Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 065
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 203

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 03 - Zako

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Cabot Meg - Pamietnik Ksiezniczki 03 - Zako.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Cabot Meg
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

MEG CABOT ZAKOCHANA KSIĘŻNICZKA PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 3 Tytuł oryginału THE PRINCESS DIARIES, VOLUME III, PRINCESS IN LOVE

Dla Benjamina, z miłością

- Sara lubi sobie wyobrażać, że jest księżniczką [ - powiedziała Jessie. - ] Bawi się w to przez cały czas - nawet w szkole. [...] Chce, żeby Ermengarda też została księżniczką na niby, ale Ermengarda mówi, że jest za gruba. - Bo jest za gruba - stwierdziła Lawinia. - A Sara jest za chuda. [...] - Sara twierdzi, że nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada. Chodzi tylko o to, co się myśli i co się robi. Frances Hodgson Burnett Mała Księżniczka Przekład Wacława Komarnicka

JĘZYK ANGIELSKI DZIENNIK Praca pisemna (oddać do 8 grudnia) W naszym Liceum imienia Alberta Einsteina mamy bardzo zróżnicowane grono uczniów, którzy reprezentują ponad sto siedemdziesiąt rozmaitych narodowości, wyznań i grup etnicznych. Poniżej opisz, w jaki sposób twoja rodzina obchodzi Święto Dziękczynienia, święto o typowo amerykańskim charakterze. Proszę zachować odpowiednie marginesy. Moje Święto Dziękczynienia Mia Thermopolis 6.45 Budzi mnie odgłos wymiotów mojej matki. Obecnie mama zbliża się do końca trzeciego miesiąca ciąży. Jej ginekolog twierdzi, że powinna przestać wymiotować na początku następnego trymestru. Nie mogę się już doczekać. Skreślam kolejne dni w ka- lendarzu 'N Sync (tak naprawdę wcale nie przepadam za 'N Sync. Przynajmniej nie za bardzo. Kalendarz dla żartu kupiła mi moja najlepsza przyjaciółka, Lilly No, owszem - jeden z tych facetów jest całkiem niezły). 7.45 Pan Gianini, od niedawna mój ojczym, puka do drzwi. Podobno teraz mam mówić do niego: Frank. Bardzo trudno mi o tym pamiętać, bo w szkole, gdzie na pierwszej godzinie lekcyjnej mam z nim algebrę, powinnam zwracać się do niego: panie profesorze. Więc po prostu w ogóle się do niego nie zwracam (przynajmniej niebezpośrednio). Pan Gianini mówi, że czas wstawać. Mamy spędzić Święto Dziękczynienia w domu jego rodziców na Long Island. Musimy wyjechać zaraz, jeżeli chcemy zdążyć, zanim na ulicach porobią się korki. 8.45 W Święto Dziękczynienia o tak wczesnej porze na drogach w ogóle nie ma ruchu. Dojeżdżamy do domu rodziców pana G. w Sagaponic o trzy godziny za wcześnie. Pani Gianini (matka pana Gianiniego, nie moja mama. Moja mama nadal nazywa się Helen Thermopolis, bo jako współczesna malarka jest nawet dosyć znana pod swoim własnym nazwiskiem, a poza tym ona nie uznaje patriarchalnych norm kulturowych) ma

jeszcze na głowie wałki do włosów. Ma też bardzo zdziwioną minę. Prawdopodobnie chodzi nie tylko o to, że pojawiliśmy się tak wcześnie. Problem w tym, że przekroczywszy próg domu, moja mama z dłonią przyciśniętą do ust natychmiast rzuca się do łazienki, a to ze względu na zapach pieczonego indyka. Oby to znaczyło, że mój przyrodni brat lub siostra będzie wegetarianinem, bo kiedyś zapach pieczeni w piekarniku zaostrzał mamie apetyt, a nie przyprawiał o mdłości. W samochodzie, w drodze z Manhattanu, mama już zdążyła mnie poinformować, że rodzice pana Gianiniego są szalenie konserwatywni i w Święto Dziękczynienia podaje się u nich tradycyjny świąteczny obiad. Jej zdaniem nie będą mieli ochoty wysłuchiwać mojej tradycyjnej świątecznej przemowy o tym, że Pielgrzymi są winni popełnienia zbrodni ludobójstwa, ponieważ podarowali swoim nowym przyjaciołom - północnoamerykańskim Indianom - koce pełne zarazków ospy wietrznej, i że to karygodne, by nasz kraj co roku uroczyście świętował tak bezwzględne unicestwienie całej ich kultury. Wobec tego, stwierdziła mama, powinnam poruszać tematy bardziej neutralne, na przykład mówić o pogodzie. Zapytałam, czy to będzie w porządku, jeżeli poruszę temat niezwykle wysokiej frekwencji na spektaklach opery w Reykjaviku na Islandii (ponad 98 procent populacji tego kraju przynajmniej raz obejrzało Toscę). Mama westchnęła i odparła: - Skoro już musisz... Odbieram to jako sygnał, że zaczęły ją męczyć rozmowy o Islandii. No cóż, przykro mi, ale moim zdaniem Islandia jest niezwykle fascynującym krajem i nie spocznę, póki nie zobaczę jakiegoś hotelu wykutego w lodzie. 9.45 - 11.45 Razem z panem Gianinim Seniorem w pokoju, który on nazywa bawialnią, oglądam paradę z okazji Święta Dziękczynienia organizowaną przez Macy's. Na Manhattanie ludzie nie mają bawialni. Tylko zwyczajne salony. Pamiętając o ostrzeżeniu matki, darowuję sobie powtarzanie następnej z moich tradycyjnych świątecznych uwag, mianowicie że parada Macy's z okazji Święta Dziękczynienia dosadnie ilustruje, w jaki amok popadł amerykański kapitalizm. W pewnym momencie transmisji zauważam Lilly, która stoi w tłumie przed Office Max na rogu Broadwayu i Trzydziestej Siódmej, z kamerą wideo przytkniętą do swojej lekko wklęsłej twarzy (przypominającej pyszczek mopsika), kiedy akurat przejeżdża pojazd wiozący Miss Ameryki i Williama Shatnera, gwiazdę Star Trek. Wiem już zatem, że w kolejnym odcinku swojego programu w kablówce ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z

mostu (program jest nadawany w każdy piątek wieczorem o dziewiątej na 67 kanale manhattańskiej telewizji kablowej), moja przyjaciółka dobierze się Macy's do skóry. 12.00 Przyjeżdża siostra pana Gianiniego Juniora z mężem, dwójką dzieci i plackami z dyni. Dzieci, które są w moim wieku, to bliźniaki, chłopak ma na imię Nathan, a dziewczyna - Claire. Wiem z miejsca, że ja i Claire nie znajdziemy wspólnego języka, bo kiedy nas sobie przedstawiają, ogląda mnie od stóp do głów w taki sposób, jak to robią cheerleaderki na korytarzu w naszej szkole i mówi tym paskudnym tonem: - Ach, więc to TY jesteś tą całą księżniczką? I chociaż sama świetnie sobie zdaję sprawę z tego, że przy wzroście metr siedemdziesiąt pięć, bez żadnego widocznego biustu, ze stopami w rozmiarze rakiet śnieżnych i włosami sterczącymi mi na czubku głowy jestem największym dziwadłem w pierwszej klasie Męskiego Liceum imienia Alberta Einsteina (koedukacyjnego mniej więcej od 1975 roku), niespecjalnie lubię, żeby przypominały mi o tym dziewczyny, które nawet nie starają się odkryć, że pod tą fasadą mutanta bije serce człowieka, który po prostu stara się, tak samo jak wszyscy inni ludzie na tym świecie, osiągnąć pewien stopień samorealizacji. Zresztą niezbyt mnie interesuje, co o mnie myśli siostrzenica pana Gianiniego, Claire. Bo ona nosi minispódniczkę ze skóry mustanga! I to wcale nie jest imitacja. Nie może nie wiedzieć, że jakiś koń musiał oddać życie, żeby ona mogła mieć taką spódnicę, ale najwyraźniej nic jej to nie obchodzi. Teraz Claire wyciąga swoją komórkę i idzie na taras, gdzie ma najlepszy zasięg (na zewnątrz jest chyba z minus jeden, ale jej to widać nie przeszkadza - ta spódnica ze skóry mustanga ją przecież grzeje). Co chwila spogląda na mnie przez przesuwane szklane drzwi i śmieje się, mówiąc coś do telefonu. Nathan - który ma na sobie luźne dżinsy i nosi pager, a poza tym masę złotej biżuterii - pyta dziadka, czy może przełączyć telewizor na inny kanał. Zatem zamiast zwykłych programów oglądanych w Święto Dziękczynienia, na przykład meczu futbolowego albo świątecznego maratonu filmów telewizyjnych na Lifetime Channel, musimy teraz oglądać MTV 2. Nathan zna na pamięć wszystkie piosenki i śpiewa razem z wykonawcami. Większość piosenek zawiera brzydkie słowa, które zostały zastąpione brzęczykiem, ale Nathan i tak je dośpiewuje. 13.00 Podano jedzenie. Siadamy do stołu. 13.15

