, powiedziała do siebie. Czy to możliwe, by nazwała syna po Olavie? W kąciku oka
zobaczyła, jak ów nerwowo przestępuje z nogi na nogę.
- To imię jej dziadka - wyjaśnił.
Powinna poczuć ulgę, ale podejrzewała, że nie dlatego Elen wybrała takie imię.
Nazwanie syna po Olavie to było do niej podobne.
- Ładne imię. - Starała się mówić normalnym głosem. - Wiedziałeś, że ona będzie dziś
chrzcić? Skinął głową.
- Dowiedziałem się od Elizabeth. Prosiła, żebym cię znalazł i dał znać. Maria
zastanawiała się przez chwilę. A więc to o tym siostra chciała jej wczoraj powiedzieć w
sklepie.
- Chodźmy do środka - mruknęła. - Czekają pewnie na nas.
Nie odpowiedział. Stał pogrążony we własnych myślach, więc poszła przodem. I
wtedy usłyszała za sobą poirytowany głos Olava.
- Myślałem, żeśmy już zamknęli tę sprawę i że nie ma o czym mówić. Maria
odwróciła się i zobaczyła, że Elen powróciła i znów z nim rozmawia.
- Może ty tę sprawę zamknąłeś - powiedziała gniewnie. - Ale weź teraz
odpowiedzialność za swoje czyny!
- Tu jesteś! - Do Marii podeszła Elizabeth. - Słyszałaś, że Elen też będzie dziś chrzciła
swoje? Maria skinęła głową.
- Olav mi powiedział. - Zmusiła się do uśmiechu. - Chodź, wejdziemy do środka.
- Rozmawiałaś z nią? - zapytała siostra.
- Tylko chwileczkę.
Muszę się z nim później rozmówić, pomyślała. Tę sprawę należało wyświetlić do
końca, bez względu na to, czy ukrywał coś przed nią, czy nie. Rzuciła ostatnie spojrzenie za
siebie. Olav zostawił Elen i szedł w kierunku kościoła.
Ceremonia była piękna. Do chrzcielnicy najpierw przyniesiono bliźnięta, bo tego
wymagała ich pozycja społeczna. W końcu błogosławieństwo boskie miały otrzymać dzieci
samego doktora! Elen była tylko samotną matką, nie mieszkała nawet z ojcem dziecka, więc
jej miejsce było na końcu kolejki. Mimo że dziecko było płci męskiej, a więc według
Kościoła cenniejsze... Maria i Olav podeszli do chrzcielnicy. Stojąc z dzieckiem na ręku,
Maria zerknęła na swojego partnera. Minę miał obojętną, jakby przed kościołem nic nie
zaszło.
W chwili kiedy z główki dziecka zdjęty został czepek, przez okno ukosem wpadł
promień słońca i oświetlił dziecko. Do oczu Marii napłynęły łzy wzruszenia. Pastor pokropił
chłopczykowi głowę, wyrecytował to, co miał do powiedzenia i zrobił mu znak krzyża na
czole i piersi, wybawiając w ten sposób od wiecznego potępienia. Mimo to berbeć płakał
przez cały czas wniebogłosy. Maria uśmiechnęła się do niego czule, nucąc coś uspokajająco,
a potem przytuliła go do ramienia. Po malutkiej chwili chłopczyk uspokoił się. Teraz przyszła
kolej na jego siostrzyczkę.
- Imię dziecka? - zapytał pastor.
Kiedy zajechali pod dom doktorostwa, stajenni już czekali, by zaopiekować się końmi.
W sieni stały rzędem służące, odbierając od gości okrycia. Dygały z poważnymi minami, nie
podnosząc oczu i nie odzywając się.
Maria zostawiła jedwabny szal, który zarzuciła sobie luźno na ramiona, by zdobił jej
suknię. Indianne i Dorte poszły na pięterko, by zająć się bliźniętami: musiały dostać suche
pieluchy i coś do jedzenia. Maria pomyślała, że potem pewnie zasną. Patrzyła wciąż na nie,
kiedy nagle usłyszała za plecami znany głos:
- Hej, Mario. Jaki piękny szal! Maria obejrzała się i zmusiła do uśmiechu.
- Dzień dobry, Hansine. Dzięki. Dostałam go kiedyś od Kristiana. - Pogłaskała śliską
tkaninę. Szal nie był może tak piękny jak ten, który miała Elizabeth, ale i tak był ładny. Nie
widziała Hansine w kościele i bynajmniej jej nie wypatrywała. To, że ją zaproszono na
chrzciny, nie było dziwne, bo przyjaźniła się z Indianne. - Chrzest był piękny, prawda? Miło,
że Elen też akurat chrzciła swojego chłopaka. - Hansine przekrzywiła głowę na bok i
uśmiechnęła się.
- Owszem. - Maria poczuła się nieswojo. Poczuła, że wcale nie ma ochoty tu stać i
rozmawiać z tą kobietą.
- Ale coś ci muszę powiedzieć - ciągnęła Hansine. - Uważam, że nie powinnaś mu
była pozwolić tak długo się drzeć. Wiem, że to wzmacnia im płucka, ale no wiesz? W
kościele?
No tak, pomyślała Maria. Wiedziałam, że tak będzie. Hansine musiała wbić jej szpilę.
Zacisnęła mocno pięści.
- Przecież nie mogłam go podnieść, dopóki pastor nie skończy błogosławieństwa -
powiedziała, z trudem zachowując spokój.
- Przecież wiem. - Hansine machnęła lekceważąco ręką. - Oczywiście, że nie mogłaś,
ale na przyszłość będziesz wiedzieć. - Uśmiechnęła się i poszła do salonu.
Maria nie ruszała się z miejsca, zbierając siły. Czy Hansine nie słyszała jej
odpowiedzi? Może słuchała tylko swojego własnego głosu? W tej samej chwili z góry zeszły
Dorte i Indianne, więc Maria wyszła im naprzeciw.
- Zasnęły?
- Tak, były wykończone, biedaczyska - uśmiechnęła się Dorte. - Ja też jestem. Nie
mogę się doczekać obiadu. Co nam podasz, Indianne?
- Rosół.
- Brzmi dobrze. Przejdziemy do salonu?
Maria poszła z nimi. Nie będzie już myśleć o Hansine. I powinna unikać jej przez
resztę dnia. Dopiero po obiedzie nadarzyła się okazja, by porozmawiać z Olavem. Po kilku
godzinach spędzonych przy stole wszyscy mieli ochotę rozprostować nogi. Tymczasem
bliźnięta się obudziły i musiano im poświęcić nieco uwagi. Mężczyźni usiedli z powrotem, by
porozmawiać, inni wyszli, by zapalić tytoń. Olav też wyszedł na zewnątrz, mrucząc, że musi
zaczerpnąć świeżego powietrza. Maria podeszła do niego, zanim wyszedł i chwyciła go za
ramię.
- Mogę zamienić z tobą parę słów na osobności? -zagadnęła. Spojrzał na nią
zaskoczony.
- Naturalnie. - Omiótł wzrokiem salon. Było w nim mnóstwo ludzi, a ich tajemnicę
znali tylko najbliżsi.
