Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 4
Ślepy tor fortuny
Podziękowania
Chciałabym szczególnie podziękować Peterowi N.
Hallowi, stewardowi LNER i członkowi Historical Model
Railway Society (Historycznego Towarzystwa Kolejowego),
za przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań na temat
Latającego Szkota z 1923 roku. Ponoszę wszelką
odpowiedzialność za błędy lub też fakty, które zostały
zmienione na rzecz fabuły. Chciałabym również podziękować
bibliotekarzom z Berwick - on - Tweed. Ich cierpliwość w
demonstrowaniu mi (więcej niż raz) zasad działania
urządzenia do mikrofiszek pozwoliła mi odkryć, w „Berwick
Journal" z 1923 roku, nadinspektora Hallidaya i jego oficerów.
Muszę również podziękować i jednocześnie przeprosić Beryla
Houghtona z hotelu Berwick Walls, który przypomina hotel
Raven's Nest tylko ze względu na lokalizację i wygląd z
zewnątrz. Niewygody tego ostatniego są wyłącznie wytworem
mojej wyobraźni.
PROLOG
- Miesiąc, doktorze?
- Nie daję panu więcej niż pięć tygodni, panie McGowan,
i nie obiecuję, że koniec nie nadejdzie wcześniej.
- Ha! - prychnął staruszek z zadziwiającym wigorem,
biorąc pod uwagę jego schorowaną twarz i chuderlawą dłoń
szarpiącą za połataną narzutę. - Jeszcze nie spotkałem lekarza,
który w jedną czy w drugą stronę jasno by się określił.
Lekarz zacisnął usta, podniósł czarną torbę i zwrócił się do
siwowłosej zaniedbanej kobiety, stojącej w nogach łóżka z
baldachimem.
- Wypiszę dwie recepty, panno Gillespie, jedną na
uśmierzenie bólu, a drugą, by ułatwić pani wujkowi
zasypianie. I zajrzę w przyszłym tygodniu...
- Nic z tego! - warknął Alistair McGowan. - Skoro nie ma
już dla mnie ratunku, nie zapłacę panu złamanego grosza.
Lekarz wzruszył ramionami.
- Jak pan sobie życzy. W takim razie zobaczymy się, gdy
będę wypisywał świadectwo zgonu. Miłego dnia.
Julia Gillespie wyprowadziła go z ponurej, zimnej,
ogromnej sypialni na równie ponury i zimny, choć nie tak
ogromny, korytarz z wytartym dywanem. Gdy schodzili po
okazałych schodach z czasów jakobinów, zauważyła cienką
warstwę kurzu na rzeźbionej, dębowej balustradzie. Nie
można utrzymać domu na przyzwoitym poziomie, gdy wuj
Alistair nie zgadza się wynająć więcej służby. Ale
przynajmniej schody frontowe powinny być czyste.
- Miesiąc? - zapytała. Powoli zaczynało to do niej
docierać.
- Mniej więcej. Wezwie pani rodzinę?
- Jeśli wuj Alistair będzie sobie tego życzył. Gdzieżbym
śmiała! Miesiąc! - Na jej udręczonej twarzy pojawił się
uśmiech. - Wiem, że to szokujące, panie doktorze, ale nie
mogę się już doczekać, by opuścić progi zamku Dunston. Nie
zostanę tu ani chwili dłużej, niż będzie to konieczne.
- Jest pani zabezpieczona? - zapytał szorstko lekarz.
- Dostaję sto na rok. Wystarczy, jeśli będę ostrożna, a
mam w tym wprawę.
- Yhm.
Julia zauważyła jego spojrzenie mówiące: „zubożała
szlachta". Ale czyż nie tak właśnie żyła od niemal ćwierć
wieku, a był rok 1923? Dwadzieścia pięć lat temu, na
przełomie wieków, rodzina postanowiła poświęcić ją na
ołtarzu obowiązków. Amelia, starsza córka wuja Alistaira,
wyszła za mąż. Młodsza, Geraldine, uciekła i słuch po niej
zaginął. Tak naprawdę Julia nie miała wyboru.
- Żona kazała się pani ukłonić - powiedział lekarz - i jak
zwykle zaprasza na poranną kawę.
- Dziękuję. Oczywiście, postaram się przyjść.
Lekarz wypisał recepty i wyszedł, a Julia pospieszyła do
pokoju wuja.
- Gdzie ty się podziewasz? - przywitał ją. - Zimno mi.
Zasłoń zasłony od łóżka i przynieś mi jeszcze jedną kołdrę.
- Każę rozpalić w kominku, wuju.
- W kwietniu? Czyż nie uczyłem cię, że liczy się każdy
grosz?
Julia wymruczała pod nosem kolejne ulubione
powiedzonko wuja: ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka.
Ale w tym przypadku tylko on na tym cierpiał, nie kiwnęła
więc palcem, by go przekonać.
Zasunęła wyblakłe zdobione draperie, ostrożnie
przesuwając wytarty delikatny materiał. Gdy sięgnęła po
zasłonę w nogach łóżka, powstrzymał ją ruchem ręki
przypominającej szpon.
- Czekaj. Napisz do mojego prawnika i powiedz mu, że
chcę się z nim widzieć. Donald Braeburn o' Braeburn, z
kancelarii Braeburn, Tiddle i Plunkett. Adres znajdziesz w
moim biurku.
- Chcesz, by pan Braeburn przyjechał tu z samego
Londynu?
- A za co mu płacę? - warknął stary. - Utrzymanie
szkockiego prawnika w Londynie kosztuje sporo grosza. Ale
opłaca się, bo pewnie przechytrzy Angoli. A potem napisz do
całej rodziny i każ im się stawić tu w poniedziałek. Każdemu,
co do jednego.
- A jeśli nie będą mogli przyjechać?
- Przyjadą, jak tylko usłyszą, że Braeburn jest w drodze. -
Zachichotał złośliwie. - Połowa z nich będzie miała nadzieję,
że zmienię testament, a druga połowa, że tego nie uczynię. Już
ty się o to nie martw, przylecą najszybciej, jak się da.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W ogromnych podziemiach stacji King's Cross
rozbrzmiewał stukot mechanicznych młotów. Powietrze było
gęste od kurzu. Daisy wsunęła do torebki bilet pierwszej
klasy, poprawiła na ramieniu pasek od aparatu, zatkała
palcami uszy i rozejrzała się wokół.
Do obecnego chaosu doprowadziło połączenie trzech
spółek kolejowych w jedną, nową London and North Eastern.
Daisy nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego fuzja tychże
spółek wymagała kompletnej przebudowy stacji King's Cross.
Efekt był taki, że urzędnik w okienku nie był do końca
pewien, z którego peronu odjeżdżał dzisiejszego dnia ekspres
Latający Szkot.
Poza tym chmara ludzi musiała pomieścić się na
przestrzeni ograniczonej różnymi barierkami i tymczasowymi
przegrodami. Nie dość, że księgarnia W. H. Smitha okazała
się poza zasięgiem, podobnie jak automaty na monety, to
jeszcze tego dnia nie było przy niej Aleca z pożegnalnym
pudełkiem czekoladek. Detektyw był już na północy, po tym
jak policja z hrabstwa Northumberland wezwała Scotland
Yard, by rozwiązali za nich trudną sprawę. Daisy miała
niewielkie szanse, by się z nim zobaczyć, gdyż wybierała się
jeszcze dalej na północ. Była w drodze do rezydencji w
pobliżu Edynburga, by zebrać informacje do kolejnego
artykułu dla „Town and Country".
Po chwili zjawił się bagażowy, który przepychał się przez
tłum z jej walizką i przenośną maszyną do pisania. Wyjęła z
ucha jeden palec i usłyszała, jak mówi:
- Peron piąty, panienko.
Zaprowadził ją do barierki, przy której pojawił się
dodający jej otuchy napis: „Ekspres Latający Szkot: Londyn -
York - Edynburg, odjazd 10.00". Wykończony kontroler
próbował opanować długą kolejkę, jednocześnie udzielając
odpowiedzi podenerwowanym pasażerom, przekonanym, że to
ich pociąg odjeżdża z peronu piątego.
Bagażowy ruszył przodem, a Daisy dołączyła do wolno
przesuwającej się kolejki. Wyglądało na to, że pociąg będzie
pełny. Była zadowolona, że zdecydowała się dołożyć trzy
funty do biletu pierwszej klasy. Mogła sobie na nią pozwolić
tylko dlatego, że dostała serię zleceń o londyńskich muzeach
od pewnego amerykańskiego czasopisma. Na krótkie podróże
wybierała trzecią klasę, ale gdy w grę wchodziło osiem
długich godzin, dodatkowy komfort i przestrzeń były warte
każdej ceny.
Szkoda tylko, że nie udało jej się kupić niczego do
czytania, rozmyślała, idąc wzdłuż polakierowanych wagonów
z drewna tekowego. Pasażerowie z pierwszej klasy zazwyczaj
byli mniej rozmowni i bardziej nieprzystępni niż pasażerowie
z niższych klas. Zapowiadała się więc długa i nudna podróż.
Cóż, gdyby krajobraz ją znudził, zawsze mogła się przenieść i
zająć miejsce w trzeciej klasie.
Chciała jednak zdobyć miejsce przy oknie. Doszła do
wagonu pierwszej klasy, weszła do pociągu i ruszyła przez
korytarz. Kilka pierwszych przedziałów było dla palaczy, w
innych obydwa miejsca przy oknie były już zajęte, ale w
końcu udało jej się znaleźć wolny przedział z napisem „Zakaz
palenia".
- Przodem czy tyłem do kierunku jazdy? - zastanawiała
się. - Oto jest pytanie.
Z oporem położyła torebkę i aparat Lucy na siedzeniu
tyłem do jazdy. Wolała wprawdzie podróżować przodem,
szczególnie że nie miała nic do czytania, ale chciała dotrzeć na
miejsce, wyglądając w miarę profesjonalnie, a wpadająca
przez okno sadza zawsze lądowała na jej twarzy. A z
pewnością otworzy okno, gdyż zapowiadano kolejny,
niezwykle ciepły, jak na tę porę roku, dzień.
Tak naprawdę w pociągu już było strasznie gorąco. To, że
ogrzewanie zawsze było maksymalnie odkręcone w ciepłe dni,
a w chłodne dni człowiek dygotał z zimna, stanowiło kolejną
nieodgadniona zagadkę życia.
Daisy, wychowana według zasady: kwiecień plecień, bo
przeplata, trochę zimy, trochę lata, miała na sobie zimowy
tweedowy płaszcz. Gdy zaczęła się rozpinać, usłyszała na
korytarzu zdesperowany męski głos.
- Boże, Boże, nie zniosę tego dłużej! Dla niektórych
najgorsze jest błoto, ale dla mnie najgorsze są ciepłe dni, gdy
chce się jedynie grać w tenisa albo pływać łódką. Mówię ci,
nie...
- Cicho, Raymondzie. - Daisy usłyszała dziewczęcy,
leniwy głos, w którym wyczuła czułość, mieszankę miłości i
współczucia. - Chodź, usiądź tu, kochanie. Zamkniemy okno i
drzwi i możesz zakryć uszy.