Wstajemy od stołu. 13.20 Pomagam pani Gianini posprzątać ze stołu. Mówi mi, żebym się nie wygłupiała i że powinnam pójść i „pogawędzić sobie od serca” z Claire. To przerażające, kiedy się zastanowić, jak nierozgarnięci bywają czasem starsi ludzie. Zamiast iść i gawędzić sobie od serca z Claire, zostaję tam gdzie jestem i opowiadam pani Gianini, jak miło nam się mieszka z jej synem. Pan G. bardzo chętnie pomaga nam w domu i nawet przejął mój dawny obowiązek czyszczenia toalet. Nie bez znaczenia jest też fakt, że wprowadził się do nas razem z trzydziestosześciocalowym telewizorem, flipperem i stołem do piłkarzyków. Pani Gianini jest ogromnie zadowolona, słysząc moje słowa, widzę to zupełnie wyraźnie. Starsi ludzie bardzo lubią słuchać miłych uwag na temat swoich dzieci, nawet jeśli te dzieci, jak pan Gianini, mają lat trzydzieści dziewięć i pół. 15.00 Musimy wracać, jeżeli nie chcemy utkwić w korkach w drodze do domu. Żegnam się. Claire nie odpowiada na moje „do widzenia”, ale Nathan owszem. Radzi mi, żebym pozostała realistką. Pani Gianini daje nam mnóstwo indyka, który został z obiadu. Dziękuję jej, mimo że będąc wegetarianką, indyków nie jadam. 18.30 Wreszcie docieramy do miasta, po trzech i pól godzinie spędzonych w korku ciągnącym się wzdłuż całej drogi szybkiego ruchu na Long Island. Muszę powiedzieć, że moim zdaniem ta droga z szybkim ruchem nie ma nic wspólnego. Czasu starcza mi tylko na przebranie się w jasnobłękitną, wąską, długą do ziemi suknię od Armaniego i dopasowane do niej pantofle na płaskim obcasie. Na dole trąbi limuzyna i po chwili zjawia się Lars, mój ochroniarz, żeby mnie zabrać na mój drugi tego dnia obiad z okazji Święta Dziękczynienia. 19.30 Docieram do hotelu Plaza. Wita mnie odźwierny, który anonsuje moje przybycie całemu tłumowi zgromadzonemu w Palmiarni: - Oto Jej Wysokość, księżniczka Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo. Jakby nie można było powiedzieć zwyczajnie: przyszła Mia. Mój ojciec, książę Genowii, i jego matka, księżna wdowa, wynajęli na wieczór Palmiarnię, żeby wydać bankiet z okazji Święta Dziękczynienia dla wszystkich swoich

przyjaciół. Mimo moich poważnych obiekcji tata i Grandmère odmawiają wyjazdu z Nowego Jorku, dopóki nie nauczę się wszystkiego, co powinnam wiedzieć o byciu księżniczką... Albo, jeśli wcześniej się z tym nie uporam, do czasu formalnego przedstawienia mnie obywatelom Genowii, co ma nastąpić na dzień przed Gwiazdką. Zapewniałam ich, że nie mam zamiaru ciskać oliwkami w damy dworu ani drapać się pod pachami. No bo przecież mam już swoje czternaście lat i, na litość boską, wiem co nieco o poprawnym zachowaniu. Ale Grandmère chyba nie bardzo w to wierzy i wciąż poddaje mnie codziennym lekcjom etykiety. Ostatnio Lilly skontaktowała się z Organizacją Narodów Zjednoczonych, chcąc sprawdzić, czy te lekcje nie stanowią czasem naruszenia praw człowieka. Ona uważa, że zmuszanie osoby nieletniej, żeby godzinami siedziała i ćwiczyła odchylanie talerza od siebie („Zawsze, ale to zawsze OD SIEBIE, Amelio”.), żeby wyskrobać z niego parę ostatnich łyżek zupy z homara, jest niezgodne z prawem. Jak na razie, ONZ nie przychyliło się do mojego wniosku. Grandmère wpadła na pomysł, żeby podać „staroświecki obiad z okazji Święta Dziękczynienia”. Według niej na taki obiad składają się mule w sosie z białego wina, młode gołębie faszerowane gęsimi wątróbkami, odwłoki homarów i irański kawior, którego kiedyś nie sposób było dostać ze względu na embargo. Zaprosiła dwie setki swoich najbliższych przyjaciół, a na dodatek cesarza Japonii z małżonką, bo akurat i tak byli w mieście z okazji międzynarodowego szczytu handlowego. To dlatego musiałam włożyć pantofle bez obcasa. Grandmère twierdzi, że niegrzecznie jest przewyższać wzrostem cesarza. 20.00 - 23.00 Podczas posiłku uprzejmie rozmawiam z cesarzową Japonii. Tak jak ja była kiedyś zwyczajnym człowiekiem, dopóki pewnego dnia nie wyszła za mąż za cesarza i nie została cesarzową. Ja, oczywiście, urodziłam się jako księżniczka. Tyle że do września nie miałam o tym zielonego pojęcia, właśnie wtedy mój tata odkrył, że chemioterapia, jaką przeszedł, lecząc się z raka jądra, przyprawiła go o bezpłodność i już nie będzie mógł mieć innych dzieci. Więc musiał się przyznać, że tak naprawdę jest księciem i tak dalej, a chociaż ja jestem „nieślubna”, ponieważ moi rodzice nigdy się nie pobrali, to i tak zostałam jedyną spadkobierczynią tronu Genowii. I mimo że Genowia jest bardzo małym krajem (ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców) na wzgórzach u wybrzeża Morza Śródziemnego, wciśniętym pomiędzy Włochy i Francję, pozycja księżniczki takiego państwa to i tak nie byle co. Cóż, pozycja pozycją, ale tygodniówki mi nie podnieśli, dalej wynosi dziesięć dolarów. Chociaż nie zapomnieli dać mi ochroniarza, który chodzi za mną krok w krok na wypadek, gdyby jakiś europejski terrorysta antyglobalista z kucykiem i w czarnych skórzanych