- Chodźmy do gabinetu Torsteina - powiedziała, idąc przodem. Kiedy już byli
TRINE ANGELSEN BEZBRONNA
Rozdział 1 Maria siedziała jak skamieniała. Co tu się dzieje? Dlaczego rodzina nie cieszy się z dobrej nowiny? Kristine podniosła rączkę na znak, że chce na kolana. Przez chwilę Maria zastanawiała się, czy zdoła podnieść córeczkę, tak bardzo nagle się poczuła słaba; w końcu jej się jednak udało. Wodziła teraz oczyma od jednej twarzy do drugiej: wszyscy milczeli jak zaklęci. Od dawna już chciała powiedzieć im prawdę o sobie i Olavie; myślała, że się ucieszą... I co się stało? Najgorsze, co można było sobie wyobrazić... Słowa Ane zapadły w nią głęboko. Siostrzenica nazwała ją ladacznicą! Dorte skuliła się z twarzą ukrytą w dłoniach i płakała cicho, a Jakob głaskał ją po plecach, mrucząc coś, czego Maria nie mogła dosłyszeć. Dzieci siedziały sztywno, rozglądając się z przerażeniem dookoła. Spojrzenie Marii zatrzymało się na Elizabeth, ale siostra miała odwróconą twarz, więc Maria nie widziała jej miny. Zerknęła na Olava. Dlaczego nic nie mówi? Dlaczego na to pozwala? Dlaczego godzi się, by używano wobec niej takich słów i to na wieść o tym, że się pobiorą? - Czy ty naprawdę nie pojmujesz, czego narobiłaś? - spytała groźnym głosem Ane, podchodząc bliżej. - Elen wygnano z Heimly, bo złapano ją na zdradzie, ale ty, obłudnico, nie przyznałaś się do swojej... Wbiła wzrok w Olava. - Ty... Ty... dziwkarzu! - prychnęła z pogardą w oczach. - Już dosyć, Ane - wtrąciła się ostro Elizabeth, wstając. - Helene, zabierz dzieci do kuchni. Natychmiast! - dorzuciła, bowiem służąca ociągała się z wykonaniem polecenia. Helene szybko zebrała dzieci i próbowała wziąć Kristine na ręce. - Nie, chcę tutaj - chlipnęła mała, obejmując Marię mocno za szyję. - No chodź, pokażę ci coś ciekawego - kusiła Helene, - Potem wszystkie dostaniecie cukru! Kristine niechętnie puściła szyję matki. Pozbawiona ciepła dziecka, Maria poczuła się naga i bezbronna. Chwyciła Olava za rękę, a on ścisnął jej dłoń w swojej. - Od dawna miałem takie podejrzenia - powiedział cicho Jens. - I nic nie powiedziałeś? - Ane odwróciła się do niego gwałtownie. Maria nie mogła już dłużej powstrzymywać płaczu. Łzy zmoczyły jej policzki, ale nawet nie próbowała ich otrzeć. Nie miało to znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
- A niby dlaczego? - spytał Jens. - To była ich sprawa. A ja nie mam zwyczaju rozpowiadać o tym, co mi się tylko wydaje. - Więc wolisz, żeby Marię wytykano palcami jako... - Uspokójcie się - fuknęła Elizabeth. - Ane, usiądź. Siadaj, mówię! - Drżącym palcem wskazała jej krzesło. Ane niechętnie usiadła. Elizabeth zwilżyła językiem wargi, wstała i zaczęła chodzić po izbie. - Możecie mi to bliżej wyjaśnić? - zapytała. Była bardzo wzburzona i próbowała to ukryć. - A co tu jest jeszcze do wyjaśniania? - odparł Olav. - Jestem ojcem Kristine i ożenię się z Marią. Może za jakiś rok. - A Elen wie o tym wszystkim? - naciskała Elizabeth. Maria pokręciła głową. Czuła, że musi jakoś wesprzeć Olava. - A kiedy jej powiecie? - spytał Jakob. - Nie zastanawiałem się nad tym... - Olav odchrząknął. - Na wszystko przyjdzie czas. Poza tym to, co ja robię, jej już nie dotyczy. - Tak ci się wydaje? - parsknęła Ane. Maria poczuła, że wzbiera w niej gniew. - Dlaczego się w to mieszasz, Ane? A może nie jesteś z naszej rodziny? Bo rodzina powinna się wspierać... Wiesz, że kiedyś sama możesz potrzebować od nas pomocy? - Ja nie biegam za żonatymi - odparowała Ane. - Dość tego trajkotania - wtrącił się Jens. - Lepiej powiedzcie, jak to się stało. - No, Duch Święty tego nie sprawił - próbował zażartować Olav, ale dowcip nie padł na podatny grunt. O ile przedtem większość milczała, teraz zapadła całkowita cisza. Przerwała ją w końcu Maria. - Kocham Olava od wielu lat. To się zaczęło w czasach, kiedy chodził do szkoły rolniczej. Wtedy... -Mimo wszystko musiała otrzeć łzy. - Pisywaliśmy do siebie, ale ja za dużo sobie wyobraziłam... Kiedy miał ogłosić dobrą nowinę, myślałam, że chodzi o nasze zaręczyny... Ale wtedy chodziło o niego i Elen. i Wzięła od Elizabeth chusteczkę i wytarła nos. - Nie potrafiłam o nim zapomnieć. Na weselu Indianne wypiliśmy za dużo wina, no i skończyło się tak, jak się skończyło. Ale to był ten jeden jedyny raz, przysięgam! - Elen zdradziła mnie wiele razy - wtrącił się Olav. - Nie mogłem jej tego wybaczyć. - Czyli nie ma czego się wstydzić? - zapytała sarkastycznie Ane. - Owszem, Ane, jest. - Maria spojrzała jej prosto w oczy. - Prosiłam Boga o
przebaczenie i brałam Elen w obronę, kiedy ktoś o niej źle mówił. Uwierz mi, nie było mi z tym wszystkim lekko... Musiałam przecież znosić to, że mój ukochany jest żonaty z inną. Dlatego nic nikomu nie powiedziałam, nawet Olavowi. Przestałam milczeć długo po tym, kiedy się rozeszli. Teraz okazało się, że Olav mnie kocha, mamy Kristine... Więc myślcie sobie, co chcecie. - Tu podniosła głos i ostatnie słowa wykrzyczała: - I mam was wszystkich dość, a zwłaszcza ciebie, Ane! Wybiegła z izby, mocno zatrzaskując drzwi za sobą. Podniosła spódnice i pobiegła przed siebie, potykając się, bo łzy zalewały jej oczy i niewiele widziała. Przebiegła przez podwórze, skręciła za oborę i stamtąd pobiegła wzdłuż brzegu morza, w stronę pól. Oddychała ciężko, w uszach jej tętniło. Biegła, dopóki starczyło jej tchu, a potem upadła na ziemię, z trudem łapiąc powietrze. Oparła się o duży kamień i przez ubranie na plecach poczuła chłód. W jej płaczu było rozczarowanie i złość: inaczej wyobrażała sobie reakcję rodziny! Sumienia nie miała czystego, bo oddała się żonatemu mężczyźnie. Przyznała się do tego i nie było to wcale łatwe... Ale są przecież rodziną, więc spodziewała się czegoś innego! No i reakcja Ane. Prawie jej siostry! Nazwała ją ladacznicą! To słowo wciąż paliło i nigdy, przenigdy nie zostanie zapomniane. I jeszcze na domiar wszystkiego płacz Dorte! Szykowała im się nowa synowa i wnuczka, a oni płakali... Tylko Jens zachował się jak należy. Powiedział, że od razu miał pewne podejrzenia, ale nic nikomu nie powiedział. Podziwiała go za to. Płakała aż do bólu w piersi i w brzuchu. Czuła, że twarz ma spuchniętą. Co to powiedziała Mathilde? Ze Olav i Elen... Nie zdążyła dokończyć, bo inni jej przerwali... Maria zapatrzyła się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Zapewne Mathilde widziała Olava razem z Elen i wyciągnęła z tego wniosek, że się pogodzili. Jest taka prostoduszna... Nagle usłyszała, że Olav wykrzykuje jej imię. Widziała, jak idzie wzdłuż brzegu, ale nie miała siły go przywołać. Dlaczego przyszedł dopiero teraz? I dlaczego nie stanął w jej obronie tam, w izbie? - Tchórz - szepnęła, wydmuchując nos. Pomyślała o Kristine: czy mała słyszała awanturę? Widziała, jak matka wybiega z domu? Na myśl o córce zakłuło ją w sercu. Miał to być dla małej szczęśliwy dzień, dzień, w którym miała się dowiedzieć, że ma ojca i że jest nim Olav, którego tak bardzo polubiła... Zebrało jej się znowu na płacz, ale powstrzymała go. Już dosyć. Twarz miała zapewne umorusaną i spuchniętą, ale łez na niej już nie zobaczą. Olav zauważył ją i długim krokiem ruszył w jej stronę. Bez tchu i z czerwoną twarzą dotarł do niej i opasał ramieniem.
- Maria, moje ty biedactwo. Przytulił ją do siebie, ale jej ciało było sztywne i mu niechętne; on wydawał się jednak tego nie czuć, bo mówił do niej tym samym tonem: - Dlaczego tak nagle wybiegłaś? Szukałem cię. - Chcę już wracać do domu. - Do domu? Nie zostaniesz do jutra? Parsknęła. - A uważasz, że mam powody? - Ruszyła w stronę obejścia. - Nie, zabiorę Kristine i już do Dalsrud nie wrócę. Do Heimly też zresztą nie. - Rozmawiałem z nimi. - Dogonił ją i szedł teraz obok. - Wspaniale. - Powiedziałem im, co myślę o takim zachowaniu - dodał, spoglądając na nią. - I co, może się wzruszyli i na kolanach prosili o wybaczenie? - Daj im trochę czasu, Mario. Nie zacinaj się w sobie. Spojrzała na niego. - Nie zacinaj się? - powtórzyła. - A co, mam się może weselić? Cieszyć się tym, że mnie nazwano ladacznicą? - Ona tak wcale nie myśli... Wytłumaczyłem im, jak było. To nie twoja wina, Mario. Przecież było nas wtedy dwoje. - Ale to ja byłam tą latawicą, która cię omotała. I zawsze nią będę, choćbym nie wiem jak przepraszała i prosiła o wyrozumiałość. - Mario, posłuchaj mnie... - Nie! - syknęła. - Wystarczy. Zostaw mnie w spokoju! Doszli już do schodów, otworzyła szarpnięciem drzwi i weszła do środka, nie zdejmując butów. Były bardzo ubłocone i zostawiały na podłodze brzydkie ślady, ale ona wcale się tym nie przejęła. Z izby wyszła Elizabeth, a z kuchni Helene. Dobiegł ją stamtąd dziecięcy śmiech i Maria pomyślała z ulgą, że Kristine nie zrozumiała, co się wydarzyło. - Maryjko! - Elizabeth ruszyła ku niej z rozłożonymi rękami, ale Maria odwróciła się szybko. - Jadę do domu - powiedziała opryskliwie i zwróciła się w stronę schodów. - Przyniosę tylko moje rzeczy. Elizabeth poszła za nią na górę i stanęła w progu pokoju. - Przepraszam cię, Mario... Wybaczysz nam nasze zachowanie? - zapytała potulnym głosem. Maria rzuciła na nią przelotne spojrzenie i zaczęła pakować swoje ubrania. Nie składała ich, tylko wepchnęła luzem do sakwojażu. Na to wszystko rzuciła szczotkę do włosów, a potem zamknęła torbę i zatrzasnęła zamek. Elizabeth dalej stała w drzwiach.