- Przepraszam Judith - powiedział zrozpaczonym głosem
mężczyzna. - To przez te wszystkie młoty. Brzmią zupełnie
jak... Boże, czemu ten cholerny pociąg nie rusza?
Nerwica frontowa. Daisy wiedziała, że pewne
wspomnienia były zbyt żywe, by można je było zignorować, i
często wracały wywołane głośnym dźwiękiem. Przypomniały
jej się słowa Wilfreda Owena (Fragment utworu Anthem for
Doomed Youth angielskiego poety Wilfreda Owena, który
poległ na froncie we Francji w 1918 r. [przyp. tłum.].):
Ginącym jak bydło, na cóż pogrzebowe dzwony? Tylko
dział monstrualna wściekłość Tylko karabinów jąkający się
trajkot Mogą za nich odklepać pospieszne pacierze.
Owen był przyjacielem Michaela. Nie żył, podobnie jak
Michael, Gervaise i wielu innych. Przynajmniej znaleźli
spokój, pomyślała, czując w gardle rosnącą gulę, w
przeciwieństwie do tych wszystkich biedaków, którzy pięć lat
po zawieszeniu broni wciąż cierpieli.
- Nerwica frontowa. Biedaczek. - Bagażowy pojawił się
nagle znikąd, niczym dżin z lampy. - Chłopak mojej siostry
ma to samo. Okropnie to przeżywa. Zostawiłem pani bagaż w
przedziale bagażowym i uprzedziłem strażnika, by uważał na
pudło z napisem „szkło", w którym ma pani sprzęt
fotograficzny, tak jak panienka mówiła.
- Dziękuję. Niech pan położy maszynę i tę małą walizkę
na półce. Może pan jeszcze położyć aparat? - Dała mu
napiwek i bagażowy zniknął.
W przedziale było niemiłosiernie gorąco, ale gdyby
otworzyła okno, do środka wdarłby się hałas i brud z
przebudowywanej stacji. Zdjęła bawełniane rękawiczki,
wsunęła je do kieszeni i zdjęła płaszcz.
Bogu dzięki, że zaufała prognozom i włożyła letnią
sukienkę - nową i całkiem ładną, z krótkimi rękawami, z
niebieskiego woalu w białe i żółte stokrotki, z niebieską
wstążką w pasie. Wyglądała w niej naprawdę ładnie, choć jej
figura odbiegała od współczesnego kanonu piękna: zero
biustu, żadnych bioder. Szkoda, że nie było Aleca. Być może
zauważyłby, że sukienka była w tym samym odcieniu co jej
oczy. Choć nie był zbyt skłonny do komplementów. Jedyne,
co kiedykolwiek powiedział na temat jej oczu, to to, że przez
ich szczerą głębię skłonny był zdradzać jej tajemnice
śledztwa.
Wrzuciła płaszcz na półkę. Musiała przy tym stanąć na
palcach, choć nie była szczególnie niska. Świat był
zaprojektowany pod kątem mężczyzn, pomyślała ponuro. Być
może to się zmieni teraz, kiedy kobiety wywalczyły sobie
prawo głosu.
Po chwili zdjęła bezcenny szmaragdowy kapelusz,
upolowany na przecenie u Selfridge'a. Jej matka dostałaby
palpitacji, gdyby wiedziała, że podróżuje bez rękawiczek i
kapelusza, ale matka była daleko stąd. Nie miała zamiaru
umierać z powodu udaru dla dobra konwenansów. Poza tym,
na razie, miała cały przedział dla siebie, a pociąg za chwilę
ruszał.
Uklękła na siedzeniu i zerknęła do lustra, by poprawić
włosy. Krótkie, miodowobrązowe pukle wciąż ją zaskakiwały,
gdy o nich nie myślała. Nie powiedziała jeszcze matce, że
ścięła je niemal wszystkie. Jak się w końcu dowie, będzie
niezła awantura!
Alec twierdził, że w fryzurze na chłopaka wyglądała jak
lady Caroline Lamb (Lady Caroline Lamb (1785 - 1828) -
brytyjska arystokratka i pisarka, znana ze swego romansu z
poetą Lordem Byronem, żona późniejszego premiera Wielkiej
Brytanii Williama Lamba [przyp. tłum.].). Mówił też, że
maleńki pieprzyk, którego nie była w stanie ukryć żadną
ilością pudru, przypominał osiemnastowieczną muszkę, zwaną
kissing (Osiemnastowieczna muszka - ozdoba naklejana na
twarzy i dekolcie do podkreślenia urody lub maskowania
blizn. Kissing po ang. „całowanie" [przyp. tłum.].). Choć
jeszcze jej nie pocałował.
I pewnie nigdy tego nie zrobi, pomyślała ponuro Daisy
Kiedy wybrała się do niego na podwieczorek, jego matka dała
jej jasno do zrozumienia, nie mówiąc przy tym ani słowa, że
nie pochwala pomysłu, by klasy średnie mieszały się z
arystokracją. Oczywiście, matka Daisy, lady Dalrymple,
wdowa, podzielała jej zdanie, a przynajmniej podzielałaby,
gdyby wiedziała o przyjaźni córki z inspektorem naczelnym,
detektywem Fletcherem. Jak gdyby posiadanie przed
nazwiskiem tytułu wielmożnej pani stawiało kogoś na innej
płaszczyźnie w porównaniu z resztą ludzkości!
Przynajmniej córka Aleca, Belinda, ją lubiła.
Piegi na nosie Daisy zrobiły się bardziej widoczne.
Przypudrowała nos i nałożyła świeżą warstwę szminki.
Usiadła, opierając krótko ostrzyżoną głowę na wyściełanym
pokrowcem zagłówku. Trzeba przyznać, że fotel w jasne i
czerwone wzory był niezwykle wygodny, przyjemniejszy niż
w trzeciej klasie. Może nawet uda jej się zdrzemnąć w trakcie
podróży.
Na zewnątrz było słychać gwizdki i trzaskanie drzwiami.
Latający Szkot leniwie ruszył z peronu, zaterkotał, nabierając
prędkości, i w końcu rozpoczął monotonny stukot. Po chwili
sygnalizatory i nastawnie, odbijające echo tunele i
lokomotywy ustąpiły miejsca czarnym od dymu szeregowcom
i maleńkim ogródkom, w których wisiało poniedziałkowe
pranie. Daisy wstała, by otworzyć okno i wpuścić do środka
rześkie, ranne powietrze.
- Panna Dalrymple?
Daisy odwróciła się na pięcie. W otwartych drzwiach stała
niska, chuda dziewczynka z uroczymi warkoczykami, w
granatowym szkolnym płaszczyku, kapeluszu i czarnych
pończochach. Wyglądała na zgrzaną i markotną, jakby była na
skraju płaczu.
- Belindo! Na Boga!
- Myślałam, że nigdy pani nie znajdę. Ze wsiadłam do
złego pociągu albo pani nie... - Zaczęła łkać.
- Kochanie! - Belinda wpadła w jej otwarte ramiona.
Po kilku uściskach i jednej mokrej chusteczce, gdy
dziecko uspokoiło się na tyle, by mogło rozpiąć płaszcz, Daisy
zmieniła ton.
- Miałaś szczęście, że mnie znalazłaś - odezwała się
surowym głosem. - Ale co ty tu na litość boską robisz?
- Uciekłam - powiedziała cicho Belinda, wpatrując się w
guzik, który usiłowała rozpiąć.
- Ze szkoły?
- Nie, teraz jest przerwa świąteczna. To mój najlepszy
płaszcz i kapelusz, dlatego mam je na sobie.
- A więc uciekłaś od...
- Od babci.
Krzyżując palce na szczęście, Daisy miała nadzieję, że
chodziło o babcię od strony matki, o której nic nie wiedziała.
- Pani Fletcher? - zapytała, pełna złych przeczuć. Gdy
Belinda kiwnęła głową, Daisy jęknęła w duchu.
- Babcia nie pozwala mi odwiedzać Devy - powiedziała
gwałtownie dziewczynka. - Ani zaprosić jej do nas czy nawet
spotykać się z nią w parku, tylko dlatego że jest Hinduską.
Postanowiłam więc zapytać tatę, czy mogę. Tatuś mówi, że
nie można nikogo osądzać na podstawie tego, skąd pochodzi,
jak wygląda czy jak mówi, bo wszyscy są równi wobec prawa.
I tak bawię się z Devą w szkole, więc dlaczego nie miałabym
robić tego w domu?
- Nie mam pojęcia - skłamała Daisy. - Ale chodzi o to, że
nie powinnaś uciekać od babci. Na pewno strasznie się
martwi. A czemu pomyślałaś, że ten pociąg zawiezie cię do
ojca?
- Sprawdziłam w atlasie, który dostałam na Gwiazdkę od
mojej drugiej babci i dziadka. Tatuś jest w Northumberland, a
pani zostawiła dla niego wiadomość, że jedzie do Szkocji
Latającym Szkotem, a to blisko siebie.
- Northumberland to spore hrabstwo, a Szkocja to
zupełnie inny kraj. Nawet nie wiem, gdzie jest twój ojciec, i
nie planowaliśmy się spotkać.
- Och. - Oczy Belindy, bardziej zielone niż Aleca, zrobiły
się ogromne na tle jej piegowatej twarzy (miała nawet więcej
piegów niż Daisy). - O rany, rany.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić? - Wzrok Daisy
powędrował w stronę znajdującego się nad oknem hamulca
bezpieczeństwa. Zawsze chciała pociągnąć za ten czerwony
łańcuch. „Kara za niewłaściwe użycie: czterdzieści szylingów"
przeczytała i szybko wróciła na ziemię. Pieniądze - bilet.
Jakim cudem udało ci się wsiąść do pociągu?
- Kupiłam w automacie bilet na peron. Kosztuje tylko
pensa. Ale zostały mi już tylko dwa pensy z kieszonkowego,
bo musiałam jeszcze zapłacić trzy pensy za autobus. Ze
zniżką.
- Zniżką? Oczywiście, dzięki Bogu. Właśnie się
zastanawiałam, jak zapłacę za twój bilet, gdy przyjdzie
konduktor, bo nie mam przy sobie dużo pieniędzy.
- Mogę wysiąść na następnej stacji i wrócić do domu -
powiedziała Belinda nieszczęśliwym głosem.
- To jest ekspres - poinformowała ją surowym tonem
Daisy. - Następna stacja to York. Dojedziemy tam dopiero po
obiedzie, a twój ojciec, nie mówiąc już o babci, urwałby mi
głowę, gdybym pozwoliła ci samej wrócić do domu. I tak
dadzą mi nieźle popalić, skoro przez mój telefon wpadłaś na
ten idiotyczny pomysł ucieczki.
- Strasznie mi przykro.
- Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Rozchmurz się, skarbie, i zdejmij płaszcz i kapelusz, zanim się
rozpuścisz w tym upale. Opowiedz mi o swojej przyjaciółce
Devie.