spodniach postanowił mnie porwać. Cesarzowa sama o tym dobrze wie - to znaczy, jakie to upierdliwe, kiedy jednego dnia jesteś zwyczajnym człowiekiem, a następnego twoja twarz trafia na okładkę magazynu „People”. Dała mi nawet pewną wskazówkę: powiedziała, że zawsze powinnam sprawdzać, czy mam dobrze zawiązane kimono, zanim podniosę rękę, żeby machać nią do tłumów. Podziękowałam jej, chociaż na razie nie mam ani jednego kimona. 23.30 Jestem taka zmęczona przez to poranne wstawanie i jazdę na Long Island, że dwa razy ziewam prosto w twarz cesarzowej. Próbowałam stłumić te ziewnięcia tak, jak nauczyła mnie Grandmère, zaciskając szczęki i nie otwierając ust. Ale to tylko sprawia, że oczy za- chodzą mi Izami i reszta twarzy wyciąga się, jakbym wpadała w czarną dziurę. Grandmère rzuca mi złe spojrzenie znad sałaty z gruszkami i orzechami włoskimi, ale to na nic. Nawet niechętne spojrzenia nie mogą mnie wytrącić z tego stanu nieopanowanej senności. Wreszcie całą sytuację zauważa mój tata i udziela mi książęcego zwolnienia od deseru. Lars odwozi mnie do domu. Grandmère jest wyraźnie niezadowolona, że odjeżdżam zanim podano sery. Ale albo wyjdę, albo zasnę z twarzą wtuloną w niebieski ser pleśniowy. Wiem, że koniec końców Grandmère mi za to odpłaci. Na przykład każe mi się nauczyć na pamięć imion wszystkich członków szwedzkiej rodziny królewskiej albo zemści się jeszcze jakoś inaczej, ale równie okrutnie. Grandmère zawsze umie postawić na swoim. 24.00 Po długim i wyczerpującym dniu składania dziękczynienia ojcom narodu - tym ludobójcom i hipokrytom znanym jako Pielgrzymi - wreszcie kładę się do łóżka. I tak kończy się Święto Dziękczynienia Mii Thermopolis. Sobota, 6 grudnia Skończone. Takie właśnie jest moje życie. SKOŃ - CZO - NE. Wiem, że już to wcześniej mówiłam, ale tym razem naprawdę nie żartuję. I dlaczego? TYM RAZEM dlaczego? Co ciekawe, wcale nie dlatego, że: Trzy miesiące temu dowiedziałam się, że jestem następczynią tronu pewnego małego europejskiego księstwa i pod koniec grudnia będę musiała odwiedzić rzeczone małe europejskie księstwo i pozwolić się oficjalnie przedstawić jego obywatelom, którymi

pewnego dnia będę rządzić, a którzy na pewno mnie znienawidzą, bo moje ulubione buty to glany, a mój ulubiony serial telewizyjny to Słoneczny patrol. Ja zupełnie w niczym nie przy- pominam księżniczki krwi. Ani dlatego, że: Moja matka, która mniej więcej za siedem miesięcy spodziewa się dziecka mojego nauczyciela algebry, niedawno z owym nauczycielem algebry uciekła i potajemnie wzięła ślub. Ani nawet dlatego, że: W szkole zadają nam ostatnio tak dużo pracy domowej - poza tym, że po szkole Grandmère torturuje mnie bez miłosierdzia, wpajając rozmaite zasady książęcego zachowania, które muszę opanować przed Gwiazdką - że nawet nie miałam czasu pisać dziennika na bieżąco, a co dopiero zająć się innymi sprawami. O, nie. To wszystko drobiazgi. Więc dlaczego moje życie się skończyło? Bo mam chłopaka. W wieku czternastu lat to już zapewne najwyższa pora. Wszystkie moje przyjaciółki mają chłopaków. Wszystkie, nawet Lilly, która obwinia rodzaj męski o całe (no, może prawie całe) zło współczesnego świata. I niech będzie, chłopakiem Lilly jest Borys Pelkowski, który owszem, w wieku piętnastu lat jest może jednym z wybitnych amerykańskich wirtuozów skrzypiec, ale to nie znaczy, że nie nosi swetra wpuszczonego w spodnie ani że na ogół jedzenie nie tkwi mu w aparaciku ortodontycznym. Ja bym nie nazwala Borysa idealnym materiałem na chłopaka, ale Lilly chyba go lubi, a tylko to się liczy. Tak mi się wydaje. Muszę przyznać, że kiedy Lilly - prawdopodobnie najwybredniejsza osoba na naszej planecie (a kto ma o tym wiedzieć, jak nie ja, skoro jestem jej najlepszą przyjaciółką od przedszkola) - zaczęła chodzić z chłopakiem, a ja nadal chłopaka nie miałam, naprawdę zaczynałam już myśleć, że coś jest ze mną nie tak. Pomijając mój gigantyzm i to, co rodzice Lilly, państwo doktorostwo Moscovitz, którzy oboje są psychiatrami, nazywają niezdolnością do wyrażenia wewnętrznego gniewu. A potem, pewnego dnia, ni stąd, ni zowąd znalazł się jeden. To znaczy chłopak. No cóż, właściwie to nie stało się tak zupełnie ni stąd, ni - zowąd. Kenny już jakiś czas temu zaczął mi przysyłać anonimowe listy miłosne. Nie wiedziałam, że są od niego. Właściwie myślałam (no dobra - miałam nadzieję), że pisze je ktoś inny. Ale w końcu okazało się, że to Kenny. A do tej chwili zabrnęłam już naprawdę za daleko, żeby się - ot tak! -

wymigać. I voilà! Miałam chłopaka. Problem rozwiązany, tak? Nie. Otóż wcale nie. I nie chodzi o to, że ja Kenny'ego nie lubię. Lubię go. Naprawdę. Mamy ze sobą mnóstwo wspólnego. Na przykład oboje uważamy, że cenne jest nie tylko ludzkie, ale w ogóle WSZELKIE życie i na biologii nie zgadzamy się wykonywać sekcji na embrionach świń i żabach. Zamiast tego piszemy prace semestralne na temat cyklu życiowego rozmaitych robaków i larw mączników. I oboje lubimy science fiction. Kenny wie na ten temat znacznie więcej niż ja, ale bardzo mu zaimponowała rozległość mojej wiedzy na temat pisarstwa Roberta A. Heinleina i Isaaca Asimova (których i tak musieliśmy czytać w szkole, tylko Kenny chyba o tym zapomniał). Nie mówiłam Kenny'emu, że tak naprawdę większość literatury science fiction mnie nudzi, bo występuje w niej bardzo mało dziewczyn. W japońskich anime, które Kenny też bardzo lubi, i których promowaniu zdecydował się poświęcić swoje życie (kiedy nie będzie zajęty wynajdywaniem lekarstwa na raka), występuje mnóstwo dziewczyn. Zauważyłam jednak, że większości dziewczyn w japońskich anime gdzieś się zawieruszyły staniki. Poza tym sądzę, że pilot myśliwca poważnie zaniedbuje własne bezpieczeństwo, jeżeli ostrzeliwując z powietrza siły zła, nosi długą, rozpuszczoną grzywę, którą zamiata cały kokpit. Jednak, jak już wcześniej mówiłam, nie wspominałam nic o tym Kenny'emu. I przez większość czasu dobrze nam się razem układa. Bawimy się świetnie. W pewnym sensie bardzo miło jest mieć chłopaka. Na przykład nie muszę się teraz martwić, że nie zostanę zaproszona na Bezwyznaniowy Bal Zimowy Liceum imienia Alberta Einsteina (bal został tak nazwany, bo jego wcześniejsza nazwa, Gwiazdkowy Bal Liceum imienia Alberta Einsteina, urażała uczucia wielu naszych uczniów nieobchodzących świąt Bożego Narodzenia). A dlaczego nie muszę się martwić, że mnie nikt nie zaprosi na największą szkolną imprezę, pomijając bal na zakończenie roku? Bo idę z Kennym. No dobra, fakt - jeszcze mnie nie zaprosił, ale zrobi to. W końcu od czegoś jest moim chłopakiem? Czy to nie wspaniałe? Czasami wydaje mi się, że jestem najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi. No bo naprawdę. Zastanówcie się tylko: może nie jestem ładna, ale znów też nie

