Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 03 - Oklaski zbierze morderca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 03 - Oklaski zbierze morderca.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 228 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 3 Oklaski zbierze morderca

Keithowi - za wygładzenie nierówności i redaktorski zmysł

ROZDZIAŁ PIERWSZY Daisy wyciągnęła właśnie rękę, by ponownie zastukać mosiężną kołatką, gdy ciemnozielone drzwi się otworzyły i ukazała się w nich kobieta po trzydziestce, ubrana w znoszoną, brązową sukienkę w drobny wzorek. - Och, to ty, Daisy. Proszę, wchodź - powiedziała Muriel Westlea z przepraszającym uśmiechem, który pojawił się na drobnej, wiecznie zmartwionej twarzy. - Przepraszam, że musiałaś czekać, ale nasza pokojówka ma dzisiaj wychodne. Nawet nie masz płaszcza? - Mieszkam przecież dwa kroki stąd, a dzień jest naprawdę piękny. Niedługo zaczną kwitnąć żonkile. Uwielbiam wiosnę! Daisy weszła do środka. Słońce wpadające przez wiktoriańskie witrażowe szybki w drzwiach rzucało zielone i fioletowe plamki na białe ściany i wypolerowaną podłogę. Na stoliku w holu stał wazon pełen purpurowych szklarniowych róż. - To od jednego z adoratorów Betsy. To znaczy Bettiny - powiedziała Muriel, podążając za wzrokiem Daisy. - Nigdy nie pachną tak jak prawdziwe. - To prawda - zgodziła się Daisy - ale są cudne. Twoja siostra naprawdę nazywa się Elizabeth, prawda? - Tak, ale w dzieciństwie zawsze nazywaliśmy ją Betsy i nie mogę się od tego odzwyczaić. - Dobrze to rozumiem. Ja też całe wieki nie mogłam przestać zwracać się do Lucy jej szkolnym przezwiskiem, którego nienawidzi tak bardzo, że nawet ci go nie powtórzę - powiedziała Daisy, wyciągając pusty słoik po dżemie. - Przyszłam niestety pożebrać. Zaczęłam robić dla Lucy urodzinowe ciasto i za późno się zorientowałam, że nie starczy mi mąki. Myślisz, że twoja kucharka mogłaby nasypać mi ze ćwierć funta?

- Oczywiście. Zejdźmy do kuchni. Muriel Westlea poprowadziła Daisy w stronę służbowych schodów w końcu holu. Z głębin domu doszły do ich uszu dźwięki pianina i kobiecy głos. - Kiedy są urodziny Lucy? - Jutro. Robię biszkopt, bo jest lekki, a ona strasznie dba o figurę. Chciałabym mieć jej siłę woli - westchnęła ze smutkiem Daisy. - Ja nigdy nie osiągnę sylwetki bez biustu i pupy. - Taka figura i tak by ci nie pasowała - pocieszyła ją Muriel. - A poza tym już niedługo moda się zmieni. Otworzyła drzwi obite zielonym suknem i wtedy muzyka stała się głośniejsza. Carmen ostrzegała swojego kochanka: „Si je t'aime, prends garde a toi!" - Twoja siostra ma piękny głos. - To nie Betsy, tylko Olivia Blaise, jedna z uczennic Rogera - odpowiedziała Muriel. - Blaise? Brzmi znajomo. To chyba ona była u Lucy w sprawie swojego portretu - powiedziała Daisy, gdy weszły na schody. - Pan Abernathy zarekomendował ją już kilku swoim uczennicom. To bardzo miłe z jego strony. Być otoczoną przez muzykę to musi być cudowne - dodała, gdy pianino zaczęło wstęp do kolejnej arii Carmen. - Gdyby tylko można było mieć muzykę bez temperamentu artysty! - westchnęła Muriel. - „Kocham cię, więc uważaj", a raczej „Jeśli mnie kochasz, uważaj" bardzo dobrze je wszystkie opisuje. Solistki, oczywiście. Skromne chórzystki, takie jak ja, pokornie pozostają w cieniu. Daisy umierała z ciekawości, czy miała rację, podejrzewając, że Bettina była obdarzona właśnie takim artystycznym temperamentem. To, że w tej chwili weszły do kuchni, uchroniło Daisy przed okazaniem nietaktownej ciekawości. Kucharka wypełniła słoik Daisy mąką i, kiedy

Daisy przyznała się, że nigdy wcześniej nie piekła biszkoptu, dała jej kilka wskazówek, po czym zapytała, czy panna Westlea życzy sobie herbaty. - Zostaniesz na herbacie, Daisy? - zapytała Muriel z nadzieją. - Z przyjemnością bym została, ale załączyłam już piekarnik i wbiłam jajka do miski. Chyba lepiej będę już wracać. - Chyba tak. Zawiedziona Muriel odprowadziła Daisy do holu. Tym razem muzyka dobiegała z drugiej strony drzwi, z pokoju znajdującego się na przedzie domu. Judex ergo cum sedebit, Quidquid latet apparebit: Nil inultum remanebit! Chociaż Daisy nie rozumiała tych słów, pomyślała, że głęboki głos brzmiał niezwykle złośliwie. - To jest właśnie Betsy - odezwała się Muriel. - Requiem Verdiego. Część o Sądzie Ostatecznym, kiedy to „nic nie pozostanie niepomszczone". Betsy zaśpiewa to w Albert Hall. Do tej pory występowała w prowincjonalnych operach, więc teraz będą ją mogli usłyszeć ludzie, którzy się liczą. - Mam nadzieję, że wszystko się uda - powiedziała Daisy bardziej przez grzeczność niż z przekonania. Bettinę Westlea, alias panią Rogerową Abemathy, Daisy spotkała tylko kilka razy, ale nieszczególnie za nią przepadała. Właściwie to zaliczyła ją do grupy nudziarzy. - Betsy ma piękny głos - powiedziała lojalnie Muriel. - I sama też jest piękna, idealna do roli operowej diwy. Chodzi tylko o to, żeby usłyszeli ją właściwi ludzie. O, myślisz, że mogłabym podarować Lucy dwa bilety na koncert jako prezent urodzinowy? Betsy ma do rozdania kilka biletów. Przyszła niedziela, popołudniowy koncert. Moment triumfu Bettiny nastąpi dokładnie osiemnastego marca tysiąc

