MEG CABOT
AKCJA KSIĘŻNICZKA
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½
Tytuł oryginału
THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS
Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2?
Odpowiedz Numer 4 i 1/2
(to znaczy cztery i pól) mieści się między numerem 4 a
numerem 5, więc miejsce tej książki przypada po tomie 4 ale przed 5
Pamiętnika księżniczki.
Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje?
Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy
tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj).
Pytanie Dlaczego ta książka została wydana?
Odpowiedź Ponieważ nie chcemy opuścić ani jednego zdania z zapisków z
pamiętnika Mii!
Czwartek, 10 marca, poddasze
Jestem kompletnie wyczerpana. Nie wiem czemu, nie dość że muszę znosić
przekleństwo książęcego losu - chociaż o swoim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero
niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną.
No bo już i tak wystarczy, że czekali, aż prawie skończę piętnaście lat, żeby rzucić
mimochodem: „Aha, tak przy okazji, jesteś księżniczką". A teraz nawet nie potrafią ustalić
między sobą, czy mogę spędzić ferie wiosenne w Zachodniej Wirginii, pracując jako
ochotniczka dla organizacji Domy Nadziei razem z całą resztą uczniów Liceum imienia
Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań.
Jakby spełnianie dobrych uczynków względem bliźnich nieco mniej hojnie
obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek!
No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko
stosowaniu min lądowych?!" nie trafił do Grandmére - która uważa, że już i tak za często
chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej
wyjaśnić „teologię młotka" wyznawaną przez Domy Nadziei: otóż przyświecający ludziom
wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z
różnych środowisk religijnych i socjoekonomicznych zbiorą się razem, żeby wybudować
dom, znikają dzielące ich różnice, a dochodzi do głosu łącząca wszystkich idea.
Wspomniałam o tym, że każdy człowiek, nawet prosty i słabo wykształcony, może
wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość.
Moja ciężarna mama - która leżała w łóżku i oglądała Białą squaw na kanale
filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych
z kawałkami czekolady Haagen - Dazs (mimo że powinna przecież ograniczyć spożycie
nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na
wadze ponad piętnaście kilo w ciągu ostatniego pół roku) - spojrzała tylko na mnie i
powiedziała:
- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty?
O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej
chwili moją matkę, mogą tłumaczyć fakt, że moją pracę dla zapewnienia porządnego dachu
nad głową ludziom biednym, żeby mogli żyć godnie i bezpiecznie, usiłuje podciągnąć pod
religijny fanatyzm.
Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła:
- Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty!
Dzięki Bogu, pan Gianini wszedł wtedy do sypialni - siedział przedtem w salonie i
ćwiczył grę na perkusji - i wyjaśnił mojej matce spokojnym, rozsądnym tonem, że Domy
Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na
całym świecie zwalczać bezdomność i wyeliminować budownictwo mieszkaniowe
niespełniające żadnych norm. Powiedział także, że on sam jako ochotnik jeździł na takie
wycieczki z uczniami Liceum imienia Alberta Einsteina przez ostatnie pięć lat i że w tym
roku nie wybiera się tylko dlatego, że nie chce zostawić mamy samej, w zaawansowanej
ciąży. Płci dziecka wciąż jeszcze nie znamy, bo mama twierdzi, że jeśli to chłopiec, nie
będzie miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu
winni. Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to
dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do
pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie
upewniwszy się najpierw, czy wszyscy ich wyborcy mają porządny dach nad głową, i tak
dalej, i tak dalej.
No więc wtedy pozwoliłam sobie zauważyć, że Tina Hakim Baba, która nawet nie
chodzi na rozwój zainteresowań, a której ojciec jest właścicielem kilku szybów naftowych i
wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś
konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że
Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo
jej chłopak, Borys Pelkowski, wirtuoz skrzypiec (człowiek, który oddycha przez usta,
nawiasem mówiąc).
Potem dodałam, że mój własny chłopak, starszy brat Lilly, Michael, też wyjeżdża.
Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację.
No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru
rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby
specjalnie zachwycona, gdyby zdała sobie sprawę, że to główny powód, dla którego tak
bardzo chcę jechać. Starałam się raczej sprawić wrażenie, że cały mój zapał wynika z
pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie.
Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam
ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego
rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę.
Powiedziałam mamie z naciskiem, że ten wyjazd jest w pełni aprobowany przez
szkołę i że będziemy cały czas pod opieką doktora Juana Gonzalesa, dyrektora północno -
wschodniego oddziału Domów Nadziei, dyrektorki Liceum imienia Alberta Einsteina, pani
Gupty, pani Hill, opiekunki naszych zajęć z rozwoju zainteresowań (nie żebym akurat JA
miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego
i pana Wheetona, naszego trenera drużyny lekkoatletycznej uczącego nas zdrowego stylu
życia i przepisów bezpieczeństwa.
Aha, no i poza tym - Appalachy są odległe od Manhattanu o jedyne siedem godzin
jazdy autobusem, a cała wycieczka potrwa zaledwie pięć dni, więc Z CZEGO TU ROBIĆ
TAKI PROBLEM???
Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę...
...dopóki nie wspomniałam, że zdaniem Grandmére cała odpowiedzialność za mój
upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od
tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły.
Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się
TO spojrzenie i rzuciła:
- Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo
zasłaniasz mi Janinę Turner.
To cud, że ja sobie tak dobrze daję radę w życiu mimo wszystkich przeciwności i
trudów, które muszę znosić na co dzień.
No, ale nieważne. Po wszystkich tych dyskusjach JADĘ DO ZACHODNIEJ
WIRGINII!!! Teraz muszę wykrzesać z siebie resztkę energii i powiedzieć miłości mojego
życia, jaka radość nas czeka:
GRLOUIE: Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać!
LINUXRULZ: Aha, no to super.
AHA, NO TO SUPER? I to WSZYSTKO? Tylko tyle uznania Michael gotów jest
wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER?
Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię.
GRLOUIE: DO Zachodniej Wirginii! NARESZCIE będziemy sami!
LINUXRULZ: No cóż, nie do końca. Będzie z nami cała grupa z RZ.
O mój Boże. Zapowiada się cięższa orka, niż mi się wydawało. W kwestii naszej
wycieczki Michael najwyraźniej nie myśli tymi samymi kategoriami co ja. Prawdopodobnie
nie może się doczekać, aż będzie mógł zrobić trochę dobrego dla ludzi pokrzywdzonych
przez los. Która to myśl, oczywiście, również mnie przyświeca.
Ale cieszę się też perspektywą tulenia się do mojego chłopaka pod rozgwieżdżonym
niebem Zachodniej Wirginii...
Muszę popracować nad zasianiem w Michaelu ziaren romantyzmu, żeby zdążyły
zakiełkować na czas wielkiej sesji przytulania się w trzydziestym piątym stanie naszego
pięknego kraju!!!
Piątek, 11 marca, godzina
wychowawcza
Lilly jest tak podekscytowana wyjazdem do Zachodniej Wirginii, że nie może mówić
o niczym innym. Ale ona jest podekscytowana z innego powodu niż ja. Zabiera ze sobą
kamerę wideo, bo zamierza sfilmować naszą wycieczkę i pokazać ją później w swoim
programie na kanale kablówki ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z mostu. Twierdzi, że
będzie to zjadliwy komentarz na temat niedociągnięć naszego systemu budownictwa
komunalnego.
- Powinnaś napisać coś o tym, Mia - powiedziała właśnie Lilly. - No wiesz, coś
alegorycznego, na przykład że budowę domu można porównać do tworzenia analitycznej
struktury polityki rządu w małym europejskim księstwie, takim jak Genowia. Założę się o
wszystko, że ci to wydrukują w szkolnej gazecie.
Lilly nie mówi poważnie, tylko trochę sobie ze mnie kpi. Bo odkąd odkryłam, że
moim jedynym talentem jest opisywanie różnych rzeczy w dość zabawny sposób, i dostałam
się do pracy w szkolnej gazecie, „Atomie", naczelny pozwala mi pisywać wyłącznie
cotygodniowe zestawienia stołówkowego menu, bo jestem dopiero pierwszoklasistką i
jeszcze „nie zapłaciłam frycowego".
Ale nawet gdybym MOGŁA zmusić Lesliego Cho do wydrukowania mojego artykułu,
nie sądzę, żebym w rzeczywistości miała JAKIEKOLWIEK pojęcie o budowaniu domów. I
raczej nie zostanę podporą szkolnego Klubu Konstruktorów, jeśli wziąć pod uwagę, jakim
jestem beztalenciem i dziwadłem - może z wyjątkiem tej całej pisaniny. Ale w obecnych
okolicznościach co mi z tego, że umiem PISAĆ? Byłoby o wiele bardziej luzacko, gdybym
potrafiła obsługiwać tokarkę albo miała jakieś inne umiejętności pożyteczne dla
społeczeństwa.
Może powinnam po prostu przyzwyczaić się do myśli, że jedyną rzeczą, którą robię w
miarę dobrze, jest pisanie, no i może jeszcze zamawianie chińskiego jedzenia, i w związku z
tym bardzo wątpliwe, żebym nagle odkryła u siebie talent do mocowania okładzin tynkowych
i że ten talent ujawni się akurat podczas budowania domów dla bezdomnych w czasie naszych
wiosennych ferii.
Chociaż - bardzo mi przykro - gdybym była ubogim człowiekiem, wolałabym raczej
sama zbudować sobie dom, niż żeby miał to zrobić Borys Pelkowski. Nawet gdyby
alternatywą był BRAK domu. Wiem, że Borys jest jedną z najbardziej utalentowanych osób
w naszej szkole, ale kiedyś, tuż przed koncertem orkiestry szkolnej, wyszedł na klatkę
schodową trzeciego piętra poćwiczyć na osobności swoje solo i skończyło się tak, że się
zatrzasnął i musiał przez parę godzin walić w te metalowe drzwi, zanim ktokolwiek go
znalazł, bo tymczasem koncert zdążył się już skończyć i wszyscy poszli do domu. Na całe
szczęście woźny jeszcze miał dyżur, w przeciwnym razie Borys tkwiłby uwięziony na klatce
schodowej do poniedziałku. Bez jedzenia i wody mógł nawet umrzeć, a w poniedziałek, kiedy
wszyscy przyszliby do szkoły, znaleźliby jedynie ten szkielet ze skrzypcami w dłoni, ubrany
w sweter wetknięty w spodnie. (Borys Pelkowski zawsze nosi sweter wetknięty w spodnie).
Ale to w końcu tylko moja opinia.
Piątek, 11 marca, zebranie
brygady Domów Nadziei, Liceum imienia Alberta
Einsteina
Zaczynam żywić poważne obawy co do Zachodniej Wirginii, i to nie tylko dlatego, że
Michael ani razu mnie nie zapytał, czy planuję zabrać ze sobą mój wiśniowy błyszczyk do ust
(to jego ulubiony smak). To znaczy, ja rozumiem, że tam są biedni ludzie, i tak dalej, ale
przecież to nadal jest AMERYKA, na litość boską.