jestem jakimś ostatnim potworem, mieszkam w Nowym Jorku, najbardziej luzackim mieście na całym świecie, jestem księżniczką i mam chłopaka. Czego jeszcze mogłaby pragnąć dziewczyna? O Boże. KOGO ja tu usiłuję OSZUKIWAĆ??? Ten mój chłopak? Mam dla was następującą rewelację: JA GO NAWET NIE LUBIĘ. No cóż, dobra, nie o to chodzi, że go w ogóle nie lubię. Ale to całe chodzenie ze sobą, no - sama nie wiem. Kenny to całkiem miły facet i tak dalej - nie zrozumcie mnie źle. Jest za- bawny i wcale się z nim nie nudzę, to na pewno. I jest dosyć fajny, no wiecie, ma taką wysoką i szczupłą sylwetkę. Tyle tylko, że kiedy widzę Kenny'ego, jak zbliża się korytarzem, moje serce absolutnie nie zaczyna bić szybciej, tak jak szybciej zaczynają bić serca dziewczyn w tych wszystkich romansach dla nastolatek, którymi zaczytuje się moja przyjaciółka, Tina Hakim Baba. A kiedy Kenny bierze mnie za rękę, w kinie czy gdzieś indziej, moja dłoń wcale nie zaczyna drżeć w jego dłoni, tak jak drżą dłonie dziewczyn w tych książkach. A kiedy mnie całuje? Te fajerwerki, o których ludzie tyle gadają? A, dajcie spokój. Jakie fajerwerki?! Nic. Nada. To śmieszne, bo zanim zaczęłam chodzić z Kennym, mnóstwo czasu spędzałam na rozmyślaniach, skąd wytrzasnąć chłopaka i jak go skłonić, żeby mnie pocałował. Ale teraz, kiedy już mam chłopaka, przede wszystkim głowię się, jak uniknąć jego pocałunków. Jest jeden sposób, który całkiem nieźle działa - odwrócenie głowy. Kiedy zauważam, że jego usta się do mnie zbliżają, po prostu w ostatniej sekundzie odwracam głowę i trafia najwyżej w policzek, czasem we włosy. Chyba najgorzej jest, kiedy Kenny zagląda mi głęboko w oczy - a zdarza mu się to bardzo często - i pyta, o czym myślę. A ja zazwyczaj myślę o tej jednej osobie. I ta osoba to wcale nie Kenny. To w ogóle nie jest Kenny. To starszy brat Lilly, Michael Moscovitz, którego kocham od... Och, sama nie wiem. OD ZAWSZE. Ale to jeszcze nie wszystko. Jest coraz gorzej. Bo teraz tak się porobiło, że wszyscy uważają mnie i Kenny'ego za stałą parę. Rozumiecie? Więc teraz jesteśmy Kennym - - i - Mią. Teraz zamiast wspólnie spędzać czas - ja i Lilly - w sobotnie wieczory spotykają się Lilly - i - Borys oraz Kenny - i - Mia. Czasami

dołączają do nas jeszcze moja przyjaciółka Tina Hakim Baba i jej chłopak, Dave Farouq el - Abar i moja inna przyjaciółka Shameeka Taylor i jej chłopak Daryl Gardner, a wtedy robi się z nas Lilly - i - Borys oraz Kenny - i - Mia, oraz Tina - i - Dave, oraz Shameeka - i - Daryl. Więc jeśli Kenny i ja zerwiemy ze sobą, z kim będę spędzać sobotnie wieczory? Mówię poważnie. Lilly - i - Borys, Tina - i - Dave oraz Shameeka - i - Daryl nie będą chcieli, żeby włóczyła się z nimi po prostu Mia. Będę dla nich zupełnie jak to piąte koło u wozu. Nie mówiąc już o tym, że jeśli Kenny i ja zerwiemy ze sobą, kto pójdzie ze mną na Bezwyznaniowy Zimowy Bal? To znaczy, o ile on mnie w ogóle kiedyś zamierza zaprosić. O Boże, muszę już iść. Lilly - i - Borys, Tina - i - Dave oraz Kenny - i - Mia mają teraz pójść na łyżwy do Rockefeller Center. Powiem tylko jedno: człowiek musi uważać, kiedy sobie czegoś życzy. Bo to życzenie może się kiedyś spełnić. Sobota, 6 grudnia, 23.00 I ja uważałam, że moje życie się skończyło, bo mam teraz chłopaka, którego wcale w taki sposób nie lubię i muszę z nim zerwać, nie urażając jego uczuć, co jest, jak sądzę, praktycznie niewykonalne... Taa, no cóż - nie wiedziałam, jak BARDZO skończone może się jeszcze w gruncie rzeczy okazać to moje życie. A przynajmniej - nie wiedziałam do dzisiejszego wieczoru. Wieczorem do Lilly - i - Borysa, Tiny - i - Dave'a oraz Mii - i - Kenny'ego dołączyła nowa para, Michael - i - Judith. Tak właśnie: brat Lilly, Michael, pokazał się na lodowisku i przyprowadził ze sobą prezeskę Klubu Komputerowego - którego sam jest skarbnikiem - Judith Gershner. Judith Gershner, tak jak brat Lilly, Michael, jest w maturalnej klasie Liceum imienia Alberta Einsteina. Nazwisko Judith Gershner, tak jak nazwisko Michaela, wisi na tablicy na liście wyróżniających się uczniów. Judith Gershner, tak jak Michael, prawdopodobnie dostanie się na każdą uczelnię, do jakiej złoży papiery, bo Judith Gershner, tak jak Michael, jest genialna. Co więcej, Judith Gershner, tak jak Michael, dostała w zeszłym roku nagrodę na Dorocznej Wystawie Technologii Biomedycznych Liceum imienia Alberta Einsteina za swój projekt naukowy, w ramach którego autentycznie sklonowała muszkę owocową.

SKLONOWAŁA MUSZKĘ OWOCOWĄ. W swojej SYPIALNI. Judith Gershner potrafi klonować muszki owocowe we własnej sypialni. A ja co? Ja nawet nie umiem mnożyć ułamków. Hm. Jezu, sama nie wiem. Gdybyście byli na miejscu Michaela Moscovitza - no wiecie, prymusa, którego przyjęto na uniwersytet Columbia jeszcze przed normalnymi zapisami - z kim byście woleli się spotykać? Z dziewczyną, która potrafi klonować muszki owocowe we własnej sypialni, czy z dziewczyną, która ma ledwie tróję z algebry w pierwszej licealnej, i to mimo że JEJ MATKA JEST ŻONĄ NAUCZYCIELA TEGO PRZEDMIOTU? Sami widzicie, zero szans, żeby Michael zechciał się ze mną umawiać. Chociaż muszę przyznać, parę razy wydało mi się to możliwe. Ale najwyraźniej wpadłam po prostu w pułapkę myślenia życzeniowego. No bo dlaczego facet taki jak Michael, który naprawdę dobrze sobie radzi w szkole i prawdopodobnie odniesie wielki życiowy sukces w dowolnie wybranej dziedzinie, miałby w ogóle umawiać się z taką dziewczyną jak ja, która do tej pory zawaliłaby już pewnie pierwszą klasę, gdyby nie całe to douczanie i pomoc ze strony pana Gianiniego i, co najśmieszniejsze, samego Michaela? No i z drugiej strony, Michael i Judith idealnie do siebie pasują. Judith nawet trochę przypomina go z wyglądu. Oboje mają takie kręcone ciemne włosy i bladą cerę od ciągłego przesiadywania w pomieszczeniach i wyszukiwania w Internecie informacji na temat genomów. Jeżeli jednak Michael i Judith są taką dobraną parą, czemu w pierwszej chwili, kiedy zobaczyłam ich idących razem w stronę naszej grupki, która właśnie wiązała sznurowadła wypożyczonych łyżew, zrobiło mi się w środku tak nieprzyjemnie? No bo przecież nie mam absolutnie żadnego prawa do zazdrości o to, że Michael Moscovitz zaprosił Judith Gershner na łyżwy. Absolutnie żadnego prawa. Tyle tylko, że kiedy zobaczyłam ich razem, przeżyłam szok. Michael ledwie raczy opuszczać swój pokój, bo wiecznie tkwi przy komputerze i pracuje nad swoim webzinem Crackhead. Lodowisko przy Rockefeller Center podczas szczytu szaleństwa związanego z zapaleniem lampek na wielkiej bożonarodzeniowej choince jest ostatnim miejscem, w którym spodziewałam się go zobaczyć. Michael z zasady unika miejsc, które stanowią mekkę dla turystów, czyli mniej więcej całego śródmieścia na północ od Bleecker Street. Jednak teraz stał tam, a obok niego stała Judith Gershner w swoim kombinezonie, butach Rockports i kurtce narciarskiej. Byli zatopieni w rozmowie - pewnie o czymś naprawdę inteligentnym, na przykład o DNA. Szturchnęłam Lilly w bok - sznurowała sobie łyżwy - i powiedziałam tonem, co do