- Ona ma sari! To taka hinduska sukienka, którą zawija
się wokół ciała. Do szkoły chodzi w mundurku, ale na jasełka
je włożyła. Jest z niebieskiego jedwabiu w złote gwiazdki i ma
złote obszycie. Powiedziała, że mogę je przymierzyć, gdy ją
odwiedzę. Nie wiem, czemu babcia nie chce mnie puścić. Tata
Devy pracuje w Przedstawicielstwie Indii, więc jest porządną
dziewczynką. Pani by mi pozwoliła, prawda, panno
Dalrymple?
- To nie ma znaczenia. O tym decyduje twoja babcia, a
ona chce dla ciebie jak najlepiej.
Belinda westchnęła.
- Chciałabym, żeby tatuś się z panią ożenił.
- Pan Fletcher jest tylko moim przyjacielem - powiedziała
stanowczo Daisy, mając nadzieję, że puder zdoła ukryć
rumieńce. Z ulgą zauważyła w drzwiach młodą, elegancką
kobietę ze śpiącym niemowlęciem na ręku i małą dziewczyną
u boku.
- Daisy, to jednak ty! Wydawało mi się, że widziałam cię
na stacji, ale był taki tłum, że nie byłam pewna.
- Anne Smythe - Pike... nie, przecież wyszłaś za mąż.
Ostatni raz widziałyśmy się wieki temu, a już wtedy byłaś
zaręczona.
- Bretton. Pani Haroldowa Bretton - powiedziała z dumą
dawna szkolna koleżanka Daisy. Dwudziestosześcioletnia
twarz Anne Bretton, która była rok starsza od Daisy, nosiła już
ślady rozdrażnienia. Daisy nie zdziwiła się, gdy kobieta
dodała gderliwie: - Harold zachowuje się bardzo niemiło.
- Musi być ci ciężko - powiedziała ze współczuciem
Daisy.
- Uważa, że dzieci powinno się jedynie oglądać, ale nie
słuchać, a najlepiej i nie oglądać, ale ja chcę mieć przy sobie
moje szkraby. Usiądę z tobą. Dzieci nie będą ci przeszkadzać -
powiedziała, nie pytając o zdanie.
- Nie, oczywiście, że nie. Widzę, że ty również uległaś
upałom. A słońce jeszcze pogarsza sprawę. Pewnie cieszysz
się, że włożyłaś letnią sukienkę?
- Oczywiście! Chociaż w Szkocji będzie pewnie zimno.
- Usiadła, trzymając na kolanach niemowlę i z zazdrością
zerknęła na odkrytą głowę Daisy. - Matka dostałaby zawału,
gdybym zdjęła kapelusz.
- Pani Smythe - Pike jest z tobą?
- Mają z ojcem cały przedział dla siebie ze względu na
podagrę ojca. Cała rodzina jest w pociągu, możesz w to
uwierzyć? Jedziemy... Chwileczkę, czy to twoja córka? Nie,
niemożliwe. Jest za duża.
Córeczka Anne, która cały czas wpatrywała się w Belindę,
oznajmiła:
- Mam pięć lat. A ty?
- Dziewięć i trzy czwarte. Prawie dziesięć.
- Anne, to jest Belinda Fletcher. Jest córką mojego
przyjaciela.
- Miło mi panią poznać, pani Bretton - powiedziała
uprzejmie Belinda. - Jak ma na imię pani córeczka?
- Tabitha, kochanie. Jak miło, możecie się razem bawić. -
Uśmiechnęła się z czułością, gdy dziewczynka, ściskając w
ręku lalkę, wspięła się na siedzenie obok Belindy. Anne
zerknęła na lewą dłoń Daisy. - Nie wyszłaś za mąż, Daisy?
Kiedy widziałyśmy się ostatnim razem, chyba w Savoyu,
zdaje się, że byłaś zaręczona? Och! Chyba że...
- Tak, Michael zginął na wojnie. - Daisy nie chciała się
nad tym rozwodzić. Anne nigdy nie była jej bliską
przyjaciółką. Tak naprawdę koleżanki Daisy uważały, że była
okropnie sentymentalna. Zmieniła temat. - Mówisz, że cała
rodzina jest w pociągu?
- To mój braciszek - odezwała się Tabitha, wskazując na
niemowlę. - Jest w mojej rodzinie. Ma na imię Astair.
- Tak jak Fred Astair? - zapytała zdumiona Daisy.
- Nie, nie - zapewniła ją Anne. - Ma na imię Alistair.
Alistair McGowan Bretton, na cześć mojego dziadka. Jest
pierwszym męskim spadkobiercą ze strony dziadka w linii
prostej. Nie sądzisz, że dziadek może zmienić testament na
rzecz dziecka?
- Święty Boże, Anne, skąd mam wiedzieć? To pewnie
zależy od tego, kto jeszcze ma prawo do spadku.
- Gdyby tylko o to chodziło - powiedziała cierpko Anne. -
Jestem pewna, że mamy do niego większe prawo niż
ktokolwiek inny. Ale kłopot w tym, że dziadek jest straszliwie
uprzedzony. Po pierwsze, nie cierpi Anglików, a ojciec jest
oczywiście Anglikiem, Harold też.
- Ty chyba też? I twoje dzieci?
- Tak, ale matka jest Szkotką, to jego córka.
- Jeśli pan McGowan zostawił pieniądze twojej matce, to
w końcu trafią do ciebie, prawda? - zapytała Daisy.
- Do mnie i Judith, ale tego nie zrobił. Nie zostawił ich
matce. O to właśnie chodzi. Dziadek zostawił wszystko
stryjecznemu dziadkowi, Albertowi, chociaż nie odzywają się
do siebie od kilkudziesięciu lat, tylko dlatego że wierzy w
dziedziczenie w linii męskiej.
- Naprawdę? Jakież to wiktoriańskie.
- Prawda? - zgodziła się Anne. - Co więcej, ponieważ są
bliźniakami, wuj Albert jest równie stary i wszyscy myśleli, że
umrze pierwszy.
- Dlaczego?
- Większość życia spędził w Indiach, rujnując swoje
zdrowie klimatem, curry i zbyt dużą ilością whisky.
Tymczasem dziadek Alistair leży na łożu śmierci, a wuj
Albert jedzie tym samym pociągiem, jak my wszyscy. Jest też
prawnik. Wuj Albert jedzie tylko po to, by się chełpić, że go
przeżył, bo pieniędzy mu nie brakuje.
Daisy wciągnęła się już w historię.
- A kto dostanie pieniądze wuja Alberta? - dociekała. -
Pewnie jego dzieci?
- Nie ma dzieci. Nigdy się nie ożenił. W rodzinie mówi
się, że dziadek ukradł mu narzeczoną, ale nie wiem, czy to
prawda. Jego własny majątek, ten którego dorobił się w
Indiach, umrze razem z nim. Nie uwierzysz, ale wydał
każdego pensa na dożywotnią rentę, byle zrobić na złość
rodzinie.
- To raczej nic nie zostawi.
- Na to wygląda. Nikt się nie spodziewał, że przeżyje
dziadka, odziedziczy zamek Dunston i rodzinną fortunę. Cicho
mały - przerwała Anne, gdy niemowlę zaczęło kwilić. - Nie
zaczynaj znowu, skarbeńku. Bądź grzeczny, to pradziadek
zostawi ci dużo pieniędzy.
- Jeśli wezwał prawnika, może tak zrobić - stwierdziła
Daisy. - Skoro pieniądze i tak trafiłyby do ciebie, a
przynajmniej do twojej matki, gdyby Albert McGowan zmarł
przed Alistairem, tak jak wszyscy się spodziewali.
- Niekoniecznie. To strasznie niesprawiedliwe. Kolejnym
spadkobiercą jest wujek Peter, syn ich młodszej siostry.
Widzisz, ona wyszła za Szkota i wujek Peter urodził się w
Szkocji. Tak jak jego żona i dzieci, choć rodzina Gillespie
mieszka teraz w Londynie. A ponieważ po tamtej stronie jest
tylko jedno żeńskie pokolenie, mają przewagę nad dziadka...
Cicho!
Dziecko rozpłakało się na dobre. Wykrzywiając czerwoną
twarzyczkę, zaczęło czkać i ryknęło na całe gardło. Daisy
próbowała się nie skrzywić.
- Och, bądźże cicho, ty mały małpiszonie - warknęła
Anne na swojego skarbeńka. - Jeśli będziesz niegrzeczny,
wrócisz do niani. Ty też, Tabitho. Chodź już.
- Nie! - wrzasnęła Tabitha. - Ja jestem grzeczna. Chcę
zostać z Belindą.
- Naprawdę jest grzeczna - powiedziała poważnie
Belinda. - Będę się nią opiekować, pani Bretton. Jeśli panna
Dalrymple pozwoli.
- Oczywiście. - Daisy westchnęła. Co się stało z jej długą,
nudną, ale spokojną podróżą?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Gdzie jest moja żona?
Mężczyzna stojący w otwartych drzwiach miał na sobie
perłowoszary garnitur z Savile Row (Londyńska ulica Savile
Row - słynąca z najlepszych, szytych na miarę garniturów
[przyp. tłum.].) i klubowy krawat z krzykliwą złotą spinką.
Rzadkie, jasne włosy zostały posmarowane brylantyną i
zaczesane do góry na przedwcześnie wyłysiałe czoło.
Sprawiał wrażenie, jakby z jego uszu miała lada chwila
buchnąć para. Daisy zrobiło się go żal. Chciał być szarmancki
i nie pozwolił sobie na zdjęcie marynarki czy choćby
poluzowanie krawata i była skłonna wybaczyć mu złowrogie
spojrzenie.
- Gdzie ona jest? - zapytał niecierpliwie. - To moja córka.
Gdzie jest moja żona?
- Jestem grzeczna, tatusiu - jęknęła Tabitha. Nie zwrócił
na nią najmniejszej uwagi.
- Pan Bretton, jak mniemam? - odezwała się chłodnym
tonem Daisy. - Jestem panna Dalrymple. Chodziłam z Anne
do szkoły. Miło mi pana poznać.
Kiwnął niecierpliwie głową.
- Gdzie... - zaczął raz jeszcze, ale po chwili się opamiętał.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział ze słabym uśmiechem. -
Wielmożna panna Dalrymple? No tak, Anne mówiła, że
widziała panią na peronie na King's Cross. Przepraszam za
moje zachowanie, ale naprawdę, nawet święty by tego nie
wytrzymał.
- Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie - powiedziała
lekkim tonem Daisy. Na razie Harold Bretton nie zrobił na
niej najlepszego wrażenia. - Myślę, że Anne za chwilę wróci.
Zabrała dziecko do niani, jak się domyślam, do trzeciej klasy.
Moja młoda przyjaciółka, Belinda Fletcher, zaproponowała, że
zaopiekuje się Tabithą.
- Bardzo mi miło, proszę pana - powiedziała Belinda.
Daisy była pod wrażeniem jej manier, szczególnie że Tabitha,
przyzwyczajona do ciągłego odprawiania, była
zdeterminowana, by tym razem nie dać się odesłać, i
zachłannie uczepiła się szyi starszej dziewczynki.
Ale słowa Belindy nie zrobiły na Brettonie najmniejszego
wrażenia. Równie dobrze mogła się nie odezwać.
- Jedzie pani do Szkocji? - zapytał z miną człowieka
gotowego na uprzejmą konwersację, choć głowę miał
zaprzątniętą ważniejszymi sprawami.