Tymczasem przed chwilą doktor Gonzales rozdał nam listę rzeczy, które musimy ze
sobą zabrać. Lilly, Michael, Borys, Tina i ja siedzimy teraz tutaj i czytamy ją, robiąc uwagi
typu: „Hej, czy ktoś tu oszalał?"
Na przykład, co to jest dwudziestolitrowy słoneczny prysznic w torbie? Gdzie w ogóle
można coś takiego kupić? I o co chodzi z tymi bogatymi w potas, odpornymi na ciepło
przekąskami? Co TO niby jest? Dlaczego mamy potrzebować potasu? I czy w Zachodniej
Wirginii nie ma spożywczaków? To znaczy, nie wystarczy pójść do delikatesów i kupić sobie
banana?
LISTA RZECZY. KTÓRE MAMY ZE SOBĄ ZABRAĆ.
OBEJMUJE TEŻ: pas do narzędzi albo torbę na gwoździe młotek do gwoździ z
pazurem taśmę mierniczą o długości około pięciu metrów scyzoryk nożyce do drutu
małe narzędzie do usuwania gwoździ ołówek stolarski
mały kątownik ciesielski małą ostrą piłę płatnicę o krótkich zębach sprężynę
hydrauliczną (niekoniecznie)
Hm, tak? Jestem tylko księżniczką. Nie posiadam żadnej z tych rzeczy. Potrzebne
wam berło? Proszę, walcie do mnie jak w dym. Ale narzędzie do wyciągania gwoździ? Nie za
bardzo.
No a poza tym, można by oczekiwać, że udzielą nam kilku lekcji o takich materiałach
jak, powiedzmy, płyty pilśniowe. Ale nie. Zamiast tego doktor Gonzales wręczył nam tylko
formularze, które podobno mają podpisać nasi rodzice, a tam jest takie zadanie, że nie będą
pociągać do odpowiedzialności Domów Nadziei w razie, gdybyśmy ulegli wypadkowi lub
zginęli w czasie wycieczki.
Ulegli wypadkowi lub zginęli!!!
Tina Hakim Baba właśnie podniosła rękę i zapytała, czemu na tej liście jest napisane,
że mamy zabrać ze sobą tygodniowy zapas nawilżanych chusteczek odświeżających. Doktor
Gonzales mówi, że to dlatego, że w dni pochmurne nasze dwudziestolitrowe prysznice w
torbie mogą się nie nagrzać dostatecznie i powinniśmy się przygotować na to, że albo
będziemy brali zimny prysznic, albo będziemy się po prostu myli za pomocą wilgotnych
chusteczek higienicznych.
Hm, przepraszam bardzo, ale czy nawilżane chusteczki poradzą sobie z rozmaitymi
cielesnymi odorami? Jak ja mam się obściskiwać z moim chłopakiem, jeśli będę
ŚMIERDZIEĆ???
Zaczęłam naprawdę panikować, kiedy doktor Gonzales poprosił nas wszystkich o
zapoznanie się z drugą stroną ulotki. A to dlatego, że na stronie drugiej stało jak byk:
• Proszę pić jak najwięcej napojów dla sportowców, Isostaru albo soku
porzeczkowego przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. Proszę pić Isostar dostarczany na
miejsce pracy brygady, żeby uzupełnić stężenie potasu i elektrolitów.
• W tamtym klimacie występuje bardzo wiele gatunków owadów latających. Zaleca
się zabranie środka odstraszającego.
• Proszę nie głaskać miejscowych zwierząt, ponieważ często przenoszą one choroby.
Jeśli zdarzy wam się pogłaskać jakieś zwierzę, należy natychmiast umyć ręce.
• Proszę nie pić wody spod prysznica ani z ogólnie dostępnych miejscowych ujęć.
Nie pić wody i nie głaskać zwierząt? Środek odstraszający owady? Isostar?
O mój Boże, w co ja się wpakowałam???
Piątek, 11 marca, lekcja etykiety, hotel
Plaża
Grandmére nie chce uwierzyć, że mama pozwoliła mi jechać do Zachodniej Wirginii.
Mówi, że nie wie, kto tu jest bardziej pomylony: mama, dlatego że mnie tam puszcza, czy ja,
dlatego że w ogóle chcę tam jechać. Przeczytała formularz do podpisania przez rodziców i
wyraziła nadzieję, że będę się dobrze bawiła na tym obozie rekrutów.
- To nie żaden obóz rekrutów, Grandmére - zaprotestowałam. - To bezwyznaniowa
organizacja typu nonprofit, która zajmuje się zwalczaniem nieodpowiadającego standardom
budownictwa mieszkaniowego i bezdomności na całym świecie.
- Dlaczego w takim razie - zapytała Grandmére - jest tutaj napisane, że będziesz
musiała wstawać codziennie o szóstej rano?
- Dlatego - odparłam, wyrywając jej z ręki ulotkę - że prawdopodobnie wtedy podają
śniadanie.
Grandmére pokręciła głową.
- Po raz ostatni wstałam o szóstej rano, kiedy Niemcy bombardowali pałac, w czasie
wojny. Nic poza ostrzałem artyleryjskim nie powinno wyrywać księżniczki z łóżka przed
ósmą. Każda wcześniejsza pora to zwykła nieprzyzwoitość. Amelio, nie jest jeszcze za późno,
żebyś zdecydowała się dołączyć do mnie w Palm Springs, gdzie będę się relaksować po
stresie naszych codziennych lekcji etykiety. Wiesz, to wcale niełatwe zadanie uczyć młodą
dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć o sztuce rządzenia, i tak dzień w dzień. Jesteś
pewna, że nie masz ochoty jechać ze mną? Na pustyni środek odstraszający owady nie będzie
ci potrzebny. Ani żadne nawilżane chusteczki higieniczne. Tylko piękna, czysta woda w
hotelowym basenie i belgijskie gofry przynoszone do pokoju...
- Nie! - wrzasnęłam, bo ten kawałek o gofrach brzmiał naprawdę kusząco. Założę się,
że nikt w ośrodku odnowy, do którego wybiera się Grandmére, nie musi się martwić swoim
poziomem potasu. - Spędzę wiosenne ferie, robiąc coś dobrego dla ludzkości. - A przy okazji,
poprzytulam się trochę ze swoim chłopakiem. No i tak, odkryję może, że jestem
utalentowanym dekarzem. Przecież w końcu nigdy nic nie wiadomo. - Zapomniałaś, jak było
z księciem Williamem? Po liceum spędził CAŁY ROK w Chile, pomagając biednym. Ja jadę
tylko do Zachodniej Wirginii, i to zaledwie na pięć dni. Myślę, że zdołam wytrzymać pięć dni
wstawania o szóstej rano.
Grandmére tylko pociągnęła łyk sidecara i pogłaskała Rommla, swojego na wpół
łysego miniaturowego pudla.
- Jak chcesz - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że nie zaczniesz ubierać się w jakieś
tubylcze stroje. Pamiętam te obszerne chilijskie swetry, które nosił potem książę William.
Wiesz, od wełny można się nabawić wysypki.
Wyjaśniłam Grandmére, że w Zachodniej Wirginii nie nosi się chilijskich swetrów, a
ona zapytała mnie, w co się w takim razie ubierają jej mieszkańcy, a ja musiałam przyznać, że
nie mam pojęcia. Wtedy wymierzyła we mnie palec i zawołała:
- Aha! Ja ci powiem, co się nosi w Zachodniej Wirginii! Worki jutowe! Oto co noszą
ludzie w Zachodniej Wirginii!
Powiedziałam Grandmére, że w przeciwieństwie do tego, co jej się może wydawać,
czasy wielkiego kryzysu dawno się skończyły i nikt już nie robi ubrań z worków jutowych.
Ale sama nie wiem. To znaczy, jeśli wziąć pod uwagę ten film, Neli, w którym Jodie
Foster gra głuchoniemą dziewczynę, która mieszka w głębokim lesie i wiecznie coś gada o
„tańczeniu z wiatrem"... Jestem całkiem pewna, że ten film kręcili w Zachodniej Wirginii.
Albo w którejś z Karolin. Tak czy inaczej, niedaleko. A ona nosiła ubranie zrobione z
jutowego worka. Coś w rodzaju podomki.
O mój Boże, mam nadzieję, że nie będą ode mnie oczekiwali, żebym się ubierała jak
miejscowi i nie wyróżniała z tłumu! Ja nie mam podomki! Wydaje mi się zresztą, że nie da
się jej kupić w Nowym Jorku!
Piątek, 11 marca, 23.00, poddasze
Tak się zdenerwowałam tą całą gadaniną o jutowych workach i Isostarze, że po
powrocie do domu spytałam pana Gianiniego, czy on czasem nie ukrywa przede mną czegoś
w związku z tego typu wyjazdami. Pan G. nigdy właściwie nie był przedtem w Zachodniej
Wirginii, ale jeździł z Domami Nadziei do Meksyku i paru przygranicznych miejscowości w
Teksasie. Powiedział mi:
- Mia, doprawdy, aż trudno mi wyrazić słowami, jakie to było pozytywne przeżycie i
niezapomniane doświadczenie. Naprawdę nauczyłem się doceniać wszystko, co mam.
Bardzo pięknie, ale na dobrą sprawę nie rozwiązuje to moich wątpliwości w kwestii
worków jutowych. Ale powiedział mi chociaż, że mogę pożyczyć sobie jego młotek.
No więc weszłam do sieci i wysłałam wiadomość przez ICQ do Michaela, bo mimo
wszystko jest on światłem mego życia i jedyną osobą na tej ziemi, która potrafi mnie ukoić,
kiedy moja dusza zaczyna się miotać niczym zranione źrebię.
Ale chociaż dla niego tylko żyję i tak dalej, Michael totalnie mi nie pomógł w sprawie
worków jutowych.
LINUXRULZ: Mia, ludzie, dla których będziemy budować domy, są
biedni, nie niedorozwinięci umysłowo. Jestem pewny, że noszą co
innego niż worki jutowe. Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wyglądało
jak Uwolnienie.
Nigdy nie oglądałam Uwolnienia, bo nie lubię filmów, w których coś znienacka rzuca
się na ludzi zza drzew, ale wcale się nie przyznałam, bo chcę, żeby Michael myślał, że jak na
swój wiek jestem bardzo dojrzała. Pomijając całą resztę, on jest przecież maturzystą, a ja
zaledwie pierwszokksistką. Muszę robić wszystko co w mojej mocy, żeby sobie nie
przypominał o tym, że mam zaledwie czternaście lat i trzy czwarte.
GRLOUIE: Wiem. Ale powiedz mi, czy czytałeś kiedyś Christy?
