Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 7
Zaczęło się od listu
PROLOG
Rozkaz nadszedł wraz z pierwszymi blaskami świtu.
Narzekanie ucichło i żołnierze zaczęli wyczołgiwać się z
błotnistych, śmierdzących okopów, które przez ostatnie dwa
dni stanowiły ich jedyne, ubogie schronienie. Zgięci wpół, z
bagnetami wymierzonymi w niewidzialnego wroga, biegli we
mgle przez pas ziemi niczyjej.
Pierwsi z nich zdążyli przebiec już około dwudziestu
jardów, gdy wybuchła mina. Pośród eksplozji ognia, błota i
krwi zniknęła połowa plutonu.
Wstrząsany spazmami szlochu kapłan przysunął się tam,
skąd dobiegały najbliższe krzyki. Szeregowy Henry Harvey -
'Enry 'Arvey, jak przedstawiał się w swoim dialekcie -
beztroski łobuziak, który zawsze miał dla każdego słowa
pocieszenia i który pokazywał oszołomionym rekrutom, co i
jak; zawsze taki dumny ze swojej żony pracującej w fabryce
amunicji gdzieś w środkowej Anglii i dwóch synków
patrzących z dwóch wymiętych fotografii...
Henry Harvey, bez nóg, wykrwawiał się na śmierć z dala
od domu.
Kapłan upadł na kolana. Matką ziemią wstrząsnął huk
strzelających dział. Ująwszy bezwładną dłoń Harveya, modlił
się głośno, a po cichu przeklinał Pana.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Wiesz, że bym chciała, kochanie, ale Johnnie zabiera
mnie na obiad i będzie tu lada moment.
- Johnnie? - w głosie Aleca nawet przez telefon dało się
słyszeć ukłucie zazdrości.
- Johnnie Frobisher - wyjaśniła Daisy z uśmiechem
zadowolenia. - Lord John, mój szwagier.
- Ach, lord John, mąż lady Frobisher. Odetchnął z ulgą,
co było słychać nawet na odległość kilku mil, jakie dzieliły ich
od New Scotland Yard.
- John, mąż lady Frobisher! - zaśmiała się Daisy. -
Kochanie, jestem pewna, że prosiła cię, byś mówił do niej
Violet. Johnnie przyjechał na dzień do miasta i poprosił mnie,
bym zjadła z nim lunch.
- Pewnie w Ritzu albo w Savoyu... - powiedział ponuro
Alec. Pensja głównego inspektora na to nie pozwalała. ..
- Kochanie, wiesz przecież, że sto razy bardziej
wolałabym być z tobą i jeść grzanki z serem w Lyons' Corner
House, ale jak miałam przewidzieć, że akurat dziś będziesz
miał wolne? O, dzwonek do drzwi. Muszę lecieć. - Daisy
odwróciła się i zawołała do pomocy domowej: - Ja otworzę,
pani Potter! Alec, zadzwonię do ciebie wieczorem. Do
zobaczenia, kochanie.
Daisy beztrosko odwiesiła słuchawkę nowiutkiego
telefonu, który wraz z Lucy zafundowały sobie przed
tygodniem. Lucy zapłaciła pełną cenę za dociągnięcie kabla
do swojej pracowni fotograficznej znajdującej się w dawnych
stajniach na tyłach ich maleńkiej rezydencji, ale suma, którą
pokryła Daisy, i tak była dla niej sporym wydatkiem. Znów
żywiły się głównie jajkami, serem i sardynkami, więc
zaproszenie do restauracji było nie lada gratką.
Jednak mimo całej sympatii, jaką żywiła dla Johnniego, o
wiele bardziej wolałaby spotkać się z detektywem Alekiem
Fletcherem. Nie widziała swojego narzeczonego od tamtego
cudownego weekendu w New Forest.
Wspomnienie to sprawiło, że znów uśmiechnęła się z
satysfakcją do swojego odbicia w wiszącym w holu lustrze.
Poprawiła niebieski słomiany kapelusik ozdobiony pączkami
białych róż. Usadowiony na jej modnie obciętych
miodowobrązowych włosach pasował kolorem do jej
błękitnych oczu, które Alec w zdenerwowaniu nazywał
zwodniczo naiwnymi, lecz gdy był w lepszym humorze,
mówił o nich bardziej życzliwymi słowami. Lniany kostium,
który miała na sobie, był ciemnoniebieski w białe prążki.
Uważała, że byłby całkiem elegancki, gdyby tylko miała
bardziej modną, chłopięcą figurę. Nie można było powiedzieć,
że proste linie i pasek na biodrach były dla niej korzystne.
Gdy tak przyglądała się krytycznie swoim zaokrąglonym
kształtom, które Alec uważał za zachwycająco milutkie, na
nosie zauważyła trzy piegi. Choć można było sobie na nie
pozwolić na wsi, to w mieście były absolutnie zabronione.
Prędko je przypudrowała. Zaprzestała natomiast prób
maskowania małego pieprzyka koło ust, odkąd Alec
powiedział jej, że w osiemnastym wieku łatki przyklejane w
tym miejscu nazywano całusami.
Westchnęła, żałując, że Johnnie zaprosił ją właśnie tego
dnia, gdy Alec mógł wyrwać się na chwilę ze Scotland Yardu.
Włożyła rękawiczki i podeszła do drzwi. Gdy je
otworzyła, uderzyła ją fala gorąca. Nawet tu, w Chelsea,
sierpniowe powietrze metropolii przesiąknięte było zapachem
topiącego się asfaltu i benzyny.
- Gorąco jak w piecu, co? - przywitał ją Johnnie.
Podobnie jak Alec Johnnie był średniego wzrostu, po
trzydziestce, lecz był drobny i miał jasne włosy. Ubrany był w
nieskazitelny szary garnitur od krawców z Savile Row i tylko
jego opalona twarz zdradzała, że na co dzień przebywał na
wsi, a miasto odwiedzał z rzadka. Na ciemnej skórze wyraźnie
odznaczała się biała blizna ciągnąca się od szczęki aż po brew.
Poza blizną najbardziej charakterystyczną częścią jego twarzy
był nos, którego kształt dziedziczony był z pokolenia na
pokolenie.
- Uff - powiedział, wachlując się miękkim kapeluszem.
- Okropność! - zgodziła się Daisy. - Co przygnało cię do
miasta aż z Kent? W waszych sadach w taką pogodę musi być
bosko!
Na ciemnych policzkach Johnniego ledwo można było
dostrzec rumieniec.
- Ee... Interesy - powiedział wymijająco. - Może
pojedziemy do Belgravii - dodał prędko, pomagając Daisy
wsiąść do bordowego sunbeama. - To najbliższe porządne
miejsce. Opuścić dach, żeby osłaniał cię od słońca?
- Nie, dziękuję. Udusimy się.
Uprzejmość nie pozwoliła Daisy zapytać, jakież to
interesy sprawiały, że Johnnie był tak nerwowy, lecz nie
mogła powstrzymać jej ciekawości. Miała nadzieję, że nie
miał kłopotów finansowych tak jak tylu farmerów w ostatnich
czasach. Jego najstarszy brat był markizem i opływał w
bogactwa, ale Johnnie nigdy nie pozwoliłby sobie na żebranie.
Może podczas obiadu da się złapać na jej niewinne
spojrzenie i powie jej, o co chodzi. Daisy nie miała pojęcia
dlaczego, ale prawdą było to, że zwierzali się jej nawet
zupełnie obcy ludzie.
Gdy zdążali w kierunku hotelu Belgravia, Daisy spytała go
o Vi i chłopców.
- Myślałem, że rozmawiałaś z nią, gdy założyli ci telefon.
- To było prawie tydzień temu! - Daisy pokręciła głową
nad tym typowo męskim niezrozumieniem kobiecej potrzeby
komunikacji. Ze swoimi braćmi rozmawiał niewątpliwie tylko
przy okazji urodzin, ślubów i pogrzebów.
- Właściwie... Ale obiecaj, że nie powtórzysz lady
Dalrymple.
- Daję słowo! - powiedziała szybko. - Nigdy nie mówię
matce nic, jeśli nie muszę.
- Violet nie chce, żeby już się o tym dowiedziała -
powiedział, czerwieniąc się jak cegła. - Właśnie odkryła, że...
no... że spodziewa się kolejnego dziecka.
- Cudnie! Gratulacje. Ale nie choruje, prawda? Czy to cię
tak martwi?
- Nie, nie. Vi czuje się dobrze. Chodzi o coś innego... Ale
to może poczekać. A jak ci idzie pisanie?
Widząc, że o wszystkim miała się niedługo dowiedzieć,
Daisy udało się powściągnąć ciekawość, która była jej
odwiecznym grzechem. Opowiedziała więc Johnniemu o
skończonym właśnie artykule na temat posiadłości dla
magazynu „Town and Country" i o tekście o London Museum,
który pisała dla amerykańskiego czasopisma. Co jakiś czas
Johnnie wtrącał „Naprawdę?" i „To bardzo ciekawe", ale
mogłaby się założyć, że nie słyszał ani słowa.
- Było smaszno, a jaszmije smukwijne świdrokrętnie na
zegwniku wężały (Lewis Carroll Jabberwocky, tłum. Maciej
Słomczyński.) - powiedziała, gdy skręcili w Grosvenor
Gardens.
- To naprawdę fascynujące. O, jesteśmy na miejscu.
Johnnie zajechał przed wejście do hotelu.
O co więc chodziło?
Johnnie wziął się w garść i sprawnie poradził sobie z
portierem i kierownikiem restauracji. Zajęli stolik w rogu,
gdzie było cicho. W restauracji nie było wielu ludzi, ponieważ
wszyscy, którzy mieli głowę na karku i wystarczająco dużo
pieniędzy, wyjechali z miasta. Johnnie przebiegł po karcie dań
nieuważnym wzrokiem.
- Na co masz ochotę, Daisy? Mają tu wyśmienite ostrygi
Rockefellera.
- Nie przepadam za ostrygami.
- Są bardzo dobre. Ostatnio wszystko robi się na
amerykańską modłę...
- Nie, dziękuję. Johnnie, jesteś strasznie roztargniony.
- Przepraszam...
- Mam ochotę na coś zimnego. Może melon...? A może
serwują tu consomme Madrilene?
Johnnie skupił uwagę na menu z widocznym wysiłkiem.
Daisy podziękowała za koktajl, ponieważ po alkoholu robiła
się senna, a jeszcze tego samego popołudnia musiała wrócić
do pracy. Zdecydowała się na schłodzone consomme, solę
Colbert, kurczaka Mireille i deser Melba. Rozproszony
Johnnie poprosił o odcięcie stawu.
- Najem się na cały tydzień - powiedziała Daisy, gdy
kelner przyjął zamówienie. - Powiedz, jak to się dzieje, że
czyjeś imię zostaje powiązane z daniem? Melba to oczywiście
Dame Nellie, ale kim był Colbert?
Johnnie patrzył na nią zdezorientowany.