- Tak, mam zlecenie w pobliżu Roslin.
- Zlecenie? - zdumiony wpatrywał się w nią
wyłupiastymi, niebieskimi oczami. - Pani pracuje?
- Jestem pisarką - powiedziała krótko Daisy. - A pan
czym się zajmuje?
- Ja? Cóż, eee, pomagam teściowi zarządzać rodzinną
posiadłością w Kent. Przynajmniej tego ode mnie oczekuje -
poprawił się Bretton w przypływie szczerości - choć, według
mnie, gra nie jest warta świeczki. Od czasu wojny trudno
wyżyć z rolnictwa. Nie jest tak, jak to sobie wyobrażałem, gdy
żeniłem się z Anne. Jeśli nic się nie zmieni, wszyscy źle
skończymy.
To naprawdę zdumiewające, pomyślała Daisy, że nawet
najbardziej nieprawdopodobni ludzie czuli potrzebę, by się jej
zwierzać.
- Mój kuzyn, obecny lord Dalrymple, całkiem nieźle sobie
radzi w Fairacres - powiedziała.
- Tak naprawdę chodzi o to, że Smythe - Pike
doprowadził majątek do ruiny - powiedział rozczarowany
zięć. - Jemu w głowie zawsze były tylko polowania i
wędkowanie, choć podagra nieco to ukróciła, co z kolei nie
wpływa dobrze na jego charakter. Tylko silny zastrzyk
gotówki jest w stanie uratować posiadłość, wygrana na loterii
albo spadek po dziadku Anne.
- Anne wspominała, że macie nadzieję, że pan McGowan
zmieni testament na korzyść waszego syna.
- Stary kutwa! Kisi wszystko w skarpecie, więc musi być
tego całkiem sporo. A wie pani, co on zrobił? Zostawił
wszystko stryjecznemu dziadkowi Albertowi, który ma forsy
jak lodu. Trzeba przyznać, że Albert wie, jak żyć - przyznał z
zazdrością i niechętnym podziwem Bretton. - Sam nigdy
nikomu nie pożyczy złamanego grosza, ale na sobie nie
oszczędza. Choć czy przy jego niestrawności sprawia mu to
dużo frajdy, to już inna sprawa.
- Rozumiem, że Albert McGowan nie cieszy się
najlepszym zdrowiem?
- Ha! Mogłoby się wydawać, że śmierć puka do jego
drzwi, od czasu gdy ożeniłem się z Anne. Ale nawet jeśli
umrze, niewiele nam to da. Kolejnym spadkobiercą starego
Alistaira jest wujek Anne, ten stary oszust Peter Gillespie.
- Oszust? - Daisy nadstawiła uszu.
- Odziedziczył dobrze prosperującą fabrykę butów.
Trochę to uwłaczające, rzecz jasna, ale przynosiła niezły
dochód. I co zrobił? Zabił kurę znoszącą złote jaja. W czasie
wojny sprzedawał armii tandetne buty. Wprawdzie nie
udowodnili mu oszustwa i nie został skazany, ale firma
musiała zapłacić ogromne odszkodowanie i zbankrutowała.
- Czy Alistair McGowan o tym wie?
- O tak, Smythe - Pike, ojciec Anne, już się o to postarał.
Ale niech pani sobie wyobrazi, że ten stary sknera stwierdził,
że kupowanie najtańszego gatunku skóry, by zaoszczędzić
trochę grosza, było godne pochwały. Jeśli po tym nie zmienił
testamentu, to już naprawdę nie wiem, co musiałoby się
wydarzyć, by to zrobił. Jak nie uda nam się namówić Alistaira,
by zostawił spadek prawnukowi, będziemy musieli zmierzyć
się z wujem Albertem.
Daisy umierała z ciekawości, by się dowiedzieć, kto był
spadkobiercą wuja Alberta. Ale zanim zdążyła o cokolwiek
zapytać, w drzwiach pojawił się młody, jasnowłosy
mężczyzna w lekkim tweedowym garniturze.
- Zmierzyć się z wujem Albertem? - zapytał. - Raczej wy
niż my, staruszku. Jego człowiek kategorycznie oznajmił, że
stary zrzęda nie chce nas widzieć. Właśnie przechodziłem
obok jego przedziału, ma zaciągnięte żaluzje. Daleko nie
zajdziemy, jeśli będziemy go denerwować. Cześć, Tabby.
- Cześć, wujku Jemmy. Nie jestem Tabby, tylko Tabiffa.
- Jasne. - Zerknął na Daisy i zmarszczył czoło, ale raczej
z wyrazem zdumienia niż złości. - Przepraszam, że się
wtrąciłem, ale byłem pewien, że Bretton rozmawia z kimś z
rodziny.
- To jest Jeremy Gillespie, kuzyn Anne - wyjaśnił
Bretton. - Panna Dalrymple jest przyjaciółką Anne, Gillespie.
To, że tutaj jest, to czysty zbieg okoliczności.
- Aha, rozumiem. Tak mi się zdawało, że znam
wszystkich krewnych, z wyjątkiem ciotki Geraldine, która
uciekła, a pani jest zbyt młoda i ładna, jak na nią. - Zmierzył
ją badawczym spojrzeniem od stóp do głów i uśmiechnął się z
uznaniem. - Miło mi panią poznać, panno Dalrymple. Nie
wiem, jak kuzynka Anne to robi, kuzynka w drugiej linii,
swoją drogą, ale przyjaźni się z najładniejszymi dziewczętami.
Daisy odwzajemniła uśmiech. Był to całkiem przystojny,
typowy, silny, jasnowłosy Szkot, choć starszy niż początkowo
myślała. Miał trzydzieści parę lat, podobnie jak Harold
Bretton, który jednak wyglądał starzej z powodu
przerzedzonych włosów.
- Stara się pan poznać wszystkie przyjaciółki Anne, panie
Gillespie? - zażartowała Daisy.
- Tyle, ile się da - odparł, spoglądając na nią pożądliwie. -
Ale proszę mi mówić Jeremy.
- A gdzie zostawiłeś Mattie? - wtrącił złośliwie Bretton.
Jeremy Gillespie oblał się rumieńcem.
- Jest z Rayem, Judith i Kitty. Moja żona, Matilda, panno
Dalrymple - powiedział z żalem - jest przy nadziei, jak to
mówią w Biblii, i nie rusza się ostatnio z miejsca.
- Jakie to dla pana wygodne - powiedziała słodko Daisy, a
jej opinia o Gillespiem poszybowała w dół.
Osiągnąwszy to, co chciał, Bretton porzucił temat.
- Jak się czuje Raymond? - zapytał.
- Judith trochę go uspokoiła. Twoja szwagierka ma do
niego podejście, ale dopóki jeden ze stryjecznych dziadków
się nie spisze, nie mają najmniejszych szans na ślub.
Raymond i Judith, Daisy gdzieś już słyszała te imiona.
Oczywiście, ofiara nerwicy frontowej i...
- Judith Smythe - Pike, siostra Anne. Chodziłyśmy razem
do szkoły, choć była kilka klas niżej.
Gillespie się roześmiał.
- Jeśli zapamiętała pani Judith jako wyrostka w stroju do
gimnastyki, przeżyłaby pani szok. Teraz jest nowoczesną
panną, uosobieniem złotej młodzieży.
- A do tego wiecznie znudzoną - dodał pogardliwy młody
głosik. - W dodatku pali fajki, kiedy wujek Desmond nie
widzi.
W drzwiach stała pulchna, przeciętna dziewczyna w wieku
około piętnastu lat, o równie jasnej karnacji co Jeremy
Gillespie. Miała na sobie jaskrawożółtą sukienkę, która
bynajmniej jej nie pasowała, i zielony szkolny kapelusz.
Spojrzała na Daisy pewnym, niemal wyzywającym wzrokiem.
- Cześć, jesteś koleżanką Jeremy'ego?
- Nie! - odparła Daisy z większym naciskiem, niż
zamierzała. - Jestem przyjaciółką Anne Bretton.
- Moja młodsza siostra, Kitty - powiedział niechętnie
Gillespie. - Przy odrobinie szczęścia może nauczy się jeszcze
manier, zanim skończy szkolę. Kiciu, to jest panna Dalrymple.
- Nie nazywaj mnie Kicią! (Kitty - po ang. „kicia" [przyp.
tłum.].)
- To schowaj pazury.
Robiąc minę w stronę brata, Kitty Gillespie odwróciła się
do niego plecami.
- Miło mi panią poznać, panno Dalrymple - powiedziała
szybko, po czym zwróciła się do Brettona. - Kuzynie
Haroldzie, tatuś kazał mi ciebie poszukać. Chce z tobą
porozmawiać o testamencie stryjecznego dziadka Alberta.
- Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie mam
zielonego pojęcia, kto jest jego spadkobiercą, tak jak
pozostali. - Ale Bretton wyszedł.
Kitty od razu zajęła jego miejsce.
- Witaj, młoda Tabitho. Kim jest twoja przyjaciółka?
- To jest Belinda - Tabitha, wyraźnie rozluźniona po
wyjściu ojca, przysunęła się do Kitty i chwyciła ją za rękę. -
Masz jakieś cukierki?
- Nie tutaj. Mam coś w kieszeni płaszcza. - Obie z
Belindą patrzyły na siebie z zainteresowaniem. - Podróżujesz
z panną Dalrymple? - dopytywała Kitty.
- Tak - powiedziała ostrożnie Belinda. - Tak jakby.
- Jak to?
- Nie bądź taka wścibska - wtrącił się Jeremy.
- To dobre ćwiczenie. Będę musiała być wścibska, gdy
zostanę reporterką.
- Ha! Dobrze wiesz, że rodzice nigdy nie pozwolą ci
pracować.
- Pewnie nie będę miała wyjścia. Wygląda na to, że
dziadek Alistair umrze przed dziadkiem Albertem - zauważyła
Kitty. - Zresztą nie jestem taka jak ty. Ja chcę pracować.
- I bardzo dobrze - powiedziała Daisy, która z
rozbawieniem przysłuchiwała się, jak niedoszły donżuan
sprzecza się z młodszą siostrą.
Mężczyzna zauważył jej wyraz twarzy i zarumienił się. Z
taką karnacją musiało być ciężko o potajemny flirt.
- Lepiej zobaczę, o czym ten cymbał Bretton i ojciec
rozmawiają - powiedział z godnością i wyszedł.
Kitty z zapałem zwróciła się do Daisy.
- Nie uważa pani, że to źle, gdy kobieta pracuje, panno
Dalrymple?
- Sama pracuję. Piszę, czyli robię to, co ty chcesz robić,
ale dla czasopisma, a nie gazety. Jestem raczej dziennikarką
niż reporterką.
- Mogłabym to robić. Mogłabym też zostać pielęgniarką.
Pomogłabym Judith zająć się moim bratem Raymondem. Ma
nerwicę frontową, wie pani, z czasów wojny, i nie może
znaleźć żadnej przyzwoitej pracy, a Judith to głupia koza,
która niczego nie potrafi. Ale on ją kocha, więc dla niego
najlepiej będzie, jeśli się pobiorą, nie sądzi pani?
- Być może - odparła ostrożnie Daisy.