- Mario, wysłuchaj mnie, proszę - powiedziała błagalnie. Maria znieruchomiała, ale nie odrzekła nic. - To spadło na nas tak nagle. Mówiłaś nam wcześniej, że ojcem Kristine jest żonaty mężczyzna, ale w życiu nie przyszłoby nam do głowy, że to Olav... Byliście przecież jak... rodzeństwo - zakończyła bezradnie. - Aha. Skończyłaś już? - Maria poczuła, że znów zbiera jej się na płacz i zapragnęła jak najszybciej wyjść. - Wybacz mi, kochanie! Nie mogę się doczekać twojego ślubu z Olavem... Zostań tu, Mario. Powiedz Kristine, kto jest jej ojcem, o ile tego jeszcze nie wie. Razem zaplanujemy wesele. Jestem twoją siostrą i twoją jedyną krewną. Odkąd mama umarła... Jesteś dla mnie jak córka. Marię piekło pod powiekami i musiała mocno zamrugać, żeby odzyskać panowanie nad sobą. - Rozumiem, że teraz żałujesz - powiedziała spokojnym głosem. - I wcale nie byłaś najgorsza. Ale ja mam już dosyć przebywania tutaj. Przykro mi. - Wyminęła ją, ale Elizabeth nie dawała za wygraną. - Wrócisz kiedyś? Możemy cię odwiedzać? - Kiedyś... - Maria zawahała się. - Na pewno spotkamy się w sklepie i pogadamy. - Odwróciła się i ruszyła schodami w dół. W kuchni siedział Olav, przyglądając się dzieciom bawiącym się na podłodze. Kiedy weszła, podniósł głowę. - Kristine, chodź. Jedziemy do domu - powiedziała Maria, wyciągając do córki rękę. - Już do domu? Nie będziemy tu nocować? - Nie. Może kiedy indziej. - A dlaczego? - Kristine wysunęła dolną wargę i skrzyżowała rączki na piersi. - Chcę tu jeszcze zostać. - Wiem, wiem, ale nie możemy... Musimy zaraz jechać. Chodź. - Wzięła córeczkę za rękę i pociągnęła do drzwi. Kristine uderzyła w płacz. - Jadę z tobą. - Olav wstał. Maria zaczęła ubierać Kristine. - Po co? - zapytała. - Muszę się z tobą rozmówić na osobności. Maria zobaczyła bezradny wyraz twarzy Helene i niemal zrobiło jej się żal służącej. Co ona sobie o tym wszystkim myśli? Jakie jest jej zdanie? Jakby czytając w jej myślach, Helene podeszła bliżej. - Nie przejmuj się tym, co inni gadają, Mario. Dzielna jesteś, że tak sobie cały czas dajesz sama radę i dzielna byłaś, że się przyznałaś... Powodzenia. Maria spojrzała na nią.
- Dziękuję - szepnęła i uśmiechnęła się do niej blado. Otworzyły się drzwi do izby. Dobiegał stamtąd gwar głosów: jedne były głośniejsze, inne cichsze. Mówili wszyscy na raz. Tymczasem Kristine położyła się na podłodze, płacząc rozpaczliwie. Olav podniósł ją zdecydowanym ruchem i wyniósł na zewnątrz. - Jedziesz do domu? - zagadnął Jens, wychodząc z izby. Za nim pojawiła się Elizabeth, a zaraz potem Dorte. Oczy miała czerwone i wyglądała jak zbity pies. - Przepraszamy, Mario - powiedzieli prawie chórem. Dorte podeszła do niej i uścisnęła, ale Maria czuła tylko pustkę i sztywność w ciele. Dorte z pewnością to zauważyła i szybko ją puściła. Jens odchrząknął i powiedział cicho: - Życzę waszej trójce wszystkiego dobrego. Nie tylko ja zresztą. Maria pojęła w lot, że mówi pewnie o nich wszystkich z wyjątkiem Ane. Kiwnęła głową, ale poczuła się rozczarowana, że pozostali nie odważyli się szczerze wypowiedzieć. Słowo „przepraszamy" w tej sytuacji nie wydało jej się wystarczające. Za bardzo ją zawiedli. Bez słowa odwróciła się na pięcie i wyszła. Olav zaprzągł tymczasem konia do dwukółki, a Kristine, już spokojna, uśmiechnęła się do matki. - Olav mówi, że w domu czeka na nas niespodzianka! Wsiadając do dwukółki, Maria spojrzała na niego pytająco. - Coś Kristine opowiemy - powiedział. - Prawda, Mario? Skinęła głową. - Tak, opowiemy. - Pogłaskała córkę po policzku i posadziła sobie na kolanach. Lejce oddała Olavowi. On zaś uderzył nimi konia i cmoknął. I tak wyjechali z Dalsrud.
Rozdział 2 Dom w Dalen był coraz bliżej. Wyglądał na opuszczony: okna były ciemne, nikt nie wyglądał zza firanki, nikt nie wyszedł na podwórze. Elizabeth poczuła dziwny lęk i po plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Naturalnie mogli być wszyscy poza domem: w sklepie, u Dorte albo... Uwiązała konia i powoli ruszyła w stronę domu, rozglądając się czujnie dookoła. Nie słychać było uderzeń młotka, a więc Trygvego też nie było w domu. Z gór dochodziło pobekiwanie owiec. Stanęła, ale nie mogła ich dojrzeć. Chyba że... Nie, to plamy śniegu z poprzedniej zimy. Pomyślała, że wkrótce trzeba będzie spędzić owce z gór. Drzwi nie były zamknięte, weszła więc do środka. Uśmiechnęła się do siebie. W Dalsrud zamykano drzwi na zamek, ale tu, wysoko, uważano to widać za zbędne. - Ane! - Nasłuchiwała przez chwilkę, a potem powtórzyła imię. Na próżno. Stała w kuchni, bezradnie rozglądając się dokoła. Wszędzie panował idealny porządek, nic nie nasuwało wskazówki, gdzie mogą znajdować się domownicy. Znowu poczuła dziwny lęk; zrzuciła drewniaki i poszła stromymi schodami na górę. Może Ane jest w łóżku, chora? A może upadła i leży gdzieś tam bez przytomności? Z niejakim trudem wdrapała się na pięterko. - Ane, jesteś tu? - Zajrzała do izby, którą Ane dzieliła z Trygvem; łoże było jednak posłane, skrzynie pozamykane i nigdzie nie leżała luźna odzież. Nagle poczuła, że coś dotyka jej łydki i wydała przerażony okrzyk. Zanim zorientowała się, co to takiego, serce zaczęło jej walić, a ciało pokryło się potem. - Biedne maleństwo, przestraszyłam cię? Nastroszone kociątko podniosło ogonek pionowo do góry i znów otarło się łebkiem o jej łydkę. Elizabeth uniosła je do góry, by mu się dokładniej przyjrzeć. Było całkiem czarne i zapewne z czasem miało porosnąć długim włosem. - Jak masz na imię? - spytała. Kotek leniwie zmrużył zielono-brązowe oczka, a potem otworzył pyszczek i miauknął cichutko. - Chodźmy na dół, poszukamy Ane. Na dole w kuchni Elizabeth wsunęła stopy z powrotem w drewniaki, wypuściła kotka i wyszła za nim na dwór. Drzwi od obory były zamknięte na haczyk od zewnątrz, więc w środku nikogo nie było. Podążyła wzrokiem za kotkiem: biegł ku rzece przez trawę i na wpół zwiędłe kwiaty. Nagła myśl sprawiła, że ruszyła raźno za nim. Ileż to razy szła tą drogą, zarówno zimą, jak i latem, zmagając się z koszami pełnymi świeżo wypranej bielizny, którą trzeba było wypłukać w rzece... Albo z tymi wszystkimi wiadrami wody, noszonymi do domu