- Zresztą nieważne. Sama to sprawdzę. To może być
temat na ciekawy artykuł. A teraz, Johnnie, powiedz mi, co się
dzieje.
- No więc... Ja... Nie, nie chciałbym psuć ci posiłku.
Opowiem przy kawie. Myślę, że większość dań nazywa się tak
jak ich twórcy.
- Możliwe. To byłoby strasznie nudne. Ale ostrygi
Rockefellera muszą pochodzić od tego milionera, nie sądzisz?
Myślę też, że Madrilene to od Madrytu.
Daisy pozwoliła sobie na tę dygresję, chociaż zaczynała
się niepokoić, że wiadomość może okazać się tak zła, że
zepsuje jej boski obiad. Jeśli Violet była zdrowa, to może to
Johnniemu coś dolegało? Czyżby dano mu pół roku życia,
albo coś równie okropnego? Może chciał, by to Daisy
przekazała tę wiadomość Violet? Mój Boże, jakie to
potworne!
Ale Johnnie nie wyglądał na chorego. Był jedynie nieco
przygnębiony. Jego mężne próby podtrzymywania rozmowy
przerywane były długimi pauzami ciszy. Jadł powoli i bez
apetytu. Czując, że musi wzmocnić się intelektualnie i
fizycznie, Daisy smakowała każdy kęs. Jej towarzysz
przekładał pieczeń wołową i fasolkę z jednej strony talerza na
drugą. Nie spróbował nawet deseru, choć brzoskwinie i
maliny były świeże, nie puszkowane, i smakowały po prostu
niebiańsko.
- Czy kawę wypiją państwo w foyer?
Johnnie spojrzał na Daisy, a ta pokręciła głową. Sądziła,
że tu, gdzie siedzieli, będzie łatwiej rozmawiać na poważny
temat. Ponieważ była nieprzyzwyczajona do tak obfitych
posiłków, obiad, który zjadła, miał taki sam efekt jak koktajl.
Obawiała się, że fotele w holu okażą się zbyt wygodne, by
mogła oprzeć się senności.
Przyniesiono kawę. Kelner się oddalił.
- No dobrze - powiedziała - o co chodzi?
- Cóż... - Johnnie unikał jej wzroku - właściwie, to nie
sądzę, by...
- Nie możesz teraz stchórzyć i zostawić mnie w
niepewności. Będę wyobrażać sobie niestworzone rzeczy.
Nie... Nie przyjechałeś chyba do miasta, by pójść na Harley
Street (Harley Street - ulica w Londynie, przy której mieszczą
się specjalistyczne gabinety lekarskie.), prawda?
Pod jej zmartwionym spojrzeniem jego upór zmalał.
- Harley Street? Nie, skąd, jestem zdrów jak ryba. Daisy...
Violet opowiadała mi nieprawdopodobne historie o tym, jak
rozwiązywałaś tajemnice morderstw i tropiłaś porywaczy.
- No cóż - powiedziała ostrożnie, na dobre już rozbudzona
- pomogłam Alecowi raz czy dwa, chociaż on sam niechętnie
to przyznaje.
- Potrzebuję pomocy - wyrzucił z siebie Johnnie. - Czy
mogłabyś przyjechać na kilka dni do Oakhurst? Violet nie
będzie zdziwiona, że chciałaś wyjechać z miasta. Będzie
zachwycona twoimi odwiedzinami. Wiesz co? Może
wzięłabyś ze sobą córeczkę Fletchera? Na waszych
zaręczynach bardzo zaprzyjaźnili się z moim Derekiem. Są w
tym samym wieku, prawda? Nie dalej jak wczoraj Violet
mówiła mi, jak to niedobrze, żeby w takie upały dzieci
smażyły się w mieście.
To powiedziawszy, Johnnie triumfalnie popatrzył na
Daisy. Ona natomiast bez skrupułów sprowadziła go na
ziemię.
- Zgadzam się całkowicie. Belinda będzie wniebowzięta.
Ale jakiej dokładnie pomocy potrzebujesz? Chodzi o jakieś
śledztwo? Nie jestem prywatnym detektywem. Ale Alec...
- Żadnej policji. To nie jest sprawa dla policji. Nie jestem
nawet pewien, czy chodzi o przestępstwo. I z pewnością nie
chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Tak więc...
- Nie dowiedział się o czym?
Johnnie szarpnął nagle zbyt ciasny krawat w barwach
szkoły Harrow. Rumieniec raz jeszcze wpełzł na jego policzki.
Znów można było dostrzec niewidoczną w rozproszonym
świetle bliznę. - No...
- Johnnie, przecież muszę wiedzieć, co mam badać! Ale
akurat teraz nie mogę poświęcić na to zbyt wiele czasu, więc
nie musisz wyjawiać wszystkiego od razu. - Daisy dopiła
kawę i zaczęła wkładać rękawiczki.
Johnnie wyciągnął rękę przez stół.
- Nie, nie wychodź, proszę... Muszę komuś powiedzieć,
bo inaczej zwariuję, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę to
wyjawić i od której mogę spodziewać się mądrej rady...
Widzisz... Od jakiegoś czasu otrzymuję ohydne anonimowe
listy, które, jak się zdaje, nasi zamorscy kuzyni zwykli
nazywać „Zatrutym Piórem".
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła Daisy, po czym dodała
szczerze: - Nie wyobrażam sobie, byś mógł zrobić coś, czym
można by cię było szantażować.
Chociaż bardzo lubiła Johnniego, i bardzo pasowali do
siebie z jej siostrą, to Daisy zawsze uważała go raczej za
nudziarza.
- To właściwie nie jest szantaż. Przynajmniej jeszcze nie,
choć domyślam się, że ku temu zmierza. Na razie żąda, żeby
czynić pokutę i nie grzeszyć więcej. Ale nie można przestać
robić czegoś, co zrobiło się tylko raz dawno temu i zaraz
potem się za to odpokutowało.
- To rzeczywiście trudne. Co to było? Johnnie wzdrygnął
się.
- Naprawdę musisz wiedzieć? - Z tego, co rozumiem,
chciałbyś, żebym się dowiedziała, kto pisze te listy. Jak mam
to zrobić, nie widząc ich ani nie wiedząc co jest tam napisane?
- A więc przyjedziesz? - zapytał skwapliwie.
- Nie wiem. Spróbuję. Ale będę musiała je przeczytać,
więc jeśli nie chcesz, żebym dowiedziała się o twoich
grzeszkach... przepraszam... o twoim grzeszku z anonimu,
lepiej powiedz mi od razu, o co chodziło.
- Dobrze - westchnął zrezygnowany. - Masz rację. Ale
przysięgnij, że nie powiesz ani słowa Violet ani Fletcherowi.
- Przysięgam.
- Nie chcę, żebyś pomyślała, że się wykręcam, ale
pozwól, że zacznę od wyjaśnienia wszystkich okoliczności.
- Zamieniam się w słuch.
Szpital polowy zalany był ofiarami trzeciej bitwy pod
Ypres, która zamieniła belgijskie miasteczko w gruzowisko. Z
wygodnych bunkrów w morzu błota Szwaby częstowały
zszargane brytyjskie wojska ogniem karabinów maszynowych
i gazem musztardowym, ścierając je na proch.
Wyczerpani lekarze zszywali, amputowali i ewakuowali
za front tych, którzy przeżyli, tak szybko, jak tylko znalazł się
dla nich transport. Niemniej przeciążone szpitale na tyłach
uprzątały odsyłane im ludzkie szczątki, patrząc bezsilnie, jak
ich pacjenci całymi masami umierali z powodu zakażeń i
przeżartych gazem płuc.
Major lord John Frobisher uzyskał oczywiście możliwie
najlepszą pomoc. Z jego ciała wydobyto ostatnie odłamki
szrapnela, ale ze zszytą pobieżnie raną na policzku nie dało się
zrobić nic, jak tylko utrzymywać ją w czystości. Z
opuchniętym, strasznym piętnem na twarzy został odesłany do
domu, do Anglii.
- Nie martwiłem się tym, dopóki byłem wśród moich
kompanów - powiedział do Daisy. - Inni mieli o wiele gorzej.
Dopłynęliśmy do Dover i cała reszta pojechała eszelonem do
Londynu. Ja natomiast wsiadłem w lokalny pociąg i udałem
się do Oakhurst.
- Vi z dzieckiem była w Worcestershire - wtrąciła Daisy -
u nas, w Fairacres.
- Wiem, ale byłem zbyt zmęczony i spięty, żeby
przebywać w cywilizowanym towarzystwie. Potrzebowałem
kilku dni, żeby dojść do siebie, zanim zobaczyłem się z Violet.
Miałem poczucie, że ledwo ją znam. Przed tym, jak powołano
mnie do wojska, byliśmy małżeństwem niecały rok, a od tego
czasu miałem tylko jeden dwutygodniowy urlop.
- Spędziłeś go w Fairacres - przypomniała sobie Daisy. -
Derek bał się obcego, który nazywał się jego tatą, a Violet
sama musiała się nim zajmować, bo służące musiały
wypełniać obowiązki powołanych do armii mężczyzn. A
matka... Matka była taka jak zawsze...
Wymienili współczujące spojrzenia. Lady Dalrymple
narzekała, jakie to niesprawiedliwe, że zięć przyjechał
wcześniej niż jej syn. Gervaise dostał urlop później, a jego
połowę spędził w Londynie. Stamtąd wrócił do Flandrii, gdzie
czekała go śmierć.
Niektóre rany wojenne były niewidoczne i goiły się
powoli. Daisy potrząsnęła głową, odrzucając wspomnienia.
- Musiałeś wrócić do Fairacres - powiedziała. - W Kent
było niebezpiecznie, bo znajdowało się zbyt blisko kontynentu
i było regularnie bombardowane. Ojciec nie pozwolił Vi
jechać do Oakhurst.
- Oczywiście, że nie. Nie mam mu tego za złe.
- Ale rozumiem, dlaczego najpierw chciałeś pojechać do
domu. Po tych wszystkich szpitalach...
- O mały włos by mi się to nie udało. Trzy przesiadki,
zasypiałem na stojąco... Pociągi były prawie puste, bo kobiety
i dzieci zostały ewakuowane. Gdy dojechałem do Rotherden
Halt, okazało się, że nie ma tam żadnej dorożki. Nasz szofer
był oczywiście w wojsku, a mnie i tak nikt się nie spodziewał.
Zostawiłem bagaż u konduktora i poszedłem do wioski na
piechotę. Do domu była jeszcze długa droga, więc wstąpiłem
do Hop - Picker, żeby się trochę wzmocnić.
- Mila ze stacji, a potem jeszcze więcej pod górę.
Potrzebowałeś kogoś, kto mógłby cię podwieźć.
- Córka właściciela, Maisy, którą znałem całe życie,
krzyknęła, gdy mnie zobaczyła. Wzięła się w garść i obsłużyła
mnie, ale nie mogła patrzeć na moją twarz. Możesz mi nie
wierzyć, ale do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że
wyglądam tak strasznie. Nie wiedziałem, jak zareaguje Violet.