- Chcę, żeby był szczęśliwy. To mój ukochany brat. Jest
mi najbliższy, choć jest dziesięć lat starszy. Nigdy się nie
rządzi i mi nie dokucza, jak Jeremy czy George. No, prawie
nigdy. Choć - dodała szybko - oczywiście żałuję, że George
zginął na wojnie.
Daisy zapewniła ją, że doskonale ją rozumie.
- Mój brat też mi dokuczał i próbował się rządzić -
powiedziała - ale strasznie za nim tęsknię.
- Też zginął na wojnie? Cóż, nie mogę powiedzieć, że
tęsknię za George'em - przyznała szczerze Kitty.
- Ja czasami tęsknię za mamą - wtrąciła cichym,
nieszczęśliwym głosem Belinda. - Zmarła na grypę, gdy
miałam cztery lata.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 4 Ślepy tor fortuny
Podziękowania Chciałabym szczególnie podziękować Peterowi N. Hallowi, stewardowi LNER i członkowi Historical Model Railway Society (Historycznego Towarzystwa Kolejowego), za przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań na temat Latającego Szkota z 1923 roku. Ponoszę wszelką odpowiedzialność za błędy lub też fakty, które zostały zmienione na rzecz fabuły. Chciałabym również podziękować bibliotekarzom z Berwick - on - Tweed. Ich cierpliwość w demonstrowaniu mi (więcej niż raz) zasad działania urządzenia do mikrofiszek pozwoliła mi odkryć, w „Berwick Journal" z 1923 roku, nadinspektora Hallidaya i jego oficerów. Muszę również podziękować i jednocześnie przeprosić Beryla Houghtona z hotelu Berwick Walls, który przypomina hotel Raven's Nest tylko ze względu na lokalizację i wygląd z zewnątrz. Niewygody tego ostatniego są wyłącznie wytworem mojej wyobraźni.
PROLOG - Miesiąc, doktorze? - Nie daję panu więcej niż pięć tygodni, panie McGowan, i nie obiecuję, że koniec nie nadejdzie wcześniej. - Ha! - prychnął staruszek z zadziwiającym wigorem, biorąc pod uwagę jego schorowaną twarz i chuderlawą dłoń szarpiącą za połataną narzutę. - Jeszcze nie spotkałem lekarza, który w jedną czy w drugą stronę jasno by się określił. Lekarz zacisnął usta, podniósł czarną torbę i zwrócił się do siwowłosej zaniedbanej kobiety, stojącej w nogach łóżka z baldachimem. - Wypiszę dwie recepty, panno Gillespie, jedną na uśmierzenie bólu, a drugą, by ułatwić pani wujkowi zasypianie. I zajrzę w przyszłym tygodniu... - Nic z tego! - warknął Alistair McGowan. - Skoro nie ma już dla mnie ratunku, nie zapłacę panu złamanego grosza. Lekarz wzruszył ramionami. - Jak pan sobie życzy. W takim razie zobaczymy się, gdy będę wypisywał świadectwo zgonu. Miłego dnia. Julia Gillespie wyprowadziła go z ponurej, zimnej, ogromnej sypialni na równie ponury i zimny, choć nie tak ogromny, korytarz z wytartym dywanem. Gdy schodzili po okazałych schodach z czasów jakobinów, zauważyła cienką warstwę kurzu na rzeźbionej, dębowej balustradzie. Nie można utrzymać domu na przyzwoitym poziomie, gdy wuj Alistair nie zgadza się wynająć więcej służby. Ale przynajmniej schody frontowe powinny być czyste. - Miesiąc? - zapytała. Powoli zaczynało to do niej docierać. - Mniej więcej. Wezwie pani rodzinę? - Jeśli wuj Alistair będzie sobie tego życzył. Gdzieżbym śmiała! Miesiąc! - Na jej udręczonej twarzy pojawił się uśmiech. - Wiem, że to szokujące, panie doktorze, ale nie
mogę się już doczekać, by opuścić progi zamku Dunston. Nie zostanę tu ani chwili dłużej, niż będzie to konieczne. - Jest pani zabezpieczona? - zapytał szorstko lekarz. - Dostaję sto na rok. Wystarczy, jeśli będę ostrożna, a mam w tym wprawę. - Yhm. Julia zauważyła jego spojrzenie mówiące: „zubożała szlachta". Ale czyż nie tak właśnie żyła od niemal ćwierć wieku, a był rok 1923? Dwadzieścia pięć lat temu, na przełomie wieków, rodzina postanowiła poświęcić ją na ołtarzu obowiązków. Amelia, starsza córka wuja Alistaira, wyszła za mąż. Młodsza, Geraldine, uciekła i słuch po niej zaginął. Tak naprawdę Julia nie miała wyboru. - Żona kazała się pani ukłonić - powiedział lekarz - i jak zwykle zaprasza na poranną kawę. - Dziękuję. Oczywiście, postaram się przyjść. Lekarz wypisał recepty i wyszedł, a Julia pospieszyła do pokoju wuja. - Gdzie ty się podziewasz? - przywitał ją. - Zimno mi. Zasłoń zasłony od łóżka i przynieś mi jeszcze jedną kołdrę. - Każę rozpalić w kominku, wuju. - W kwietniu? Czyż nie uczyłem cię, że liczy się każdy grosz? Julia wymruczała pod nosem kolejne ulubione powiedzonko wuja: ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka. Ale w tym przypadku tylko on na tym cierpiał, nie kiwnęła więc palcem, by go przekonać. Zasunęła wyblakłe zdobione draperie, ostrożnie przesuwając wytarty delikatny materiał. Gdy sięgnęła po zasłonę w nogach łóżka, powstrzymał ją ruchem ręki przypominającej szpon. - Czekaj. Napisz do mojego prawnika i powiedz mu, że chcę się z nim widzieć. Donald Braeburn o' Braeburn, z
kancelarii Braeburn, Tiddle i Plunkett. Adres znajdziesz w moim biurku. - Chcesz, by pan Braeburn przyjechał tu z samego Londynu? - A za co mu płacę? - warknął stary. - Utrzymanie szkockiego prawnika w Londynie kosztuje sporo grosza. Ale opłaca się, bo pewnie przechytrzy Angoli. A potem napisz do całej rodziny i każ im się stawić tu w poniedziałek. Każdemu, co do jednego. - A jeśli nie będą mogli przyjechać? - Przyjadą, jak tylko usłyszą, że Braeburn jest w drodze. - Zachichotał złośliwie. - Połowa z nich będzie miała nadzieję, że zmienię testament, a druga połowa, że tego nie uczynię. Już ty się o to nie martw, przylecą najszybciej, jak się da.
ROZDZIAŁ PIERWSZY W ogromnych podziemiach stacji King's Cross rozbrzmiewał stukot mechanicznych młotów. Powietrze było gęste od kurzu. Daisy wsunęła do torebki bilet pierwszej klasy, poprawiła na ramieniu pasek od aparatu, zatkała palcami uszy i rozejrzała się wokół. Do obecnego chaosu doprowadziło połączenie trzech spółek kolejowych w jedną, nową London and North Eastern. Daisy nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego fuzja tychże spółek wymagała kompletnej przebudowy stacji King's Cross. Efekt był taki, że urzędnik w okienku nie był do końca pewien, z którego peronu odjeżdżał dzisiejszego dnia ekspres Latający Szkot. Poza tym chmara ludzi musiała pomieścić się na przestrzeni ograniczonej różnymi barierkami i tymczasowymi przegrodami. Nie dość, że księgarnia W. H. Smitha okazała się poza zasięgiem, podobnie jak automaty na monety, to jeszcze tego dnia nie było przy niej Aleca z pożegnalnym pudełkiem czekoladek. Detektyw był już na północy, po tym jak policja z hrabstwa Northumberland wezwała Scotland Yard, by rozwiązali za nich trudną sprawę. Daisy miała niewielkie szanse, by się z nim zobaczyć, gdyż wybierała się jeszcze dalej na północ. Była w drodze do rezydencji w pobliżu Edynburga, by zebrać informacje do kolejnego artykułu dla „Town and Country". Po chwili zjawił się bagażowy, który przepychał się przez tłum z jej walizką i przenośną maszyną do pisania. Wyjęła z ucha jeden palec i usłyszała, jak mówi: - Peron piąty, panienko. Zaprowadził ją do barierki, przy której pojawił się dodający jej otuchy napis: „Ekspres Latający Szkot: Londyn - York - Edynburg, odjazd 10.00". Wykończony kontroler próbował opanować długą kolejkę, jednocześnie udzielając
odpowiedzi podenerwowanym pasażerom, przekonanym, że to ich pociąg odjeżdża z peronu piątego. Bagażowy ruszył przodem, a Daisy dołączyła do wolno przesuwającej się kolejki. Wyglądało na to, że pociąg będzie pełny. Była zadowolona, że zdecydowała się dołożyć trzy funty do biletu pierwszej klasy. Mogła sobie na nią pozwolić tylko dlatego, że dostała serię zleceń o londyńskich muzeach od pewnego amerykańskiego czasopisma. Na krótkie podróże wybierała trzecią klasę, ale gdy w grę wchodziło osiem długich godzin, dodatkowy komfort i przestrzeń były warte każdej ceny. Szkoda tylko, że nie udało jej się kupić niczego do czytania, rozmyślała, idąc wzdłuż polakierowanych wagonów z drewna tekowego. Pasażerowie z pierwszej klasy zazwyczaj byli mniej rozmowni i bardziej nieprzystępni niż pasażerowie z niższych klas. Zapowiadała się więc długa i nudna podróż. Cóż, gdyby krajobraz ją znudził, zawsze mogła się przenieść i zająć miejsce w trzeciej klasie. Chciała jednak zdobyć miejsce przy oknie. Doszła do wagonu pierwszej klasy, weszła do pociągu i ruszyła przez korytarz. Kilka pierwszych przedziałów było dla palaczy, w innych obydwa miejsca przy oknie były już zajęte, ale w końcu udało jej się znaleźć wolny przedział z napisem „Zakaz palenia". - Przodem czy tyłem do kierunku jazdy? - zastanawiała się. - Oto jest pytanie. Z oporem położyła torebkę i aparat Lucy na siedzeniu tyłem do jazdy. Wolała wprawdzie podróżować przodem, szczególnie że nie miała nic do czytania, ale chciała dotrzeć na miejsce, wyglądając w miarę profesjonalnie, a wpadająca przez okno sadza zawsze lądowała na jej twarzy. A z pewnością otworzy okno, gdyż zapowiadano kolejny, niezwykle ciepły, jak na tę porę roku, dzień.