dziewięćset dwudziestego trzeciego roku, o trzeciej po południu. - Nie wiem, jak Lucy, ale ja bardzo chciałabym pójść. - A więc tobie dam bilety. - Uśmiech sprawił, że Muriel wydała się o wiele młodsza i niemal ładna. - Są w salonie muzycznym, później ci je przyniosę. - Świetnie! Ty też będziesz śpiewać? - Tak. Nasz chór nazywa się ProMusica, a Roger jest naszym dyrygentem. Muriel sięgała właśnie do klamki, by wypuścić Daisy, gdy ktoś zapukał kołatką do drzwi. Na progu stał wysoki, smukły i całkiem przystojny młody dżentelmen. Jego jasnoszary garnitur skrojony był według najnowszej mody, ale czupryna brązowych i niemodnie długich włosów sięgała kołnierzyka, gdzie krawat został zastąpiony fularem. Koszula i chusteczka w butonierce miały liliowy kolor. Było jasne, że młodzieniec pretendował do miejsca pośród bohemy Chelsea. Daisy go nie znała, ale samochód stojący przy Mulberry Place, kasztanowy leyland eight z charakterystyczną długą, kwadratową maską, wydawał jej się znajomy. - Dzień dobry - powiedział mężczyzna, uchylając kapelusza. - Przyszedłem po pannę Blaise. - Niech pan wejdzie i zaczeka. - Muriel miała bezbarwny głos i nieruchomą twarz. - Panna Blaise za chwilę powinna być już gotowa. Daisy, czy znasz pana Cochrana? Będzie dyrygował przy Verdim. Nasza sąsiadka, panna Dalrymple. Dyrygent skłonił się lekko i z zakłopotaniem spojrzał na słoik z mąką. - Mieszka pani obok? - zapytał. - Musi być pani tą fotografką, którą Abernathy polecił mi do zdjęć do moich reklam. - To moja przyjaciółka, panna Fotheringay. Jest w tym wyśmienita.

- Chciałem ją zaangażować, ale moja żona wybrała faceta z West Endu. Jest jego stałą klientką. Daisy przytaknęła. W tym momencie otworzyły się drzwi do salonu. - Muriel, na litość boską, jak mam ćwiczyć przy takim hałasie? - Bettina była rozdrażniona. - Kto to... Och, to ty, Ericu - uśmiechnęła się jak kot, który bawi się żywą myszą. - Przyszedłeś do naszej drogiej Olivii? Jestem pewna, że ucieszy się na twój widok. Pan Cochran odpowiedział słabym, niemal nieszczęsnym uśmiechem. Wydawał się zupełnie nieporuszony złotymi lokami okalającymi twarz o idealnym kształcie i dużymi błękitnymi oczami o umiejętnie przyciemnionych długich rzęsach. Błękitna sukienka, podkreślająca kolor oczu Bettiny, była przewiązana paskiem na wysokości ud, a jej haftowany rąbek muskał kostki, wedle ostatniej mody. Kolor sukni pasował do błękitnych oczu Bettiny, a fason podkreślał jej zgrabną sylwetkę. Przy niej biedna Muriel wyglądała nędznie, mizernie i staro. - Witaj, Bettino - powiedział nieprzekonująco dyrygent. - Zdaje się, że wytrwale pracujesz nad Requiem?. Śpiewaczka obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem. Daisy nie wiedziała, czy ma biec do domu, czy przyjrzeć się temu, co działo się między Erikiem Cochranem, Bettiną Westlea Abernathy i Olivią Blaise. Jej obowiązkiem jako pisarki było zaspokojenie ciekawości dotyczącej relacji międzyludzkich, a przynajmniej była to dobra wymówka. Ale z drugiej strony, jeśli na tak długo zostawi załączony piecyk, rachunek za gaz będzie ogromny. Już miała pożegnać się z Muriel, gdy uwagę wszystkich zwróciły kroki na schodach. Olivia Blaise była uosobieniem elegancji. Gdy podeszła bliżej, Daisy zauważyła, że jej bladożółty płaszcz był zbyt krótki jak