Trochę głupio zadawać takie pytanie facetowi, bo jedyny znany mi facet, który
przeczytał Christy, to nasz sąsiad Ronnie, który teraz jest dziewczyną. Ale nieważne. Michael
jest niebywale oczytany jak na kogoś z patriarchalnego klubu kolesiów (określenie mojej
mamy).
GRLOUIE: BO widzisz, akcja Christy rozgrywa się w Smokey
Mountains, które są praktycznie takie same jak Appalachy, i wszyscy
tam zaczynają chorować na tyfus, ze względu na fatalne warunki
sanitarne, włącznie z Christy, i ja tylko mówię, że może dlatego oni
chcą, żebyśmy nie głaskali żadnych zwierząt...
LINUXRULZ: Mia, przestań się tak zamartwiać. Gdyby to było
naprawdę niebezpieczne, czy sądzisz, że dyrektor Gupta by tam z nami
jechała?
GRLOUIE: Dyrektor Gupta robi czasami bardzo dziwne rzeczy.
Pamiętasz, jak zgodziła się zagrać posterunkowego Krupkę, kiedy Klub
Dramatyczny wystawiał coś w rodzaju West Sicie Story?
LINUXRULZ: Mia, zamiast obsesyjnie rozmyślać nad perspektywą
zarażenia się tyfusem i koniecznością noszenia ubrania z worka
jutowego, czemu nie spróbujesz skupić się na najważniejszym aspekcie
tej całej wycieczki?
Pomyślałam, że może chodzi mu o to, że będziemy mogli tulić się pod
rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii. Ale to się wydawało raczej mało
prawdopodobne, biorąc pod uwagę parę naszych ostatnich rozmów, więc uznałam, że musi
mu chodzić o to, że będę miała wreszcie okazję sprawdzić, czy nie jestem dobra w paru
rzeczach, poza zapisywaniem każdego najdrobniejszego szczegółu dotyczącego mojego życia
w tym dzienniku, co nie jest tak naprawdę żadną przydatną umiejętnością.
Ale potem zdałam sobie sprawę, że nie mogło mu chodzić właśnie o to, bo nie
wspomniałam mu jeszcze o moim skrywanym marzeniu, mianowicie że okażę się świetnym
tynkarzem czy coś. Więc zamiast tego napisałam:
GRLOUIE: Chodzi ci o to, że będziemy pomagali biednym w ich
dążeniach do samorealizacji?
LINUXRULZ: Nie, chodzi mi o to, że ty i ja spędzimy razem całe
pięć dni i nie będzie nam przeszkadzała twoja babka.
Aha! Więc jednak zaczyna czaić, o co chodzi!!!
Michael ma rację. Kto by się przejmował tyfusem, skoro można się CAŁOWAĆ?!
Sobota, 12 marca, 5.30 rano, w autobusie
do Zachodniej Wirginii
No cóż, całowanie na razie się nie zaczęło.
To dlatego, że jeszcze zanim zdążyliśmy dojechać do tunelu Lincolna, Borys dostał
choroby lokomocyjnej i musiał zwymiotować do papierowej torebki, a Lilly powiedziała, że
wyprasza sobie i teraz nie będzie siedział koło niej, i kazała Michaelowi się przesiąść, żeby
móc usiąść koło mnie, a kiedy Michael odmówił, Borys znów zaczął rzygać, tylko że tym
razem nie trafił do papierowej torebki i wszystko poleciało na podłogę, a dyrektor Gupta i
pani Hill usiłowały posprzątać, co nie wyszło im najlepiej, bo nie miały żadnych ręczników
papierowych ani nic takiego, więc wszyscy musieliśmy przesiąść się na tylne siedzenia
autobusu, jak najdalej od oparów pawia, a Michael jako jedyny zgłosił się, że zostanie z
Borysem i będzie pilnował, żeby następnym razem Borys trafił do torebki.
Mój chłopak jest taki świetny! Nie tylko jest niewiarygodnie inteligentnym
człowiekiem, szalenie utalentowanym muzykiem, zna się na komputerach i cudownie całuje,
ale jest też ogromnie współczującą jednostką. Może któregoś dnia zostanie lekarzem i odkryje
lekarstwo na raka. Często o tym marzę, bo to jedyna szansa, żeby parlament Genowii wyraził
zgodę na nasze małżeństwo.
Jednak nie martwię się tym za bardzo. Michael to mężczyzna wyróżniający się z tłumu
innych mężczyzn i z całą pewnością zdoła osiągnąć w życiu coś niezwykłego, dzięki czemu
zdobędzie serca obywateli Genowii, tak samo jak zdobył moje. Gdybym tylko sama miała
tyle użytecznych talentów co Michael! Byłoby bardzo fajnie, gdybym umiała grać na gitarze
ORAZ programować w html - u.
W każdym razie, chociaż proponowałam, że posiedzę z przodu autobusu razem z
Michaelem i pomogę mu podsuwać papierowe torby Borysowi, on odezwał się zupełnie jak
Daniel Day - Lewis w Ostatnim Mohikaninie:
- Nie, Mia. Oszczędzaj siły.
No i teraz Lilly, Tina i ja gnieciemy się razem na dwóch siedzeniach i czekamy na
nasz pierwszy postój na autostradzie New Jersey, kiedy kierowca autobusu będzie mógł
porządnie zmyć mopem podłogę. Dyrektor Gupta mówi, że kiedy tylko zjedziemy na parking,
pójdzie kupić zapas aviomarinu dla Borysa i każe mu go wziąć. Borys twierdzi, że po
aviomarinie chce mu się spać i traci swoją zwykłą osobowość.
Doczekać się już nie mogę.
W każdym razie Lilly już zaczęła filmować. Zrobiła bardzo udane zbliżenie pawia.
Uruchomiła kamerę o piątej rano, bo o tej porze musieliśmy wszyscy pojawić się w Liceum
imienia Alberta Einsteina z całym naszym bagażem, żeby zdążyć na autobus. Wszyscy mieli
mnóstwo rzeczy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wycieczka potrwa tylko pięć dni.
Najmniej bagażu ma Lars. Bardzo lobbowałam za tym, żeby nie musieć jechać na tę
wycieczkę w towarzystwie swojego oficjalnego ochroniarza, ale tata nalegał. Powiedział, że
w ogóle mu się nie podoba pomysł mojego wyjazdu - tata chce, żebym wszystkie wakacje
spędzała w Genowii - ale ponieważ mama już mi pozwoliła, nie będzie jej się sprzeciwiać.
Nie chciał jednak puścić mnie bez opieki i ochrony przed ewentualnymi porywaczami. Na nic
się zdały moje argumenty, że Tina jedzie bez ochroniarza - pan Hakim Baba, jak się okazuje,
nie ma żadnych wrogów w Zachodniej Wirginii i Wahim dostał dobrze zasłużony urlop, tyle
że nie jest specjalnie uszczęśliwiony, bo to oznacza, że Lars będzie miał Mademoiselle Klein
tylko dla siebie... no cóż, on i pan Wheeton. Lars jedzie, powiedział mój tata. Bo tak.
Przynajmniej Lars podróżuje bez zbędnego obciążenia. Zabrał ze sobą wyłącznie mały
worek żeglarski. Zapytałam go, gdzie ma śpiwór i poduszkę, a on się tylko uśmiechnął. Mam
nadzieję, że nie liczy na to, że będę się z nim dzieliła swoją pościelą. Kocham mojego
ochroniarza, ale nie do tego stopnia.
W każdym razie Lilly filmuje wszystko, co się dzieje w autobusie, żebyśmy o niczym
później nie zapomnieli. Zrobiła porządne, długie ujęcie napisu, który wisi nad głową
kierowcy. Napis mówi:
Jestem Państwa kierowcą i mam na imię Charlie.
Jestem bezpieczny, grzeczny i można na mnie polegać.
Proszę nie przekraczać żółtej linii.
Kiedy tkwiliśmy w korku przed tunelem Lincolna, Lilly spytała, co naszym zdaniem
zrobiłby Charlie, gdyby dyrektor Gupta przekroczyła żółtą linię.
- Ponieważ Charlie jest bezpieczny i można na nim polegać - odparła Tina -
powiedziałby pewnie: „Proszę pani! Proszę się cofnąć poza żółtą linię!"
- Tak - zgodziłam się. - Ale ponieważ jest także grzeczny, najprawdopodobniej ujmie
to inaczej: „Proszę pani, proszę uprzejmie! Proszę się cofnąć poza żółtą linię, bardzo
dziękuję!"
Z jakiegoś powodu tak nas to rozbawiło, że śmiałyśmy się, póki nam też omal nie
zachciało się rzygać.
Jeszcze tylko sześć i pół godziny i będziemy na miejscu.
Sobota, 12 marca, 10.00, gdzieś na
autostradzie New Jersey
Michael i ja nareszcie siedzimy razem, ale jeszcze się nie tulimy. Michael nie uznaje
publicznego demonstrowania swoich uczuć, ponieważ, jak twierdzi, niektóre sprawy są
intymne.
I ja to w pełni rozumiem i popieram. No bo wcale nie chcę, żeby za mną łaził i
całował mnie po francusku w szkolnej kafejce, czy coś takiego.
Ale wiecie, moglibyśmy się chyba trochę POTRZYMAĆ ZA RĘCE.
W każdym razie Charlie, nasz bezpieczny, grzeczny i odpowiedzialny kierowca,
posprzątał pawia Borysa, kiedy dotarliśmy do Zajazdu Molly Pitcher, a potem wszyscy znów
weszliśmy na pokład. Przy otwartych oknach naprawdę wcale tak bardzo nie śmierdzi.
Dyrektor Gupta dała Borysowi sporą dawkę aviomarinu i on jest teraz nieprzytomny. Siedzi z
głową opartą na ramieniu Lilly. Ta głowa mu non stop opada. Rzeczywiście chyba nie
ściemniał, twierdząc, że lekarstwa na chorobę lokomocyjną kompletnie pozbawiają go
osobowości. Jeśli chcecie znać moje zdanie, powinniśmy codziennie dawać mu porcyjkę.
Jednak mimo że Borys większą część początku podróży spędził rzygając, nie
powstrzymało to jego i Lilly od zostania pierwszą parą, którą złapano na obściskiwaniu się.
Nakryto ich na całowaniu się w Roy Rogers podczas pierwszego postoju i ostra uwaga ze
strony dyrektor Gupty sprawiła, że odskoczyli od siebie.
Ale kiedy przed chwilą zerknęłam w stronę końca autobusu, znów to robili! W ogóle
nie mogą utrzymać rąk przy sobie!!!
Chciałabym, żeby Michael też tam popatrzył i zrozumiał, że TROCHĘ przytulania by
nam nie zaszkodziło...
O mój Boże, jestem taka zmęczona. I włosy mi chyba śmierdzą pawiem Borysa. Nie
mogę się doczekać, aż dojedziemy na miejsce, a wtedy umyję sobie głowę i będziemy mogli
zacząć się całować.