i do obory, drewnianymi wiadrami szybko nasiąkającymi wodą i przybierającymi przez to na wadze... Szczególnie dobrze pamiętała dzień, w którym dostała ataku, bo stało się to po takiej przechadzce nad rzekę z bielizną. Teraz gospodarkę przejęli Ane i Trygve, nowe pokolenie. Zastanawiała się, czy Ane też będzie miała kiedyś córkę chodzącą z bielizną nad rzekę, czy też dom w Dalen podupadnie i w końcu się zawali? Kotek gdzieś przepadł, ale tam, na wielkim płaskim kamieniu, klęczała Ane, płucząc w zimnej wodzie bieliznę. - Ane! Dziewczyna obróciła się i odgarnęła włosy z oczu. I nagle twarz rozjaśniła jej się w uśmiechu. - Mamo, to ty? - Wstała i wytarła czerwone ręce w fartuch. Elizabeth podbiegła do niej, chwyciła jej palce i zaczęła na nie dmuchać, ogrzewając ciepłym oddechem. - Tak ci robiłam, jak byłaś mała, pamiętasz? - Tak, a potem kładłaś sobie na gołym ciele. Opowiedziałam o tym Hansine, wiesz, tej przyjaciółce Indianne, tej, co Maria jej tak nie lubi. Elizabeth kiwnęła głową. - A ona na to, że jak się coś sobie odmrozi, to trzeba w to wcierać śnieg. Słyszałaś podobną bzdurę? - Nie ona jedna tak uważa. Ale ja mam swój sposób. - Elizabeth spojrzała na górę bielizny. - Dużo ci jeszcze zostało? - Nie, skończyłam... - Po twarzy dziewczyny nagle przesunął się cień. - Coś ci jest? - Matka spojrzała na nią uważnie. - Nie, skąd. - Ane uśmiechnęła się lekko. - Pomożesz mi wnieść kosz? Elizabeth skinęła głową i chwyciła za jeden ze sznurowych uchwytów wielkiego cebra. - A jak go tu zniosłaś? - Trygve mi pomógł. - A gdzie on jest? - Łowi ryby. Będziemy mieli świeże mięso na obiad. Znów się lekko uśmiechnęła; Elizabeth pomyślała, że próbuje może usprawiedliwić Trygvego. Czyżby się pokłócili? Coś było między nimi nie tak? Albo może podpowiedział jej to matczyny instynkt? Była jak wszystkie matki, pragnęła chronić swoje dziecko przed wszelkim złem. Uśmiechnęła się blado. Najlepiej dać sobie spokój, o nic nie pytać. Może jak wejdą do środka, Ane sama coś powie. A może Ane nie dawało spokoju to, co zdarzyło się w Dalsrud? Od czasu nieszczęsnego zajścia córka nie rozmawiała z Marią. Po jej wyjeździe Elizabeth wzięła Ane
na poważną rozmowę. Nakrzyczała na nią tak, że córka wybuchnęła w końcu płaczem. Nie wiedziała do końca, czy dziewczyna płacze z żalu, czy ze złości, ale za swoje ostre słowa przeprosić nie chciała. Pozostali w każdym razie żałowali. Dorte chodziła i płakała, nie pojmując, jak mogła się tak zachować. Jakob próbował ją pocieszać, ale na niewiele to się zdało i oni wkrótce też pojechali do domu. Elizabeth zajrzała do sklepu kilka dni później. Maria nadal mieszkała z Olavem; opowiedziała siostrze, że wszyscy z Heimly byli już u niej z przeprosinami. Nawet Trygve zdobył się na kilka słów usprawiedliwienia, ale Ane się u niej nie pokazała. Elizabeth pomyślała, że może jednak jest jakaś nadzieja na pogodzenie się dziewcząt, bo Ane przed chwilą wspomniała wszak imię ciotki. - Sprawiłaś sobie kota? - zapytała, kiedy czarny kotek wybiegł na ścieżkę przed nimi. - Tak, to Piszczek Drugi. - Jeszcze pamiętasz kocura w Heimly? - Elizabeth zaczęła się śmiać. - Oczywiście. Jak mogłabym zapomnieć Piszczka? Ten też cieniutko popiskuje, więc uważam, że imię mu pasuje. Nie powiedziała tego żartobliwie, stwierdziła tylko fakt. I to zmęczonym głosem. - Pewna jesteś, że nic ci nie jest? - zapytała Elizabeth, kiedy już powiesiły bieliznę i weszły do kuchni. Ane zerknęła na nią z ukosa. - A bo co? - Szybkim ruchem przegarnęła węgle na palenisku. - Wyglądasz na zmęczoną. - Córka miała odwróconą twarz, więc Elizabeth nie widziała jej reakcji. - Dużo było tego prania - odpowiedziała po chwili Ane wymijająco. Czajnik został już nastawiony, a córka znieruchomiała na chwilę, wpatrując się weń. - Nie ma co narzekać, przecież jest nas tu tylko dwoje. - Pościel to za dużo dla słabych kobiecych rąk - powiedziała sucho Elizabeth. - Nawet jak jest was tu tylko dwoje. Ane odwróciła się w końcu od kuchni. - To prawda. - Wyjęła z szafki duży talerz i położyła na nim kilka placuszków. Potem wydostała filiżanki, spodki i talerzyki. Elizabeth wstała. - Pozwól, niech ja to zrobię. - Wzięła naczynia i nakryła do stołu, zdejmując zeń wpierw ozdobną serwetę. - Dalej wam tu dobrze? - spytała. - Tak. - Ane postawiła talerz z placuszkami na stole. - To taki dom, w którym przyjemnie się budzić.
- Naprawdę tak uważasz? - Elizabeth uśmiechnęła się. Ane skinęła głową. - Miło to słyszeć. Usiadły. Elizabeth przyglądała się córce uważnie. - Myślisz czasem o tym, co się stało w Dalsrud? Ane oderwała oczy od swoich dłoni, spoczywających na podołku. - A dlaczego pytasz? - Bo mi to nie daje spokoju. Ane znów spojrzała na swoje dłonie i zaczęła obskubywać skórkę przy paznokciu. - Jakoś nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. To moja prywatna sprawa. - Nieprawda. To także sprawa Marii, Olava, małej Kristine i nas wszystkich, którzy kochają ich i ciebie. Masz zamiar traktować Marię jak wroga przez resztę życia? Nie sądzisz, że powinnaś się z tego wytłumaczyć? - W środku aż się trzęsła, ale głos miała spokojny. - A jeśli chodzi o Olava, to bardzo nieładnie go nazwałaś. - Jemu jest wszystko jedno. Zachowuje się jak zawsze. - Mężczyźni często tacy są - powiedziała cicho Elizabeth. W tej samej chwili wykipiała woda i Ane zerwała się na równe nogi, by ratować czajnik. Potem zabrała się za liczenie łyżeczek. - Jedna, dwie, trzy... - liczyła głośno i potrząsała każdą łyżeczką, by zrzucić nadmiar kawy. Trzasnęły drzwi wejściowe i do kuchni wetknął głowę Trygve. - Dzień dobry, Elizabeth, tak mi się zdawało, że to twój koń u nas stoi. Dałem mu wody i wyprzągłem z bryczki. - Dzięki ci, na śmierć o nim zapomniałam - Elizabeth uśmiechnęła się, czując wyrzuty sumienia w związku z koniem. - Muszę przynieść więcej kawy - powiedziała Ane i minęła go, wchodząc do spiżarni. Mąż poszedł za nią. Nie zamknęli drzwi i Elizabeth usłyszała głos Trygvego: - Powiedziałaś matce? - Nie. - Odpowiedź była krótka i zdecydowana. - Dlaczego nie? - Teraz przymknęli drzwi i Elizabeth nie była już w stanie rozróżnić słów; kusiło ją, by wstać i podejść do drzwi, ale nie ruszyła się z miejsca. Ane mówiła coś podniesionym głosem, głos Trygve-go był opanowany. Elizabeth zaczęła nerwowo zacierać ręce. Co tu się dzieje? Czy małżeństwo i współżycie nie spełnia ich oczekiwań? Może Ane kłamała, mówiąc, że im tu dobrze razem? Przyszła jej do głowy przerażająca myśl: Czy oni przypadkiem nie myślą o rozwodzie? Ane wróciła do kuchni. Na policzkach miała czerwone plamy. Znów trzasnęły drzwi wejściowe i nastała cisza.