- Johnnie...
- Miałem kontakt tylko z pielęgniarkami, a one były
przyzwyczajone do gorszych widoków. - Johnnie przesunął
palcem po bliźnie. - Teraz to nic, ale wtedy była naprawdę
paskudna, odrażająca, i nie wiedziałem, jak będzie się goić.
Szybko wypiłem whisky. Cieszyłem się, że od razu
zamówiłem podwójną, bo nie miałbym śmiałości prosić o
następną. Na szczęście padał deszcz i udało mi się prześliznąć
przez wioskę, nie spotykając zbyt wielu osób. Zaraz potem
rozpogodziło się i gdy tylko minąłem plebanię, wyszło słońce.
Pamiętasz Rotherden?
- No pewnie. - Od czasów wojny Daisy często tam
bywała. - Plebania jest zaraz obok kościoła, który stoi
naprzeciw twojego domu. Byłeś już bezpieczny.
- Tak myślałem.
Naprzeciwko plebanii, po drugiej stronie bramy do
Oakhurst, znajdował się domek z czasów królowej Anny. Miał
osłoniętą od wiatru werandę i dach pokryty dachówką w
miejscowym stylu. Było to przyjemne miejsce, położone
niedaleko głównej szosy, lecz otoczone rozległym ogrodem.
Kilka lat przed wojną kupiła je pewna bezdzietna wdowa. Pani
LeBeau, atrakcyjna i szykowna kobieta, miała wtedy około
trzydziestki. John, który był świeżo po ślubie i właśnie
zaczynał uczyć się prowadzenia odziedziczonego po wuju
majątku, ledwo uświadamiał sobie jej istnienie.
- Wyszła przed dom, gdy akurat tamtędy przechodziłem.
Czasem zamienialiśmy słowo. Zostaliśmy sobie przedstawieni
u kogoś w domu i Violet zaprosiła ją raz czy dwa do nas na
poranną kawę. Pozdrowiła mnie i zapytała, czy przyjechałem
do domu na urlop. Nie mogłem jej zignorować.
Odwrócił się ku niej, by odpowiedzieć na powitanie.
Stłumiła okrzyk, gdy zachodzące słońce oświetliło jego twarz.
- Biedaku, wygląda pan na wyczerpanego - powiedziała. -
Czy w domu wiedzą o pana przybyciu? Pana żona wyjechała.
Proszę wejść na herbatę. Wychodziłam właśnie, żeby oddać
książkę pani Molesworth, ale to może zaczekać.
Po obiedzie złożonym z kupionego w automacie na stacji
czekoladowego batonika i podwójnej, wypitej nazbyt szybko
whisky John czuł, że bardzo potrzebuje napić się herbaty.
Jeszcze bardziej potrzebował współczucia. Wszedł do domu.
- Pewnie domyślasz się już - powiedział do Daisy,
wbijając nieszczęsny wzrok w swoje dłonie - że zostałem tam
na noc.
Daisy nie wiedziała, co powiedzieć. Mieszkając w pełnym
cyganerii Chelsea, znała wiele osób, dla których przysięga
małżeńska istniała tylko po to, by ją łamać. Do tej pory była
zdania, że nie miało to znaczenia, dopóki ani mąż, ani żona się
tym nie przejmowali. Ale teraz było inaczej. Teraz jej
szwagier zdradził jej własną siostrę.
Jak zareagowałaby na to niezależna, opanowana i ceniąca
sobie nienaganne zachowanie Violet?
- Violet nie może się dowiedzieć - Johnnie przerwał jej
milczenie. Patrzył na nią błagalnie, a zarazem przekornie. -
Szczególnie teraz. Widzisz... Powiedziałem, że już
odpokutowałem ten grzech, ale tylko w połowie. Nie byłem
pierwszym kochankiem pani LeBeau, odkąd straciła ona
męża, więc nie mam sobie nic do zarzucenia. Poza tym dodała
mi odwagi do spotkania z Violet.
- Tak, rozumiem... - Daisy zgodziła się mimowolnie. - To
był tylko ten jeden raz, o którym nigdy nikomu nie
powiedziałeś?
- Zgadza się. Nikomu.
- A więc to pani LeBeau musi pisać te listy.
- W pierwszej chwili też tak pomyślałem, ale nie mogę w
to uwierzyć. Po wojnie spotykałem ją dosyć często w
towarzystwie i nigdy nie zająknęła się o tym ani słówkiem, ani
spojrzeniem. Zresztą cokolwiek myślałabyś o jej moralności,
to jest ona prawdziwą damą. Dobrze wychowaną, kulturalną...
Listy natomiast są pisane niezdarnie i pełne błędów
ortograficznych, i... są obrzydliwe.
- To może być kamuflaż - zauważyła Daisy. - Masz je
przy sobie?
- Nie. Nie chciałbym, żeby znaleziono je przy mnie,
gdyby na przykład przejechał mnie autobus - skrzywił się
Johnnie. - Pierwszy spaliłem, ale w sierpniu trudno znaleźć
wymówkę do rozpalenia ognia. Pozostałe są zamknięte na
klucz w szufladzie mojego biurka. Przyjedziesz?
A jeśli kolejny list przyjdzie wprost do Vi?
- Tak, przyjadę - westchnęła. - Daj mi kilka dni na
rozejrzenie się po London Museum, żebym mogła napisać
artykuł w Oakhurst. Muszę już iść. O trzeciej mam spotkanie z
kustoszem.
Johnnie wstał od stołu i odsunął jej krzesło.
- Podwiozę cię. Tylko... Gdzie to jest? Nie bardzo się
znam na muzeach.
- Lancaster House - zaśmiała się Daisy. - Zaraz obok
pałacu Świętego Jakuba. Dwa kroki stąd. Dziękuję za
propozycję, ale mam ochotę przejść się przez park. Muszę
zebrać myśli. - Gdy wyszli z restauracji, dodała: - Naprawdę
mogłabym wziąć ze sobą Belindę?
- Oczywiście. Bardzo chętnie ją ugościmy.
- Jej babka nie będzie zachwycona, że „przyzwyczaja się
ją do życia ponad jej stan", ale jestem pewna, że Alec się
ucieszy. Niech on przekona panią Fletcher.
Zadzwonię, gdy ustalimy datę przyjazdu i odpowiedni
pociąg.
- Oczywiście zapłacę za bilety - powiedział szorstko
Johnnie.
Daisy zatrzymała się na schodach hotelu i pocałowała go
w policzek.
- Jesteś kochany, Johnnie. Zrobię, co w mojej mocy, żeby
ci pomóc. Do zobaczenia!
- Do zobaczenia, Daisy. Aha, przy okazji... Chyba nie
tylko ja dostaję takie listy. Myślę, że Lomax również padł ich
ofiarą.
Dopiero gdy doszła do Buckingham Palace Road,
uświadomiła sobie swoje szaleństwo i jęknęła. Po pierwsze,
nie miała pojęcia, jak zabrać się do sprawy anonimów. Po
drugie, zakładając nawet, że jakimś cudem uda się jej znaleźć
winowajcę, to jak zdoła go powstrzymać przed
obwieszczeniem grzeszków ofiar całemu światu?
Ofiar, nie jednej ofiary. Pułkownik Lomax - i kto jeszcze?
- może nie chcieć ryzykować odkrycia swojego prześladowcy.
Może się okazać, że Daisy nadepnie na więcej odcisków, niż
mogła się spodziewać.
ROZDZIAŁ DRUGI
JESTEŚ ŚMIERDZĄCYM CHIPOKRYTĄ, GROBEM
POBIELANYM!
MASZ CZELNOŚĆ SKAZYWAĆ BIEDNYCH LUDZI
DO WIĘZIENIA ZA KŁÓSOWNICTWO, A SAM
UKŁADASZ SIĘ Z DZIWKĄ.
PLÓGAWY CUDZOŁORZNIKU, ZDRADZIŁEŚ
SWOJĄ RZONĘ. FLANDRIA MUSI ZOSTAĆ UKARANA.
NIERZĄD JEST GRZECHEM. MYŚLISZ, ŻE Cl
UJDZIE NA SUCHO, ALE CIĘ PRZYDYBANO I
BĘDZIESZ CIERPIEĆ, TY ODRAŻAJĄCY
ROZPÓSTNIKU.
WIEMY O TWOIM ROMANSIE. NIE UKRYJESZ SIĘ
PRZED SPRAWIEDLIWOŚCIĄ. BĘDZIESZ SMARZYĆ
SIĘ W PIEKLE.
- To już wszystkie - powiedział Johnnie. - Brakuje tylko
pierwszego. Wyrzuciłem koperty, ale wszystkie były
zaadresowane tym samym pismem i wysłane z wioski.
Przykro mi, że narażam cię na czytanie takich wstrętnych
rzeczy. Czasem wydaje mi się, że to tylko zły sen, ale potem
znów na nie patrzę i...
Johnnie rozejrzał się ze zdziwieniem po bibliotece. Listy
zupełnie nie pasowały do tego szacownego pomieszczenia.
Dwie ściany zajęte były przez regały, na których tłoczyły się
oprawne w skórę tomy. Kolekcjonowano je od wieków, lecz
niewiele z nich otworzono choć raz. Skórzane fotele były
równie stare, ale widać było, że służyły wielu pokoleniom,
podobnie jak sfatygowany, wyblakły turecki dywan rozłożony
na dębowej podłodze. Lśniący, mahoniowy sekretarzyk z
satynowego drewna, przy którym teraz siedział Johnnie,
wydawał się zbezczeszczony przez porozrzucane na nim
papiery.
- Pomijając pisownię, podobne rzeczy można znaleźć w
wielu współczesnych powieściach - powiedziała Daisy. - To
mi brzmi fałszywie.
- Co masz na myśli?
- Popatrz. - Daisy przebiegła wzrokiem po kartce z
taniego notesu. Listy napisane były drukowanymi literami,
stępionym ołówkiem. - W prawie każdym słowie jest błąd
ortograficzny, ale interpunkcja jest bez zarzutu. To bardzo
nienaturalne.
- Rzeczywiście. Sam nieraz mam trudności z przecinkami
- przyznał Johnnie.
- Równie nienaturalne jest to, że błędy są głównie w
długich słowach. Miałam w klasie koleżankę, która była
fatalna z ortografii, ale długie słowa zawsze miała napisane
prawidłowo, bo nie była ich pewna i sprawdzała je w
słowniku. Oprócz trudności z „ż" i „u" często pisała też „en"
zamiast „ę" i „om" zamiast „ą".
- Możliwe, ale komuś niewykształconemu może nie
wpaść nawet do głowy, żeby sprawdzić w słowniku. O ile w
ogóle słownik posiada.
- Zgadzam się, ale w takim razie robiłby błędy także w
krótkich słowach. Napisałby na przykład „mósi" zamiast
„musi", albo „sócho" zamiast „sucho".