na obowiązującą modę i uszyty z taniego dżerseju. Mimo to bez wątpienia Olivia Blaise wyglądała szykownie. Daisy pomyślała z zazdrością, że wrażenie takie wywoływały sposób, w jaki się poruszała, wdzięk i pełna powściąganej witalności gibkość. W łachmanach prawdopodobnie wyglądałaby równie zachwycająco. Jej gładkie, ciemne, obcięte na boba włosy i ostre rysy twarzy nadawały jej nieco elfiego wyglądu. Daisy przypomniała sobie, jak Lucy zachwycała się jej sylwetką i wróżyła jej wspaniałą karierę modelki, gdyby okazała się niezbyt utalentowaną śpiewaczką. Panna Blaise skrzywiła się na widok zgromadzonej w holu czwórki osób. - Olivio, pozwól, że cię podwiozę - wyrzucił z siebie pan Cochran, robiąc ku niej kilka kroków. - Dobrze, dobrze - odpowiedziała nieuprzejmie. - To chyba lepsze od jazdy autobusem. Z ciemności holu za nią wyłoniła się przysadzista postać Rogera Abernathy'ego. Był to łysiejący mężczyzna w średnim wieku i w grubych rogowych okularach. Na jego twarzy malował się ból, a usta miały sinawe zabarwienie. - Roger! - zawołała Muriel, pędząc w jego stronę. - Znów za prędko szedłeś po schodach. Usiądź. Muriel otoczyła go ramieniem i poprowadziła do stojącego przy stole krzesła. Olivia odwróciła się w ich stronę. - Jejku, to moja wina. Spieszyłam się, bo chciałam uniknąć... tego - powiedziała, wskazując na Cochrana i Bettinę. - Jak mogę pomóc, panno Westlea? - Nie ma przy sobie lekarstw - odpowiedziała Muriel, sprawdzając kieszenie jego płaszcza. - Gdyby była pani tak miła, panno Blaise, i przyniosła z garderoby buteleczkę z tabletkami i szklankę wody...

- To tylko moja wina - wymamrotał Abernathy, gdy Olivia minęła go ze współczującym spojrzeniem. - Za chwilę mi przejdzie. - Gdy zupełnie ci przejdzie - odezwała się rozdrażniona Bettina - będę potrzebowała twojej pomocy z Liber scriptus. - Oczywiście - podążył wzrokiem za swoją piękną żoną. Nawet pod jego ciężkimi okularami widać było, że ubóstwiał ją ponad wszystko. Bettina zniknęła w salonie, zatrzaskując za sobą drzwi. W chwilę potem rozległ się dźwięk pianina i piękny głęboki mezzosopran zaśpiewał: „Liber scriptus proferetur", lekko fałszując na piątym tonie. Olivia Blaise powróciła z lekarstwem. Cochran czekał niezręcznie na progu, widząc, że jego obecność nie jest pożądana. Daisy pomyślała, że już najwyższy czas, by ona także opuściła to miejsce. - Będę już szła, Muriel - powiedziała. - Dzięki! - Do zobaczenia, Daisy - odpowiedziała nieuważnie Muriel, zajęta tabletkami. Daisy popędziła do swojego ślicznego domu i zbiegła do ciasnej kuchni w suterenie. Zważywszy najpierw mąkę i cukier, jak radziła kucharka Muriel, zaczęła energicznie ubijać jajka. Godzinę później siedziała przy kuchennym stole, kończąc właśnie herbatkę ze sprzątaczką, panią Potter, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. - Więc żem wstała i mu mówię: „Po moim trupie" - gosposia zakończyła swoją opowieść. Wypiła przesłodzoną herbatę do ostatniej kropli i podniosła się ciężko zza stołu. - Ja otworzę, panienko. Czas się wziąć za czyszczenie wanny. A niech panienka nie zagląda do piekarnika, bo biszkopt dla panny Lucy zrobi się płaski jak naleśnik - przestrzegła, po czym wspięła się na schody.

Daisy patrzyła tęsknie na kuchenkę gazową. Przecież nic się nie stanie, jeśli otworzy drzwiczki tylko na milimetr. Ale kucharka Abernathych mówiła to samo. Ależ Lucy by jej dokuczała, gdyby ciasto nie wyszło po tym, jak Daisy zapewniała ją, że to najprostsze na świcie! - To panienka z domu obok - krzyknęła z góry pani Potter. - Nie wchodź, Daisy, ja zejdę do ciebie - zawołała Muriel, a na schodach dało się słyszeć jej lekkie kroki. - Przyniosłam ci bilety. - Dzięki, Muriel. Równa z ciebie babka. Przepraszam, że tak nagle uciekłam, ale czułam się tam niepotrzebna. Zostałabym, gdybym wiedziała, że potrzebna ci pomoc. - W porządku. Biedny Roger ma słabe serce, ale leki mu wystarczają. Powinien mieć je zawsze przy sobie, ale ciągle o nich zapomina. Betsy wie, że te ataki to nic groźnego - dodała jakby w obronie swojej siostry. - Cieszę się, że pan Abernathy nie jest poważnie chory - powiedziała taktownie Daisy. Jej opinia o Bettinie została utwierdzona przez zajście, którego właśnie była świadkiem. - Ja też. Zawsze był dla mnie bardzo miły - policzki Muriel zaróżowiły się. - Przykro mi, że... to znaczy, to chyba musiało być dość niezręczne. - Mówisz o twojej siostrze, panu Cochranie i pannie Blaise? - Tak. Widzisz, panna Blaise spodziewała się, że otrzyma w Verdim partię mezzosopranu, a potem okazało się, że dostała ją Betsy. Obawiam się, że to zrodziło między nimi mnóstwo napięcia. Co najmniej napięcia, pomyślała Daisy. - Napijesz się herbaty? - zapytała, pragnąc usłyszeć resztę historii. - Ta w czajniczku jest już za mocna, ale z chęcią zrobię świeżą.

- Bardzo bym chciała - powiedziała Muriel z żalem - ale muszę wracać. Gdy nie ma Beryl, to ja muszę otwierać drzwi. Nie musisz mnie odprowadzać. Nie chcę odrywać cię od twojego ciasta. Mmm, pachnie cudownie. - O Boże! Zapomniałam sprawdzić czas! - Daisy gorączkowo spojrzała na zegar. - Uff, jeszcze pięć minut i będę mogła zajrzeć. Jeśli uda się choć w połowie, musisz przyjść spróbować. - Bardzo chętnie. O czwartej? Betsy nie będzie przez całe popołudnie. - A więc do zobaczenia o czwartej - zgodziła się Daisy, powstrzymując się od dodania, że chodziło jej raczej o godziny przedpołudniowe. Ale to by tylko zmartwiło Muriel. Nawet jeśli pozwalała siostrze się ignorować, to Daisy nic do tego.