Sobota, 12 marca, 17.00, Kawał
Mamałygi, Zachodnia Wirginia
O... mój... Boże...
Jesteśmy na miejscu. Wreszcie dotarliśmy. Wreszcie dotarliśmy i Charlie rozładował
nasze bagaże, a potem musieliśmy je wziąć i zatargać je do...
NASZYCH NAMIOTÓW!!!
TAK!!! NAMIOTÓW!!! MAMY MIESZKAĆ W NAMIOTACH!!!
Zdawałam sobie sprawę, oczywiście, że będziemy spali w namiotach. Widziałam je na
zdjęciu w broszurze.
Ale namioty na zdjęciach w broszurze miały, zdaje się, drewniane podłogi i były
rozbite na platformach ponad poziomem gruntu. A te namioty wcale nie mają drewnianej
podłogi i stoją
NA SAMEJ ZIEMI. TAM GDZIE KRĘCĄ SIĘ TEŻ WĘŻE.
Nigdy w życiu nie spałam w namiocie. Poważnie, ja nie usiłuję tutaj robić książęcych
fochów, naprawdę, ale co z niedźwiedziami? I nie mówcie mi, że w okolicy nie ma
niedźwiedzi, bo my tu jesteśmy OTOCZENI lasami. W Zachodniej Wirginii nie ma NIC,
tylko lasy. Dyrektor Gupta powtarza co chwila, jak tutaj pięknie, i żebyśmy popatrzyli na
góry, i jak pachnie to czyste, świeże powietrze. Dobra, dobra, a NIEDŹWIEDZIE?!
I czy ona nigdy nie widziała Blair Witch Project? Owszem, przyznaję, że sama
oglądałam ten film ani na chwilę nie otwierając oczu, ale BRZMIAŁ naprawdę przerażająco i,
jak mi się wydaje, jego akcja toczyła się - no, zgadnijcie gdzie? TAK, TAK, W LASACH!!!
No właśnie. Wszyscy tu jesteśmy skazani na zagładę.
Lars mówi, żebym się nie martwiła, że on już zadba o to, żeby żadne dzikie zwierzęta
ani seryjni mordercy nie dostali się do namiotu, który dzielę z Lilly i Tiną. Ale ja nie jestem
przekonana. Ludzie w Blair Witch Project tak samo myśleli i popatrzcie tylko, co się z nimi
stało! Z tego jednego kolesia znaleźli wyłącznie palec! Ja nie chcę znaleźć palca Larsa! Nie
chcę stracić Larsa, który jest wspaniałym ochroniarzem o świetnym poczuciu humoru. Poza
tym nie przeszkadza mu, kiedy się obściskuję z Michaelem. Wiecie jaka to rzadkość u
ochroniarza???
W każdym razie Zachodnia Wirginia sama w sobie nie jest taka zła. Na razie nie
spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nosiła ubranie z worka jutowego albo grała na banjo w
sposób zagrażający otoczeniu. Wszyscy wyglądają... No cóż, zupełnie jak ludzie w Nowym
Jorku. Nie poznaliśmy jeszcze naszych „gospodarzy". To działa w taki sposób, że zostaliśmy
podzieleni na brygady, a potem każdej brygadzie przydzielono rodzinę gospodarzy i ta
brygada będzie pracowała nad domem dla tej konkretnej rodziny. Bardzo się bałam, że w
czasie podziału przyłączą mnie na przykład do grupy, gdzie nie będzie moich przyjaciół i
nikogo kogo znam. Ale na szczęście mogliśmy się sami dobierać w brygady. Tak więc
Michael, Lilly, Borys, Tina, pani Hill, Lars, ja, doktor Gonzales i taki jeden chłopak, Peter
Tsu, który jest w trzeciej klasie i należy do drużyny zapaśniczej, wszyscy jesteśmy w jednym
zespole.
Trochę mi żal tych naszych gospodarzy, prawdę mówiąc. Poza doktorem Gonzalesem
i prawdopodobnie Peterem Tsu - bo o nich nic nie wiem - nikt z nas niczego do tej pory nie
zbudował. Niektórzy nigdy dotąd nawet nie mieli młotka w rękach.
Istnieje spore niebezpieczeństwo, że dom naszych gospodarzy będzie w efekcie
wyglądał jak ruina.
O Boże, właśnie odezwał się dzwonek. Mamy się teraz zebrać w „namiocie jadalnym"
na odprawę i kolację. Żywię poważne obawy w związku z tym całym przedsięwzięciem.
Pomijając już namioty i fakt, że prawdopodobnie zrujnujemy niepowtarzalną szansę naszych
gospodarzy na porządny własny dach nad głową jest jeszcze jeden problem. Oddzielono
namioty chłopców od namiotów dziewczyn - co BARDZO utrudni znalezienie
odpowiedniego miejsca, to znaczy takiego, które okaże się dość odosobnione, żeby wprawić
Michaela w nastrój do przytulania w możliwej do przewidzenia przyszłości. I... aż się waham
to napisać, ale mamy tutaj... toi - toi!
Tak!!! Zgadza się!!! Tu nie ma nawet kanalizacji pod dachem - a przynajmniej nie
będzie, dopóki nie zainstalujemy u naszych gospodarzy toalety. Konieczność zabrania ze sobą
słonecznych pryszniców w torbie zrozumiałem z przerażającą jasnością, kiedy zobaczyłam
umywalnię. Składa się z paru obitych brezentem kabin z hakami, na których można te torby
zawiesić.
Wygląda na to, że czeka nas cały tydzień korzystania z nawilżanych chusteczek
higienicznych, bo bez przerwy mży deszcz i nie widać ani skraweczka słońca.
I nie uda mi się usunąć zapachu pawia z włosów za pomocą chusteczek. Wierzcie mi,
próbowałam.
Znów dzwonek. Muszę lecieć. Trzeba znaleźć jakieś bezpieczne schowanko dla tego
pamiętnika, żeby niedźwiedzie/seryjni mordercy/ Czarownica Blair nie znaleźli go w czasie
mojej nieobecności.
Naprawdę powinnam spróbować dostosować się do tego wszystkiego, bo jeśli chcę
pracować jako ochotniczka dla Greenpeace i pomagać ratować wieloryby, to tam warunki
życiowe mogą być jeszcze gorsze.
Sobota, 12 marca, 21.00, Kawał
Mamałygi, Zachodnia Wirginia
Poznaliśmy naszych gospodarzy. Nazywają się Angie i Todd Harmeyerowie i mają
dwoje dzieci, trzyletniego Mitchella i dwuletniego Stefano. Przysięgam, ten chłopczyk tak ma
na imię. Stefano. W drodze jest też kolejne dziecko. Pani Harmeyer ma termin porodu za
miesiąc, chociaż moim zdaniem wygląda tak, jakby miała się rozsypać lada moment.
Pani Harmeyer pracuje jako sprzątaczka - zamiata włosy w salonie fryzjerskim w
centrum Kawału Mamałygi, które składa się ze sklepu spożywczego, spółdzielczej kasy
pożyczkowej, sklepu żelaznego, urzędu pocztowego i salonu fryzjerskiego. Pan Harmeyer jest
bezrobotny, odkąd spaliła się miejscowa fabryka opon. Państwo Harmeyerowie bardzo cieszą
się perspektywą posiadania własnego domu. Odkąd się pobrali, mieszkają w przyczepie
kempingowej. Mitchell cieszy się zwłaszcza z tego, że będzie miał własny pokój. Na razie
musi spać w jednym łóżku z rodzicami.
Kiedy już poznaliśmy państwa Harmeyerów i ustawiliśmy się w kolejce po kolację -
sałata, kukurydza w kolbach, kanapki z mięsem i keczupem (jako wegetarianka wzięłam tylko
bułkę i trochę warzyw), fasolka szparagowa i placek z wiśniami na deser - pani Harmeyer
spytała mnie, czy to prawda, że jestem księżniczką, a ten wysoki facet za moimi plecami to
ochroniarz, no więc powiedziałam jej, że to prawda.
- No to co ty tu, słoneczko, robisz, skoro jesteś księżniczką? - chciała wiedzieć pani
Harmeyer. - Gdybym ja była księżniczką, spędzałabym ferie wiosenne w Cabo San Lucas,
jeżdżąc na tym takim, no, skuterze wodnym.
Wyjaśniłam, że wolałam dołączyć do Domów Nadziei, niż jeździć przez całe ferie na
skuterze wodnym, ponieważ kieruje mną wyrobione poczucie obywatelskiego obowiązku i
pragnienie nabycia nowych umiejętności.
Pani Harmeyer tylko spojrzała na mnie dziwnie i zapytała:
- Co?
Więc wtedy powiedziałam jej, że jestem tu, bo chcę się trochę poprzytulać ze swoim
chłopakiem. Wtedy zrobiła naprawdę zainteresowaną minę i zapytała, który z chłopaków jest
moją sympatią, a kiedy pokazałam jej Michaela, westchnęła:
- No, to ci dopiero przystojniacha!
Napełniło mnie to poczuciem wewnętrznej dumy, ale jednocześnie sprawiło, że
miałam ochotę jej przyłożyć.
No więc potem pomyślałam sobie, że może lepiej byłoby zmienić temat, i zapytałam
panią Harmeyer, czy zna już płeć swojego nienarodzonego dziecka. Odpowiedziała, że nie
chce wiedzieć, bo gdyby się okazało, że to kolejny chłopak, to ona na pewno nie będzie przeć.
Byłam zaszokowana, słysząc, że kobieta z Zachodniej Wirginii powtarza słowo w
słowo to samo, co mówi moja mama w Nowym Jorku, i spytałam panią Harmeyer, czy ona
również, jak moja mama, jest przeciwniczką kultu patriarchatu, na co pani Harmeyer odparła:
- A Boże broń. Ja tylko chcę mieć dzieciaka, któremu będę mogła kupić Barbie, a nie
Action Mana.
Poinformowałam panią Harmeyer, że w pełni podzielam jej uczucia, zabrałam swój
talerz z jedzeniem i poszłam usiąść obok Michaela.
Lilly też siedziała przy naszym stole i filmowała. Sfilmowała wszystkich
mieszkańców Kawału Mamałygi, którzy z zaciekawieniem mijali nasz stół, zatrzymując się
od czasu do czasu i zagadując. Pytali mnie, gdzie podziałam tiarę (odpowiedź: „Została w
Nowym Jorku"), jak to jest być księżniczką („Fajnie") i dlaczego, u licha ciężkiego,
przyjechałam do Kawału Mamałygi („Żeby rozwijać altruistyczne aspekty mojej osobowości,
pomagając innym ludziom"). Wydaje mi się, że miejscowi - pomijając panią Harmeyer - nie
wyraziliby zrozumienia, słysząc, że kieruje mną przede wszystkim chęć całowania się z moim
chłopakiem.