- Albo „wieńzienia", czy też „grzehem" - wtrącił Johnnie,
dając ponieść się fantazji.
- Albo „wiełzienie". W każdym razie mam wrażenie, że
autor po prostu zastanawiał się, w którym wyrazie można by
zrobić jakiś błąd.
- A „romans" i „mieć czelność"... Czy nie brzmi to dość
wysmakowanie?
- Tak... Myślę, że twój anonim to człowiek całkiem na
poziomie...
- Cholera! Daisy, to straszne, że ktoś z naszych sfer mógł
napisać coś tak... tak odrażającego. To musi być ktoś, kogo
znam. Jak zamierzasz ją znaleźć?
- Ją albo jego.
- Czy takich rzeczy nie piszą zazwyczaj sfrustrowane
stare panny? Masz rację: albo jego - dodał szybko, widząc jej
zmarszczoną brew. - Czy myślisz, że jest choćby szansa, że...
- Tato! Ciociu Daisy!
Johnnie pośpiesznie wrzucił listy do szuflady i zamknął ją
na klucz. Do biblioteki wpadł Derek, żwawy dziewięciolatek o
rozjaśnionych letnim słońcem blond włosach. Za nim, bardziej
dostojnie, szła wyższa od niego o głowę chuda dziewczynka z
rudymi warkoczykami. Belinda, córka Aleca, stanęła
nieśmiało obok Daisy, a rozpędzony Derek zahamował tuż
przed ojcem.
- Tato, mama obudziła się już z drzemki i mówi, że
możemy wypić herbatę w altanie, bo przychodzi pani
Osborne, więc przyjdziesz do nas, a potem zagrasz z nami w
krykieta, bo nie lubisz pani Osborne. Ty też możesz przyjść,
ciociu Daisy. Będziemy zaszczyceni twoim towarzystwem.
Pani Osborne nie lubi dzieci. Tylko udaje, i głaszcze po
głowie, i nazywa cię dobrym chłopcem.
- Okropne! - zaśmiała się Daisy.
- Właśnie! To-tal-nie po-ni-ża-ją-ce.
Derek spojrzał na Belindę i z sobie tylko znanego powodu
oboje zaczęli chichotać. Właściwie to Derek nie miał zbyt
wiele czasu dla dziewczyn. Ale córka prawdziwego
detektywa, głównego inspektora Scotland Yardu, była
zrozumiałym wyjątkiem.
- Derek, nie można tak mówić o pani Osborne - pouczył
go ojciec. - I dlaczego myślisz, że nie lubię... Nie, lepiej nic
nie mów. Co z ciebie wyrośnie? Postaraj się o trochę taktu!
- Dobrze, tato, ale przyjdziesz, prawda? Proszę!
- I pani, pani Dalrymple - odezwała się Belinda, biorąc
Daisy za rękę.
- Kochanie, obawiam się, że będę musiała zostać z panią
Osborne. Na pewno będzie miała mi za złe, że się ulotniłam -
powiedziała Daisy myśląc, że kto jak kto, ale żona pastora
najlepiej będzie znała miejscowe ploteczki.
Belinda mocniej ścisnęła jej dłoń.
- Pójdę z panią. Mogę?
- Nie chcesz pograć w krykieta? - zapytał uprzejmie
Johnnie.
- Bardzo bym chciała, jaśnie panie... - zająknęła się
dziewczynka. Nieśmiało podniosła oczy o bardziej zielonym
odcieniu niż szare oczy Aleca.
- Tato, Belinda nie musi nazywać cię jaśnie panem,
prawda?
- Oczywiście, że nie. W tych okolicznościach
najwłaściwszy będzie „wujek John" - powiedział Johnnie,
zerkając wesoło na Daisy, która natychmiast się zarumieniła.
Uważała to za okropnie wiktoriańską przypadłość, której
nigdy nie zdołała opanować. Derek postanowił wprawić ją w
jeszcze większe zakłopotanie.
- Myślę, że nie możesz nazywać cioci Daisy „mamą",
dopóki nie wyjdzie za twojego tatę, ale możesz nazywać ją
ciocią Daisy, tak jak ja. Chodź z nami na herbatę. W krykieta
gra się lepiej w trzy osoby niż w dwie, a Peter się nie liczy.
Jesteś od niego lepsza, chociaż jesteś dziewczyną.
Porównanie jej zdolności sportowych do zdolności jego
pięcioletniego brata Belinda zniosła ze spokojem.
- Dobrze - odpowiedziała.
Wyszli na taras znajdujący się na tyłach jakobińskiej
posiadłości zbudowanej z czerwonej cegły. Upał, który w
Londynie był nie do wytrzymania, tutaj był tylko przyjemnym
ciepłem. Lekki, przesycony zapachem chmielu wiatr przynosił
ulgę, chociaż ogromny czarny pies, który przywitał Daisy,
machając radośnie ogonem, dyszał ciężko, kryjąc się w jej
cieniu. Violet, ubrana w prostą, bawełnianą sukienkę i letni
kapelusz, wyglądała cudownie świeżo. Siedziała w białym
wiklinowym fotelu, a u jej stóp, na wyłożonym kamienną
kostką chodniku, bawił się mały Peter.
Młodszy siostrzeniec Daisy był pulchnym, cichym
dzieckiem, które umiało godzinami bawić się samo. Chłopiec
spojrzał na Daisy znad drewnianego konika i powozu, które
właśnie toczył między nóżkami matczynego fotela, i
uśmiechnął się do niej promiennie. Widział ją pierwszy raz od
jej przyjazdu, lecz nie odezwał się do niej ani słowem. Daisy
pochyliła się, żeby go pocałować.
- Zostałem zaproszony do altany na herbatę. Zgadzasz się,
kochanie? - powiedział Johnnie.
- Tak, idź z dziećmi. Tutaj zanudzisz się na śmierć. I
zabierz też Petera i znikaj, zanim zobaczy cię pani Osborne.
Johnnie spojrzał na dom z udawanym przerażeniem.
- Chodź, Belindo, pościgamy się! - zawołał Derek.
- Do nogi, Dzwoneczku!
Słysząc swoje imię, ogromny czarny pies podniósł się i
poczłapał za nimi.
- Może powinnam wziąć Petera za rękę - zawahała się
Belinda, zerkając nerwowo na psa.
- Idź z Derekiem - powiedział Johnnie. - Ja wezmę Petera.
No chodź, stary.
- Ja też się ścigam! - oznajmił Peter i powlókł się za
dziećmi przez trawnik. Pies podskoczył do niego, polizał go
po twarzy i ruszył z powrotem za Belindą i Derekiem. Johnnie
zamykał tyły.
- Biedny Peter, nigdy nie będzie dobry w sportach -
westchnęła Vi. - To dla chłopca takie nieszczęście.
- Coś ty - pokrzepiła ją Daisy. - Uważam, że będzie z
niego świetny zapaśnik albo pałkarz w krykiecie. Taki
zawodnik nie musi zbyt dużo biegać.
- Może i tak. Belinda jest takim dobrym dzieckiem.
Daisy... Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, że pozwoliłam
jej mówić do siebie „ciociu".
- Nie, dlaczego miałabym się gniewać?
- Jeśli zmieniłabyś zdanie...
- Nie mam takiego zamiaru - zaręczyła Daisy.
- Uwielbiam Aleca i Bel. Pani Fletcher stanowi drobną
przeszkodę, ale jakoś damy sobie radę. A ty? Wahałaś się, gdy
się zaręczyłaś?
- Właściwie nie... Ale to było co innego.
- Jak to? - zdziwiła się Daisy.
- No wiesz... Byłam zaręczona z odpowiednim
mężczyzną, którego wybrała mi matka. Ty natomiast robisz
coś zupełnie przeciwnego ogólnym oczekiwaniom.
- Nie byłaś w Johnniem zakochana? - spytała zszokowana
Daisy. Miała piętnaście lat, gdy jej siostra wychodziła za mąż,
i uważała ich za najromantyczniejszą parę na świecie.
- Wtedy jeszcze nie - powiedziała łagodnie Vi. - Bardzo
go lubiłam. Najbardziej ze wszystkich kandydatów i...
- Pani Osborne, jaśnie pani - oznajmił lokaj. Przez taras
szła wysoka kobieta około czterdziestki.
Determinacja w jej krokach przywodziła na myśl natarcie
Kanadyjczyków na Passchendaele. Miała czerwoną twarz, a w
szarej, jedwabnej sukience, zbyt wytwornej w porównaniu z
lekkimi bawełnami Daisy i Violet, wyglądała na zgrzaną i
spoconą. Daisy pamiętała ją z poprzednich kilku wizyt.
A pani Osborne pamiętała Daisy.
- Ptaszek mi powiedział, że właśnie zjechała pani do tego
wiejskiego zakątka, panno Dalrymple - powiedziała pani
Osborne, przywitawszy się najpierw z panią domu. - Miło
panią widzieć.
- W taką pogodę dobrze jest wyrwać się z miasta.
- O tak. Londyn w lecie jest wprost nie do wytrzymania.
W sierpniu staram się omijać to miasto z daleka. Dzieci męczą
się pewnie jeszcze bardziej. Słyszałam, że przywiozła pani ze
sobą małą dziewczynkę?
Pani Osborne poczytywała sobie oczywiście za obowiązek
wyszperanie każdej plotki. Zakładając, że równie chętnie
wypluwała plotki z siebie, mogła okazać się przydatna. Daisy
powstrzymała więc zdenerwowanie i uśmiechnęła się.
- Tak. To córka mojego narzeczonego.
Pani Osborne odwzajemniła uśmiech, ukazując kilka
popsutych zębów.
- Rzeczywiście - powiedziała - widzieliśmy ogłoszenie o
waszych zaręczynach w „Timesie". Proszę przyjąć moje
gratulacje. To niejaki pan Fletcher, o ile się nie mylę? Czy z
tych Fletcherów z Nottinghamshire?
Daisy posłała Vi psotne spojrzenie.
- Nie całkiem. Bliższe są jego związki ze Szkocją. A jak
się miewa pani rodzina, pani Osborne? Mam nadzieję, że
pastor w dobrym zdrowiu?
- Bardzo dobrym - odpowiedziała pani Osborne z
dziwnym naciskiem. Zupełnie jakby chciała przekonać samą
siebie. - Jego brat przyjechał do nas na kilka tygodni. Mieszka
w Cambridge, gdzie jest profesorem filologii klasycznej.
Prowadzą z Osbertem tak uczone dyskusje, że ledwie za nimi
nadążam - zaśmiała się nieprzekonująco.
- A jak dzieci? - zapytała uprzejmie Violet.