ROZDZIAŁ DRUGI Biszkopt wyglądał całkiem zjadliwie, co - jak na pierwszy raz - Daisy zupełnie usatysfakcjonowało. Czarną otoczkę przy spodzie można było łatwo zeskrobać, a obniżenie z wierzchu wypełnić dżemem. Daisy zostawiła ciasto do ostygnięcia i wziąwszy bilety na Requiem, poszła do studia fotograficznego Lucy, które znajdowało się w ogrodzie z tyłu domu. Zaledwie ostatniej nocy zakwitła forsycja, a jej żółte kwiaty odbijały się od czerwieni ceglanych ścian dawnych stajni. Daisy pomyślała, że przydałoby się, by jakiś pomysłowy wynalazca wymyślił prosty sposób na kolorową fotografię. Niewielka pracownia była jak zwykle zapełniona aparatami, statywami, dekoracjami i rekwizytami. Na stojącym w rogu biurku piętrzyły się stosy fotografii, zapłaconych i niezapłaconych rachunków, pod którymi z pewnością krył się terminarz. Lucy wspominała, że chciałaby tu zamontować telefon; służyłby on zapewne jako wieszak dla czarnej płachty zakładanej na głowę przy robieniu portretów. Daisy od lat zastanawiała się, jak ktoś, kto spod owej płachty wynurzał się zawsze w nieskazitelnej fryzurze, mógł znieść taki bałagan. - Lucy? - Jestem w ciemni, kochana. Już wychodzę. - W porządku - powiedziała Daisy, siadając przy biurku i próbując trochę ogarnąć panujący na nim chaos. Pomagała Lucy, gdy było wyjątkowo dużo zleceń, więc miała rozeznanie co i jak. Wśród stert papierów znalazła zdjęcie Bettiny i jej męża. Kobieta siedziała, a stojący za nią Roger Abernathy spoglądał na nią z tak głupkowatym i pełnym uwielbienia uśmiechem, że Daisy prychnęła z odrazą. Można dostać mdłości! Niektórzy mężczyźni po prostu nie mogli oprzeć się złotym lokom, choć w tym przypadku być może chodziło o złoty głos. Wcisnęła fotografię na sam dół stosu. Zanim nadeszła Lucy, wszystkie papiery były już równiutko

ułożone. Lucy zdjęła biały płaszcz, który zakładała do pracy w ciemni, i przeczesała krótkie, ścięte na boba, ciemne włosy. Wysokiej i eleganckiej dziewczyny na pewno nikt nie przyłapałby w długiej do pół łydki sukience z zeszłego roku, choć jej budżet był tak samo skromny jak i Daisy. Lucy sama szyła sobie ubrania, a na dodatki i materiały wydawała tyle co Daisy na książki i płyty gramofonowe. Najlepszy kapelusz Daisy, kupiony na wyprzedaży u Selfridge'a, zawsze przyprawiał ją o dreszcz. - Anioł z ciebie! - wykrzyknęła Lucy, widząc uporządkowane biurko. - Naprawdę nie musiałaś... - Nie mogłam patrzeć na ten bałagan. - A więc rozumiesz teraz, co czuję, patrząc na twoje włosy. Najlepszy prezent urodzinowy, jaki możesz mi zrobić, to obciąć się na boba. - Pomyślę o tym. - Daj spokój, Daisy, zwlekasz z tym od miesięcy. - Dobrze, zrobię to - westchnęła Daisy. - Jutro rano. Zaprosiłam Muriel na herbatę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? - Muriel? Ach, tę biedną głuptaskę z sąsiedniego domu? Ale dlaczego akurat ją? - Musiałam pożyczyć trochę mąki na ciasto, a potem wręczyła mi dwa bilety na koncert. To ma być twój urodzinowy prezent. - Koncert! - jęknęła Lucy. - Mam nadzieję, że nie powiedziałaś, że będę zachwycona? - Nie. Powiedziałam, że nie wiem jak ty, ale ja będę zachwycona, więc podarowała je mnie. Niepotrzebnie się boisz, że zechcę cię wziąć ze sobą. - Zaproś lepiej Phillipa. - Phillipa! Poszedłby ze mną tylko po to, żebym nie była tam sama. Byłby tak samo piekielnie znudzony jak ty. Nie ma

nic gorszego, niż iść na koncert z kimś, kto się na nim nudzi. W takim przypadku po prostu nie można się dobrze bawić. Nie. Zamierzam zaprosić Aleca Fletchera. - Och, Daisy! Tylko nie tego twojego mdławego policjanta! Znudzi się tak jak Phillip, ale nie będzie na tyle dobrze wychowany, by to ukryć. - Nawet go nie znasz. Nigdy go nie widziałaś. Alec jest prawdziwym dżentelmenem. Co więcej, lubi dobrą muzykę. Zaprosił mnie na koncert do Queens Hall, ale to było w zeszłym tygodniu. Byłam wtedy w Suffolk, zbierając materiał na trzeci artykuł dla „Town and Country". - Ale policjant? Naprawdę zbyt nisko mierzysz. Nawet jeśli jest inspektorem śledczym. Policjant po prostu nie jest wcale... No, wcale. A Phillip wprost umiera z pragnienia poślubienia ciebie! - Nie umiera, tylko czuje się zobowiązany zaopiekować się mną ze względu na przyjaźń z Gervaise'em - ucięła Daisy. Jej brat, najlepszy kumpel Phillipa Petriego, zginął na Wielkiej Wojnie, a takie kłótnie z Lucy za każdym razem jej o tym przypominały. - Po prostu sama uważasz, że pochodzenie Binkiego jest wystarczającym powodem, by się nim interesować, chociaż to kompletny matoł... - Phillip nie jest najbłyskotliwszym człowiekiem na świecie - odpowiedziała Lucy. - Więc dlaczego mnie namawiasz? - Nie namawiam cię na Phillipa - westchnęła Lucy - tylko próbuję zniechęcić cię do tego detektywa. Lady Dalrymple dostałaby zawału, gdyby wiedziała, że umawiasz się ze zwykłym policjantem. - Mama dostaje zawału za każdym razem, gdy podejmuję jakąś decyzję. Musi mieć coś, czego mogłaby się czepić. To ją trzyma przy życiu.