którego miałam nadzieję, że nie ujawnia moich uczuć: - Popatrz, przyszedł twój brat. A Lilly nawet się nie zdziwiła! Obejrzała się, popatrzyła i stwierdziła: - No, tak. Mówił, że może tu wpadnie. Wpadnie, i to Z DZIEWCZYNĄ? O TYM już nie wspomniał? I czy to byłby dla ciebie taki straszny kłopot, Lilly, gdybyś uprzedziła mnie nieco wcześniej, żebym się mogła trochę psychicznie przygotować? Tyle tylko, że Lilly nie wie, co ja czuję do jej brata, więc pewnie dlatego nawet nie przyszło jej do głowy, żeby jakoś tak delikatnie mnie zawiadomić. Oto subtelny sposób, w jaki poradziłam sobie z sytuacją. Naprawdę wyjątkowo dyplomatyczny (AKURAT). Kiedy Michael i Judith rozglądali się za miejscem, gdzie mogliby zasznurować łyżwy: Ja: (od niechcenia, do Lilly) Nie wiedziałam, że twój brat i Judith Gershner chodzą ze sobą. Lilly: (z jakiegoś powodu pełna niesmaku) Daj spokój. Nic z tych rzeczy. Ona po prostu siedziała u nas w domu i pracowała z Michaelem nad jakimś projektem dla tego głupiego Klubu Komputerowego. Usłyszeli, że wszyscy idziemy na łyżwy i Judith powiedziała, że ona też chce pójść. Ja: No cóż, dla mnie to wygląda tak, jakby ze sobą chodzili. Lilly: Jak tam sobie uważasz. Borys, musisz bez przerwy na mnie CHUCHAĆ? Ja: (do Michaela i Judith, którzy właśnie podchodzą) Och, cześć ludzie. Michael, nie wiedziałam, że umiesz jeździć na łyżwach. Michael: (wzruszając ramionami) Kiedyś byłem w drużynie hokejowej. Lilly: (parskając) Taa. Hokej Przedszkolny. Zanim uznał, że sporty zespołowe to strata czasu, bo na sukces drużyny składa się gra wszystkich członków, w przeciwieństwie do dyscyplin, w których decydują indywidualne osiągnięcia, takich jak tenis czy golf. Michael: Lilly, może tak raz w życiu się zamkniesz? Judith: Uwielbiam łyżwy! Chociaż nie za dobrze umiem jeździć. I rzeczywiście, nie umie. Judith jeździ na łyżwach tak źle, że musiała się kurczowo trzymać obu rąk Michaela, który jechał przed nią tyłem. Inaczej chyba runęłaby na twarz. Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło: to, że Michael umie jeździć tyłem, czy to, że niespecjalnie mu przeszkadzało holowanie Judith dokoła lodowiska. Może ja nie potrafię

sklonować muszki owocowej, ale przynajmniej, mając na nogach parę łyżew, umiem ustać samodzielnie. Kenny jednak chyba naprawdę uznał, że styl jazdy na łyżwach uprawiany przez Michaela i Judith jest lepszy niż szkoła tradycyjna - no wiecie, solo - więc ciągle do mnie podjeżdżał i usiłował mnie namówić, żebym dała mu się poholować wkoło lodowiska. I chociaż cały czas tłumaczyłam: - Uch, Kenny ale ja umiem jeździć... ...mówił, że w ogóle nie o to chodzi. Wreszcie, chyba gdzieś tak po półgodzinie tych błagań poddałam się. Kenny chwycił mnie za obie ręce i zaczął jechać przede mną tyłem. Tyle tylko, że Kenny'emu jazda tyłem aż tak dobrze nie wychodzi. Ja umiem jeździć do przodu, ale kiedy ktoś chwieje mi się tuż przed nosem, nie radzę sobie na tyle dobrze, żeby utrzymać się na nogach, jeżeli on poleci na lód. I dokładnie coś takiego się stało. Kenny poleciał na lód, a ja nie mogłam się już zatrzymać, więc upadłam na niego i uderzyłam podbródkiem w jego kolano. Przy okazji ugryzłam się w język, i to tak mocno, że krew wypełniła mi usta, a ponieważ nie chciałam jej przełykać, wyplułam ją. Niestety, poleciała prosto na dżinsy Kenny'ego i na lód, co zrobiło spore wrażenie na turystach, którzy stali koło lodowiska, robiąc zdjęcia swoim bliskim przed wielką choinką przy Rockefeller Center. Tak więc wszyscy odwrócili się i zaczęli robić zdjęcia dziewczynie, która pluła krwią na lód - scena doprawdy iście nowojorska. I wtedy z szumem nadjechał Lars - on jest mistrzem łyżwiarskim, dzięki swojemu nordyckiemu dzieciństwu, które stanowi całkiem spory kontrast z jego późniejszym treningiem ochroniarstwa w sercu pustyni Gobi - podniósł mnie, obejrzał mi język, dał mi swoją chusteczkę i powiedział, żebym ucisnęła sobie ranę, a potem dodał: - Na jeden dzień starczy już tych łyżew. I tyle. Teraz mam krwawą dziurę na końcu języka i boli mnie przy mówieniu, doznałam totalnego upokorzenia na oczach moich przyjaciół ORAZ na oczach milionów turystów, którzy przyszli popatrzeć na głupią choinkę przed głupim Rockefeller Center, a co najgorsze, Judith Gershner, która - jak się okazuje - również została przyjęta jeszcze przed ogólnymi zapisami na uniwersytet Columbia (super, ta sama uczelnia, do której Michael trafi na jesieni), gdzie będzie się uczyła w szkole przygotowawczej medycznej, więc Judith doradziła mi, żebym poszła do szpitala, bo jej zdaniem potrzebne mi będą szwy. Na JĘZYKU. Mam szczęście, powiedziała, że nie odgryzłam sobie czubka. Szczęście! Jasne. Zaraz wam powiem, jakie mam szczęście: mam takie szczęście, że kiedy leżę