Tak naprawdę w pociągu już było strasznie gorąco. To, że ogrzewanie zawsze było maksymalnie odkręcone w ciepłe dni, a w chłodne dni człowiek dygotał z zimna, stanowiło kolejną nieodgadniona zagadkę życia. Daisy, wychowana według zasady: kwiecień plecień, bo przeplata, trochę zimy, trochę lata, miała na sobie zimowy tweedowy płaszcz. Gdy zaczęła się rozpinać, usłyszała na korytarzu zdesperowany męski głos. - Boże, Boże, nie zniosę tego dłużej! Dla niektórych najgorsze jest błoto, ale dla mnie najgorsze są ciepłe dni, gdy chce się jedynie grać w tenisa albo pływać łódką. Mówię ci, nie... - Cicho, Raymondzie. - Daisy usłyszała dziewczęcy, leniwy głos, w którym wyczuła czułość, mieszankę miłości i współczucia. - Chodź, usiądź tu, kochanie. Zamkniemy okno i drzwi i możesz zakryć uszy. - Przepraszam Judith - powiedział zrozpaczonym głosem mężczyzna. - To przez te wszystkie młoty. Brzmią zupełnie jak... Boże, czemu ten cholerny pociąg nie rusza? Nerwica frontowa. Daisy wiedziała, że pewne wspomnienia były zbyt żywe, by można je było zignorować, i często wracały wywołane głośnym dźwiękiem. Przypomniały jej się słowa Wilfreda Owena (Fragment utworu Anthem for Doomed Youth angielskiego poety Wilfreda Owena, który poległ na froncie we Francji w 1918 r. [przyp. tłum.].): Ginącym jak bydło, na cóż pogrzebowe dzwony? Tylko dział monstrualna wściekłość Tylko karabinów jąkający się trajkot Mogą za nich odklepać pospieszne pacierze. Owen był przyjacielem Michaela. Nie żył, podobnie jak Michael, Gervaise i wielu innych. Przynajmniej znaleźli spokój, pomyślała, czując w gardle rosnącą gulę, w przeciwieństwie do tych wszystkich biedaków, którzy pięć lat po zawieszeniu broni wciąż cierpieli.
- Nerwica frontowa. Biedaczek. - Bagażowy pojawił się nagle znikąd, niczym dżin z lampy. - Chłopak mojej siostry ma to samo. Okropnie to przeżywa. Zostawiłem pani bagaż w przedziale bagażowym i uprzedziłem strażnika, by uważał na pudło z napisem „szkło", w którym ma pani sprzęt fotograficzny, tak jak panienka mówiła. - Dziękuję. Niech pan położy maszynę i tę małą walizkę na półce. Może pan jeszcze położyć aparat? - Dała mu napiwek i bagażowy zniknął. W przedziale było niemiłosiernie gorąco, ale gdyby otworzyła okno, do środka wdarłby się hałas i brud z przebudowywanej stacji. Zdjęła bawełniane rękawiczki, wsunęła je do kieszeni i zdjęła płaszcz. Bogu dzięki, że zaufała prognozom i włożyła letnią sukienkę - nową i całkiem ładną, z krótkimi rękawami, z niebieskiego woalu w białe i żółte stokrotki, z niebieską wstążką w pasie. Wyglądała w niej naprawdę ładnie, choć jej figura odbiegała od współczesnego kanonu piękna: zero biustu, żadnych bioder. Szkoda, że nie było Aleca. Być może zauważyłby, że sukienka była w tym samym odcieniu co jej oczy. Choć nie był zbyt skłonny do komplementów. Jedyne, co kiedykolwiek powiedział na temat jej oczu, to to, że przez ich szczerą głębię skłonny był zdradzać jej tajemnice śledztwa. Wrzuciła płaszcz na półkę. Musiała przy tym stanąć na palcach, choć nie była szczególnie niska. Świat był zaprojektowany pod kątem mężczyzn, pomyślała ponuro. Być może to się zmieni teraz, kiedy kobiety wywalczyły sobie prawo głosu. Po chwili zdjęła bezcenny szmaragdowy kapelusz, upolowany na przecenie u Selfridge'a. Jej matka dostałaby palpitacji, gdyby wiedziała, że podróżuje bez rękawiczek i kapelusza, ale matka była daleko stąd. Nie miała zamiaru
umierać z powodu udaru dla dobra konwenansów. Poza tym, na razie, miała cały przedział dla siebie, a pociąg za chwilę ruszał. Uklękła na siedzeniu i zerknęła do lustra, by poprawić włosy. Krótkie, miodowobrązowe pukle wciąż ją zaskakiwały, gdy o nich nie myślała. Nie powiedziała jeszcze matce, że ścięła je niemal wszystkie. Jak się w końcu dowie, będzie niezła awantura! Alec twierdził, że w fryzurze na chłopaka wyglądała jak lady Caroline Lamb (Lady Caroline Lamb (1785 - 1828) - brytyjska arystokratka i pisarka, znana ze swego romansu z poetą Lordem Byronem, żona późniejszego premiera Wielkiej Brytanii Williama Lamba [przyp. tłum.].). Mówił też, że maleńki pieprzyk, którego nie była w stanie ukryć żadną ilością pudru, przypominał osiemnastowieczną muszkę, zwaną kissing (Osiemnastowieczna muszka - ozdoba naklejana na twarzy i dekolcie do podkreślenia urody lub maskowania blizn. Kissing po ang. „całowanie" [przyp. tłum.].). Choć jeszcze jej nie pocałował. I pewnie nigdy tego nie zrobi, pomyślała ponuro Daisy Kiedy wybrała się do niego na podwieczorek, jego matka dała jej jasno do zrozumienia, nie mówiąc przy tym ani słowa, że nie pochwala pomysłu, by klasy średnie mieszały się z arystokracją. Oczywiście, matka Daisy, lady Dalrymple, wdowa, podzielała jej zdanie, a przynajmniej podzielałaby, gdyby wiedziała o przyjaźni córki z inspektorem naczelnym, detektywem Fletcherem. Jak gdyby posiadanie przed nazwiskiem tytułu wielmożnej pani stawiało kogoś na innej płaszczyźnie w porównaniu z resztą ludzkości! Przynajmniej córka Aleca, Belinda, ją lubiła. Piegi na nosie Daisy zrobiły się bardziej widoczne. Przypudrowała nos i nałożyła świeżą warstwę szminki. Usiadła, opierając krótko ostrzyżoną głowę na wyściełanym
pokrowcem zagłówku. Trzeba przyznać, że fotel w jasne i czerwone wzory był niezwykle wygodny, przyjemniejszy niż w trzeciej klasie. Może nawet uda jej się zdrzemnąć w trakcie podróży. Na zewnątrz było słychać gwizdki i trzaskanie drzwiami. Latający Szkot leniwie ruszył z peronu, zaterkotał, nabierając prędkości, i w końcu rozpoczął monotonny stukot. Po chwili sygnalizatory i nastawnie, odbijające echo tunele i lokomotywy ustąpiły miejsca czarnym od dymu szeregowcom i maleńkim ogródkom, w których wisiało poniedziałkowe pranie. Daisy wstała, by otworzyć okno i wpuścić do środka rześkie, ranne powietrze. - Panna Dalrymple? Daisy odwróciła się na pięcie. W otwartych drzwiach stała niska, chuda dziewczynka z uroczymi warkoczykami, w granatowym szkolnym płaszczyku, kapeluszu i czarnych pończochach. Wyglądała na zgrzaną i markotną, jakby była na skraju płaczu. - Belindo! Na Boga! - Myślałam, że nigdy pani nie znajdę. Ze wsiadłam do złego pociągu albo pani nie... - Zaczęła łkać. - Kochanie! - Belinda wpadła w jej otwarte ramiona. Po kilku uściskach i jednej mokrej chusteczce, gdy dziecko uspokoiło się na tyle, by mogło rozpiąć płaszcz, Daisy zmieniła ton. - Miałaś szczęście, że mnie znalazłaś - odezwała się surowym głosem. - Ale co ty tu na litość boską robisz? - Uciekłam - powiedziała cicho Belinda, wpatrując się w guzik, który usiłowała rozpiąć. - Ze szkoły? - Nie, teraz jest przerwa świąteczna. To mój najlepszy płaszcz i kapelusz, dlatego mam je na sobie. - A więc uciekłaś od...
- Od babci. Krzyżując palce na szczęście, Daisy miała nadzieję, że chodziło o babcię od strony matki, o której nic nie wiedziała. - Pani Fletcher? - zapytała, pełna złych przeczuć. Gdy Belinda kiwnęła głową, Daisy jęknęła w duchu. - Babcia nie pozwala mi odwiedzać Devy - powiedziała gwałtownie dziewczynka. - Ani zaprosić jej do nas czy nawet spotykać się z nią w parku, tylko dlatego że jest Hinduską. Postanowiłam więc zapytać tatę, czy mogę. Tatuś mówi, że nie można nikogo osądzać na podstawie tego, skąd pochodzi, jak wygląda czy jak mówi, bo wszyscy są równi wobec prawa. I tak bawię się z Devą w szkole, więc dlaczego nie miałabym robić tego w domu? - Nie mam pojęcia - skłamała Daisy. - Ale chodzi o to, że nie powinnaś uciekać od babci. Na pewno strasznie się martwi. A czemu pomyślałaś, że ten pociąg zawiezie cię do ojca? - Sprawdziłam w atlasie, który dostałam na Gwiazdkę od mojej drugiej babci i dziadka. Tatuś jest w Northumberland, a pani zostawiła dla niego wiadomość, że jedzie do Szkocji Latającym Szkotem, a to blisko siebie. - Northumberland to spore hrabstwo, a Szkocja to zupełnie inny kraj. Nawet nie wiem, gdzie jest twój ojciec, i nie planowaliśmy się spotkać. - Och. - Oczy Belindy, bardziej zielone niż Aleca, zrobiły się ogromne na tle jej piegowatej twarzy (miała nawet więcej piegów niż Daisy). - O rany, rany. - I co ja mam teraz z tobą zrobić? - Wzrok Daisy powędrował w stronę znajdującego się nad oknem hamulca bezpieczeństwa. Zawsze chciała pociągnąć za ten czerwony łańcuch. „Kara za niewłaściwe użycie: czterdzieści szylingów" przeczytała i szybko wróciła na ziemię. Pieniądze - bilet. Jakim cudem udało ci się wsiąść do pociągu?
- Kupiłam w automacie bilet na peron. Kosztuje tylko pensa. Ale zostały mi już tylko dwa pensy z kieszonkowego, bo musiałam jeszcze zapłacić trzy pensy za autobus. Ze zniżką. - Zniżką? Oczywiście, dzięki Bogu. Właśnie się zastanawiałam, jak zapłacę za twój bilet, gdy przyjdzie konduktor, bo nie mam przy sobie dużo pieniędzy. - Mogę wysiąść na następnej stacji i wrócić do domu - powiedziała Belinda nieszczęśliwym głosem. - To jest ekspres - poinformowała ją surowym tonem Daisy. - Następna stacja to York. Dojedziemy tam dopiero po obiedzie, a twój ojciec, nie mówiąc już o babci, urwałby mi głowę, gdybym pozwoliła ci samej wrócić do domu. I tak dadzą mi nieźle popalić, skoro przez mój telefon wpadłaś na ten idiotyczny pomysł ucieczki. - Strasznie mi przykro. - Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Rozchmurz się, skarbie, i zdejmij płaszcz i kapelusz, zanim się rozpuścisz w tym upale. Opowiedz mi o swojej przyjaciółce Devie. - Ona ma sari! To taka hinduska sukienka, którą zawija się wokół ciała. Do szkoły chodzi w mundurku, ale na jasełka je włożyła. Jest z niebieskiego jedwabiu w złote gwiazdki i ma złote obszycie. Powiedziała, że mogę je przymierzyć, gdy ją odwiedzę. Nie wiem, czemu babcia nie chce mnie puścić. Tata Devy pracuje w Przedstawicielstwie Indii, więc jest porządną dziewczynką. Pani by mi pozwoliła, prawda, panno Dalrymple? - To nie ma znaczenia. O tym decyduje twoja babcia, a ona chce dla ciebie jak najlepiej. Belinda westchnęła. - Chciałabym, żeby tatuś się z panią ożenił.