- Właśnie dziś rano dostałam list od Gwendoline. Spędza
cudowne wakacje u kuzynów. To ród Osborne'ów z
Cambridgeshire, panno Dalrymple. Mój syn, Jeremy, wraz z
przyjaciółmi ze szkoły wspina się po górach w Austrii. To
oczywiście szkoła powszechna. Bardzo dobra, choć może
szerzej nieznana. Niestety nie mogliśmy pozwolić sobie na
Eton czy Harrow, ale należy przecież utrzymać swoją pozycję,
czyż nie, lady Frobisher?
- Oczywiście - odpowiedziała Vi, której synowie zostali
przyjęci do Harrow, jeszcze zanim przyszli na świat.
Automatycznie i bez możliwości jakiegokolwiek jej
sprzeciwu.
- Jeremy i Gwendoline przyjadą na festyn kościelny, a
potem będą wracać do szkół. Festyn ten, panno Dalrymple,
organizujemy pod koniec każdego miesiąca. W dzisiejszych
czasach tak wielu ludzi wyjeżdża stąd w sierpniu - mówiła z
dezaprobatą, podczas gdy dwie służące rozkładały na
wiklinowym stoliku komplet srebrnych georgiańskich
sztućców i porcelanę Royal Doulton. - Naprawdę nie
rozumiem, co tym farmerom i sklepikarzom przyjdzie z
jednego dnia nad morzem.
- Zmiana i odpoczynek, i odrobina rozrywki dla ich dzieci
- powiedziała Daisy, starając się, by jej głos nie zabrzmiał
zbyt cierpko.
- Uważam, że lepiej by zrobili, zaoszczędzając trochę
pieniędzy. I to właśnie im mówię. Dziękuję, lady Frobisher.
Tak, proszę chińską herbatę z cytryną i dwie kostki cukru.
- A ja indyjską z mlekiem - powiedziała Daisy w
przypływie nagłego sprzeciwu. - I bez cukru. Może poczęstuje
się pani kanapką z rukwią, pani Osborne? - dodała, podając
tacę z trójkątnymi kanapkami. Pastorowa wzięła jedną z nich i
odłamała kawałeczek.
- To rukiew z pani stawu, lady Frobisher? Przepyszna.
Zawsze powtarzam, że nigdzie na świecie nie ma takiej rukwi
jak w Oakhurst.
- Wyślę pani trochę na plebanię - obiecała Violet.
- Och, jest pani taka miła! Wracając do festynu...
Chciałam właśnie z panią o nim porozmawiać. Panno
Dalrymple, nie będzie pani miała nic przeciw temu, że
pogawędzimy sobie z lady Frobisher na nasze kościelne
tematy?
- Oczywiście, że nie. Vi, czy w tym roku również
będziesz otwierać zabawę?
- O tak! Lady Frobisher jest w tym doskonała.
- Na pewno nie tak jak pani, pani Osborne. Pastorowa
napuszyła się dumnie.
- Och, jeśli kościół ma nie popaść w ruinę, to ktoś musi
się tym zajmować - powiedziała, siląc się na skromność - a
zazwyczaj rola ta przypada właśnie żonie pastora. Dobre chęci
nie wystarczą, jeśli nie ma właściwej organizacji. Niektórzy
jednak mogliby się trochę pohamować - dodała, złowrogo
marszcząc brwi. - I o tym właśnie chciałam z panią pomówić,
lady Frobisher.
- Ach tak? - powiedziała Vi nieco skonsternowana.
- Chodzi o panią LeBeau.
Głos pani Osborne był poważny. Daisy nadstawiła uszu,
udając, że bardziej interesuje ją smakowita tarta porzeczkowa.
- Usłyszała, że w tym roku na festynie nie będzie naszej
wróżki - ciągnęła pastorowa - i zaproponowała, że ona ją
zastąpi.
- Myślę, że pani LeBeau byłaby świetną wróżką -
powiedziała Vi. - Daisy, ty chyba jej jeszcze nie poznałaś? Ma
ciemną cerę i fascynującą osobowość. W jaskrawej chuście na
głowie będzie wyglądać jak prawdziwa Cyganka.
- Ależ lady Frobisher, proszę się zastanowić! Zostawić ją
samą w zaciemnionym namiocie, do którego jeden po drugim
będą wchodzić mężczyźni? Z tego mogą być tylko kłopoty!
Vi, na co dzień spokojna i układna, była teraz bardzo
zdenerwowana.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 7 Zaczęło się od listu
PROLOG Rozkaz nadszedł wraz z pierwszymi blaskami świtu. Narzekanie ucichło i żołnierze zaczęli wyczołgiwać się z błotnistych, śmierdzących okopów, które przez ostatnie dwa dni stanowiły ich jedyne, ubogie schronienie. Zgięci wpół, z bagnetami wymierzonymi w niewidzialnego wroga, biegli we mgle przez pas ziemi niczyjej. Pierwsi z nich zdążyli przebiec już około dwudziestu jardów, gdy wybuchła mina. Pośród eksplozji ognia, błota i krwi zniknęła połowa plutonu. Wstrząsany spazmami szlochu kapłan przysunął się tam, skąd dobiegały najbliższe krzyki. Szeregowy Henry Harvey - 'Enry 'Arvey, jak przedstawiał się w swoim dialekcie - beztroski łobuziak, który zawsze miał dla każdego słowa pocieszenia i który pokazywał oszołomionym rekrutom, co i jak; zawsze taki dumny ze swojej żony pracującej w fabryce amunicji gdzieś w środkowej Anglii i dwóch synków patrzących z dwóch wymiętych fotografii... Henry Harvey, bez nóg, wykrwawiał się na śmierć z dala od domu. Kapłan upadł na kolana. Matką ziemią wstrząsnął huk strzelających dział. Ująwszy bezwładną dłoń Harveya, modlił się głośno, a po cichu przeklinał Pana.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Wiesz, że bym chciała, kochanie, ale Johnnie zabiera mnie na obiad i będzie tu lada moment. - Johnnie? - w głosie Aleca nawet przez telefon dało się słyszeć ukłucie zazdrości. - Johnnie Frobisher - wyjaśniła Daisy z uśmiechem zadowolenia. - Lord John, mój szwagier. - Ach, lord John, mąż lady Frobisher. Odetchnął z ulgą, co było słychać nawet na odległość kilku mil, jakie dzieliły ich od New Scotland Yard. - John, mąż lady Frobisher! - zaśmiała się Daisy. - Kochanie, jestem pewna, że prosiła cię, byś mówił do niej Violet. Johnnie przyjechał na dzień do miasta i poprosił mnie, bym zjadła z nim lunch. - Pewnie w Ritzu albo w Savoyu... - powiedział ponuro Alec. Pensja głównego inspektora na to nie pozwalała. .. - Kochanie, wiesz przecież, że sto razy bardziej wolałabym być z tobą i jeść grzanki z serem w Lyons' Corner House, ale jak miałam przewidzieć, że akurat dziś będziesz miał wolne? O, dzwonek do drzwi. Muszę lecieć. - Daisy odwróciła się i zawołała do pomocy domowej: - Ja otworzę, pani Potter! Alec, zadzwonię do ciebie wieczorem. Do zobaczenia, kochanie. Daisy beztrosko odwiesiła słuchawkę nowiutkiego telefonu, który wraz z Lucy zafundowały sobie przed tygodniem. Lucy zapłaciła pełną cenę za dociągnięcie kabla do swojej pracowni fotograficznej znajdującej się w dawnych stajniach na tyłach ich maleńkiej rezydencji, ale suma, którą pokryła Daisy, i tak była dla niej sporym wydatkiem. Znów żywiły się głównie jajkami, serem i sardynkami, więc zaproszenie do restauracji było nie lada gratką. Jednak mimo całej sympatii, jaką żywiła dla Johnniego, o wiele bardziej wolałaby spotkać się z detektywem Alekiem
Fletcherem. Nie widziała swojego narzeczonego od tamtego cudownego weekendu w New Forest. Wspomnienie to sprawiło, że znów uśmiechnęła się z satysfakcją do swojego odbicia w wiszącym w holu lustrze. Poprawiła niebieski słomiany kapelusik ozdobiony pączkami białych róż. Usadowiony na jej modnie obciętych miodowobrązowych włosach pasował kolorem do jej błękitnych oczu, które Alec w zdenerwowaniu nazywał zwodniczo naiwnymi, lecz gdy był w lepszym humorze, mówił o nich bardziej życzliwymi słowami. Lniany kostium, który miała na sobie, był ciemnoniebieski w białe prążki. Uważała, że byłby całkiem elegancki, gdyby tylko miała bardziej modną, chłopięcą figurę. Nie można było powiedzieć, że proste linie i pasek na biodrach były dla niej korzystne. Gdy tak przyglądała się krytycznie swoim zaokrąglonym kształtom, które Alec uważał za zachwycająco milutkie, na nosie zauważyła trzy piegi. Choć można było sobie na nie pozwolić na wsi, to w mieście były absolutnie zabronione. Prędko je przypudrowała. Zaprzestała natomiast prób maskowania małego pieprzyka koło ust, odkąd Alec powiedział jej, że w osiemnastym wieku łatki przyklejane w tym miejscu nazywano całusami. Westchnęła, żałując, że Johnnie zaprosił ją właśnie tego dnia, gdy Alec mógł wyrwać się na chwilę ze Scotland Yardu. Włożyła rękawiczki i podeszła do drzwi. Gdy je otworzyła, uderzyła ją fala gorąca. Nawet tu, w Chelsea, sierpniowe powietrze metropolii przesiąknięte było zapachem topiącego się asfaltu i benzyny. - Gorąco jak w piecu, co? - przywitał ją Johnnie. Podobnie jak Alec Johnnie był średniego wzrostu, po trzydziestce, lecz był drobny i miał jasne włosy. Ubrany był w nieskazitelny szary garnitur od krawców z Savile Row i tylko jego opalona twarz zdradzała, że na co dzień przebywał na
wsi, a miasto odwiedzał z rzadka. Na ciemnej skórze wyraźnie odznaczała się biała blizna ciągnąca się od szczęki aż po brew. Poza blizną najbardziej charakterystyczną częścią jego twarzy był nos, którego kształt dziedziczony był z pokolenia na pokolenie. - Uff - powiedział, wachlując się miękkim kapeluszem. - Okropność! - zgodziła się Daisy. - Co przygnało cię do miasta aż z Kent? W waszych sadach w taką pogodę musi być bosko! Na ciemnych policzkach Johnniego ledwo można było dostrzec rumieniec. - Ee... Interesy - powiedział wymijająco. - Może pojedziemy do Belgravii - dodał prędko, pomagając Daisy wsiąść do bordowego sunbeama. - To najbliższe porządne miejsce. Opuścić dach, żeby osłaniał cię od słońca? - Nie, dziękuję. Udusimy się. Uprzejmość nie pozwoliła Daisy zapytać, jakież to interesy sprawiały, że Johnnie był tak nerwowy, lecz nie mogła powstrzymać jej ciekawości. Miała nadzieję, że nie miał kłopotów finansowych tak jak tylu farmerów w ostatnich czasach. Jego najstarszy brat był markizem i opływał w bogactwa, ale Johnnie nigdy nie pozwoliłby sobie na żebranie. Może podczas obiadu da się złapać na jej niewinne spojrzenie i powie jej, o co chodzi. Daisy nie miała pojęcia dlaczego, ale prawdą było to, że zwierzali się jej nawet zupełnie obcy ludzie. Gdy zdążali w kierunku hotelu Belgravia, Daisy spytała go o Vi i chłopców. - Myślałem, że rozmawiałaś z nią, gdy założyli ci telefon. - To było prawie tydzień temu! - Daisy pokręciła głową nad tym typowo męskim niezrozumieniem kobiecej potrzeby komunikacji. Ze swoimi braćmi rozmawiał niewątpliwie tylko przy okazji urodzin, ślubów i pogrzebów.