- To prawda - zgodziła się ponuro Lucy. - Dam ci spokój, przynajmniej na jakiś czas. Zaraz ma przyjść ktoś na portret. Jak już odkopałaś mój terminarz, to mogłabyś mi powiedzieć, czy jest umówiony na piętnaście po, czy na wpół? - Piętnaście po. Już sobie idę. I nie rozpaczaj, kochana. Pamiętaj, że Alec jest wdowcem, który mieszka z matką i córką, a one mogą znienawidzić mnie przy pierwszym spotkaniu. - Nikt cię nie znienawidzi przy pierwszym spotkaniu, moja droga. Bardziej prawdopodobne, że już na progu zaleją cię opowieściami o swoich kłopotach. Śmiejąc się, Daisy wróciła do domu. To prawda, że ludzie zwykli byli się jej zwierzać, a ona nie wiedziała nawet dlaczego. Alec, który dwa razy wyjawił jej więcej szczegółów śledztwa, niż on sam i jego przełożeni uważali za stosowne, robił wyrzuty jej szczeremu błękitnemu spojrzeniu. Mówiła, że jej spojrzenie nie jest ani bardziej szczere, ani mniej chytre od spojrzenia innych ludzi, a poza tym powodowało, że robiła wrażenie półgłówka. Niemniej jednak ludzie opowiadali jej o różnych rzeczach i cokolwiek by Alec mówił, pomogła mu rozwiązać obie sprawy. Nie mogła się doczekać, kiedy do niego zadzwoni z zaproszeniem na koncert. Nie chciała, a raczej nie miała śmiałości przeszkadzać mu w pracy w Scotland Yardzie. Zdenerwowany inspektor budził w niej grozę. Naprawdę szkoda, że ona i Lucy nie mogły sobie pozwolić na założenie w domu telefonu. Tego samego wieczoru, po kolacji składającej się z tosta z serem, Daisy wyskoczyła do najbliższej budki telefonicznej i zamówiła domowy numer Aleca. Odpowiedział jej młody, dziewczęcy głos, skrupulatnie powtarzając numer. - Tu Daisy Dalrymple. Czy mogłabym rozmawiać z panem Fletcherem?

- Babciu, to panna Dalrymple! - głos dziewczyny był przytłumiony, jakby odwróciła się na chwilę od słuchawki. - No wiesz, przyjaciółka taty. Nie wiem, jak powinnam się do niej zwracać. „Szanowna pani" czy co? A więc Alec opowiadał w domu o Daisy. Belinda przynajmniej nie rzuciła słuchawką na dźwięk jej imienia. - Panno Dalrymple - głos dziewczyny był przejęty. - Tu Belinda Fletcher. Tata... Mój ojciec właśnie wrócił do domu i poszedł na górę. Jeśli zechce pani poczekać sekundkę, to pójdę go zawołać. Daisy popatrzyła na leżące na półeczce monety, które miały starczyć na sześć minut rozmowy. - Czy nie mógłby do mnie oddzwonić? Jestem w budce telefonicznej. Jeśli ma pani pod ręką ołówek, podyktuję numer. - Zawsze mamy ołówek i notes obok telefonu na wypadek, gdyby przyszła jakaś ważna wiadomość ze Scotland Yardu - powiedziała z dumą Belinda. - Tata mówi, że jestem dobra w zapisywaniu wiadomości. - Gratuluję. - Daisy podyktowała numer. - Dziękuję, panno Fletcher. Cieszę się, że mogłam panią poznać, nawet przez telefon. - Ja też. To znaczy strasznie chciałabym panią spotkać. Już idę powiedzieć tacie. Odłożyła słuchawkę, a Daisy zastanawiała się, czy taki entuzjazm nie był gorszy od otwartej wrogości. Jak uda się jej sprostać wyobrażeniom Belindy o swoich zaletach, które dziewczyna już wbiła sobie do głowy? Na szczęście nikt nie potrzebował skorzystać z budki, zanim rozległ się dźwięk dzwonka. Właściwie to Alec oddzwonił bardzo szybko. - Daisy! Tylko nie mów, że znalazłaś kolejne ciało? - Nie, na szczęście nie. Jeśli tak będzie, to zadzwonię do Scotland Yardu.

- Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne. Co u ciebie? Daisy ogarnął nagły niepokój. Wśród jej przyjaciół było zupełnie naturalne, że dziewczyna zaprasza mężczyznę na wydarzenie, na które podarowano jej darmowe bilety. Ale może zwyczaje klasy średniej były inne? A może Lucy miała rację i Daisy nie powinna zaprzyjaźniać się z Alekiem? Nie. Być może ją wyśmieje, ale na pewno nie pomyśli o niej w tych okropnych wiktoriańskich schematach, że jest impertynencka czy zuchwała. Przynajmniej nie bardziej impertynencka i zuchwała niż do tej pory, a wydawało się, że ją polubił. - Mam bilety do Albert Hall - powiedziała nieśmiało. - Na niedzielne popołudnie, na trzecią. Czy nie zechciałbyś pójść ze mną? - A co to? Zawody bokserskie? Daisy wydawało się, że widzi jego uśmiech. - Matoł z ciebie. To koncert. Requiem Verdiego. Moja sąsiadka śpiewa solową partię mezzosopranu. - Bardzo chciałbym, Daisy, i zrobię wszystko, by tam być. Ale chociaż teraz jest spokojnie, to wiesz, że nie mogę obiecać na sto procent. - Wiem, możesz dostać informację o morderstwie w Northumbrii. Zachowam dla ciebie bilet. Jeśli nie będziesz mógł przyjść, zawsze mogę poprosić Phillipa, żeby mi towarzyszył. - Przyjdę - powiedział Alec zdecydowanie. Nadal nie był pewny, czy Phillip jest tylko przyjacielem z dzieciństwa. - Za wszelką cenę. - Co za niestosowne powiedzenia jak na policjanta - zażartowała Daisy. - Phillip będzie bardzo zadowolony, jeśli nie będzie musiał ze mną iść. Zanudziłby się na śmierć. - Nie chciałbym być odpowiedzialny za jego cierpienia. Zechcesz pójść ze mną potem na kolację?

- Zechcę, ale pod warunkiem że nie wyjedziesz do Northumbrii, zanim podadzą zupę. - Obiecuję. Nawet jeśli każą mi jechać na koniec świata, nie zdezerteruję przed deserem. Przyjadę po ciebie o drugiej. - Świetnie. Daisy chętnie by jeszcze sobie pogadała, ale skoro on właśnie wrócił z pracy, to pewnie był zmęczony i głodny. Skomplementowała więc telefoniczne umiejętności jego córki i pożegnała się. W niedzielę, punktualnie o drugiej, przed dom zajechał żółty austin seven Aleca. Rozłożony dach chronił przed lodowatą ulewą. Daisy zobaczyła go przez okno salonu, gdzie siedziała, udając, że czyta „The Observer". Pobiegła do holu i wcisnęła na głowę szmaragdowy kloszowy kapelusik, naciągając go prawie na nos. Potem, już bardziej swobodnie, zarzuciła zielony tweedowy płaszcz. Zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał Alec i uśmiechał się do niej spod ogromnego, czarnego i ociekającego wodą parasola. - Już gotowa do wyjścia? - zapytał ze zdumieniem, unosząc swoje ciemne, imponujące brwi. - Nie musimy się śpieszyć, jest jeszcze mnóstwo czasu. - Tak. Nie - zmieszała się Daisy. Miała nadzieję, że Alec nie pomyśli, że chciała uniknąć przedstawienia go Lucy, której i tak nie było w domu. - Wejdź, proszę, muszę jeszcze poszukać rękawiczek. Mam wziąć parasolkę? - Pod moją zmieścimy się oboje. I nie ma wiatru, więc nie musisz naciągać kapelusza tak nisko. Prawie nie widzę twojej twarzy. Chyba że to najnowsza moda? - Nie. Rzeczywiście. Teraz, gdy był blisko, ona również nie widziała jego twarzy ani nic ponad krawatem Królewskiego Korpusu Lotniczego. Podsunęła kapelusz trochę wyżej.

- Och, Alec, obcięli mi prawie wszystkie włosy. Obiecałam Lucy, że zrobię sobie nową fryzurę, i teraz wydaje mi się, że są dziwne i rzadkie. I moje uszy są takie nagie. Nie wiem, co sobie pomyślisz... - Ja też nie, dopóki nie zobaczę. Ale fryzjer zostawił ci choć kilka włosów? Daisy dzielnie zdjęła kapelusz i zaprezentowała mu ułożone w przylegające do głowy fale włosy. - Hmm - zastanawiał się Alec, gładząc się po brodzie. W jego oczach czaił się uśmiech. - Zupełnie jak lady Caroline Lamb na portrecie Phillipsa. - Alec studiował historię, a jego specjalnością była epoka gregoriańska. - Ta, która uganiała się za Byronem? Czy ona w końcu nie oszalała? - zapytała podejrzliwie Daisy. - Owszem, ale przedtem napisała bardzo poczytną książkę. Powieść z kluczem. Właściwie to podobieństwo dotyczy tylko fryzury. Caro Lamb tak jak ty miała krótkie, miodowobrązowe włosy, ale, o ile dobrze pamiętam, jej oczy były brązowe, a nie niebieskie. Jeśli chodzi o jej wyniosłą samowolę, to ciebie dotyczy tylko ta ostatnia cecha. - Moja mama by się z tym zgodziła, ale ja nie jestem samowolna, tylko niezależna. - Na jedno wychodzi. Przynajmniej nikt nie określiłby cię mianem wyniosłej. I nie sądzę - Alec uśmiechnął się szeroko - żeby Caro Lamb miała na nosie choć jednego piega. - A niech to! Widać je? - Daisy wyciągnęła puderniczkę i pobiegła do lustra, przyglądając się swojej okrągłej twarzy. - Wcale nie. Jesteś podły! - powiedziała, ale na wszelki wypadek przypudrowała nos jeszcze raz. - Alec, nie powiedziałeś, czy ci się podoba. Alec podszedł do niej i spoglądając na jej lustrzane odbicie, położył ręce na jej ramionach.