- Pan Fletcher jest tylko moim przyjacielem - powiedziała stanowczo Daisy, mając nadzieję, że puder zdoła ukryć rumieńce. Z ulgą zauważyła w drzwiach młodą, elegancką kobietę ze śpiącym niemowlęciem na ręku i małą dziewczyną u boku. - Daisy, to jednak ty! Wydawało mi się, że widziałam cię na stacji, ale był taki tłum, że nie byłam pewna. - Anne Smythe - Pike... nie, przecież wyszłaś za mąż. Ostatni raz widziałyśmy się wieki temu, a już wtedy byłaś zaręczona. - Bretton. Pani Haroldowa Bretton - powiedziała z dumą dawna szkolna koleżanka Daisy. Dwudziestosześcioletnia twarz Anne Bretton, która była rok starsza od Daisy, nosiła już ślady rozdrażnienia. Daisy nie zdziwiła się, gdy kobieta dodała gderliwie: - Harold zachowuje się bardzo niemiło. - Musi być ci ciężko - powiedziała ze współczuciem Daisy. - Uważa, że dzieci powinno się jedynie oglądać, ale nie słuchać, a najlepiej i nie oglądać, ale ja chcę mieć przy sobie moje szkraby. Usiądę z tobą. Dzieci nie będą ci przeszkadzać - powiedziała, nie pytając o zdanie. - Nie, oczywiście, że nie. Widzę, że ty również uległaś upałom. A słońce jeszcze pogarsza sprawę. Pewnie cieszysz się, że włożyłaś letnią sukienkę? - Oczywiście! Chociaż w Szkocji będzie pewnie zimno. - Usiadła, trzymając na kolanach niemowlę i z zazdrością zerknęła na odkrytą głowę Daisy. - Matka dostałaby zawału, gdybym zdjęła kapelusz. - Pani Smythe - Pike jest z tobą? - Mają z ojcem cały przedział dla siebie ze względu na podagrę ojca. Cała rodzina jest w pociągu, możesz w to uwierzyć? Jedziemy... Chwileczkę, czy to twoja córka? Nie, niemożliwe. Jest za duża.
Córeczka Anne, która cały czas wpatrywała się w Belindę, oznajmiła: - Mam pięć lat. A ty? - Dziewięć i trzy czwarte. Prawie dziesięć. - Anne, to jest Belinda Fletcher. Jest córką mojego przyjaciela. - Miło mi panią poznać, pani Bretton - powiedziała uprzejmie Belinda. - Jak ma na imię pani córeczka? - Tabitha, kochanie. Jak miło, możecie się razem bawić. - Uśmiechnęła się z czułością, gdy dziewczynka, ściskając w ręku lalkę, wspięła się na siedzenie obok Belindy. Anne zerknęła na lewą dłoń Daisy. - Nie wyszłaś za mąż, Daisy? Kiedy widziałyśmy się ostatnim razem, chyba w Savoyu, zdaje się, że byłaś zaręczona? Och! Chyba że... - Tak, Michael zginął na wojnie. - Daisy nie chciała się nad tym rozwodzić. Anne nigdy nie była jej bliską przyjaciółką. Tak naprawdę koleżanki Daisy uważały, że była okropnie sentymentalna. Zmieniła temat. - Mówisz, że cała rodzina jest w pociągu? - To mój braciszek - odezwała się Tabitha, wskazując na niemowlę. - Jest w mojej rodzinie. Ma na imię Astair. - Tak jak Fred Astair? - zapytała zdumiona Daisy. - Nie, nie - zapewniła ją Anne. - Ma na imię Alistair. Alistair McGowan Bretton, na cześć mojego dziadka. Jest pierwszym męskim spadkobiercą ze strony dziadka w linii prostej. Nie sądzisz, że dziadek może zmienić testament na rzecz dziecka? - Święty Boże, Anne, skąd mam wiedzieć? To pewnie zależy od tego, kto jeszcze ma prawo do spadku. - Gdyby tylko o to chodziło - powiedziała cierpko Anne. - Jestem pewna, że mamy do niego większe prawo niż ktokolwiek inny. Ale kłopot w tym, że dziadek jest straszliwie
uprzedzony. Po pierwsze, nie cierpi Anglików, a ojciec jest oczywiście Anglikiem, Harold też. - Ty chyba też? I twoje dzieci? - Tak, ale matka jest Szkotką, to jego córka. - Jeśli pan McGowan zostawił pieniądze twojej matce, to w końcu trafią do ciebie, prawda? - zapytała Daisy. - Do mnie i Judith, ale tego nie zrobił. Nie zostawił ich matce. O to właśnie chodzi. Dziadek zostawił wszystko stryjecznemu dziadkowi, Albertowi, chociaż nie odzywają się do siebie od kilkudziesięciu lat, tylko dlatego że wierzy w dziedziczenie w linii męskiej. - Naprawdę? Jakież to wiktoriańskie. - Prawda? - zgodziła się Anne. - Co więcej, ponieważ są bliźniakami, wuj Albert jest równie stary i wszyscy myśleli, że umrze pierwszy. - Dlaczego? - Większość życia spędził w Indiach, rujnując swoje zdrowie klimatem, curry i zbyt dużą ilością whisky. Tymczasem dziadek Alistair leży na łożu śmierci, a wuj Albert jedzie tym samym pociągiem, jak my wszyscy. Jest też prawnik. Wuj Albert jedzie tylko po to, by się chełpić, że go przeżył, bo pieniędzy mu nie brakuje. Daisy wciągnęła się już w historię. - A kto dostanie pieniądze wuja Alberta? - dociekała. - Pewnie jego dzieci? - Nie ma dzieci. Nigdy się nie ożenił. W rodzinie mówi się, że dziadek ukradł mu narzeczoną, ale nie wiem, czy to prawda. Jego własny majątek, ten którego dorobił się w Indiach, umrze razem z nim. Nie uwierzysz, ale wydał każdego pensa na dożywotnią rentę, byle zrobić na złość rodzinie. - To raczej nic nie zostawi.
- Na to wygląda. Nikt się nie spodziewał, że przeżyje dziadka, odziedziczy zamek Dunston i rodzinną fortunę. Cicho mały - przerwała Anne, gdy niemowlę zaczęło kwilić. - Nie zaczynaj znowu, skarbeńku. Bądź grzeczny, to pradziadek zostawi ci dużo pieniędzy. - Jeśli wezwał prawnika, może tak zrobić - stwierdziła Daisy. - Skoro pieniądze i tak trafiłyby do ciebie, a przynajmniej do twojej matki, gdyby Albert McGowan zmarł przed Alistairem, tak jak wszyscy się spodziewali. - Niekoniecznie. To strasznie niesprawiedliwe. Kolejnym spadkobiercą jest wujek Peter, syn ich młodszej siostry. Widzisz, ona wyszła za Szkota i wujek Peter urodził się w Szkocji. Tak jak jego żona i dzieci, choć rodzina Gillespie mieszka teraz w Londynie. A ponieważ po tamtej stronie jest tylko jedno żeńskie pokolenie, mają przewagę nad dziadka... Cicho! Dziecko rozpłakało się na dobre. Wykrzywiając czerwoną twarzyczkę, zaczęło czkać i ryknęło na całe gardło. Daisy próbowała się nie skrzywić. - Och, bądźże cicho, ty mały małpiszonie - warknęła Anne na swojego skarbeńka. - Jeśli będziesz niegrzeczny, wrócisz do niani. Ty też, Tabitho. Chodź już. - Nie! - wrzasnęła Tabitha. - Ja jestem grzeczna. Chcę zostać z Belindą. - Naprawdę jest grzeczna - powiedziała poważnie Belinda. - Będę się nią opiekować, pani Bretton. Jeśli panna Dalrymple pozwoli. - Oczywiście. - Daisy westchnęła. Co się stało z jej długą, nudną, ale spokojną podróżą?
ROZDZIAŁ DRUGI - Gdzie jest moja żona? Mężczyzna stojący w otwartych drzwiach miał na sobie perłowoszary garnitur z Savile Row (Londyńska ulica Savile Row - słynąca z najlepszych, szytych na miarę garniturów [przyp. tłum.].) i klubowy krawat z krzykliwą złotą spinką. Rzadkie, jasne włosy zostały posmarowane brylantyną i zaczesane do góry na przedwcześnie wyłysiałe czoło. Sprawiał wrażenie, jakby z jego uszu miała lada chwila buchnąć para. Daisy zrobiło się go żal. Chciał być szarmancki i nie pozwolił sobie na zdjęcie marynarki czy choćby poluzowanie krawata i była skłonna wybaczyć mu złowrogie spojrzenie. - Gdzie ona jest? - zapytał niecierpliwie. - To moja córka. Gdzie jest moja żona? - Jestem grzeczna, tatusiu - jęknęła Tabitha. Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. - Pan Bretton, jak mniemam? - odezwała się chłodnym tonem Daisy. - Jestem panna Dalrymple. Chodziłam z Anne do szkoły. Miło mi pana poznać. Kiwnął niecierpliwie głową. - Gdzie... - zaczął raz jeszcze, ale po chwili się opamiętał. - Proszę mi wybaczyć - powiedział ze słabym uśmiechem. - Wielmożna panna Dalrymple? No tak, Anne mówiła, że widziała panią na peronie na King's Cross. Przepraszam za moje zachowanie, ale naprawdę, nawet święty by tego nie wytrzymał. - Proszę, niech pan wejdzie i usiądzie - powiedziała lekkim tonem Daisy. Na razie Harold Bretton nie zrobił na niej najlepszego wrażenia. - Myślę, że Anne za chwilę wróci. Zabrała dziecko do niani, jak się domyślam, do trzeciej klasy. Moja młoda przyjaciółka, Belinda Fletcher, zaproponowała, że zaopiekuje się Tabithą.