- Właściwie... Ale obiecaj, że nie powtórzysz lady Dalrymple. - Daję słowo! - powiedziała szybko. - Nigdy nie mówię matce nic, jeśli nie muszę. - Violet nie chce, żeby już się o tym dowiedziała - powiedział, czerwieniąc się jak cegła. - Właśnie odkryła, że... no... że spodziewa się kolejnego dziecka. - Cudnie! Gratulacje. Ale nie choruje, prawda? Czy to cię tak martwi? - Nie, nie. Vi czuje się dobrze. Chodzi o coś innego... Ale to może poczekać. A jak ci idzie pisanie? Widząc, że o wszystkim miała się niedługo dowiedzieć, Daisy udało się powściągnąć ciekawość, która była jej odwiecznym grzechem. Opowiedziała więc Johnniemu o skończonym właśnie artykule na temat posiadłości dla magazynu „Town and Country" i o tekście o London Museum, który pisała dla amerykańskiego czasopisma. Co jakiś czas Johnnie wtrącał „Naprawdę?" i „To bardzo ciekawe", ale mogłaby się założyć, że nie słyszał ani słowa. - Było smaszno, a jaszmije smukwijne świdrokrętnie na zegwniku wężały (Lewis Carroll Jabberwocky, tłum. Maciej Słomczyński.) - powiedziała, gdy skręcili w Grosvenor Gardens. - To naprawdę fascynujące. O, jesteśmy na miejscu. Johnnie zajechał przed wejście do hotelu. O co więc chodziło? Johnnie wziął się w garść i sprawnie poradził sobie z portierem i kierownikiem restauracji. Zajęli stolik w rogu, gdzie było cicho. W restauracji nie było wielu ludzi, ponieważ wszyscy, którzy mieli głowę na karku i wystarczająco dużo pieniędzy, wyjechali z miasta. Johnnie przebiegł po karcie dań nieuważnym wzrokiem.
- Na co masz ochotę, Daisy? Mają tu wyśmienite ostrygi Rockefellera. - Nie przepadam za ostrygami. - Są bardzo dobre. Ostatnio wszystko robi się na amerykańską modłę... - Nie, dziękuję. Johnnie, jesteś strasznie roztargniony. - Przepraszam... - Mam ochotę na coś zimnego. Może melon...? A może serwują tu consomme Madrilene? Johnnie skupił uwagę na menu z widocznym wysiłkiem. Daisy podziękowała za koktajl, ponieważ po alkoholu robiła się senna, a jeszcze tego samego popołudnia musiała wrócić do pracy. Zdecydowała się na schłodzone consomme, solę Colbert, kurczaka Mireille i deser Melba. Rozproszony Johnnie poprosił o odcięcie stawu. - Najem się na cały tydzień - powiedziała Daisy, gdy kelner przyjął zamówienie. - Powiedz, jak to się dzieje, że czyjeś imię zostaje powiązane z daniem? Melba to oczywiście Dame Nellie, ale kim był Colbert? Johnnie patrzył na nią zdezorientowany. - Zresztą nieważne. Sama to sprawdzę. To może być temat na ciekawy artykuł. A teraz, Johnnie, powiedz mi, co się dzieje. - No więc... Ja... Nie, nie chciałbym psuć ci posiłku. Opowiem przy kawie. Myślę, że większość dań nazywa się tak jak ich twórcy. - Możliwe. To byłoby strasznie nudne. Ale ostrygi Rockefellera muszą pochodzić od tego milionera, nie sądzisz? Myślę też, że Madrilene to od Madrytu. Daisy pozwoliła sobie na tę dygresję, chociaż zaczynała się niepokoić, że wiadomość może okazać się tak zła, że zepsuje jej boski obiad. Jeśli Violet była zdrowa, to może to Johnniemu coś dolegało? Czyżby dano mu pół roku życia,
albo coś równie okropnego? Może chciał, by to Daisy przekazała tę wiadomość Violet? Mój Boże, jakie to potworne! Ale Johnnie nie wyglądał na chorego. Był jedynie nieco przygnębiony. Jego mężne próby podtrzymywania rozmowy przerywane były długimi pauzami ciszy. Jadł powoli i bez apetytu. Czując, że musi wzmocnić się intelektualnie i fizycznie, Daisy smakowała każdy kęs. Jej towarzysz przekładał pieczeń wołową i fasolkę z jednej strony talerza na drugą. Nie spróbował nawet deseru, choć brzoskwinie i maliny były świeże, nie puszkowane, i smakowały po prostu niebiańsko. - Czy kawę wypiją państwo w foyer? Johnnie spojrzał na Daisy, a ta pokręciła głową. Sądziła, że tu, gdzie siedzieli, będzie łatwiej rozmawiać na poważny temat. Ponieważ była nieprzyzwyczajona do tak obfitych posiłków, obiad, który zjadła, miał taki sam efekt jak koktajl. Obawiała się, że fotele w holu okażą się zbyt wygodne, by mogła oprzeć się senności. Przyniesiono kawę. Kelner się oddalił. - No dobrze - powiedziała - o co chodzi? - Cóż... - Johnnie unikał jej wzroku - właściwie, to nie sądzę, by... - Nie możesz teraz stchórzyć i zostawić mnie w niepewności. Będę wyobrażać sobie niestworzone rzeczy. Nie... Nie przyjechałeś chyba do miasta, by pójść na Harley Street (Harley Street - ulica w Londynie, przy której mieszczą się specjalistyczne gabinety lekarskie.), prawda? Pod jej zmartwionym spojrzeniem jego upór zmalał. - Harley Street? Nie, skąd, jestem zdrów jak ryba. Daisy... Violet opowiadała mi nieprawdopodobne historie o tym, jak rozwiązywałaś tajemnice morderstw i tropiłaś porywaczy.
- No cóż - powiedziała ostrożnie, na dobre już rozbudzona - pomogłam Alecowi raz czy dwa, chociaż on sam niechętnie to przyznaje. - Potrzebuję pomocy - wyrzucił z siebie Johnnie. - Czy mogłabyś przyjechać na kilka dni do Oakhurst? Violet nie będzie zdziwiona, że chciałaś wyjechać z miasta. Będzie zachwycona twoimi odwiedzinami. Wiesz co? Może wzięłabyś ze sobą córeczkę Fletchera? Na waszych zaręczynach bardzo zaprzyjaźnili się z moim Derekiem. Są w tym samym wieku, prawda? Nie dalej jak wczoraj Violet mówiła mi, jak to niedobrze, żeby w takie upały dzieci smażyły się w mieście. To powiedziawszy, Johnnie triumfalnie popatrzył na Daisy. Ona natomiast bez skrupułów sprowadziła go na ziemię. - Zgadzam się całkowicie. Belinda będzie wniebowzięta. Ale jakiej dokładnie pomocy potrzebujesz? Chodzi o jakieś śledztwo? Nie jestem prywatnym detektywem. Ale Alec... - Żadnej policji. To nie jest sprawa dla policji. Nie jestem nawet pewien, czy chodzi o przestępstwo. I z pewnością nie chcę, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Tak więc... - Nie dowiedział się o czym? Johnnie szarpnął nagle zbyt ciasny krawat w barwach szkoły Harrow. Rumieniec raz jeszcze wpełzł na jego policzki. Znów można było dostrzec niewidoczną w rozproszonym świetle bliznę. - No... - Johnnie, przecież muszę wiedzieć, co mam badać! Ale akurat teraz nie mogę poświęcić na to zbyt wiele czasu, więc nie musisz wyjawiać wszystkiego od razu. - Daisy dopiła kawę i zaczęła wkładać rękawiczki. Johnnie wyciągnął rękę przez stół. - Nie, nie wychodź, proszę... Muszę komuś powiedzieć, bo inaczej zwariuję, a ty jesteś jedyną osobą, której mogę to
wyjawić i od której mogę spodziewać się mądrej rady... Widzisz... Od jakiegoś czasu otrzymuję ohydne anonimowe listy, które, jak się zdaje, nasi zamorscy kuzyni zwykli nazywać „Zatrutym Piórem". - Wielkie nieba! - wykrzyknęła Daisy, po czym dodała szczerze: - Nie wyobrażam sobie, byś mógł zrobić coś, czym można by cię było szantażować. Chociaż bardzo lubiła Johnniego, i bardzo pasowali do siebie z jej siostrą, to Daisy zawsze uważała go raczej za nudziarza. - To właściwie nie jest szantaż. Przynajmniej jeszcze nie, choć domyślam się, że ku temu zmierza. Na razie żąda, żeby czynić pokutę i nie grzeszyć więcej. Ale nie można przestać robić czegoś, co zrobiło się tylko raz dawno temu i zaraz potem się za to odpokutowało. - To rzeczywiście trudne. Co to było? Johnnie wzdrygnął się. - Naprawdę musisz wiedzieć? - Z tego, co rozumiem, chciałbyś, żebym się dowiedziała, kto pisze te listy. Jak mam to zrobić, nie widząc ich ani nie wiedząc co jest tam napisane? - A więc przyjedziesz? - zapytał skwapliwie. - Nie wiem. Spróbuję. Ale będę musiała je przeczytać, więc jeśli nie chcesz, żebym dowiedziała się o twoich grzeszkach... przepraszam... o twoim grzeszku z anonimu, lepiej powiedz mi od razu, o co chodziło. - Dobrze - westchnął zrezygnowany. - Masz rację. Ale przysięgnij, że nie powiesz ani słowa Violet ani Fletcherowi. - Przysięgam. - Nie chcę, żebyś pomyślała, że się wykręcam, ale pozwól, że zacznę od wyjaśnienia wszystkich okoliczności. - Zamieniam się w słuch. Szpital polowy zalany był ofiarami trzeciej bitwy pod Ypres, która zamieniła belgijskie miasteczko w gruzowisko. Z
wygodnych bunkrów w morzu błota Szwaby częstowały zszargane brytyjskie wojska ogniem karabinów maszynowych i gazem musztardowym, ścierając je na proch. Wyczerpani lekarze zszywali, amputowali i ewakuowali za front tych, którzy przeżyli, tak szybko, jak tylko znalazł się dla nich transport. Niemniej przeciążone szpitale na tyłach uprzątały odsyłane im ludzkie szczątki, patrząc bezsilnie, jak ich pacjenci całymi masami umierali z powodu zakażeń i przeżartych gazem płuc. Major lord John Frobisher uzyskał oczywiście możliwie najlepszą pomoc. Z jego ciała wydobyto ostatnie odłamki szrapnela, ale ze zszytą pobieżnie raną na policzku nie dało się zrobić nic, jak tylko utrzymywać ją w czystości. Z opuchniętym, strasznym piętnem na twarzy został odesłany do domu, do Anglii. - Nie martwiłem się tym, dopóki byłem wśród moich kompanów - powiedział do Daisy. - Inni mieli o wiele gorzej. Dopłynęliśmy do Dover i cała reszta pojechała eszelonem do Londynu. Ja natomiast wsiadłem w lokalny pociąg i udałem się do Oakhurst. - Vi z dzieckiem była w Worcestershire - wtrąciła Daisy - u nas, w Fairacres. - Wiem, ale byłem zbyt zmęczony i spięty, żeby przebywać w cywilizowanym towarzystwie. Potrzebowałem kilku dni, żeby dojść do siebie, zanim zobaczyłem się z Violet. Miałem poczucie, że ledwo ją znam. Przed tym, jak powołano mnie do wojska, byliśmy małżeństwem niecały rok, a od tego czasu miałem tylko jeden dwutygodniowy urlop. - Spędziłeś go w Fairacres - przypomniała sobie Daisy. - Derek bał się obcego, który nazywał się jego tatą, a Violet sama musiała się nim zajmować, bo służące musiały wypełniać obowiązki powołanych do armii mężczyzn. A matka... Matka była taka jak zawsze...