- Wyglądasz absolutnie czarująco - powiedział miękko. Zirytowana Daisy zaczerwieniła się. To takie okropnie wiktoriańskie! - O, są moje rękawiczki. Były w kieszeni - powiedziała. - Chodźmy. Kilka minut później przez strugi deszczu zobaczyli masywną rotundę Royal Albert Hall. Ogromna sala została zaprojektowana przez księcia Alberta jako chluba tej części Kensington poświęconej nauce i sztuce. Prace nad nią ukończono dziesięć lat po śmierci Alberta i już od pół wieku budowla ta służyła jako miejsce najróżniejszych politycznych i religijnych spotkań, koncertów i wydarzeń sportowych. Otaczały ją kolegia i muzea, a ulice wokoło zawsze były pełne ludzi i pojazdów. Dziś jednak, jako że było to wczesne niedzielne deszczowe popołudnie, Alec nie miał problemu ze znalezieniem miejsca parkingowego niedaleko głównego wejścia. W foyer kupił program, a bileter zaprowadził ich do odpowiedniego wejścia. Ich miejsca były idealne, ani za daleko, ani za blisko sceny i nieco ponad jej poziomem. Daisy nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie gotowi byli zapłacić więcej, byleby tylko znaleźć się w pierwszym rzędzie. Stamtąd widać było tylko dyrygenta, solistów i pierwsze rzędy skrzypiec i wiolonczeli i tyle też można było usłyszeć. Tym, którzy tam siadali, bardziej zależało na pokazaniu się w swoich futrach i kapeluszach niż na muzyce. Nie było to miejsce dla zielonego tweedowego płaszcza i przecenionego kapelusika. Za nimi i wokół nich, a nawet za sceną, kolejne kondygnacje foteli wznosiły się ku szklanej kopule, która teraz miała brudnoszary kolor. Daisy słyszała, że sala mogła pomieścić osiem tysięcy ludzi. W tej chwili przestronny gmach był jeszcze prawie pusty, ale przez niezliczone drzwi wchodziło coraz więcej osób.

- Dobrze, że w programie jest tłumaczenie - powiedział Alec. - Już dawno zapomniałem łacinę. Oboje pogrążyli się w lekturze tekstu Reqiuem. - Ojej, spójrz na to - wykrzyknęła Daisy. - „Confutatis maledictis: kiedy wszyscy przeklęci zostaną wypędzeni i skazani na wieczny ogień, wezwij mnie spośród błogosławionych". To o ludziach świętszych od papieża! - Dokładnie tak - zaśmiał się Alec. - Musisz spojrzeć na to jak na operę. Historia może i taka sobie, ale za to muzyka jest boska. Posłuchaj tego: „Dzień gniewu, dzień trwogi, dzień klęski i męki, ten wielki, nadzwyczajny dzień pełen rozpaczy". Jak w tych operach, w których na końcu scena usłana jest trupami. - Okropność. Wcale aż tak nie przepadam za operą. - Ani ja. Skończyli czytać program, gdy zaczęli pojawiać się członkowie orkiestry. Nieskładne nuty, akordy i urywki melodii urosły w dręczącą uszy kakofonię dźwięków. Nagle momentalnie zapadła cisza. Na scenę wszedł dyrygent i skłonił się bijącej brawo widowni. Pierwszy obój zagrał dźwięk A i wtedy na poważnie zaczęło się strojenie instrumentów. Daisy z zainteresowaniem patrzyła na pierwszego skrzypka. Yakov Levich był rosyjskim Żydem przebywającym na wygnaniu. Zaczynał właśnie wyrabiać sobie renomę jako solowy skrzypek, o czym przeczytała w entuzjastycznej recenzji jego recitalu w Wigmore Hall. Był wysoki i niewiarygodnie chudy. Miał czarne, kręcone, siwiejące na skroniach włosy i długą, poważną twarz o wystających kościach policzkowych i długim nosie. Gdy pojawił się chór, zapadła pełna napięcia cisza. Wśród chórzystów Daisy odnalazła Muriel i wskazała ją Alecowi. Twarz kobiety była bardziej zaróżowiona niż zwykle, a surowa czerń stroju nieoczekiwanie do niej

pasowała. Otworzyła nuty z pełnym radości oczekiwaniem. Najwyraźniej śpiewanie było jedną z niewielu przyjemności w jej życiu. Nadszedł Eric Cochran, we fraku i z batutą w dłoni. Tylko jego nieco zbyt długie włosy przypominały o jego sympatii dla cyganerii. Wprowadził solistów. Najpierw weszła Consuela de la Costa - sopran o ponętnej figurze, odzianej w szkarłatną aksamitną suknię ze wspaniałym głębokim dekoltem. - Bardziej odpowiednie do opery niż na mszę żałobną - szepnął Alec. - Może uosabia którąś z pokus, która wiedzie potępionych do piekła? - odpowiedziała Daisy również szeptem. - Albo sam piec piekielny. Za panną de la Costą stała chłodna i piękna Bettina Westlea w błękitnej satynowej sukni o mniej wyzywającym dekolcie. Następnie pojawił się tenor, Gilbert Gower. Choć nigdy nie wszedł na sam szczyt, w operze angielskiej przystojny Walijczyk cieszył się niesłabnącym szacunkiem. Jako ostatni wszedł bas, kolejny uciekinier z rewolucji bolszewickiej, o niedźwiedziowatej, iście rosyjskiej aparycji i gęstej czarnej brodzie. W Anglii, jak dotąd, Dimitri Marchenko grywał tylko pomniejsze role, głównie oratoria. - Słyszałam go w Mesjaszu - powiedziała cicho Daisy. - Nie uwierzysz, jak nisko potrafi śpiewać. „Dlaczego narody..." - zanuciła - tak zawzięcie ze sobą walczą?". Jak najbardziej na miejscu. Zaczęli klaskać, a dyrygent i soliści ukłonili się. Cochran uniósł batutę i opuścił ją z niewyobrażalną delikatnością. Po sali rozniosły się pierwsze ciche nuty Requiem. Muzyka owładnęła Daisy. Zapomniała o złowrogich słowach jakby przeczących wspaniałej muzyce, którą Verdi je zilustrował. Mimo chwilowej irytacji spóźnialskimi wchodzącymi do sali po Kyrie zachwycające okazało się Dies Irae. Mors stupebit