- Wyszedł? - zapytała Elizabeth niby obojętnie. - Tak. - Nie chciał z nami wypić kawy? - Nie, ma coś do roboty. - Ane odkręciła wieczko puszki. - O rety, skończyła mi się kawa. - Zajrzała do saganka z kawą. - Będzie za cienka. Elizabeth wstała. - Pobiegnę i pożyczę od Dorte. Może ją od razu zaproszę, co? - Rób jak chcesz. - Ane wzruszyła ramionami. Elizabeth zerknęła na córkę. Ane stała, opierając się o piec, tak jakby trudno jej było ustać o własnych siłach. Elizabeth poważnie się zaniepokoiła. Miała nadzieję na parę słów na osobności z Trygvem, ale nigdzie go nie widziała. Podążyła szybko do Heimly; kiedy weszła tam na podwórze, zobaczyła wychodzącą z ustępu Dorte. Wygładziwszy spódnice, gospodyni podniosła głowę i zobaczyła przyjaciółkę. Pomachała do niej. - Co, dzisiaj na piechotę? - spytała. - Nie, konia mam u Ane. Miałyśmy się napić kawy, ale się skończyła. Masz może za dużo? - Naturalnie. - Dorte pospieszyła do domu i prawie od razu pojawiła się z powrotem na progu. -Starczy? - zapytała, podając jej niewielki woreczek. - Aż nadto. - Z kieszeni spódnicy Elizabeth wysupłała kilka monet. - Proszę. Dorte popatrzyła na pieniądze. - Przecież nie musisz... - Kawa jest droga. Chciałam spytać, czy byś nam nie dotrzymała towarzystwa? - Chętnie - Dorte spojrzała po sobie. - Mogę tak iść? - Chyba na pójście do Dalen nie musisz się specjalnie stroić? - Elizabeth roześmiała się. - Nie, ale pomyślałam... - Dorte rozłożyła ręce i zaśmiała się z samej siebie. Elizabeth celowo szła powoli, udała nawet, że do chodaka wpadł jej kamyk i musi się zatrzymać. - Mogę cię o coś spytać? - zagadnęła, zdejmując i zakładając chodaka na nowo. - Tak. - Na czole Dorte pojawiła się głęboka bruzda. - Ale niech to zostanie między nami. - To chyba oczywiste. Ja nie roznoszę plotek, Elizabeth. - Zauważyłaś, że Ane wygląda na zmęczoną i przygnębioną? Dorte otworzyła szeroko oczy. - Też to zauważyłaś? - Tak, ale dopiero dzisiaj.
- Od dawna to widzę. - Chwyciła Elizabeth za ramię. - Zachodzę w głowę, co to może być. Pytałam nawet Jakoba: Widziałeś, jak Ane wygląda? Jak wyżęta ścierka. Dokładnie tak powiedziałam. Trygve jest pracowity jak mrówka i poczciwy, więc zupełnie nie pojmuję, co ją gnębi. Chyba nie ta awantura z Marią? -Spojrzała na Elizabeth. - Sama o tym pomyślałam - przyznała Elizabeth. -Oczywiście, to może być to, ale... Może jest chora? - Nie, przecież nie kaszle ani nic ją nie boli. Ale łatwo się denerwuje, zwłaszcza na Trygvego. - Mieli dziś w spiżarni małą sprzeczkę. - Co mówili? - Nie usłyszałam. Szły przez chwilę w milczeniu; Elizabeth dumała nad słowami Dorte. Tak, Trygve był ze wszech miar sympatyczny. Przecież ich nie oszukał, nie podał się za kogoś, kim nie jest? Nie, na pewno by go już przejrzała. Chyba że jest znakomitym aktorem... - Spytasz ją wprost? - zapytała nagle Dorte. - Próbowałam, ale nie dostałam odpowiedzi. Mówi, że nic jej nie jest, ale to bzdura. Widzę, że coś jest nie tak. - Spróbuj jeszcze raz - zaproponowała Dorte. Elizabeth nic nie powiedziała. Ane trzymała cienką kawę na ogniu i jak przyszły, od razu wystawiła na stół dodatkową filiżankę. Kotek dostał kawałeczek koziego sera i wcinał go teraz w kącie. W spodeczku obok miał odrobinę mleka. Elizabeth słyszała, jak jedząc, cicho mruczy. - Jakie to miłe wytchnienie, być tak zaproszonym -powiedziała Dorte, opadając na najbliższe krzesło. - Dzięki za kawę - powiedziała Ane, trzymając woreczek w ręce. - Elizabeth za nią zapłaciła - zastrzegła się Dorte. - Dlaczego to zrobiłaś? - Ane wbiła wzrok w matkę. - Bo się o ciebie martwię. I chciałam ci oddać przysługę. Ane zamilkła i dosypała do saganka trochę kawowego proszku. To było typowe dla Dorte, że podzieliła się z nimi już zmieloną kawą. Wkrótce kawa była nalana i Ane mogła wreszcie usiąść. Zachęcała obie kobiety, by jadły, ale sama ledwo skubała swój placuszek. Dorte umiejętnie podtrzymywała rozmowę. Opowiadała o tym, co teraz szyje, o sąsiadach, o związku Daniela i Sofie. Mówili co prawda coś o ślubie, ale postanowili poczekać jeszcze rok czy dwa.
Opowiedziała też o tym, czego dowiedziała się w sklepie. Po pewnym czasie nadszedł Trygve. Stanął w drzwiach i uśmiechnął się szeroko, pokazując swoje duże, białe zęby. - Coś podobnego! Jeszcze jeden gość? Ane szybko wstała i nakryła dla niego. - Siadaj - poprosiła, podsuwając mu krzesło. - Dzięki, gołąbeczku. - Usiadł i uśmiechnął się do niej czule. Napotykając jego spojrzenie, Ane zarumieniła się. - Wiem - Elizabeth nie wytrzymała - że coś tu się dzieje, i chcę wiedzieć, co to takiego. Dorte z trzaskiem odstawiła filiżankę na spodeczek. Nastała cisza. Ane zaczęła przyglądać się z zainteresowaniem swoim paznokciom. Trygve odłożył na talerz placuszek, który właśnie podnosił do ust. - Chcecie się rozejść? - zapytała Elizabeth. - Zwariowałaś, mamo? - Ane spojrzała na nią z przerażeniem. - Jak mogło ci coś takiego przyjść do głowy? - Kłóciliście się dziś w spiżarni. - Podsłuchiwałaś nas? - Nie, ale nie zamknęliście za sobą drzwi. Poza tym widzę, że cię coś dręczy. Trygve wyprostował się na krześle i poruszył kilka razy ramionami. - Ane-Elise będzie miała dziecko - powiedział szybko. Elizabeth zauważyła wściekłe spojrzenie, które posłała mu Ane. Wstała i uścisnęła córkę. - To fantastyczne, Ane! Gratulacje! Dorte też wstała. - Będziecie mieli dziecko i nic nam nie powiedzieliście? - Nagle zasłoniła usta ręką i zrobiła wielkie oczy. - Jak to, będziemy pradziadkami? - roześmiała się głośno, a w jej zielonych oczach pojawiły się wesołe błyski. - Wiecie, jak zareaguje na to Jakob? Siądzie na rzyci z przerażenia! - Ane-Elise się martwi - powiedział Trygve. - A czemuż to? - Elizabeth usiadła z powrotem. - Myślę o tych wszystkich kobietach, którym nie pomogę, kiedy będę sama chodzić z wielkim brzuchem. Ani wtedy, kiedy dziecko będzie mnie stale potrzebować. - Kochanie - Elizabeth przykryła jej dłoń swoją - nie możesz za dużo o tych rzeczach myśleć. Mimo że jesteś tutaj położną, jakoś dadzą sobie tu radę. W najgorszym razie niech te baby pod koniec ciąży zamieszkają tu, z tobą. Jak by co, mają też Torsteina. A przecież, zanim ty zdobyłaś swoje wykształcenie, wszyscy tutaj też sobie jakoś radzili.
- Ale one chcą mnie, bo to ze mną czują się pewnie! - Na pewno, ale każ im zacisnąć nogi i poczekać, aż sama będziesz gotowa. Ane uśmiechnęła się lekko, ale zaraz spoważniała. , - Łatwo ci mówić - westchnęła ciężko. Dolna warga jej drżała. - Źle się czuję, mam mdłości. Szybko się denerwuję, bez przerwy beczę. - Zaczęła płakać. - Biedne dziecko - powiedziała miękko Elizabeth. -Chyba wiesz, że to wszystko jest w ciąży normalne? - Oczywiście, że wiem, ale jak to nagle spada na ciebie, to jest jakoś... inaczej. Nie potrafię na siebie spojrzeć... zawodowo. - Otarła łzy. - No, pokaż, że jesteś córką swojej matki - powiedziała Dorte, pochylając się nad stołem. - Nie narzekaj, że chodzisz z brzuchem, tylko dziękuj za to Panu Bogu. Ane spojrzała z ukosa na Dorte, potem na Trygvego. A potem uśmiechnęła się z zawstydzeniem. - Przecież wiem, że to wszystko przechodzi. Pewnie myślicie, że jestem głupia? - No pewnie - powiedziała Dorte, podnosząc filiżankę. - Wypijmy za Ane, maleństwo w jej brzuchu i za Trygvego. Ane zaczęła się śmiać i oczy rozbłysły jej z ulgą. Elizabeth spojrzała na nią czule. Była pewna, że wszystko pójdzie dobrze.