Wymienili współczujące spojrzenia. Lady Dalrymple narzekała, jakie to niesprawiedliwe, że zięć przyjechał wcześniej niż jej syn. Gervaise dostał urlop później, a jego połowę spędził w Londynie. Stamtąd wrócił do Flandrii, gdzie czekała go śmierć. Niektóre rany wojenne były niewidoczne i goiły się powoli. Daisy potrząsnęła głową, odrzucając wspomnienia. - Musiałeś wrócić do Fairacres - powiedziała. - W Kent było niebezpiecznie, bo znajdowało się zbyt blisko kontynentu i było regularnie bombardowane. Ojciec nie pozwolił Vi jechać do Oakhurst. - Oczywiście, że nie. Nie mam mu tego za złe. - Ale rozumiem, dlaczego najpierw chciałeś pojechać do domu. Po tych wszystkich szpitalach... - O mały włos by mi się to nie udało. Trzy przesiadki, zasypiałem na stojąco... Pociągi były prawie puste, bo kobiety i dzieci zostały ewakuowane. Gdy dojechałem do Rotherden Halt, okazało się, że nie ma tam żadnej dorożki. Nasz szofer był oczywiście w wojsku, a mnie i tak nikt się nie spodziewał. Zostawiłem bagaż u konduktora i poszedłem do wioski na piechotę. Do domu była jeszcze długa droga, więc wstąpiłem do Hop - Picker, żeby się trochę wzmocnić. - Mila ze stacji, a potem jeszcze więcej pod górę. Potrzebowałeś kogoś, kto mógłby cię podwieźć. - Córka właściciela, Maisy, którą znałem całe życie, krzyknęła, gdy mnie zobaczyła. Wzięła się w garść i obsłużyła mnie, ale nie mogła patrzeć na moją twarz. Możesz mi nie wierzyć, ale do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że wyglądam tak strasznie. Nie wiedziałem, jak zareaguje Violet. - Johnnie... - Miałem kontakt tylko z pielęgniarkami, a one były przyzwyczajone do gorszych widoków. - Johnnie przesunął palcem po bliźnie. - Teraz to nic, ale wtedy była naprawdę
paskudna, odrażająca, i nie wiedziałem, jak będzie się goić. Szybko wypiłem whisky. Cieszyłem się, że od razu zamówiłem podwójną, bo nie miałbym śmiałości prosić o następną. Na szczęście padał deszcz i udało mi się prześliznąć przez wioskę, nie spotykając zbyt wielu osób. Zaraz potem rozpogodziło się i gdy tylko minąłem plebanię, wyszło słońce. Pamiętasz Rotherden? - No pewnie. - Od czasów wojny Daisy często tam bywała. - Plebania jest zaraz obok kościoła, który stoi naprzeciw twojego domu. Byłeś już bezpieczny. - Tak myślałem. Naprzeciwko plebanii, po drugiej stronie bramy do Oakhurst, znajdował się domek z czasów królowej Anny. Miał osłoniętą od wiatru werandę i dach pokryty dachówką w miejscowym stylu. Było to przyjemne miejsce, położone niedaleko głównej szosy, lecz otoczone rozległym ogrodem. Kilka lat przed wojną kupiła je pewna bezdzietna wdowa. Pani LeBeau, atrakcyjna i szykowna kobieta, miała wtedy około trzydziestki. John, który był świeżo po ślubie i właśnie zaczynał uczyć się prowadzenia odziedziczonego po wuju majątku, ledwo uświadamiał sobie jej istnienie. - Wyszła przed dom, gdy akurat tamtędy przechodziłem. Czasem zamienialiśmy słowo. Zostaliśmy sobie przedstawieni u kogoś w domu i Violet zaprosiła ją raz czy dwa do nas na poranną kawę. Pozdrowiła mnie i zapytała, czy przyjechałem do domu na urlop. Nie mogłem jej zignorować. Odwrócił się ku niej, by odpowiedzieć na powitanie. Stłumiła okrzyk, gdy zachodzące słońce oświetliło jego twarz. - Biedaku, wygląda pan na wyczerpanego - powiedziała. - Czy w domu wiedzą o pana przybyciu? Pana żona wyjechała. Proszę wejść na herbatę. Wychodziłam właśnie, żeby oddać książkę pani Molesworth, ale to może zaczekać.
Po obiedzie złożonym z kupionego w automacie na stacji czekoladowego batonika i podwójnej, wypitej nazbyt szybko whisky John czuł, że bardzo potrzebuje napić się herbaty. Jeszcze bardziej potrzebował współczucia. Wszedł do domu. - Pewnie domyślasz się już - powiedział do Daisy, wbijając nieszczęsny wzrok w swoje dłonie - że zostałem tam na noc. Daisy nie wiedziała, co powiedzieć. Mieszkając w pełnym cyganerii Chelsea, znała wiele osób, dla których przysięga małżeńska istniała tylko po to, by ją łamać. Do tej pory była zdania, że nie miało to znaczenia, dopóki ani mąż, ani żona się tym nie przejmowali. Ale teraz było inaczej. Teraz jej szwagier zdradził jej własną siostrę. Jak zareagowałaby na to niezależna, opanowana i ceniąca sobie nienaganne zachowanie Violet? - Violet nie może się dowiedzieć - Johnnie przerwał jej milczenie. Patrzył na nią błagalnie, a zarazem przekornie. - Szczególnie teraz. Widzisz... Powiedziałem, że już odpokutowałem ten grzech, ale tylko w połowie. Nie byłem pierwszym kochankiem pani LeBeau, odkąd straciła ona męża, więc nie mam sobie nic do zarzucenia. Poza tym dodała mi odwagi do spotkania z Violet. - Tak, rozumiem... - Daisy zgodziła się mimowolnie. - To był tylko ten jeden raz, o którym nigdy nikomu nie powiedziałeś? - Zgadza się. Nikomu. - A więc to pani LeBeau musi pisać te listy. - W pierwszej chwili też tak pomyślałem, ale nie mogę w to uwierzyć. Po wojnie spotykałem ją dosyć często w towarzystwie i nigdy nie zająknęła się o tym ani słówkiem, ani spojrzeniem. Zresztą cokolwiek myślałabyś o jej moralności, to jest ona prawdziwą damą. Dobrze wychowaną, kulturalną...
Listy natomiast są pisane niezdarnie i pełne błędów ortograficznych, i... są obrzydliwe. - To może być kamuflaż - zauważyła Daisy. - Masz je przy sobie? - Nie. Nie chciałbym, żeby znaleziono je przy mnie, gdyby na przykład przejechał mnie autobus - skrzywił się Johnnie. - Pierwszy spaliłem, ale w sierpniu trudno znaleźć wymówkę do rozpalenia ognia. Pozostałe są zamknięte na klucz w szufladzie mojego biurka. Przyjedziesz? A jeśli kolejny list przyjdzie wprost do Vi? - Tak, przyjadę - westchnęła. - Daj mi kilka dni na rozejrzenie się po London Museum, żebym mogła napisać artykuł w Oakhurst. Muszę już iść. O trzeciej mam spotkanie z kustoszem. Johnnie wstał od stołu i odsunął jej krzesło. - Podwiozę cię. Tylko... Gdzie to jest? Nie bardzo się znam na muzeach. - Lancaster House - zaśmiała się Daisy. - Zaraz obok pałacu Świętego Jakuba. Dwa kroki stąd. Dziękuję za propozycję, ale mam ochotę przejść się przez park. Muszę zebrać myśli. - Gdy wyszli z restauracji, dodała: - Naprawdę mogłabym wziąć ze sobą Belindę? - Oczywiście. Bardzo chętnie ją ugościmy. - Jej babka nie będzie zachwycona, że „przyzwyczaja się ją do życia ponad jej stan", ale jestem pewna, że Alec się ucieszy. Niech on przekona panią Fletcher. Zadzwonię, gdy ustalimy datę przyjazdu i odpowiedni pociąg. - Oczywiście zapłacę za bilety - powiedział szorstko Johnnie. Daisy zatrzymała się na schodach hotelu i pocałowała go w policzek.
- Jesteś kochany, Johnnie. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Do zobaczenia! - Do zobaczenia, Daisy. Aha, przy okazji... Chyba nie tylko ja dostaję takie listy. Myślę, że Lomax również padł ich ofiarą. Dopiero gdy doszła do Buckingham Palace Road, uświadomiła sobie swoje szaleństwo i jęknęła. Po pierwsze, nie miała pojęcia, jak zabrać się do sprawy anonimów. Po drugie, zakładając nawet, że jakimś cudem uda się jej znaleźć winowajcę, to jak zdoła go powstrzymać przed obwieszczeniem grzeszków ofiar całemu światu? Ofiar, nie jednej ofiary. Pułkownik Lomax - i kto jeszcze? - może nie chcieć ryzykować odkrycia swojego prześladowcy. Może się okazać, że Daisy nadepnie na więcej odcisków, niż mogła się spodziewać.