tutaj w łóżku i piszę te słowa, a dotrzymuje mi towarzystwa wyłącznie mój dwunastokilogramowy kot, Gruby Louie (lubi mnie tylko dlatego, że go karmię), chłopak, którego kocham chyba od zawsze, bawi się świetnie w towarzystwie dziewczyny, która potrafi klonować muszki owocowe i umie stwierdzić, czy jakaś rana potrzebuje szycia, czy nie. Chociaż jedno w tym wszystkim jest dobre - jeżeli Kenny miał nadzieję, że przejdziemy wkrótce do wersji francuskiej, to teraz absolutnie nie możemy, dopóki mi się język nie zagoi. A to, według słów doktora Funga - do którego moja mama zadzwoniła, kiedy tylko Lars przywiózł mnie do domu - może potrwać gdzieś tak od trzech do dziesięciu dni. TAK! DZIESIĘĆ RZECZY, KTÓRYCH NAJBARDZIEJ NIENAWIDZĘ W CZASIE ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA W NOWYM JORKU 1. Turyści, którzy przyjeżdżają spoza miasta swoimi wielkimi terenowymi samochodami i usiłują cię przejechać na przejściach dla pieszych, bo wydaje im się, że prowadzą jak prawdziwi agresywni nowojorczycy. Tymczasem jeżdżą jak kretyni. Poza tym, w tym mieście jest już i tak dosyć zanieczyszczeń w powietrzu. Czemu nie mogą korzystać z publicznego transportu, jak normalni ludzie? 2. Głupia choinka w Rockefeller Center. Poprosili mnie, żebym to ja była osobą, która w tym roku włączy na niej światełka, ponieważ prasa uznała mnie za „naszą wła- sną, nowojorską koronowaną głowę”, ale kiedy im powiedziałam, że ścinanie drzew przyczynia się do niszczenia warstwy ozonowej, wycofali zaproszenie i zamiast mnie poprosili burmistrza. 3. Głupie kolędy, które lecą na cały regulator we wszystkich sklepach. 4. Głupie łyżwy z głupimi chłopakami, którym wydaje się, że potrafią jeździć tyłem, kiedy wcale tego nie umieją. 5. Przymus kupowania wszystkim swoim znajomym „przemyślanych” prezentów. 6. Egzaminy semestralne. 7. Głupia obrzydliwa nowojorska pogoda. Żadnego śniegu, tylko dzień w dzień zimny, mokry deszcz. Gdzie się podziały Białe Święta? Powiem wam: to globalne ocieplenie. A wiecie czemu? Bo wszyscy jeżdżą terenowymi samochodami i ścinają drzewa!

8. Głupio manipulacyjne specjalne świąteczne wydania programów w telewizji. 9. Głupio manipulacyjne reklamy gwiazdkowe w telewizji. 10. Jemioła. Powinno się tego zakazać. W rękach dorastających chłopców staje się powszechnie uznawanym pretekstem dla żądania pocałunków. Moim zdaniem, to zwyczajne napastowanie seksualne. W dodatku, zazwyczaj trzymają ją nie ci chłopcy co trzeba. Niedziela, 7 grudnia Przed chwilą wróciłam z obiadu u Grandmère. Moje usilne próby wykręcenia się od wizyty - włącznie z podkreślaniem faktu, że cierpię obecnie na ranę języka - spełzły na niczym. A dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle. To dlatego, że Grandmère zażyczyła sobie przejrzeć razem ze mną harmonogram mojej wizyty w Genowii, który, skoro już o tym mowa, wygląda tak: Niedziela, 21 grudnia 15.00 Przylot do Genowii 15.30 - 17.00 Powitanie i rozmowa z personelem pałacowym 17.00 - 19.00 Zwiedzanie pałacu 19.00 - 20.00 Przebranie się do kolacji 20.00 - 23.00 Kolacja z genowiańskimi dygnitarzami Poniedziałek, 22 grudnia 8.00 - 9.30 Śniadanie z wysokimi urzędnikami administracji publicznej Genowii 10.00 - 11.30 Wizyty w genowiańskich szkołach publicznych 12.00 - 13.00 Spotkanie z uczniami genowiańskich szkół publicznych 13.30 - 15.00 Lunch z przedstawicielami Genowiańskiego Związku Nauczycieli 15.30 - 16.30

Zwiedzanie portu i genowiańskiego krążownika marynarki wojennej (HMS „Książę Filip”) 17.00 - 18.00 Zwiedzanie Genowiańskiego Szpitala Ogólnego 18.00 - 19.00 Wizyty u pacjentów szpitala 19.00 - 20.00 Przebranie się do kolacji 20.00 - 23.00 Kolacja z księżną wdową, księciem Filipem i doradcami wojskowymi księstwa Genowii Wtorek, 23 grudnia 8.00 - 10.00 Śniadanie z członkami Genowiańskiego Stowarzyszenia Hodowców Oliwek 10.00 - 11.00 Ceremonia zapalenia lampek na drzewku bożonarodzeniowym, dziedziniec pałacowy Genowii 11.30 - 13.00 Spotkanie z Genowiańskim Towarzystwem Historycznym 13.00 - 15.00 Lunch z Genowiańską Izbą Turystyki 15.30 - 17.30 Zwiedzanie Muzeum Narodowego Genowii 18.00 - 19.00 Wizyta pod pomnikiem Bohaterów Wojennych Genowii Złożenie kwiatów na Grobie Nieznanego Żołnierza 19.30 - 20.30 Przebranie się do kolacji 20.30 - 23.30 Kolacja z rodziną książęcą z Monako I tak dalej. Kulminacją tego wszystkiego ma być moje wystąpienie w ramach corocznego, puszczanego w państwowej telewizji orędzia do narodu Genowii, które wygłasza tata. Przedstawi mnie obywatelom Genowii. I wtedy mam podobno sama wygłosić mowę o tym, jak bardzo się cieszę, że jestem następczynią tronu i obiecać równie dobrze wywiązywać się ze swojej roboty jak mój tata, wprowadzający właśnie Genowię w dwudzieste pierwsze

stulecie. Zdenerwowana? Ja? Wystąpieniem w telewizji i obiecywaniem pięćdziesięciu tysiącom ludzi, że nie przyniosę wstydu ich krajowi? Eeee tam. Skąd. Ja - nigdy. Tylko chce mi się rzygać za każdym razem, kiedy o tym pomyślę, to wszystko. Nieważne. Nie o to chodzi, żebym sobie wcześniej wyobrażała, że moja podróż do Genowii będzie przypominać wycieczkę do Disneylandu, ale mimo wszystko... Można by oczekiwać, że zarezerwują choć TROCHĘ czasu na rozrywki. Ja przecież nawet nie proszę o jakieś szczególne atrakcje. Ale żeby chociaż parę godzin pływania i jazdy konnej. Najwyraźniej jednak w Genowii nie ma czasu na zabawy. Jak by nie wystarczało przejrzenie harmonogramu podróży, musiałam jeszcze poznać mojego kuzyna, Sebastiana. Sebastiano Grimaldi jest synem córki siostry mojego zmarłego dziadka. Co chyba znaczy, że jest moim kuzynem w drugiej czy trzeciej linii. Ale na tyle bliskim kuzynem, że gdyby nie ja, odziedziczyłby tron Genowii. Poważnie. Gdyby tata umarł bezdzietnie, Sebastiano zostałby następnym księciem Genowii. Może dlatego właśnie mój tata wzrusza tak ciężko ramionami, ile razy na niego spojrzy. A może tylko dlatego, że czuje wobec Sebastiana coś takiego, co ja odczuwam w stosunku do mojego ciotecznego brata, Hanka - teoretycznie go lubię, ale w praktyce trochę działa mi na nerwy. Sebastiano jednak nie działa na nerwy Grandmère. Już na pierwszy rzut oka widać, że Grandmère po prostu za nim przepada. Strasznie to dla mnie dziwne, bo zawsze uważałam, że Grandmère jest niezdolna do kochania kogokolwiek. No cóż, z wyjątkiem Rommla, swojego miniaturowego pudla. Ale widać, że ona totalnie uwielbia Sebastiana. Kiedy go przedstawiła, a on ukłonił mi się wielce teatralnym gestem i pocałował powietrze nad moją dłonią, twarz Grandmère wręcz promieniała pod różowym jedwabnym turbanem. Słowo daję. Nigdy przedtem nie widziałam, żeby Grandmère promieniała. Wiele razy widziałam, jak piorunuje ludzi wzrokiem. Ale nigdy nie promieniała. Pewnie właśnie dlatego mój tata zaczął żuć kostkę lodu ze swojej whisky z wodą sodową w taki mocno poirytowany sposób. Kiedy Grandmère usłyszała to chrupanie, jej uśmiech z miejsca zniknął. - Jeśli chcesz żuć lód, Filipie - powiedziała chłodno Grandmère - możesz iść sobie na