Rozdział 3 - Kiedy wreszcie wróci? Nie ma jej i nie ma. - William rozpłaszczył nos o szybę. Od czasu do czasu ścierał parę rękawem swetra, zostawiając na szybie smugi. - Musisz uzbroić się w cierpliwość - powiedziała Elizabeth. - Ona nie może sama sobie skrócić szkoły. A potem ma daleko do domu. - A Jens nie mógłby po nią pojechać? - Nie, Signe musi wracać z innymi dziećmi. Rodzice po nikogo nie wyjeżdżają. - Co za durnie - mruknął pod nosem. - Nie życzę tu sobie takich słów - powiedziała Elizabeth surowym głosem. - Przepraszam. - Dostaniesz zaraz świeżego chleba z masłem. - Mogę dostać piętkę? - Obrócił się na ławce tak szybko, że omal z niej nie spadł. - A przestaniesz marudzić? - spytała Helene, wyjmując nóż do chleba. Elizabeth poszła do spiżarni i przyniosła masło. - Ciekawa jestem, co tam u doktorostwa? Pewnie chrzciny już przygotowane? - Pewnie będzie bogato - zgadywała Helene. - Byle kogo w końcu nie chrzczą. Ale i tak Indianne naprawdę się cieszyła, że może pożyczyć wasz becik. - Drugi dostała z Heimly - powiedziała Elizabeth, smarując masłem piętkę. Podała ją Williamowi, po czym posmarowała drugą kromkę, dla Kathinki. - Będzie czworo rodziców chrzestnych - ciągnęła, oparta biodrem o stół. - Olav z Marią i Jakob z Dorte: Niektórzy mają czwórkę chrzestnych do jednego dziecka, ale Indianne nie chciała aż tylu. Zdecydowała, że dwoje na dziecko absolutnie wystarczy. - Zupełnie się z nią zgadzam. - Helene zaczęła sprzątać ze stołu. Zebrała okruszki w dłoń i wrzuciła do pomyj. - Dorte chciała, żeby przyjęcie było w Heimly, ale Indianne stanęła okoniem. Powiedziała, że od tego mają własny dom. - Oczywiście, że powinno być u nich - zgodziła się Elizabeth. Helene zerknęła na nią spod oka. - A ty może nie zaproponujesz przyjęcia u siebie, kiedy już będzie co chrzcić? - William - Elizabeth udała, że nie słyszy - nie smaruj masłem szyby. Opętało cię czy co? Jak mam ją teraz oczyścić? Helene odchrząknęła i wytarła ręce o fartuch. - Nie wiesz przypadkiem, czy Kristine już wie o Olavie? - Przecież powiedzieli jej tego samego dnia. - Elizabeth uśmiechnęła się. - Strasznie się ucieszyła, chociaż jest jeszcze taka malutka. Dumna była, że ma tatusia.
- A ludzie już zaczęli gadać? - Nie, bo kazali jej zatrzymać to dla siebie i, o dziwo, mała milczy. Dzieci zawsze wszystko wypaplą, ale nie ona. - A Ane dalej taka zacięta? - Niestety tak. - Elizabeth westchnęła. - Boli mnie to i stale o tym myślę... Głowię się nad tym, jak je ze sobą pogodzić. - Nie mieszaj się do tego, one muszą to jakoś załatwić między sobą - oświadczyła zdecydowanym tonem Helene. - Albo Ane musi to załatwić. Paskudnie przygadała wtedy Marii. - Też tak uważam. Ale w końcu to moja córka... - Doskonale cię rozumiem, Elizabeth. Czułabym się tak samo w stosunku do Kathinki... Jakoś bym ją usprawiedliwiała, chociaż nie byłoby to w porządku. - No bo nie jest w porządku - orzekła Elizabeth, czując, że załamuje się jej głos. Ale Maria też jest dla mnie prawie jak córka... Ją też biorę w obronę. - Idzie! Signe wraca! - wrzasnął William i pobiegł jej na spotkanie. Kathinka zaraz wybiegła za nim. - Umyję to okno - powiedziała Helene i wzięła do ręki ścierkę. Elizabeth skwapliwie pozwoliła jej na to. Signe miała zaróżowione policzki i gadała jak najęta. - Pojęcia nie macie, jaki nasz nowy kierownik jest miły. Ten poprzedni odszedł, bo był stary. To ten, co uczył Kristiana, jak mi się wydaje. Zobaczcie, czego się nauczyłam! - Złapała rysik i naskrobała na swojej tabliczce wielkie A. - Patrzcie teraz! - Obok narysowała B, a potem starła wszystko zajęczą łapką. - Co to takiego? - zapytał William. - Litery. Nauczyć cię? Jak pójdziesz do szkoły, będziesz już wszystko umiał. Chciałbyś? - Pewnie. Pokaż mi jeszcze raz. Nad stołem kuchennym pochyliły się dwie głowy: jedna ruda, druga czarna jak smoła, a po chwili dały się stamtąd słyszeć szepty i śmiechy. Helene patrzyła na Kathinkę, która wdrapała się na krzesło i też próbowała coś zobaczyć. - To cudowne, że jest jej tu dobrze - powiedziała. -Mnóstwo jest nieśmiałych dzieci, gnębionych przez inne. Na szczęście Signe nie da sobie w kaszę dmuchać. - Cóż to - do kuchni wszedł Jens - moja uczenniczka już w domu? - Podszedł do niej i
nachylił się nad stołem. - Popatrz, umiem już litery! - wykrzyknęła Signe z podnieceniem. - Ciszej! Naprawdę już umiesz? To już niedługo poczytasz mi Lofoten Tidende. - Kto wie - zachichotała Signe i narysowała litery jeszcze raz. - Umiem też cyfry! - dodała. Jens posiedział jeszcze przy córce, a potem zwrócił się do Helene i Elizabeth. - Mam wieści - powiedział poważnym tonem. Elizabeth poczuła, jak coś ją ściska w żołądku. - Jakie? - Wiecie, że Indianne i Torstein mają w niedzielę chrzest, tak? - Owszem, i co z tego? - Więc właśnie usłyszałem, że... Pojawienie się Ane w sklepie kompletnie zaskoczyło Marię. Dziewczyna weszła wyprostowana, z ponurą twarzą. Tuż za drzwiami stanęła i szybko rozejrzała się dookoła, sprawdzając, kto jest w środku. Maria miała kilku klientów, czekających na swoją kolej. Kiedy odmierzała cukier, drżały jej ręce, więc trochę wysypało się na podłogę. Bardzo się zawstydziła i miała nadzieję, że nikt tego nie zauważył, bo było to ogromne marnotrawstwo. Starsza kobieta spytała, czy może coś wziąć na zeszyt, a Maria odpowiedziała szybko: - Oczywiście! - Obiecuję, że wkrótce zwrócę - dodała zawstydzona kobieta, zerkając na długi słupek liczb pod swoim nazwiskiem. Maria była na siebie zła. Powinna była odmówić, zażądać uregulowania choć części długu. Ale nie dzisiaj. Nie wtedy, kiedy Ane stała w drzwiach, czekając, aż ciotka będzie wolna. Czego chciała? Czy przyszła prosić o wybaczenie? A jeśli tak, czy ona sama gotowa była jej wybaczyć? Bo jeśli nie, całe zdarzenie będzie nadal w niej tkwiło jak zadra, dzień po dniu, aż w końcu ból stanie się nie do wytrzymania. A może Ane przyszła, by dorzucić jeszcze parę przykrych słów? Przyszła ją zwymyślać, biorąc stronę Elen? Starsza kobieta kilka razy podziękowała za towar i zgarbiona pospiesznie opuściła skład, robiąc miejsce następnemu klientowi. Ten chciał tylko prymkę tytoniu do żucia i zapłacił gotówką. Pozostałym dwóm nigdzie się nie spieszyło. Najwyraźniej mieli dużo do omówienia, więc Maria przyniosła wiadro i ścierkę. - Przepraszam, możecie się przesunąć? - poprosiła. Ich reakcja była natychmiastowa: pospiesznie wyszli na zewnątrz. Odstawiając wiadro, pomyślała, że zachowali się jak typowi mężczyźni: na widok ścierki od razu zniknęli... Powoli obróciła się w stronę Ane i przełknęła