Po obiedzie Lilly stwierdziła, że ma już dość materiału na miniserial, a co dopiero na
jeden odcinek swojego programu. Zdecydowała wreszcie, że poświęci cały miesiąc serii
programów o Kawale Mamałygi. Postanowiła nazwać swój cykl dokumentalny Skwaśniałe
piure z ziemniaków i program opieki medycznej dla słabiej uposażonych. Porażka wysiłków
rządu federalnego zmierzających do złagodzenia losów wiejskiej biedoty.
Twierdzi, że ten dokument totalnie skompromituje obecne władze.
Po obiedzie doktor Gonzales mówił przez jakiś czas, ale nie zwracałam na niego
uwagi, bo myślałam o toi - toi. Teraz rozumiem, czemu kazali nam zabrać latarki. W toi - toi
nie ma światła, więc jeśli chcesz tam pójść w nocy, musisz użyć latarki. Najgorsze, że nie
MEG CABOT AKCJA KSIĘŻNICZKA PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½ Tytuł oryginału THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS
Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2? Odpowiedz Numer 4 i 1/2 (to znaczy cztery i pól) mieści się między numerem 4 a numerem 5, więc miejsce tej książki przypada po tomie 4 ale przed 5 Pamiętnika księżniczki. Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje? Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj). Pytanie Dlaczego ta książka została wydana? Odpowiedź Ponieważ nie chcemy opuścić ani jednego zdania z zapisków z pamiętnika Mii!
Czwartek, 10 marca, poddasze Jestem kompletnie wyczerpana. Nie wiem czemu, nie dość że muszę znosić przekleństwo książęcego losu - chociaż o swoim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną. No bo już i tak wystarczy, że czekali, aż prawie skończę piętnaście lat, żeby rzucić mimochodem: „Aha, tak przy okazji, jesteś księżniczką". A teraz nawet nie potrafią ustalić między sobą, czy mogę spędzić ferie wiosenne w Zachodniej Wirginii, pracując jako ochotniczka dla organizacji Domy Nadziei razem z całą resztą uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań. Jakby spełnianie dobrych uczynków względem bliźnich nieco mniej hojnie obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek! No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko stosowaniu min lądowych?!" nie trafił do Grandmére - która uważa, że już i tak za często chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej wyjaśnić „teologię młotka" wyznawaną przez Domy Nadziei: otóż przyświecający ludziom wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z różnych środowisk religijnych i socjoekonomicznych zbiorą się razem, żeby wybudować dom, znikają dzielące ich różnice, a dochodzi do głosu łącząca wszystkich idea. Wspomniałam o tym, że każdy człowiek, nawet prosty i słabo wykształcony, może wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość. Moja ciężarna mama - która leżała w łóżku i oglądała Białą squaw na kanale filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych z kawałkami czekolady Haagen - Dazs (mimo że powinna przecież ograniczyć spożycie nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na wadze ponad piętnaście kilo w ciągu ostatniego pół roku) - spojrzała tylko na mnie i powiedziała:
- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty? O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej chwili moją matkę, mogą tłumaczyć fakt, że moją pracę dla zapewnienia porządnego dachu nad głową ludziom biednym, żeby mogli żyć godnie i bezpiecznie, usiłuje podciągnąć pod religijny fanatyzm. Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła: - Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty! Dzięki Bogu, pan Gianini wszedł wtedy do sypialni - siedział przedtem w salonie i ćwiczył grę na perkusji - i wyjaśnił mojej matce spokojnym, rozsądnym tonem, że Domy Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na całym świecie zwalczać bezdomność i wyeliminować budownictwo mieszkaniowe niespełniające żadnych norm. Powiedział także, że on sam jako ochotnik jeździł na takie wycieczki z uczniami Liceum imienia Alberta Einsteina przez ostatnie pięć lat i że w tym roku nie wybiera się tylko dlatego, że nie chce zostawić mamy samej, w zaawansowanej ciąży. Płci dziecka wciąż jeszcze nie znamy, bo mama twierdzi, że jeśli to chłopiec, nie będzie miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu winni. Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie upewniwszy się najpierw, czy wszyscy ich wyborcy mają porządny dach nad głową, i tak dalej, i tak dalej. No więc wtedy pozwoliłam sobie zauważyć, że Tina Hakim Baba, która nawet nie chodzi na rozwój zainteresowań, a której ojciec jest właścicielem kilku szybów naftowych i wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo jej chłopak, Borys Pelkowski, wirtuoz skrzypiec (człowiek, który oddycha przez usta, nawiasem mówiąc). Potem dodałam, że mój własny chłopak, starszy brat Lilly, Michael, też wyjeżdża. Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację. No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby specjalnie zachwycona, gdyby zdała sobie sprawę, że to główny powód, dla którego tak bardzo chcę jechać. Starałam się raczej sprawić wrażenie, że cały mój zapał wynika z
pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie. Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę. Powiedziałam mamie z naciskiem, że ten wyjazd jest w pełni aprobowany przez szkołę i że będziemy cały czas pod opieką doktora Juana Gonzalesa, dyrektora północno - wschodniego oddziału Domów Nadziei, dyrektorki Liceum imienia Alberta Einsteina, pani Gupty, pani Hill, opiekunki naszych zajęć z rozwoju zainteresowań (nie żebym akurat JA miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego i pana Wheetona, naszego trenera drużyny lekkoatletycznej uczącego nas zdrowego stylu życia i przepisów bezpieczeństwa. Aha, no i poza tym - Appalachy są odległe od Manhattanu o jedyne siedem godzin jazdy autobusem, a cała wycieczka potrwa zaledwie pięć dni, więc Z CZEGO TU ROBIĆ TAKI PROBLEM??? Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę... ...dopóki nie wspomniałam, że zdaniem Grandmére cała odpowiedzialność za mój upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły. Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się TO spojrzenie i rzuciła: - Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo zasłaniasz mi Janinę Turner. To cud, że ja sobie tak dobrze daję radę w życiu mimo wszystkich przeciwności i trudów, które muszę znosić na co dzień. No, ale nieważne. Po wszystkich tych dyskusjach JADĘ DO ZACHODNIEJ WIRGINII!!! Teraz muszę wykrzesać z siebie resztkę energii i powiedzieć miłości mojego życia, jaka radość nas czeka: GRLOUIE: Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać! LINUXRULZ: Aha, no to super. AHA, NO TO SUPER? I to WSZYSTKO? Tylko tyle uznania Michael gotów jest wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER? Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię.
GRLOUIE: DO Zachodniej Wirginii! NARESZCIE będziemy sami! LINUXRULZ: No cóż, nie do końca. Będzie z nami cała grupa z RZ. O mój Boże. Zapowiada się cięższa orka, niż mi się wydawało. W kwestii naszej wycieczki Michael najwyraźniej nie myśli tymi samymi kategoriami co ja. Prawdopodobnie nie może się doczekać, aż będzie mógł zrobić trochę dobrego dla ludzi pokrzywdzonych przez los. Która to myśl, oczywiście, również mnie przyświeca. Ale cieszę się też perspektywą tulenia się do mojego chłopaka pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii... Muszę popracować nad zasianiem w Michaelu ziaren romantyzmu, żeby zdążyły zakiełkować na czas wielkiej sesji przytulania się w trzydziestym piątym stanie naszego pięknego kraju!!!
Piątek, 11 marca, godzina wychowawcza Lilly jest tak podekscytowana wyjazdem do Zachodniej Wirginii, że nie może mówić o niczym innym. Ale ona jest podekscytowana z innego powodu niż ja. Zabiera ze sobą kamerę wideo, bo zamierza sfilmować naszą wycieczkę i pokazać ją później w swoim programie na kanale kablówki ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z mostu. Twierdzi, że będzie to zjadliwy komentarz na temat niedociągnięć naszego systemu budownictwa komunalnego. - Powinnaś napisać coś o tym, Mia - powiedziała właśnie Lilly. - No wiesz, coś alegorycznego, na przykład że budowę domu można porównać do tworzenia analitycznej struktury polityki rządu w małym europejskim księstwie, takim jak Genowia. Założę się o wszystko, że ci to wydrukują w szkolnej gazecie. Lilly nie mówi poważnie, tylko trochę sobie ze mnie kpi. Bo odkąd odkryłam, że moim jedynym talentem jest opisywanie różnych rzeczy w dość zabawny sposób, i dostałam się do pracy w szkolnej gazecie, „Atomie", naczelny pozwala mi pisywać wyłącznie cotygodniowe zestawienia stołówkowego menu, bo jestem dopiero pierwszoklasistką i jeszcze „nie zapłaciłam frycowego". Ale nawet gdybym MOGŁA zmusić Lesliego Cho do wydrukowania mojego artykułu, nie sądzę, żebym w rzeczywistości miała JAKIEKOLWIEK pojęcie o budowaniu domów. I raczej nie zostanę podporą szkolnego Klubu Konstruktorów, jeśli wziąć pod uwagę, jakim jestem beztalenciem i dziwadłem - może z wyjątkiem tej całej pisaniny. Ale w obecnych okolicznościach co mi z tego, że umiem PISAĆ? Byłoby o wiele bardziej luzacko, gdybym potrafiła obsługiwać tokarkę albo miała jakieś inne umiejętności pożyteczne dla społeczeństwa. Może powinnam po prostu przyzwyczaić się do myśli, że jedyną rzeczą, którą robię w
miarę dobrze, jest pisanie, no i może jeszcze zamawianie chińskiego jedzenia, i w związku z tym bardzo wątpliwe, żebym nagle odkryła u siebie talent do mocowania okładzin tynkowych i że ten talent ujawni się akurat podczas budowania domów dla bezdomnych w czasie naszych wiosennych ferii. Chociaż - bardzo mi przykro - gdybym była ubogim człowiekiem, wolałabym raczej sama zbudować sobie dom, niż żeby miał to zrobić Borys Pelkowski. Nawet gdyby alternatywą był BRAK domu. Wiem, że Borys jest jedną z najbardziej utalentowanych osób w naszej szkole, ale kiedyś, tuż przed koncertem orkiestry szkolnej, wyszedł na klatkę schodową trzeciego piętra poćwiczyć na osobności swoje solo i skończyło się tak, że się zatrzasnął i musiał przez parę godzin walić w te metalowe drzwi, zanim ktokolwiek go znalazł, bo tymczasem koncert zdążył się już skończyć i wszyscy poszli do domu. Na całe szczęście woźny jeszcze miał dyżur, w przeciwnym razie Borys tkwiłby uwięziony na klatce schodowej do poniedziałku. Bez jedzenia i wody mógł nawet umrzeć, a w poniedziałek, kiedy wszyscy przyszliby do szkoły, znaleźliby jedynie ten szkielet ze skrzypcami w dłoni, ubrany w sweter wetknięty w spodnie. (Borys Pelkowski zawsze nosi sweter wetknięty w spodnie). Ale to w końcu tylko moja opinia.