obiad do McDonalda z całą resztą miejskiego proletariatu. Tata przestał żuć lód. Okazuje się, że Grandmère sprowadziła Sebastiana z Genowii, żeby zaprojektował suknię na moje transmitowane na cały kraj wystąpienie telewizyjne. Sebastiano jest popularnym, wyrabiającym sobie właśnie markę projektantem mody - przynajmniej według Grandmère. Ona twierdzi, że bardzo ważne jest, by Genowia wspierała swoich artystów i rzemieślników, inaczej oni wszyscy uciekną do Nowego Jorku, albo, co gorsza, do Los Angeles. Wielka szkoda, bo Sebastiano wygląda mi na osobę, która w Los Angeles naprawdę czułaby się jak u siebie w domu. Ma koło trzydziestki, długie ciemne włosy związane w kucyk, jest bardzo wysoki i trochę dandysowaty. Na przykład dzisiaj zamiast krawata Sebastiano założył białą jedwabną apaszkę. I miał na sobie niebieską aksamitną marynarkę do skórzanych spodni. Ostatecznie mogę nawet wybaczyć mu te skórzane spodnie, jeżeli zaprojektuje mi wystarczająco ładną sukienkę. Taką sukienkę, że jeśli mnie w niej przypadkiem zobaczy Michael Moscovitz, na śmierć zapomni o Judith Gershner i jej muszkach owocowych, i głowę będzie miał pełną myśli wyłącznie o mnie, Mii Thermopolis. Choć oczywiście szanse, że Michael w ogóle mnie zobaczy w tej sukience, są bardzo nikłe, ponieważ moje wystąpienie do narodu Genowii ukaże się w telewizji genowiańskiej, a nie, dajmy na to, w CNN. No cóż, Sebastiano był gotów z miejsca zmierzyć się z tym trudnym zadaniem. Po obiedzie wyjął pisak i zaczął szkicować - bezpośrednio na białym obrusie! - fason, który jego zdaniem mógłby wyeksponować to, co określił jako moją wąską talię i długie nogi. Niestety, w przeciwieństwie do taty, który urodził się i wychował w Genowii, ale mówi płynnie po angielsku, Sebastiano nie opanował zbyt dobrze tego języka. Ciągle zjada ostatnie sylaby różnych słów. Na przykład: „wąska” zmieniło się na „wąs”. Zupełnie tak samo z „kichania” zrobiła się „kicha”, a kiedy opisywał coś jako „czarujące”, został mu sam „czar”. Nawet „butelka” okazała się trudnym słowem. Kiedy Sebastiano poprosił mnie, żebym z łaski swojej podała mu „but”, po prostu musiałam wsadzić sobie serwetkę w usta, żeby się głośno nie roześmiać. Jednak wszystkie moje wysiłki, żeby zdusić śmiech, nie na wiele się zdały, bo Grandmère i tak mnie przyuważyła i unosząc jedną dorysowaną brew, powiedziała: - Amelio, bądź tak dobra i nie kpij sobie ze sposobu mówienia innych ludzi. Twój własny jest ogromnie odległy od ideału.

Na pewno ma rację, biorąc pod uwagę, że z moim spuchniętym językiem nie mogę normalnie wymówić żadnego słowa, które zaczyna się na „s”. Ale Grandmère nie tylko nie miała pretensji do Sebastiana, że przy stole prosił o podanie mu „buta” - nawet rysowanie na obrusie jej nie przeszkadzało. Zerknęła na szkic i powiedziała: - Świetne. Po prostu świetne. Jak zwykle. Sebastiano zrobił bardzo zadowoloną minę. - Naprawdę księżna tak uważa? - zapytał. Tylko ja nie uważałam, że szkic jest taki świetny. Dla mnie wyglądało to po prostu jak zwyczajna sukienka. Zwyczajna, nie taka, która pozwoliłaby zapomnieć, że moje szanse na sklonowanie muszki owocowej są mniej więcej zerowe. - Hm... - mruknęłam. - Czy ona nie mogłaby być nieco bardziej... jakby to powiedzieć... seksowna? Grandmère i Sebastiano wymienili spojrzenia. - Seksowna? - powtórzyła jak echo Grandmère i roześmiała się paskudnie. - Niby jak? Mamy powiększyć dekolt? Przecież ty tam nie masz nic do pokazywania! Nie no, poważnie. Spodziewałabym się usłyszeć tego typu uwagę od cheerleaderek w szkole, bo one sobie zrobiły całkiem nową dyscyplinę olimpijską z dołowania takich ludzi jak ja. Ale od własnej babki?! Jak można mówić takie rzeczy swojej jedynej rodzonej wnuczce? Ja miałam na myśli, oczywiście, jakieś rozcięcie z boku albo może falbankę. Nie domagałam się niczego w stylu Jennifer Lopez. Tak to właśnie jest z Grandmère, zawsze wszystko przekręci. Dlaczego zostałam obarczona babką, która goli sobie brwi i uwielbia wyśmiewać się z moich słabych punktów? Dlaczego nie mogę mieć normalnej babci, która piekłaby dla mnie ciasteczka i bez przerwy chwaliłaby się koleżankom z klubu brydżowego, jaka to ja jestem cudowna? Właśnie wtedy, kiedy Grandmère i Sebastiano świetnie się bawili moim kosztem i zgodnie zaśmiewali z tego znakomitego żartu, tata nagle wstał od stołu i odszedł mówiąc, że musi gdzieś zadzwonić. Jak przypuszczam, kiedy chodzi o Grandmère, każdy musi radzić sobie sam, ale uważam, że mój własny ojciec powinien czasami stanąć w mojej obronie. Nie wiem, może czułam się dziwnie przez tę gigantyczną dziurę w języku (która nawet nie miała w środku jakiegoś fajnego hipoalergicznego kolczyka, żebym mogła udawać, że zrobiłam to celowo, bo chcę być kontrowersyjna). Siedziałam tam, słuchając, jak Grandmère i Sebastiano szczebioczą, jaka to szkoda, że nigdy nie będę mogła włożyć sukienki bez ramiączek, chyba że jakimś cudem natura z rozmiaru 32A nadmucha mnie do