- Bardzo mi miło, proszę pana - powiedziała Belinda. Daisy była pod wrażeniem jej manier, szczególnie że Tabitha, przyzwyczajona do ciągłego odprawiania, była zdeterminowana, by tym razem nie dać się odesłać, i zachłannie uczepiła się szyi starszej dziewczynki. Ale słowa Belindy nie zrobiły na Brettonie najmniejszego wrażenia. Równie dobrze mogła się nie odezwać. - Jedzie pani do Szkocji? - zapytał z miną człowieka gotowego na uprzejmą konwersację, choć głowę miał zaprzątniętą ważniejszymi sprawami. - Tak, mam zlecenie w pobliżu Roslin. - Zlecenie? - zdumiony wpatrywał się w nią wyłupiastymi, niebieskimi oczami. - Pani pracuje? - Jestem pisarką - powiedziała krótko Daisy. - A pan czym się zajmuje? - Ja? Cóż, eee, pomagam teściowi zarządzać rodzinną posiadłością w Kent. Przynajmniej tego ode mnie oczekuje - poprawił się Bretton w przypływie szczerości - choć, według mnie, gra nie jest warta świeczki. Od czasu wojny trudno wyżyć z rolnictwa. Nie jest tak, jak to sobie wyobrażałem, gdy żeniłem się z Anne. Jeśli nic się nie zmieni, wszyscy źle skończymy. To naprawdę zdumiewające, pomyślała Daisy, że nawet najbardziej nieprawdopodobni ludzie czuli potrzebę, by się jej zwierzać. - Mój kuzyn, obecny lord Dalrymple, całkiem nieźle sobie radzi w Fairacres - powiedziała. - Tak naprawdę chodzi o to, że Smythe - Pike doprowadził majątek do ruiny - powiedział rozczarowany zięć. - Jemu w głowie zawsze były tylko polowania i wędkowanie, choć podagra nieco to ukróciła, co z kolei nie wpływa dobrze na jego charakter. Tylko silny zastrzyk
gotówki jest w stanie uratować posiadłość, wygrana na loterii albo spadek po dziadku Anne. - Anne wspominała, że macie nadzieję, że pan McGowan zmieni testament na korzyść waszego syna. - Stary kutwa! Kisi wszystko w skarpecie, więc musi być tego całkiem sporo. A wie pani, co on zrobił? Zostawił wszystko stryjecznemu dziadkowi Albertowi, który ma forsy jak lodu. Trzeba przyznać, że Albert wie, jak żyć - przyznał z zazdrością i niechętnym podziwem Bretton. - Sam nigdy nikomu nie pożyczy złamanego grosza, ale na sobie nie oszczędza. Choć czy przy jego niestrawności sprawia mu to dużo frajdy, to już inna sprawa. - Rozumiem, że Albert McGowan nie cieszy się najlepszym zdrowiem? - Ha! Mogłoby się wydawać, że śmierć puka do jego drzwi, od czasu gdy ożeniłem się z Anne. Ale nawet jeśli umrze, niewiele nam to da. Kolejnym spadkobiercą starego Alistaira jest wujek Anne, ten stary oszust Peter Gillespie. - Oszust? - Daisy nadstawiła uszu. - Odziedziczył dobrze prosperującą fabrykę butów. Trochę to uwłaczające, rzecz jasna, ale przynosiła niezły dochód. I co zrobił? Zabił kurę znoszącą złote jaja. W czasie wojny sprzedawał armii tandetne buty. Wprawdzie nie udowodnili mu oszustwa i nie został skazany, ale firma musiała zapłacić ogromne odszkodowanie i zbankrutowała. - Czy Alistair McGowan o tym wie? - O tak, Smythe - Pike, ojciec Anne, już się o to postarał. Ale niech pani sobie wyobrazi, że ten stary sknera stwierdził, że kupowanie najtańszego gatunku skóry, by zaoszczędzić trochę grosza, było godne pochwały. Jeśli po tym nie zmienił testamentu, to już naprawdę nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by to zrobił. Jak nie uda nam się namówić Alistaira,
by zostawił spadek prawnukowi, będziemy musieli zmierzyć się z wujem Albertem. Daisy umierała z ciekawości, by się dowiedzieć, kto był spadkobiercą wuja Alberta. Ale zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, w drzwiach pojawił się młody, jasnowłosy mężczyzna w lekkim tweedowym garniturze. - Zmierzyć się z wujem Albertem? - zapytał. - Raczej wy niż my, staruszku. Jego człowiek kategorycznie oznajmił, że stary zrzęda nie chce nas widzieć. Właśnie przechodziłem obok jego przedziału, ma zaciągnięte żaluzje. Daleko nie zajdziemy, jeśli będziemy go denerwować. Cześć, Tabby. - Cześć, wujku Jemmy. Nie jestem Tabby, tylko Tabiffa. - Jasne. - Zerknął na Daisy i zmarszczył czoło, ale raczej z wyrazem zdumienia niż złości. - Przepraszam, że się wtrąciłem, ale byłem pewien, że Bretton rozmawia z kimś z rodziny. - To jest Jeremy Gillespie, kuzyn Anne - wyjaśnił Bretton. - Panna Dalrymple jest przyjaciółką Anne, Gillespie. To, że tutaj jest, to czysty zbieg okoliczności. - Aha, rozumiem. Tak mi się zdawało, że znam wszystkich krewnych, z wyjątkiem ciotki Geraldine, która uciekła, a pani jest zbyt młoda i ładna, jak na nią. - Zmierzył ją badawczym spojrzeniem od stóp do głów i uśmiechnął się z uznaniem. - Miło mi panią poznać, panno Dalrymple. Nie wiem, jak kuzynka Anne to robi, kuzynka w drugiej linii, swoją drogą, ale przyjaźni się z najładniejszymi dziewczętami. Daisy odwzajemniła uśmiech. Był to całkiem przystojny, typowy, silny, jasnowłosy Szkot, choć starszy niż początkowo myślała. Miał trzydzieści parę lat, podobnie jak Harold Bretton, który jednak wyglądał starzej z powodu przerzedzonych włosów. - Stara się pan poznać wszystkie przyjaciółki Anne, panie Gillespie? - zażartowała Daisy.
- Tyle, ile się da - odparł, spoglądając na nią pożądliwie. - Ale proszę mi mówić Jeremy. - A gdzie zostawiłeś Mattie? - wtrącił złośliwie Bretton. Jeremy Gillespie oblał się rumieńcem. - Jest z Rayem, Judith i Kitty. Moja żona, Matilda, panno Dalrymple - powiedział z żalem - jest przy nadziei, jak to mówią w Biblii, i nie rusza się ostatnio z miejsca. - Jakie to dla pana wygodne - powiedziała słodko Daisy, a jej opinia o Gillespiem poszybowała w dół. Osiągnąwszy to, co chciał, Bretton porzucił temat. - Jak się czuje Raymond? - zapytał. - Judith trochę go uspokoiła. Twoja szwagierka ma do niego podejście, ale dopóki jeden ze stryjecznych dziadków się nie spisze, nie mają najmniejszych szans na ślub. Raymond i Judith, Daisy gdzieś już słyszała te imiona. Oczywiście, ofiara nerwicy frontowej i... - Judith Smythe - Pike, siostra Anne. Chodziłyśmy razem do szkoły, choć była kilka klas niżej. Gillespie się roześmiał. - Jeśli zapamiętała pani Judith jako wyrostka w stroju do gimnastyki, przeżyłaby pani szok. Teraz jest nowoczesną panną, uosobieniem złotej młodzieży. - A do tego wiecznie znudzoną - dodał pogardliwy młody głosik. - W dodatku pali fajki, kiedy wujek Desmond nie widzi. W drzwiach stała pulchna, przeciętna dziewczyna w wieku około piętnastu lat, o równie jasnej karnacji co Jeremy Gillespie. Miała na sobie jaskrawożółtą sukienkę, która bynajmniej jej nie pasowała, i zielony szkolny kapelusz. Spojrzała na Daisy pewnym, niemal wyzywającym wzrokiem. - Cześć, jesteś koleżanką Jeremy'ego? - Nie! - odparła Daisy z większym naciskiem, niż zamierzała. - Jestem przyjaciółką Anne Bretton.
- Moja młodsza siostra, Kitty - powiedział niechętnie Gillespie. - Przy odrobinie szczęścia może nauczy się jeszcze manier, zanim skończy szkolę. Kiciu, to jest panna Dalrymple. - Nie nazywaj mnie Kicią! (Kitty - po ang. „kicia" [przyp. tłum.].) - To schowaj pazury. Robiąc minę w stronę brata, Kitty Gillespie odwróciła się do niego plecami. - Miło mi panią poznać, panno Dalrymple - powiedziała szybko, po czym zwróciła się do Brettona. - Kuzynie Haroldzie, tatuś kazał mi ciebie poszukać. Chce z tobą porozmawiać o testamencie stryjecznego dziadka Alberta. - Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie mam zielonego pojęcia, kto jest jego spadkobiercą, tak jak pozostali. - Ale Bretton wyszedł. Kitty od razu zajęła jego miejsce. - Witaj, młoda Tabitho. Kim jest twoja przyjaciółka? - To jest Belinda - Tabitha, wyraźnie rozluźniona po wyjściu ojca, przysunęła się do Kitty i chwyciła ją za rękę. - Masz jakieś cukierki? - Nie tutaj. Mam coś w kieszeni płaszcza. - Obie z Belindą patrzyły na siebie z zainteresowaniem. - Podróżujesz z panną Dalrymple? - dopytywała Kitty. - Tak - powiedziała ostrożnie Belinda. - Tak jakby. - Jak to? - Nie bądź taka wścibska - wtrącił się Jeremy. - To dobre ćwiczenie. Będę musiała być wścibska, gdy zostanę reporterką. - Ha! Dobrze wiesz, że rodzice nigdy nie pozwolą ci pracować. - Pewnie nie będę miała wyjścia. Wygląda na to, że dziadek Alistair umrze przed dziadkiem Albertem - zauważyła Kitty. - Zresztą nie jestem taka jak ty. Ja chcę pracować.
- I bardzo dobrze - powiedziała Daisy, która z rozbawieniem przysłuchiwała się, jak niedoszły donżuan sprzecza się z młodszą siostrą. Mężczyzna zauważył jej wyraz twarzy i zarumienił się. Z taką karnacją musiało być ciężko o potajemny flirt. - Lepiej zobaczę, o czym ten cymbał Bretton i ojciec rozmawiają - powiedział z godnością i wyszedł. Kitty z zapałem zwróciła się do Daisy. - Nie uważa pani, że to źle, gdy kobieta pracuje, panno Dalrymple? - Sama pracuję. Piszę, czyli robię to, co ty chcesz robić, ale dla czasopisma, a nie gazety. Jestem raczej dziennikarką niż reporterką. - Mogłabym to robić. Mogłabym też zostać pielęgniarką. Pomogłabym Judith zająć się moim bratem Raymondem. Ma nerwicę frontową, wie pani, z czasów wojny, i nie może znaleźć żadnej przyzwoitej pracy, a Judith to głupia koza, która niczego nie potrafi. Ale on ją kocha, więc dla niego najlepiej będzie, jeśli się pobiorą, nie sądzi pani? - Być może - odparła ostrożnie Daisy. - Chcę, żeby był szczęśliwy. To mój ukochany brat. Jest mi najbliższy, choć jest dziesięć lat starszy. Nigdy się nie rządzi i mi nie dokucza, jak Jeremy czy George. No, prawie nigdy. Choć - dodała szybko - oczywiście żałuję, że George zginął na wojnie. Daisy zapewniła ją, że doskonale ją rozumie. - Mój brat też mi dokuczał i próbował się rządzić - powiedziała - ale strasznie za nim tęsknię. - Też zginął na wojnie? Cóż, nie mogę powiedzieć, że tęsknię za George'em - przyznała szczerze Kitty. - Ja czasami tęsknię za mamą - wtrąciła cichym, nieszczęśliwym głosem Belinda. - Zmarła na grypę, gdy miałam cztery lata.