Piątek, 11 marca, zebranie brygady Domów Nadziei, Liceum imienia Alberta Einsteina Zaczynam żywić poważne obawy co do Zachodniej Wirginii, i to nie tylko dlatego, że Michael ani razu mnie nie zapytał, czy planuję zabrać ze sobą mój wiśniowy błyszczyk do ust (to jego ulubiony smak). To znaczy, ja rozumiem, że tam są biedni ludzie, i tak dalej, ale przecież to nadal jest AMERYKA, na litość boską. Tymczasem przed chwilą doktor Gonzales rozdał nam listę rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Lilly, Michael, Borys, Tina i ja siedzimy teraz tutaj i czytamy ją, robiąc uwagi typu: „Hej, czy ktoś tu oszalał?" Na przykład, co to jest dwudziestolitrowy słoneczny prysznic w torbie? Gdzie w ogóle można coś takiego kupić? I o co chodzi z tymi bogatymi w potas, odpornymi na ciepło przekąskami? Co TO niby jest? Dlaczego mamy potrzebować potasu? I czy w Zachodniej Wirginii nie ma spożywczaków? To znaczy, nie wystarczy pójść do delikatesów i kupić sobie banana? LISTA RZECZY. KTÓRE MAMY ZE SOBĄ ZABRAĆ. OBEJMUJE TEŻ: pas do narzędzi albo torbę na gwoździe młotek do gwoździ z pazurem taśmę mierniczą o długości około pięciu metrów scyzoryk nożyce do drutu małe narzędzie do usuwania gwoździ ołówek stolarski mały kątownik ciesielski małą ostrą piłę płatnicę o krótkich zębach sprężynę hydrauliczną (niekoniecznie) Hm, tak? Jestem tylko księżniczką. Nie posiadam żadnej z tych rzeczy. Potrzebne wam berło? Proszę, walcie do mnie jak w dym. Ale narzędzie do wyciągania gwoździ? Nie za bardzo.
No a poza tym, można by oczekiwać, że udzielą nam kilku lekcji o takich materiałach jak, powiedzmy, płyty pilśniowe. Ale nie. Zamiast tego doktor Gonzales wręczył nam tylko formularze, które podobno mają podpisać nasi rodzice, a tam jest takie zadanie, że nie będą pociągać do odpowiedzialności Domów Nadziei w razie, gdybyśmy ulegli wypadkowi lub zginęli w czasie wycieczki. Ulegli wypadkowi lub zginęli!!! Tina Hakim Baba właśnie podniosła rękę i zapytała, czemu na tej liście jest napisane, że mamy zabrać ze sobą tygodniowy zapas nawilżanych chusteczek odświeżających. Doktor Gonzales mówi, że to dlatego, że w dni pochmurne nasze dwudziestolitrowe prysznice w torbie mogą się nie nagrzać dostatecznie i powinniśmy się przygotować na to, że albo będziemy brali zimny prysznic, albo będziemy się po prostu myli za pomocą wilgotnych chusteczek higienicznych. Hm, przepraszam bardzo, ale czy nawilżane chusteczki poradzą sobie z rozmaitymi cielesnymi odorami? Jak ja mam się obściskiwać z moim chłopakiem, jeśli będę ŚMIERDZIEĆ??? Zaczęłam naprawdę panikować, kiedy doktor Gonzales poprosił nas wszystkich o zapoznanie się z drugą stroną ulotki. A to dlatego, że na stronie drugiej stało jak byk: • Proszę pić jak najwięcej napojów dla sportowców, Isostaru albo soku porzeczkowego przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. Proszę pić Isostar dostarczany na miejsce pracy brygady, żeby uzupełnić stężenie potasu i elektrolitów. • W tamtym klimacie występuje bardzo wiele gatunków owadów latających. Zaleca się zabranie środka odstraszającego. • Proszę nie głaskać miejscowych zwierząt, ponieważ często przenoszą one choroby. Jeśli zdarzy wam się pogłaskać jakieś zwierzę, należy natychmiast umyć ręce. • Proszę nie pić wody spod prysznica ani z ogólnie dostępnych miejscowych ujęć. Nie pić wody i nie głaskać zwierząt? Środek odstraszający owady? Isostar? O mój Boże, w co ja się wpakowałam???
Piątek, 11 marca, lekcja etykiety, hotel Plaża Grandmére nie chce uwierzyć, że mama pozwoliła mi jechać do Zachodniej Wirginii. Mówi, że nie wie, kto tu jest bardziej pomylony: mama, dlatego że mnie tam puszcza, czy ja, dlatego że w ogóle chcę tam jechać. Przeczytała formularz do podpisania przez rodziców i wyraziła nadzieję, że będę się dobrze bawiła na tym obozie rekrutów. - To nie żaden obóz rekrutów, Grandmére - zaprotestowałam. - To bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która zajmuje się zwalczaniem nieodpowiadającego standardom budownictwa mieszkaniowego i bezdomności na całym świecie. - Dlaczego w takim razie - zapytała Grandmére - jest tutaj napisane, że będziesz musiała wstawać codziennie o szóstej rano? - Dlatego - odparłam, wyrywając jej z ręki ulotkę - że prawdopodobnie wtedy podają śniadanie. Grandmére pokręciła głową. - Po raz ostatni wstałam o szóstej rano, kiedy Niemcy bombardowali pałac, w czasie wojny. Nic poza ostrzałem artyleryjskim nie powinno wyrywać księżniczki z łóżka przed ósmą. Każda wcześniejsza pora to zwykła nieprzyzwoitość. Amelio, nie jest jeszcze za późno, żebyś zdecydowała się dołączyć do mnie w Palm Springs, gdzie będę się relaksować po stresie naszych codziennych lekcji etykiety. Wiesz, to wcale niełatwe zadanie uczyć młodą dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć o sztuce rządzenia, i tak dzień w dzień. Jesteś pewna, że nie masz ochoty jechać ze mną? Na pustyni środek odstraszający owady nie będzie ci potrzebny. Ani żadne nawilżane chusteczki higieniczne. Tylko piękna, czysta woda w hotelowym basenie i belgijskie gofry przynoszone do pokoju... - Nie! - wrzasnęłam, bo ten kawałek o gofrach brzmiał naprawdę kusząco. Założę się, że nikt w ośrodku odnowy, do którego wybiera się Grandmére, nie musi się martwić swoim
poziomem potasu. - Spędzę wiosenne ferie, robiąc coś dobrego dla ludzkości. - A przy okazji, poprzytulam się trochę ze swoim chłopakiem. No i tak, odkryję może, że jestem utalentowanym dekarzem. Przecież w końcu nigdy nic nie wiadomo. - Zapomniałaś, jak było z księciem Williamem? Po liceum spędził CAŁY ROK w Chile, pomagając biednym. Ja jadę tylko do Zachodniej Wirginii, i to zaledwie na pięć dni. Myślę, że zdołam wytrzymać pięć dni wstawania o szóstej rano. Grandmére tylko pociągnęła łyk sidecara i pogłaskała Rommla, swojego na wpół łysego miniaturowego pudla. - Jak chcesz - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że nie zaczniesz ubierać się w jakieś tubylcze stroje. Pamiętam te obszerne chilijskie swetry, które nosił potem książę William. Wiesz, od wełny można się nabawić wysypki. Wyjaśniłam Grandmére, że w Zachodniej Wirginii nie nosi się chilijskich swetrów, a ona zapytała mnie, w co się w takim razie ubierają jej mieszkańcy, a ja musiałam przyznać, że nie mam pojęcia. Wtedy wymierzyła we mnie palec i zawołała: - Aha! Ja ci powiem, co się nosi w Zachodniej Wirginii! Worki jutowe! Oto co noszą ludzie w Zachodniej Wirginii! Powiedziałam Grandmére, że w przeciwieństwie do tego, co jej się może wydawać, czasy wielkiego kryzysu dawno się skończyły i nikt już nie robi ubrań z worków jutowych. Ale sama nie wiem. To znaczy, jeśli wziąć pod uwagę ten film, Neli, w którym Jodie Foster gra głuchoniemą dziewczynę, która mieszka w głębokim lesie i wiecznie coś gada o „tańczeniu z wiatrem"... Jestem całkiem pewna, że ten film kręcili w Zachodniej Wirginii. Albo w którejś z Karolin. Tak czy inaczej, niedaleko. A ona nosiła ubranie zrobione z jutowego worka. Coś w rodzaju podomki. O mój Boże, mam nadzieję, że nie będą ode mnie oczekiwali, żebym się ubierała jak miejscowi i nie wyróżniała z tłumu! Ja nie mam podomki! Wydaje mi się zresztą, że nie da się jej kupić w Nowym Jorku!
Piątek, 11 marca, 23.00, poddasze Tak się zdenerwowałam tą całą gadaniną o jutowych workach i Isostarze, że po powrocie do domu spytałam pana Gianiniego, czy on czasem nie ukrywa przede mną czegoś w związku z tego typu wyjazdami. Pan G. nigdy właściwie nie był przedtem w Zachodniej Wirginii, ale jeździł z Domami Nadziei do Meksyku i paru przygranicznych miejscowości w Teksasie. Powiedział mi: - Mia, doprawdy, aż trudno mi wyrazić słowami, jakie to było pozytywne przeżycie i niezapomniane doświadczenie. Naprawdę nauczyłem się doceniać wszystko, co mam. Bardzo pięknie, ale na dobrą sprawę nie rozwiązuje to moich wątpliwości w kwestii worków jutowych. Ale powiedział mi chociaż, że mogę pożyczyć sobie jego młotek. No więc weszłam do sieci i wysłałam wiadomość przez ICQ do Michaela, bo mimo wszystko jest on światłem mego życia i jedyną osobą na tej ziemi, która potrafi mnie ukoić, kiedy moja dusza zaczyna się miotać niczym zranione źrebię. Ale chociaż dla niego tylko żyję i tak dalej, Michael totalnie mi nie pomógł w sprawie worków jutowych. LINUXRULZ: Mia, ludzie, dla których będziemy budować domy, są biedni, nie niedorozwinięci umysłowo. Jestem pewny, że noszą co innego niż worki jutowe. Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wyglądało jak Uwolnienie. Nigdy nie oglądałam Uwolnienia, bo nie lubię filmów, w których coś znienacka rzuca się na ludzi zza drzew, ale wcale się nie przyznałam, bo chcę, żeby Michael myślał, że jak na swój wiek jestem bardzo dojrzała. Pomijając całą resztę, on jest przecież maturzystą, a ja zaledwie pierwszokksistką. Muszę robić wszystko co w mojej mocy, żeby sobie nie przypominał o tym, że mam zaledwie czternaście lat i trzy czwarte.