34C, a ja nie mogłam powstrzymać się od myśli, że najprawdopodobniej, przy moim pechu, Sebastiano wcale nie jest w mieście tylko po to, żeby mi zaprojektować strój na książęce orędzie do narodu, ale żeby mnie zabić i samemu zasiąść na tronie Genowii. Czy, jak by to ujął Sebastiano, „zaś” na tronie. Poważnie. Tego typu rzeczy w Słonecznym patrolu zdarzają się nagminnie. Nie dalibyście wiary, ilu członków różnych rodzin królewskich Mitch musiał ocalić przed zamachami. Powiedzmy na przykład, że włożę sukienkę zaprojektowaną dla mnie przez Sebastiana, kiedy będą mnie przedstawiać obywatelom Genowii, a skończy się na tym, że suknia udusi mnie na śmierć, tak jak gorset, który zakłada Śpiąca Królewna w oryginalnej wersji bajki braci Grimm. No wiecie, w tym fragmencie, który opuszczono w disneyowskiej wersji, bo jest za ponury. A jeżeli skończy się na tym, że sukienka zadusi mnie na śmierć, a potem będę leżała w trumnie, bledziutka i książęca, a Michael przyjdzie na mój pogrzeb i spojrzy na mnie i dopiero wtedy zrozumie, że zawsze mnie kochał? Wtedy będzie MUSIAŁ zerwać z Judith Gershner. Hej! Przecież coś takiego mogłoby się zdarzyć. No dobra, może to i mało prawdopodobne, ale przyjemniej było myśleć o tym, niż słuchać, jak Grandmère i Sebastiano rozmawiają o mnie, jakby mnie tam wcale nie było. Poważnie. Z mojego miłego rozmarzenia na temat Michaela, który usycha z miłości do mnie przez całą resztę swojego życia, ocknęłam się wtedy, kiedy Sebastiano nagle stwierdził: - Ona ma świe stru kos. Co zrozumiałam jako komplement na temat mojej struktury kostnej, kiedy już skojarzyłam, że ta „ona” to ja. Tylko że chwilę później już bez większych komplementów dodał: - Zrobię jej makijaż i będzie wyglądała jak model. Sugerując, że bez makijażu jak modelka wcale nie wyglądam (wiem, wiem, to oczywiste, że nie wyglądam). Grandmère z całą pewnością nie zamierzała stawać w mojej obronie. Karmiła Rommla kawałeczkami cielęciny w winie marsala, a on siedział jej na kolanach i jak zwykle dygotał, bo wskutek psiej alergii stracił jakiś czas temu całe futerko. - Nie liczyłabym na to, że jej ojciec ci pozwoli - powiedziała do Sebastiana. - Filip jest beznadziejnie staroświecki. No proszę, idealny przykład: przyganiał kocioł garnkowi! Przecież Grandmère nadal wierzy, że koty usiłują wysysać oddech swoim śpiącym właścicielom. Słowo. Stale chce mnie

namówić, żebym oddała Grubego Louie w dobre ręce. No więc, kiedy Grandmère rozwodziła się nad tym, jaki staroświecki jest jej syn, wstałam i dołączyłam do niego na tarasie. Odsłuchiwał wiadomości na swojej komórce. Ma jutro grać w squasha z premierem Francji, bo premier przyjechał do miasta na ten sam szczyt handlowy co cesarz Japonii. - Mia... - powiedział tata. - Co ty tu robisz? Jest zimno. Wracaj do środka. - Wrócę, za sekundę - odparłam. Stanęłam obok niego i spojrzałam na miasto z góry. Naprawdę, widok Manhattanu z apartamentu na ostatnim piętrze hotelu Plaza jest niesamowity. Człowiek patrzy na te wszystkie światła w tych wszystkich oknach i myśli, że każde takie światełko to przynajmniej jedna osoba, ale może nawet więcej, może nawet jakieś dziesięć osób, i w sumie od tego, no cóż, mózg się trochę lasuje. Całe życie mieszkałam na Manhattanie, a i tak ten widok nie przestaje na mnie robić wrażenia. W każdym razie, kiedy stałam na tarasie, patrząc na światła miasta, nagle zdałam sobie sprawę, że jedno z nich prawdopodobnie należy do Judith Gershner. Judith pewnie dokładnie w tej chwili siedziała w swojej sypialni, klonując coś nowego. Gołębia czy coś, wszystko jedno. Znów mi się przypomniało, jak ona i Michael przyglądali mi się, kiedy rozcięłam sobie język. Hm, pomyślmy: dziewczyna, która klonuje różne rzeczy, czy dziew- czyna, która nadgryzła sobie język? Sama nie wiem. A WY kogo byście wybrali? Tata musiał zauważyć, że coś jest nie tak, bo odezwał się: - Słuchaj, wiem, że Sebastiano jest trochę męczący, ale po prostu wytrzymaj z nim przez te parę tygodni. Zrób to dla mnie. - Nie myślałam o Sebastianie - powiedziałam ze smutkiem. Tata coś burknął, ale nie ruszył się, żeby wejść do środka, chociaż na zewnątrz było jakieś cztery stopnie, a mój tata jest, no cóż, kompletnie łysy. Widziałam, że czubki uszu zaczynają mu czerwienieć z zimna, ale wciąż się nie wycofywał. Nawet nie miał na sobie płaszcza, tylko kolejny z tych grafitowoszarych garniturów od Armaniego. Wyczułam w tym burknięciu wystarczające zaproszenie, żeby znów się odezwać. Widzicie, zazwyczaj nie biegam do taty z moimi problemami. Nie o to chodzi, że nie jesteśmy sobie bliscy. Tyle tylko, że - no wiecie - to jednak facet. Jednak z drugiej strony, ma spore doświadczenie w kwestiach romansowych, więc doszłam do wniosku, że może będzie umiał mi doradzić w tej konkretnej sprawie. - Tato... - zagaiłam. - Co się robi, jeżeli się kogoś lubi, a ten ktoś, no wiesz, nie ma o

tym pojęcia? Tata odparł: - Jeżeli Kenny do tej pory nie wie, że go lubisz, obawiam się, że to już nigdy do niego nie dotrze. Przecież spędziłaś z nim wszystkie weekendy od Halloween. I taki właśnie masz problem, kiedy twój ochroniarz jest na liście płac twojego ojca - wszystkie twoje sprawy osobiste są omawiane za twoimi plecami. - Ja nie mówię o Kennym, tato - sprostowałam. - Chodzi o kogoś innego. Tylko, jak mówiłam, ten ktoś nie wie, że mi się podoba. - A czego brakuje Kenny'emu? - zainteresował się tata. - Ja go lubię. Oczywiście, że mój tata lubi Kenny'ego. Bo szanse, że Kenny i ja kiedykolwiek dotrzemy poza tak zwaną pierwszą bazę są mniej więcej zerowe. Który facet by nie chciał, żeby jego dorastająca córka spotykała się właśnie z kimś takim? Ale jeśli tata żywi jakiekolwiek poważne nadzieje, że uda się zatrzymać tron Genowii w rodzinie Renaldich i nie pozwolić mu przejść w ręce Sebastiana, to jednak powinien darować sobie sympatyzowanie z Kennym, bo jestem całkiem pewna, że Kenny i ja nie będziemy się bawić w żadną prokreację. Przynajmniej nie w tym życiu. - Tato... - powiedziałam. - Zapomnij o Kennym, dobra? Kenny i ja jesteśmy po prostu przyjaciółmi. Ja mówię o kimś innym. Tata patrzył za balustradę tarasu tak, jakby miał ochotę splunąć. Choć raczej mało prawdopodobne, żeby to kiedykolwiek zrobił. - Czy ja go znam? To znaczy, tego kogoś innego? Zawahałam się. Nigdy się jeszcze nikomu głośno nie przyznałam, że wzdycham do Michaela. Naprawdę. Ani jednej osobie. No bo komu niby mogłabym to powiedzieć? Lilly tylko by mnie wyśmiała albo, co gorsza, powtórzyłaby Michaelowi. A mama? No cóż, ona ma swoje własne problemy. - To brat Lilly - powiedziałam szybko, żeby mieć już sprawę z głowy. Tata zrobił przerażoną minę. - To on nie jest na studiach? - Jeszcze nie - odparłam. - Idzie na uniwersytet na jesieni. - A ponieważ tata wciąż miał tę przestraszoną minę, dodałam: - Nie martw się, tato. Nie mam żadnych szans. Michael jest bardzo inteligentny. Nigdy nie polubi kogoś takiego jak ja. I wtedy tata nagle bardzo się obruszył. Wyglądało to zupełnie tak, jakby nie potrafił zdecydować, czy ma się martwić, że lubię maturzystę, czy gniewać, że maturzysta nie lubi mnie.