ślinę. - Sama dziś jesteś? - zagaiła Ane. Maria spojrzała na nią pytająco. - Nie widzę tu Kristine - wyjaśniła szybko Ane. - Czasem się nią zajmują znajome dziewczyny, mam takich kilka. Bywa, że dni w sklepie strasznie się jej dłużą. Ane kiwnęła kilka razy głową, patrząc w podłogę. W końcu podniosła wzrok na Marię. - Ja... - odchrząknęła i zaczęła na nowo: - Wybaczysz mi, Mario? Maria weszła za ladę, bo tam czuła się pewniej. - Nie wiem - odparła po chwili. - Brzydko ci przygadałam. - Tak, Ane, brzydko. - Nie chciałam. Rozumiesz? - No to czemu to powiedziałaś? - Bo byłam zła. - Czyli Elen znaczy dla ciebie więcej niż ja? Może było to niesprawiedliwe i dziecinne, ale nie potrafiła się powstrzymać. Słowa Ane długo ją bolały, dlaczego więc siostrzenica miała mieć łatwo? W końcu to ona nazwała ciotkę ladacznicą, nie odwrotnie. - Ależ skąd! - Ane spojrzała na nią przerażona. - Jak ci coś takiego mogło przyjść do głowy? Maria próbowała się roześmiać, ale jej śmiech był sztuczny i dziwnie cienki. - Jak? Pytasz jak? Nie, Ane, zabierz swoje przeprosiny i idź stąd. Coś za łatwo ci przyszły. Ane zaczęła cicho płakać. Początkowo ocierała łzy, ale napływały wciąż nowe, i w końcu pozwoliła im swobodnie lecieć. - Pojęcia nie mam, jak mogłam ci coś takiego powiedzieć! - Jej głos był ochrypły od łez. - Przecież zawsze cię kochałam. Nie byłaś dla mnie tylko ciotką, byłaś kimś więcej... Przecież mam tylko mamę i ciebie, dwie silne kobiety, które wszystko potrafią... Torowałyście mi drogę... W szkole nigdy nie musiałam się niczego bać, bo zawsze byłaś tam ty... To ty nauczyłaś mnie nazw wszystkich muszelek, które zbierałyśmy na brzegu, to ty... - Wystarczy - powiedziała Maria, wyciągając przed siebie ręce. - I mimo to potrafiłaś nazwać mnie ladacznicą? Ane chlipnęła. - Sprawa Olava i Elen bardzo mnie poruszyła, bo Olav nie był mi całkiem obojętny... Kiedy się rozstali, było mi go żal i byłam zła na Elen. A potem dowiaduję się, że ty i on... - Znów otarła twarz i głośno zatkała. - Kiedy poznałam całą historię, zaraz pożałowałam, ale
byłam zbyt tchórzliwa, żeby od razu prosić o wybaczenie. Za długo z tym czekałam, powinnam była tu przyjść już dawno temu. Wszyscy z Heimly i z Dalen są na mnie źli. Nawet Trygve. Ale ja nie chciałam nikogo słuchać. - A co się stało, że zmieniłaś zdanie? - zapytała Maria, czując, że mięknie. Ane stała przed nią zgarbiona, dziwnie malutka i słaba, zalana łzami. - Będę miała dziecko. - Zamilkła. - Myślę, że dlatego się rozzłościłam, bo nie jestem ostatnio sobą. Dziwnie się zachowuję i mam często mdłości. Maria długo na nią patrzyła. W końcu wyjęła z kieszeni fartucha chusteczkę; była czysta i świeżo zaprasowana. - Masz - powiedziała i podała ją Ane. - Teraz już wszyscy wiedzą - szepnęła Ane. - Że będę miała dziecko, znaczy się. - Gratuluję. - Dziękuję. - Wysmarkała nos. - Będziesz chrzestną? - Wygląda na to - Maria musiała się uśmiechnąć - że stałam się popularną matką chrzestną... - Będziesz, Mario? Maria obeszła ladę, objęła Ane i uściskała ją. - Pewnie, że tak. - Jesteś jeszcze na mnie zła? - Już nie. - A więc mi wybaczasz? - zamruczała jej w ramię. - Tak, tak, wybaczam. - Maria pogłaskała ją po plecach. - Wybaczam i o wszystkim zapomnę - powiedziała zdecydowanym tonem. Jakob zaproponował Marii, że podwiezie ją do kościoła, ale uprzejmie odmówiła. Powóz i tak był już pełen, a poza tym wcześniej się umówiła, że pożyczy konia i dwukółkę ze Storvika. Pomyślała sobie bowiem, że w ten sposób nie będzie zależna od nikogo i pojedzie do domu, kiedy będzie chciała. Kristine bardzo się podobało, że jadą sobie same, uśmiechała się do wszystkich po drodze i pozdrawiała ich. Jedni reagowali, inni zaś ją ignorowali. Jak to dzieci, nie przejmowała się tym zbytnio, machała tylko usilniej następnej osobie. Maria wzięła lejce w jedną rękę i poprawiła jedwabny szal, który zawiązała sobie pod brodą. Niezbyt ciasno, bo inaczej spłaszczyłaby się jej fryzura, którą tak mozolnie przygotowywała. Miała nadzieję, że nie użyła zbyt dużo ocukrzonej wody! Znajoma powiedziała jej, że w taki właśnie sposób włosy utrzymają się dłużej. Miała nadzieję, że rzeczywiście tak będzie. Było to marnotrawstwo jedzenia, ale trudno; nieczęsto robiła coś
takiego. Suknię też miała nową, uszytą ze świecącego materiału, którego sporo ostatnio zamówiła, i który stosunkowo tanio kupiła. Pomyślała o Elizabeth. Siostra była niedawno w sklepie i kupiła sporo cukru i mąki; wzięła też wielki worek kawy i różne drobiazgi. Wydała jej się roztargniona, przez cały czas śledziła wzrokiem pozostałych klientów, jakby niecierpliwiąc się, że jeszcze sobie nie poszli. W końcu szepnęła do siostry: „Mam z tobą do pogadania". Więcej nie udało jej się powiedzieć, bo Maria była stale zajęta. Nie doczekawszy się, przeprosiła i powiedziała, że musi już iść; poprosiła, żeby Maria była przed kościołem nieco wcześniej, to sobie porozmawiają. Maria obiecała, ale i tak się spóźniła. Przygotowania zawsze zabierają więcej czasu, niż człowiek się spodziewa. - Mamo, spójrz! - Kristine pokazała chudym palcem na siedzącego przy drodze starca. Opierał się ciężko o sękaty kostur, głowę miał schowaną w chudych ramionach. Maria ściągnęła lejce. - Prrrrr! Koń zatrzymał się, rzucając głową i mocno żując wędzidło. - Szczęść Boże! - pozdrowiła nieznajomego. - Źle się pan czuje? Stary podniósł twarz i uśmiechnął się bezzębnymi ustami. - Nie, ale musiałem odsapnąć. Droga do kościoła z roku na rok coraz dłuższa, nic z tego nie rozumiem... Powiadają, że dzisiaj chrzest, to idę, bo to nie byle co. - Możemy pana podwieźć - zaproponowała Maria, schodząc do niego. - Naprawdę? - Wstał z trudem i przyjął pomoc przy wsiadaniu do dwukółki. Wyprostowawszy się nieco, rozejrzał się dokoła. - No, no, to pojadę jak panisko! Maria pogoniła konia. - Wiecie może, czyje to dziecko będą chrzcić? - Doktora - odparła Maria. - Dwójkę. Bliźnięta. - Coś podobnego! To ci dopiero okazja! - Będę chrzestną - Maria nie mogła się powstrzymać - tego chłopczyka. Bo to chłopczyk i dziewczynka. - Naprawdę? To duża odpowiedzialność... Pewnie pani bardzo dumna? - Jak ten paw! Z tego wszystkiego aż nie mogłam w nocy spać. Dziadek roześmiał się głośno; najwyraźniej cieszył się z nowiny i z przejażdżki. - A jak pan wróci do domu? Z powrotem będzie równie daleko! - Jakoś sobie poradzę. Poproszę jednego takiego, on mi nigdy nie odmawia.
Skręcili do kościoła. Dziadek dziękował wylewnie za podwiezienie. Nie miał czym zapłacić, powiedział więc tylko: „Niech pani Bóg wynagrodzi!" Maria kiwnęła głową i uśmiechnęła się do niego na odchodnym. Uwiązała konia obok innych i rozejrzała się dokoła. Tej niedzieli przed kościołem kręciło się sporo ludzi. Powszechnie uważano, że to nie byle jaka okazja być świadkiem, jak Indianne i Torstein chrzczą swoje dzieci. No i nie co dzień zdarzały się bliźnięta, w każdym razie nie tu, w okolicy, jak powszechnie zauważono. - Dzień dobry, tatko Olavie - powiedziała nagle Kristine. Maria odwróciła się szybko. A on uśmiechnął się do nich i przywitał się najpierw z Kristine. - Co tam u mojego cukiereczka? - Dobrze. Maria przyglądała się Olavowi, który kucnął przed córką, chwaląc jej sukieneczkę i jedwabną kokardę we włosach. Właściwie to nikt się jeszcze nie zorientował, że to Olav jest ojcem Kristine; nikt też nie miał pojęcia o ich planach małżeńskich. Trochę tego żałowała, bo uważała, że to radosna nowina, ale pamiętała przecież reakcję rodziny. Była pewna, że niektórzy przyjęliby to tak samo. Poza tym, im dłużej utrzymywali to w tajemnicy przed Elen, tym lepiej, bo żona Olava na pewno się wścieknie... Kiedy Olav wstał, nie spojrzał na nią, tylko rozejrzał się czujnie dookoła. - Gdzie Indianne? - zapytała Maria. - Co? Mówiłaś coś? - Spytałam, gdzie Indianne. Wzruszył ramionami. Maria zgadła, że dziewczyna pewnie jest w kościele z dziećmi. I ona sama musi tam pójść, ale jeszcze nie w tej chwili. - Denerwujesz się, Olav? Nie odpowiedział, ale rozejrzał się po kościelnym placu. - Kogo szukasz? - Maria speszyła się. Dlaczego się tak rozgląda? Kogo wypatruje? - Nikogo specjalnego. Patrzę, czy jest ktoś znajomy. Powodzenia - rzekła i wzięła Kristine za rękę. - Dokąd idziesz? - Wyglądał na zdezorientowanego. - Wejdę do środka i porozmawiam z Indianne. - Poczekaj, nie odchodź. - Ruszył za nią i chwycił ją za ramię. - Tęskniłem za tobą - powiedział miękko. - A ja za tobą - odpowiedziała Maria z ulgą. - I ja - pisnęła Kristine swoim anielskim głosikiem. Roześmiał się, pochylił i podniósł córeczkę do góry.