GRLOUIE: Wiem. Ale powiedz mi, czy czytałeś kiedyś Christy? Trochę głupio zadawać takie pytanie facetowi, bo jedyny znany mi facet, który przeczytał Christy, to nasz sąsiad Ronnie, który teraz jest dziewczyną. Ale nieważne. Michael jest niebywale oczytany jak na kogoś z patriarchalnego klubu kolesiów (określenie mojej mamy). GRLOUIE: BO widzisz, akcja Christy rozgrywa się w Smokey Mountains, które są praktycznie takie same jak Appalachy, i wszyscy tam zaczynają chorować na tyfus, ze względu na fatalne warunki sanitarne, włącznie z Christy, i ja tylko mówię, że może dlatego oni chcą, żebyśmy nie głaskali żadnych zwierząt... LINUXRULZ: Mia, przestań się tak zamartwiać. Gdyby to było naprawdę niebezpieczne, czy sądzisz, że dyrektor Gupta by tam z nami jechała? GRLOUIE: Dyrektor Gupta robi czasami bardzo dziwne rzeczy. Pamiętasz, jak zgodziła się zagrać posterunkowego Krupkę, kiedy Klub Dramatyczny wystawiał coś w rodzaju West Sicie Story? LINUXRULZ: Mia, zamiast obsesyjnie rozmyślać nad perspektywą zarażenia się tyfusem i koniecznością noszenia ubrania z worka jutowego, czemu nie spróbujesz skupić się na najważniejszym aspekcie tej całej wycieczki? Pomyślałam, że może chodzi mu o to, że będziemy mogli tulić się pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii. Ale to się wydawało raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę parę naszych ostatnich rozmów, więc uznałam, że musi mu chodzić o to, że będę miała wreszcie okazję sprawdzić, czy nie jestem dobra w paru rzeczach, poza zapisywaniem każdego najdrobniejszego szczegółu dotyczącego mojego życia w tym dzienniku, co nie jest tak naprawdę żadną przydatną umiejętnością. Ale potem zdałam sobie sprawę, że nie mogło mu chodzić właśnie o to, bo nie wspomniałam mu jeszcze o moim skrywanym marzeniu, mianowicie że okażę się świetnym tynkarzem czy coś. Więc zamiast tego napisałam: GRLOUIE: Chodzi ci o to, że będziemy pomagali biednym w ich
dążeniach do samorealizacji? LINUXRULZ: Nie, chodzi mi o to, że ty i ja spędzimy razem całe pięć dni i nie będzie nam przeszkadzała twoja babka. Aha! Więc jednak zaczyna czaić, o co chodzi!!! Michael ma rację. Kto by się przejmował tyfusem, skoro można się CAŁOWAĆ?!
Sobota, 12 marca, 5.30 rano, w autobusie do Zachodniej Wirginii No cóż, całowanie na razie się nie zaczęło. To dlatego, że jeszcze zanim zdążyliśmy dojechać do tunelu Lincolna, Borys dostał choroby lokomocyjnej i musiał zwymiotować do papierowej torebki, a Lilly powiedziała, że wyprasza sobie i teraz nie będzie siedział koło niej, i kazała Michaelowi się przesiąść, żeby móc usiąść koło mnie, a kiedy Michael odmówił, Borys znów zaczął rzygać, tylko że tym razem nie trafił do papierowej torebki i wszystko poleciało na podłogę, a dyrektor Gupta i pani Hill usiłowały posprzątać, co nie wyszło im najlepiej, bo nie miały żadnych ręczników papierowych ani nic takiego, więc wszyscy musieliśmy przesiąść się na tylne siedzenia autobusu, jak najdalej od oparów pawia, a Michael jako jedyny zgłosił się, że zostanie z Borysem i będzie pilnował, żeby następnym razem Borys trafił do torebki. Mój chłopak jest taki świetny! Nie tylko jest niewiarygodnie inteligentnym człowiekiem, szalenie utalentowanym muzykiem, zna się na komputerach i cudownie całuje, ale jest też ogromnie współczującą jednostką. Może któregoś dnia zostanie lekarzem i odkryje lekarstwo na raka. Często o tym marzę, bo to jedyna szansa, żeby parlament Genowii wyraził zgodę na nasze małżeństwo. Jednak nie martwię się tym za bardzo. Michael to mężczyzna wyróżniający się z tłumu innych mężczyzn i z całą pewnością zdoła osiągnąć w życiu coś niezwykłego, dzięki czemu zdobędzie serca obywateli Genowii, tak samo jak zdobył moje. Gdybym tylko sama miała tyle użytecznych talentów co Michael! Byłoby bardzo fajnie, gdybym umiała grać na gitarze ORAZ programować w html - u. W każdym razie, chociaż proponowałam, że posiedzę z przodu autobusu razem z Michaelem i pomogę mu podsuwać papierowe torby Borysowi, on odezwał się zupełnie jak Daniel Day - Lewis w Ostatnim Mohikaninie:
- Nie, Mia. Oszczędzaj siły. No i teraz Lilly, Tina i ja gnieciemy się razem na dwóch siedzeniach i czekamy na nasz pierwszy postój na autostradzie New Jersey, kiedy kierowca autobusu będzie mógł porządnie zmyć mopem podłogę. Dyrektor Gupta mówi, że kiedy tylko zjedziemy na parking, pójdzie kupić zapas aviomarinu dla Borysa i każe mu go wziąć. Borys twierdzi, że po aviomarinie chce mu się spać i traci swoją zwykłą osobowość. Doczekać się już nie mogę. W każdym razie Lilly już zaczęła filmować. Zrobiła bardzo udane zbliżenie pawia. Uruchomiła kamerę o piątej rano, bo o tej porze musieliśmy wszyscy pojawić się w Liceum imienia Alberta Einsteina z całym naszym bagażem, żeby zdążyć na autobus. Wszyscy mieli mnóstwo rzeczy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wycieczka potrwa tylko pięć dni. Najmniej bagażu ma Lars. Bardzo lobbowałam za tym, żeby nie musieć jechać na tę wycieczkę w towarzystwie swojego oficjalnego ochroniarza, ale tata nalegał. Powiedział, że w ogóle mu się nie podoba pomysł mojego wyjazdu - tata chce, żebym wszystkie wakacje spędzała w Genowii - ale ponieważ mama już mi pozwoliła, nie będzie jej się sprzeciwiać. Nie chciał jednak puścić mnie bez opieki i ochrony przed ewentualnymi porywaczami. Na nic się zdały moje argumenty, że Tina jedzie bez ochroniarza - pan Hakim Baba, jak się okazuje, nie ma żadnych wrogów w Zachodniej Wirginii i Wahim dostał dobrze zasłużony urlop, tyle że nie jest specjalnie uszczęśliwiony, bo to oznacza, że Lars będzie miał Mademoiselle Klein tylko dla siebie... no cóż, on i pan Wheeton. Lars jedzie, powiedział mój tata. Bo tak. Przynajmniej Lars podróżuje bez zbędnego obciążenia. Zabrał ze sobą wyłącznie mały worek żeglarski. Zapytałam go, gdzie ma śpiwór i poduszkę, a on się tylko uśmiechnął. Mam nadzieję, że nie liczy na to, że będę się z nim dzieliła swoją pościelą. Kocham mojego ochroniarza, ale nie do tego stopnia. W każdym razie Lilly filmuje wszystko, co się dzieje w autobusie, żebyśmy o niczym później nie zapomnieli. Zrobiła porządne, długie ujęcie napisu, który wisi nad głową kierowcy. Napis mówi: Jestem Państwa kierowcą i mam na imię Charlie. Jestem bezpieczny, grzeczny i można na mnie polegać. Proszę nie przekraczać żółtej linii. Kiedy tkwiliśmy w korku przed tunelem Lincolna, Lilly spytała, co naszym zdaniem zrobiłby Charlie, gdyby dyrektor Gupta przekroczyła żółtą linię. - Ponieważ Charlie jest bezpieczny i można na nim polegać - odparła Tina -
powiedziałby pewnie: „Proszę pani! Proszę się cofnąć poza żółtą linię!" - Tak - zgodziłam się. - Ale ponieważ jest także grzeczny, najprawdopodobniej ujmie to inaczej: „Proszę pani, proszę uprzejmie! Proszę się cofnąć poza żółtą linię, bardzo dziękuję!" Z jakiegoś powodu tak nas to rozbawiło, że śmiałyśmy się, póki nam też omal nie zachciało się rzygać. Jeszcze tylko sześć i pół godziny i będziemy na miejscu.
Sobota, 12 marca, 10.00, gdzieś na autostradzie New Jersey Michael i ja nareszcie siedzimy razem, ale jeszcze się nie tulimy. Michael nie uznaje publicznego demonstrowania swoich uczuć, ponieważ, jak twierdzi, niektóre sprawy są intymne. I ja to w pełni rozumiem i popieram. No bo wcale nie chcę, żeby za mną łaził i całował mnie po francusku w szkolnej kafejce, czy coś takiego. Ale wiecie, moglibyśmy się chyba trochę POTRZYMAĆ ZA RĘCE. W każdym razie Charlie, nasz bezpieczny, grzeczny i odpowiedzialny kierowca, posprzątał pawia Borysa, kiedy dotarliśmy do Zajazdu Molly Pitcher, a potem wszyscy znów weszliśmy na pokład. Przy otwartych oknach naprawdę wcale tak bardzo nie śmierdzi. Dyrektor Gupta dała Borysowi sporą dawkę aviomarinu i on jest teraz nieprzytomny. Siedzi z głową opartą na ramieniu Lilly. Ta głowa mu non stop opada. Rzeczywiście chyba nie ściemniał, twierdząc, że lekarstwa na chorobę lokomocyjną kompletnie pozbawiają go osobowości. Jeśli chcecie znać moje zdanie, powinniśmy codziennie dawać mu porcyjkę. Jednak mimo że Borys większą część początku podróży spędził rzygając, nie powstrzymało to jego i Lilly od zostania pierwszą parą, którą złapano na obściskiwaniu się. Nakryto ich na całowaniu się w Roy Rogers podczas pierwszego postoju i ostra uwaga ze strony dyrektor Gupty sprawiła, że odskoczyli od siebie. Ale kiedy przed chwilą zerknęłam w stronę końca autobusu, znów to robili! W ogóle nie mogą utrzymać rąk przy sobie!!! Chciałabym, żeby Michael też tam popatrzył i zrozumiał, że TROCHĘ przytulania by nam nie zaszkodziło... O mój Boże, jestem taka zmęczona. I włosy mi chyba śmierdzą pawiem Borysa. Nie mogę się doczekać, aż dojedziemy na miejsce, a wtedy umyję sobie głowę i będziemy mogli
zacząć się całować.