Marchenki, który osiągnął najniższe skale głosu, przeszył Daisy dreszczem. Głos Consueli de la Costy był tak żywy jak cała jej postać. Pan Abernathy widocznie pomógł Bettinie z Liber scriptus, bo zaśpiewała je z przejmującą siłą. Czysty tenor Gowera zafałszował odrobinę przy Quid sum miser, ale jego Ingemisco było tak piękne, że do oczu Daisy napłynęły łzy. Pierwsza część koncertu zakończyła się cichym „Amen" zamierającym powoli wśród wolnych akordów. Zanim rozległy się huczne brawa, przez długą chwilę zarówno Daisy, jak i reszta sali trwali jakby w transie. Soliści i dyrygent skłonili się i opuścili scenę. Chór również skierował się ku wyjściu. - Ręce mnie bolą od oklasków - powiedziała Daisy do Aleca, gdy przechodzili półokrągłym korytarzem na przerwę. - Było tego warte - odparł Alec z uśmiechem. - Jeszcze raz dziękuję, że mnie zaprosiłaś. Muszę napisać list do twojej przyjaciółki, panny Westlea. - Cieszę się, że udało ci się przyjść. - Daisy wcisnęła dłoń pod jego ramię, co było całkowicie usprawiedliwione w obliczu napierającego na nich ze wszystkich stron tłumu. - Nadal chcesz wziąć mnie na kolację? - Oczywiście. Jestem nieosiągalny dla Scotland Yardu. - Wspaniale! - powiedziała Daisy. - Nie jesteś głodna? - zapytał Alec. - Tam jest bar. Napijesz się czegoś? Powinni mieć solone migdały albo jakieś inne przekąski. - Nie, dziękuję. Nie chce mi się pić, a apetyt zachowam na później. - Zauważyłaś, że Bettina Westlea miała pod krzesłem szklankę i popijała w przerwach od śpiewania? - Gardło musi się jej potwornie wysuszać. - Inni dali sobie radę bez tego, nie mówiąc już o chórzystach. Ciekawe, czy to denerwuje dyrygentów tak

bardzo, że tłumaczyłoby jej niepowodzenia. Jej głos jest piękny. - Mam wrażenie, że jest ogólnie trudna we współpracy - powiedziała Daisy. Nie chciała wspominać o zgryźliwości i zadufaniu Bettiny, aby nie psuć Alecowi przyjemności ze słuchania. Spacer w foyer skończyli akurat wtedy, gdy dzwonkiem ogłoszono koniec przerwy. Druga część rozpoczęła się długą sekwencją czworga solistów. Śpiewacy usiedli, a podniósł się chór. Daisy rzuciła okiem na program: teraz miał zabrzmieć Sanctus. Gdy znów podniosła wzrok, zobaczyła, jak Bettina sięga po swoją szklankę. Śpiewanie musi powodować wielkie pragnienie. Bettina upiła spory łyk i zakrztusiła się. Jej twarz przybrała jasnoczerwony kolor. Ze stłumionym okrzykiem poderwała się z miejsca, a szklanka wypadła z dłoni, którą chwyciła się za gardło. Próbując złapać oddech, zgięła się wpół, obróciła w parodii piruetu prima baleriny i upadła. Jej bezwładnym ciałem dwukrotnie wstrząsnęły konwulsje. Przez chwilę obcasy wygrywały rozpaczliwą melodię. Później jej błękitna sylwetka zamarła w bezruchu.

ROZDZIAŁ TRZECI Alec zerwał się z miejsca i mówiąc ostro „policja!", zaczął przeciskać się przez siedzących w rzędzie ludzi. Staccato trąbek i pierwsze śmiałe nuty Sanctus ucichły. Połowa chóru siedziała, a reszta stała niezręcznie. Tylko Muriel Westlea opuściła swój rząd i popędziła w dół, torując sobie drogę między instrumentami dętymi i wiolonczelami. - Betsy! - krzyknęła i upadła na kolana obok siostry. Gdzieś na widowni dało się słyszeć czyjś spóźniony okrzyk. Publiczność zaczęła wstawać z miejsc. Mimo że hol był jeszcze pusty, to za chwilę wypełnił się tłumem ludzi przepychających się ku wyjściu. Alec nie mógł na to nic poradzić. Dyrygent nadal stał na podium zapatrzony w leżącą na wznak solistkę. - Policja! - wykrzyknął ponownie Alec, gdy dostał się do przerzedzającego się szybko pierwszego rzędu. - Panie Cochran, niech pan ogłosi, że nikt nie może opuścić sali. Cochran nieprzytomnie potrząsnął głową i, najwyraźniej zbierając się w sobie, odwrócił się w stronę widowni. - Panie i panowie, proszę o uwagę - zaczął płaczliwie. - Zdarzył się wypadek... Alec podszedł do Bettiny Westlea w samą porę, by zatrzymać niskiego, tęgiego mężczyznę, który omal nie nadepnął na wilgotną plamę na pokrytej potłuczonym szkłem podłodze. - Jestem lekarzem - oznajmił mężczyzna, sięgając ku nadgarstkowi Bettiny, zwisającemu bezwładnie przez krawędź sceny. Jej niewidzące oczy były wytrzeszczone, usta sine, ale cała twarz była nabrzmiała krwią. - Nie ma pulsu. Nie żyje. - Powód zgonu? - zapytał Alec.