- Tęskniłaś za mną? To dobrze. Niedługo znów przyjdę do was w odwiedziny. - Co to, zostałeś opiekunką do dziecka? - W uszy Marii uderzył ostry głos Elen. Olav postawił córkę z powrotem na ziemi. - Nie... tak sobie tylko stoimy. - Głos miał głuchy i matowy. Elen spojrzała na niego przeciągle, a potem skierowała oczy na Marię. - Co za dzień - powiedziała, uśmiechając się. - Chrzest trójki dzieci naraz! - Trójki? - Nie mów - Elen zachichotała - że nie słyszałaś o chrzcie mojego syna? Maria poczuła, że zalewa ją fala gorąca, a potem zimna. - Nie, nie słyszałam. - Serce waliło jej jak młotem, w uszach szumiało. - To pewnie nie wiesz - Elen uśmiechnęła się - jakie mu wybrałam imię? - W jej głosie była wyraźna kpina. - Nie, skąd miałabym wiedzieć? - Olaf... - Olaf? - powtórzyła Maria. - Skąd takie imię? Elen parsknęła śmiechem. - Muszę już iść. Maria nie ruszyła się z miejsca, słuchając potężnych uderzeń kościelnych dzwonów. Olaf, powiedziała do siebie. Czy to możliwe, by nazwała syna po Olavie? W kąciku oka zobaczyła, jak ów nerwowo przestępuje z nogi na nogę. - To imię jej dziadka - wyjaśnił. Powinna poczuć ulgę, ale podejrzewała, że nie dlatego Elen wybrała takie imię. Nazwanie syna po Olavie to było do niej podobne. - Ładne imię. - Starała się mówić normalnym głosem. - Wiedziałeś, że ona będzie dziś chrzcić? Skinął głową. - Dowiedziałem się od Elizabeth. Prosiła, żebym cię znalazł i dał znać. Maria zastanawiała się przez chwilę. A więc to o tym siostra chciała jej wczoraj powiedzieć w sklepie. - Chodźmy do środka - mruknęła. - Czekają pewnie na nas. Nie odpowiedział. Stał pogrążony we własnych myślach, więc poszła przodem. I wtedy usłyszała za sobą poirytowany głos Olava. - Myślałem, żeśmy już zamknęli tę sprawę i że nie ma o czym mówić. Maria odwróciła się i zobaczyła, że Elen powróciła i znów z nim rozmawia. - Może ty tę sprawę zamknąłeś - powiedziała gniewnie. - Ale weź teraz odpowiedzialność za swoje czyny!
- Tu jesteś! - Do Marii podeszła Elizabeth. - Słyszałaś, że Elen też będzie dziś chrzciła swoje? Maria skinęła głową. - Olav mi powiedział. - Zmusiła się do uśmiechu. - Chodź, wejdziemy do środka. - Rozmawiałaś z nią? - zapytała siostra. - Tylko chwileczkę. Muszę się z nim później rozmówić, pomyślała. Tę sprawę należało wyświetlić do końca, bez względu na to, czy ukrywał coś przed nią, czy nie. Rzuciła ostatnie spojrzenie za siebie. Olav zostawił Elen i szedł w kierunku kościoła. Ceremonia była piękna. Do chrzcielnicy najpierw przyniesiono bliźnięta, bo tego wymagała ich pozycja społeczna. W końcu błogosławieństwo boskie miały otrzymać dzieci samego doktora! Elen była tylko samotną matką, nie mieszkała nawet z ojcem dziecka, więc jej miejsce było na końcu kolejki. Mimo że dziecko było płci męskiej, a więc według Kościoła cenniejsze... Maria i Olav podeszli do chrzcielnicy. Stojąc z dzieckiem na ręku, Maria zerknęła na swojego partnera. Minę miał obojętną, jakby przed kościołem nic nie zaszło. W chwili kiedy z główki dziecka zdjęty został czepek, przez okno ukosem wpadł promień słońca i oświetlił dziecko. Do oczu Marii napłynęły łzy wzruszenia. Pastor pokropił chłopczykowi głowę, wyrecytował to, co miał do powiedzenia i zrobił mu znak krzyża na czole i piersi, wybawiając w ten sposób od wiecznego potępienia. Mimo to berbeć płakał przez cały czas wniebogłosy. Maria uśmiechnęła się do niego czule, nucąc coś uspokajająco, a potem przytuliła go do ramienia. Po malutkiej chwili chłopczyk uspokoił się. Teraz przyszła kolej na jego siostrzyczkę. - Imię dziecka? - zapytał pastor. Kiedy zajechali pod dom doktorostwa, stajenni już czekali, by zaopiekować się końmi. W sieni stały rzędem służące, odbierając od gości okrycia. Dygały z poważnymi minami, nie podnosząc oczu i nie odzywając się. Maria zostawiła jedwabny szal, który zarzuciła sobie luźno na ramiona, by zdobił jej suknię. Indianne i Dorte poszły na pięterko, by zająć się bliźniętami: musiały dostać suche pieluchy i coś do jedzenia. Maria pomyślała, że potem pewnie zasną. Patrzyła wciąż na nie, kiedy nagle usłyszała za plecami znany głos: - Hej, Mario. Jaki piękny szal! Maria obejrzała się i zmusiła do uśmiechu. - Dzień dobry, Hansine. Dzięki. Dostałam go kiedyś od Kristiana. - Pogłaskała śliską tkaninę. Szal nie był może tak piękny jak ten, który miała Elizabeth, ale i tak był ładny. Nie widziała Hansine w kościele i bynajmniej jej nie wypatrywała. To, że ją zaproszono na
chrzciny, nie było dziwne, bo przyjaźniła się z Indianne. - Chrzest był piękny, prawda? Miło, że Elen też akurat chrzciła swojego chłopaka. - Hansine przekrzywiła głowę na bok i uśmiechnęła się. - Owszem. - Maria poczuła się nieswojo. Poczuła, że wcale nie ma ochoty tu stać i rozmawiać z tą kobietą. - Ale coś ci muszę powiedzieć - ciągnęła Hansine. - Uważam, że nie powinnaś mu była pozwolić tak długo się drzeć. Wiem, że to wzmacnia im płucka, ale no wiesz? W kościele? No tak, pomyślała Maria. Wiedziałam, że tak będzie. Hansine musiała wbić jej szpilę. Zacisnęła mocno pięści. - Przecież nie mogłam go podnieść, dopóki pastor nie skończy błogosławieństwa - powiedziała, z trudem zachowując spokój. - Przecież wiem. - Hansine machnęła lekceważąco ręką. - Oczywiście, że nie mogłaś, ale na przyszłość będziesz wiedzieć. - Uśmiechnęła się i poszła do salonu. Maria nie ruszała się z miejsca, zbierając siły. Czy Hansine nie słyszała jej odpowiedzi? Może słuchała tylko swojego własnego głosu? W tej samej chwili z góry zeszły Dorte i Indianne, więc Maria wyszła im naprzeciw. - Zasnęły? - Tak, były wykończone, biedaczyska - uśmiechnęła się Dorte. - Ja też jestem. Nie mogę się doczekać obiadu. Co nam podasz, Indianne? - Rosół. - Brzmi dobrze. Przejdziemy do salonu? Maria poszła z nimi. Nie będzie już myśleć o Hansine. I powinna unikać jej przez resztę dnia. Dopiero po obiedzie nadarzyła się okazja, by porozmawiać z Olavem. Po kilku godzinach spędzonych przy stole wszyscy mieli ochotę rozprostować nogi. Tymczasem bliźnięta się obudziły i musiano im poświęcić nieco uwagi. Mężczyźni usiedli z powrotem, by porozmawiać, inni wyszli, by zapalić tytoń. Olav też wyszedł na zewnątrz, mrucząc, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Maria podeszła do niego, zanim wyszedł i chwyciła go za ramię. - Mogę zamienić z tobą parę słów na osobności? -zagadnęła. Spojrzał na nią zaskoczony. - Naturalnie. - Omiótł wzrokiem salon. Było w nim mnóstwo ludzi, a ich tajemnicę znali tylko najbliżsi. - Chodźmy do gabinetu Torsteina - powiedziała, idąc przodem. Kiedy już byli