Sobota, 12 marca, 17.00, Kawał Mamałygi, Zachodnia Wirginia O... mój... Boże... Jesteśmy na miejscu. Wreszcie dotarliśmy. Wreszcie dotarliśmy i Charlie rozładował nasze bagaże, a potem musieliśmy je wziąć i zatargać je do... NASZYCH NAMIOTÓW!!! TAK!!! NAMIOTÓW!!! MAMY MIESZKAĆ W NAMIOTACH!!! Zdawałam sobie sprawę, oczywiście, że będziemy spali w namiotach. Widziałam je na zdjęciu w broszurze. Ale namioty na zdjęciach w broszurze miały, zdaje się, drewniane podłogi i były rozbite na platformach ponad poziomem gruntu. A te namioty wcale nie mają drewnianej podłogi i stoją NA SAMEJ ZIEMI. TAM GDZIE KRĘCĄ SIĘ TEŻ WĘŻE. Nigdy w życiu nie spałam w namiocie. Poważnie, ja nie usiłuję tutaj robić książęcych fochów, naprawdę, ale co z niedźwiedziami? I nie mówcie mi, że w okolicy nie ma niedźwiedzi, bo my tu jesteśmy OTOCZENI lasami. W Zachodniej Wirginii nie ma NIC, tylko lasy. Dyrektor Gupta powtarza co chwila, jak tutaj pięknie, i żebyśmy popatrzyli na góry, i jak pachnie to czyste, świeże powietrze. Dobra, dobra, a NIEDŹWIEDZIE?! I czy ona nigdy nie widziała Blair Witch Project? Owszem, przyznaję, że sama oglądałam ten film ani na chwilę nie otwierając oczu, ale BRZMIAŁ naprawdę przerażająco i, jak mi się wydaje, jego akcja toczyła się - no, zgadnijcie gdzie? TAK, TAK, W LASACH!!! No właśnie. Wszyscy tu jesteśmy skazani na zagładę. Lars mówi, żebym się nie martwiła, że on już zadba o to, żeby żadne dzikie zwierzęta ani seryjni mordercy nie dostali się do namiotu, który dzielę z Lilly i Tiną. Ale ja nie jestem przekonana. Ludzie w Blair Witch Project tak samo myśleli i popatrzcie tylko, co się z nimi
stało! Z tego jednego kolesia znaleźli wyłącznie palec! Ja nie chcę znaleźć palca Larsa! Nie chcę stracić Larsa, który jest wspaniałym ochroniarzem o świetnym poczuciu humoru. Poza tym nie przeszkadza mu, kiedy się obściskuję z Michaelem. Wiecie jaka to rzadkość u ochroniarza??? W każdym razie Zachodnia Wirginia sama w sobie nie jest taka zła. Na razie nie spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nosiła ubranie z worka jutowego albo grała na banjo w sposób zagrażający otoczeniu. Wszyscy wyglądają... No cóż, zupełnie jak ludzie w Nowym Jorku. Nie poznaliśmy jeszcze naszych „gospodarzy". To działa w taki sposób, że zostaliśmy podzieleni na brygady, a potem każdej brygadzie przydzielono rodzinę gospodarzy i ta brygada będzie pracowała nad domem dla tej konkretnej rodziny. Bardzo się bałam, że w czasie podziału przyłączą mnie na przykład do grupy, gdzie nie będzie moich przyjaciół i nikogo kogo znam. Ale na szczęście mogliśmy się sami dobierać w brygady. Tak więc Michael, Lilly, Borys, Tina, pani Hill, Lars, ja, doktor Gonzales i taki jeden chłopak, Peter Tsu, który jest w trzeciej klasie i należy do drużyny zapaśniczej, wszyscy jesteśmy w jednym zespole. Trochę mi żal tych naszych gospodarzy, prawdę mówiąc. Poza doktorem Gonzalesem i prawdopodobnie Peterem Tsu - bo o nich nic nie wiem - nikt z nas niczego do tej pory nie zbudował. Niektórzy nigdy dotąd nawet nie mieli młotka w rękach. Istnieje spore niebezpieczeństwo, że dom naszych gospodarzy będzie w efekcie wyglądał jak ruina. O Boże, właśnie odezwał się dzwonek. Mamy się teraz zebrać w „namiocie jadalnym" na odprawę i kolację. Żywię poważne obawy w związku z tym całym przedsięwzięciem. Pomijając już namioty i fakt, że prawdopodobnie zrujnujemy niepowtarzalną szansę naszych gospodarzy na porządny własny dach nad głową jest jeszcze jeden problem. Oddzielono namioty chłopców od namiotów dziewczyn - co BARDZO utrudni znalezienie odpowiedniego miejsca, to znaczy takiego, które okaże się dość odosobnione, żeby wprawić Michaela w nastrój do przytulania w możliwej do przewidzenia przyszłości. I... aż się waham to napisać, ale mamy tutaj... toi - toi! Tak!!! Zgadza się!!! Tu nie ma nawet kanalizacji pod dachem - a przynajmniej nie będzie, dopóki nie zainstalujemy u naszych gospodarzy toalety. Konieczność zabrania ze sobą słonecznych pryszniców w torbie zrozumiałem z przerażającą jasnością, kiedy zobaczyłam umywalnię. Składa się z paru obitych brezentem kabin z hakami, na których można te torby zawiesić. Wygląda na to, że czeka nas cały tydzień korzystania z nawilżanych chusteczek
higienicznych, bo bez przerwy mży deszcz i nie widać ani skraweczka słońca. I nie uda mi się usunąć zapachu pawia z włosów za pomocą chusteczek. Wierzcie mi, próbowałam. Znów dzwonek. Muszę lecieć. Trzeba znaleźć jakieś bezpieczne schowanko dla tego pamiętnika, żeby niedźwiedzie/seryjni mordercy/ Czarownica Blair nie znaleźli go w czasie mojej nieobecności. Naprawdę powinnam spróbować dostosować się do tego wszystkiego, bo jeśli chcę pracować jako ochotniczka dla Greenpeace i pomagać ratować wieloryby, to tam warunki życiowe mogą być jeszcze gorsze.
Sobota, 12 marca, 21.00, Kawał Mamałygi, Zachodnia Wirginia Poznaliśmy naszych gospodarzy. Nazywają się Angie i Todd Harmeyerowie i mają dwoje dzieci, trzyletniego Mitchella i dwuletniego Stefano. Przysięgam, ten chłopczyk tak ma na imię. Stefano. W drodze jest też kolejne dziecko. Pani Harmeyer ma termin porodu za miesiąc, chociaż moim zdaniem wygląda tak, jakby miała się rozsypać lada moment. Pani Harmeyer pracuje jako sprzątaczka - zamiata włosy w salonie fryzjerskim w centrum Kawału Mamałygi, które składa się ze sklepu spożywczego, spółdzielczej kasy pożyczkowej, sklepu żelaznego, urzędu pocztowego i salonu fryzjerskiego. Pan Harmeyer jest bezrobotny, odkąd spaliła się miejscowa fabryka opon. Państwo Harmeyerowie bardzo cieszą się perspektywą posiadania własnego domu. Odkąd się pobrali, mieszkają w przyczepie kempingowej. Mitchell cieszy się zwłaszcza z tego, że będzie miał własny pokój. Na razie musi spać w jednym łóżku z rodzicami. Kiedy już poznaliśmy państwa Harmeyerów i ustawiliśmy się w kolejce po kolację - sałata, kukurydza w kolbach, kanapki z mięsem i keczupem (jako wegetarianka wzięłam tylko bułkę i trochę warzyw), fasolka szparagowa i placek z wiśniami na deser - pani Harmeyer spytała mnie, czy to prawda, że jestem księżniczką, a ten wysoki facet za moimi plecami to ochroniarz, no więc powiedziałam jej, że to prawda. - No to co ty tu, słoneczko, robisz, skoro jesteś księżniczką? - chciała wiedzieć pani Harmeyer. - Gdybym ja była księżniczką, spędzałabym ferie wiosenne w Cabo San Lucas, jeżdżąc na tym takim, no, skuterze wodnym. Wyjaśniłam, że wolałam dołączyć do Domów Nadziei, niż jeździć przez całe ferie na skuterze wodnym, ponieważ kieruje mną wyrobione poczucie obywatelskiego obowiązku i pragnienie nabycia nowych umiejętności. Pani Harmeyer tylko spojrzała na mnie dziwnie i zapytała:
- Co? Więc wtedy powiedziałam jej, że jestem tu, bo chcę się trochę poprzytulać ze swoim chłopakiem. Wtedy zrobiła naprawdę zainteresowaną minę i zapytała, który z chłopaków jest moją sympatią, a kiedy pokazałam jej Michaela, westchnęła: - No, to ci dopiero przystojniacha! Napełniło mnie to poczuciem wewnętrznej dumy, ale jednocześnie sprawiło, że miałam ochotę jej przyłożyć. No więc potem pomyślałam sobie, że może lepiej byłoby zmienić temat, i zapytałam panią Harmeyer, czy zna już płeć swojego nienarodzonego dziecka. Odpowiedziała, że nie chce wiedzieć, bo gdyby się okazało, że to kolejny chłopak, to ona na pewno nie będzie przeć. Byłam zaszokowana, słysząc, że kobieta z Zachodniej Wirginii powtarza słowo w słowo to samo, co mówi moja mama w Nowym Jorku, i spytałam panią Harmeyer, czy ona również, jak moja mama, jest przeciwniczką kultu patriarchatu, na co pani Harmeyer odparła: - A Boże broń. Ja tylko chcę mieć dzieciaka, któremu będę mogła kupić Barbie, a nie Action Mana. Poinformowałam panią Harmeyer, że w pełni podzielam jej uczucia, zabrałam swój talerz z jedzeniem i poszłam usiąść obok Michaela. Lilly też siedziała przy naszym stole i filmowała. Sfilmowała wszystkich mieszkańców Kawału Mamałygi, którzy z zaciekawieniem mijali nasz stół, zatrzymując się od czasu do czasu i zagadując. Pytali mnie, gdzie podziałam tiarę (odpowiedź: „Została w Nowym Jorku"), jak to jest być księżniczką („Fajnie") i dlaczego, u licha ciężkiego, przyjechałam do Kawału Mamałygi („Żeby rozwijać altruistyczne aspekty mojej osobowości, pomagając innym ludziom"). Wydaje mi się, że miejscowi - pomijając panią Harmeyer - nie wyraziliby zrozumienia, słysząc, że kieruje mną przede wszystkim chęć całowania się z moim chłopakiem. Po obiedzie Lilly stwierdziła, że ma już dość materiału na miniserial, a co dopiero na jeden odcinek swojego programu. Zdecydowała wreszcie, że poświęci cały miesiąc serii programów o Kawale Mamałygi. Postanowiła nazwać swój cykl dokumentalny Skwaśniałe piure z ziemniaków i program opieki medycznej dla słabiej uposażonych. Porażka wysiłków rządu federalnego zmierzających do złagodzenia losów wiejskiej biedoty. Twierdzi, że ten dokument totalnie skompromituje obecne władze. Po obiedzie doktor Gonzales mówił przez jakiś czas, ale nie zwracałam na niego uwagi, bo myślałam o toi - toi. Teraz rozumiem, czemu kazali nam zabrać latarki. W toi - toi nie ma światła, więc jeśli chcesz tam pójść w nocy, musisz użyć latarki. Najgorsze, że nie