ROZDZIAŁ DRUGI JESTEŚ ŚMIERDZĄCYM CHIPOKRYTĄ, GROBEM POBIELANYM! MASZ CZELNOŚĆ SKAZYWAĆ BIEDNYCH LUDZI DO WIĘZIENIA ZA KŁÓSOWNICTWO, A SAM UKŁADASZ SIĘ Z DZIWKĄ. PLÓGAWY CUDZOŁORZNIKU, ZDRADZIŁEŚ SWOJĄ RZONĘ. FLANDRIA MUSI ZOSTAĆ UKARANA. NIERZĄD JEST GRZECHEM. MYŚLISZ, ŻE Cl UJDZIE NA SUCHO, ALE CIĘ PRZYDYBANO I BĘDZIESZ CIERPIEĆ, TY ODRAŻAJĄCY ROZPÓSTNIKU. WIEMY O TWOIM ROMANSIE. NIE UKRYJESZ SIĘ PRZED SPRAWIEDLIWOŚCIĄ. BĘDZIESZ SMARZYĆ SIĘ W PIEKLE. - To już wszystkie - powiedział Johnnie. - Brakuje tylko pierwszego. Wyrzuciłem koperty, ale wszystkie były zaadresowane tym samym pismem i wysłane z wioski. Przykro mi, że narażam cię na czytanie takich wstrętnych rzeczy. Czasem wydaje mi się, że to tylko zły sen, ale potem znów na nie patrzę i... Johnnie rozejrzał się ze zdziwieniem po bibliotece. Listy zupełnie nie pasowały do tego szacownego pomieszczenia. Dwie ściany zajęte były przez regały, na których tłoczyły się oprawne w skórę tomy. Kolekcjonowano je od wieków, lecz niewiele z nich otworzono choć raz. Skórzane fotele były równie stare, ale widać było, że służyły wielu pokoleniom, podobnie jak sfatygowany, wyblakły turecki dywan rozłożony na dębowej podłodze. Lśniący, mahoniowy sekretarzyk z satynowego drewna, przy którym teraz siedział Johnnie, wydawał się zbezczeszczony przez porozrzucane na nim papiery.
- Pomijając pisownię, podobne rzeczy można znaleźć w wielu współczesnych powieściach - powiedziała Daisy. - To mi brzmi fałszywie. - Co masz na myśli? - Popatrz. - Daisy przebiegła wzrokiem po kartce z taniego notesu. Listy napisane były drukowanymi literami, stępionym ołówkiem. - W prawie każdym słowie jest błąd ortograficzny, ale interpunkcja jest bez zarzutu. To bardzo nienaturalne. - Rzeczywiście. Sam nieraz mam trudności z przecinkami - przyznał Johnnie. - Równie nienaturalne jest to, że błędy są głównie w długich słowach. Miałam w klasie koleżankę, która była fatalna z ortografii, ale długie słowa zawsze miała napisane prawidłowo, bo nie była ich pewna i sprawdzała je w słowniku. Oprócz trudności z „ż" i „u" często pisała też „en" zamiast „ę" i „om" zamiast „ą". - Możliwe, ale komuś niewykształconemu może nie wpaść nawet do głowy, żeby sprawdzić w słowniku. O ile w ogóle słownik posiada. - Zgadzam się, ale w takim razie robiłby błędy także w krótkich słowach. Napisałby na przykład „mósi" zamiast „musi", albo „sócho" zamiast „sucho". - Albo „wieńzienia", czy też „grzehem" - wtrącił Johnnie, dając ponieść się fantazji. - Albo „wiełzienie". W każdym razie mam wrażenie, że autor po prostu zastanawiał się, w którym wyrazie można by zrobić jakiś błąd. - A „romans" i „mieć czelność"... Czy nie brzmi to dość wysmakowanie? - Tak... Myślę, że twój anonim to człowiek całkiem na poziomie...
- Cholera! Daisy, to straszne, że ktoś z naszych sfer mógł napisać coś tak... tak odrażającego. To musi być ktoś, kogo znam. Jak zamierzasz ją znaleźć? - Ją albo jego. - Czy takich rzeczy nie piszą zazwyczaj sfrustrowane stare panny? Masz rację: albo jego - dodał szybko, widząc jej zmarszczoną brew. - Czy myślisz, że jest choćby szansa, że... - Tato! Ciociu Daisy! Johnnie pośpiesznie wrzucił listy do szuflady i zamknął ją na klucz. Do biblioteki wpadł Derek, żwawy dziewięciolatek o rozjaśnionych letnim słońcem blond włosach. Za nim, bardziej dostojnie, szła wyższa od niego o głowę chuda dziewczynka z rudymi warkoczykami. Belinda, córka Aleca, stanęła nieśmiało obok Daisy, a rozpędzony Derek zahamował tuż przed ojcem. - Tato, mama obudziła się już z drzemki i mówi, że możemy wypić herbatę w altanie, bo przychodzi pani Osborne, więc przyjdziesz do nas, a potem zagrasz z nami w krykieta, bo nie lubisz pani Osborne. Ty też możesz przyjść, ciociu Daisy. Będziemy zaszczyceni twoim towarzystwem. Pani Osborne nie lubi dzieci. Tylko udaje, i głaszcze po głowie, i nazywa cię dobrym chłopcem. - Okropne! - zaśmiała się Daisy. - Właśnie! To-tal-nie po-ni-ża-ją-ce. Derek spojrzał na Belindę i z sobie tylko znanego powodu oboje zaczęli chichotać. Właściwie to Derek nie miał zbyt wiele czasu dla dziewczyn. Ale córka prawdziwego detektywa, głównego inspektora Scotland Yardu, była zrozumiałym wyjątkiem. - Derek, nie można tak mówić o pani Osborne - pouczył go ojciec. - I dlaczego myślisz, że nie lubię... Nie, lepiej nic nie mów. Co z ciebie wyrośnie? Postaraj się o trochę taktu! - Dobrze, tato, ale przyjdziesz, prawda? Proszę!
- I pani, pani Dalrymple - odezwała się Belinda, biorąc Daisy za rękę. - Kochanie, obawiam się, że będę musiała zostać z panią Osborne. Na pewno będzie miała mi za złe, że się ulotniłam - powiedziała Daisy myśląc, że kto jak kto, ale żona pastora najlepiej będzie znała miejscowe ploteczki. Belinda mocniej ścisnęła jej dłoń. - Pójdę z panią. Mogę? - Nie chcesz pograć w krykieta? - zapytał uprzejmie Johnnie. - Bardzo bym chciała, jaśnie panie... - zająknęła się dziewczynka. Nieśmiało podniosła oczy o bardziej zielonym odcieniu niż szare oczy Aleca. - Tato, Belinda nie musi nazywać cię jaśnie panem, prawda? - Oczywiście, że nie. W tych okolicznościach najwłaściwszy będzie „wujek John" - powiedział Johnnie, zerkając wesoło na Daisy, która natychmiast się zarumieniła. Uważała to za okropnie wiktoriańską przypadłość, której nigdy nie zdołała opanować. Derek postanowił wprawić ją w jeszcze większe zakłopotanie. - Myślę, że nie możesz nazywać cioci Daisy „mamą", dopóki nie wyjdzie za twojego tatę, ale możesz nazywać ją ciocią Daisy, tak jak ja. Chodź z nami na herbatę. W krykieta gra się lepiej w trzy osoby niż w dwie, a Peter się nie liczy. Jesteś od niego lepsza, chociaż jesteś dziewczyną. Porównanie jej zdolności sportowych do zdolności jego pięcioletniego brata Belinda zniosła ze spokojem. - Dobrze - odpowiedziała. Wyszli na taras znajdujący się na tyłach jakobińskiej posiadłości zbudowanej z czerwonej cegły. Upał, który w Londynie był nie do wytrzymania, tutaj był tylko przyjemnym ciepłem. Lekki, przesycony zapachem chmielu wiatr przynosił
ulgę, chociaż ogromny czarny pies, który przywitał Daisy, machając radośnie ogonem, dyszał ciężko, kryjąc się w jej cieniu. Violet, ubrana w prostą, bawełnianą sukienkę i letni kapelusz, wyglądała cudownie świeżo. Siedziała w białym wiklinowym fotelu, a u jej stóp, na wyłożonym kamienną kostką chodniku, bawił się mały Peter. Młodszy siostrzeniec Daisy był pulchnym, cichym dzieckiem, które umiało godzinami bawić się samo. Chłopiec spojrzał na Daisy znad drewnianego konika i powozu, które właśnie toczył między nóżkami matczynego fotela, i uśmiechnął się do niej promiennie. Widział ją pierwszy raz od jej przyjazdu, lecz nie odezwał się do niej ani słowem. Daisy pochyliła się, żeby go pocałować. - Zostałem zaproszony do altany na herbatę. Zgadzasz się, kochanie? - powiedział Johnnie. - Tak, idź z dziećmi. Tutaj zanudzisz się na śmierć. I zabierz też Petera i znikaj, zanim zobaczy cię pani Osborne. Johnnie spojrzał na dom z udawanym przerażeniem. - Chodź, Belindo, pościgamy się! - zawołał Derek. - Do nogi, Dzwoneczku! Słysząc swoje imię, ogromny czarny pies podniósł się i poczłapał za nimi. - Może powinnam wziąć Petera za rękę - zawahała się Belinda, zerkając nerwowo na psa. - Idź z Derekiem - powiedział Johnnie. - Ja wezmę Petera. No chodź, stary. - Ja też się ścigam! - oznajmił Peter i powlókł się za dziećmi przez trawnik. Pies podskoczył do niego, polizał go po twarzy i ruszył z powrotem za Belindą i Derekiem. Johnnie zamykał tyły. - Biedny Peter, nigdy nie będzie dobry w sportach - westchnęła Vi. - To dla chłopca takie nieszczęście.
- Coś ty - pokrzepiła ją Daisy. - Uważam, że będzie z niego świetny zapaśnik albo pałkarz w krykiecie. Taki zawodnik nie musi zbyt dużo biegać. - Może i tak. Belinda jest takim dobrym dzieckiem. Daisy... Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, że pozwoliłam jej mówić do siebie „ciociu". - Nie, dlaczego miałabym się gniewać? - Jeśli zmieniłabyś zdanie... - Nie mam takiego zamiaru - zaręczyła Daisy. - Uwielbiam Aleca i Bel. Pani Fletcher stanowi drobną przeszkodę, ale jakoś damy sobie radę. A ty? Wahałaś się, gdy się zaręczyłaś? - Właściwie nie... Ale to było co innego. - Jak to? - zdziwiła się Daisy. - No wiesz... Byłam zaręczona z odpowiednim mężczyzną, którego wybrała mi matka. Ty natomiast robisz coś zupełnie przeciwnego ogólnym oczekiwaniom. - Nie byłaś w Johnniem zakochana? - spytała zszokowana Daisy. Miała piętnaście lat, gdy jej siostra wychodziła za mąż, i uważała ich za najromantyczniejszą parę na świecie. - Wtedy jeszcze nie - powiedziała łagodnie Vi. - Bardzo go lubiłam. Najbardziej ze wszystkich kandydatów i... - Pani Osborne, jaśnie pani - oznajmił lokaj. Przez taras szła wysoka kobieta około czterdziestki. Determinacja w jej krokach przywodziła na myśl natarcie Kanadyjczyków na Passchendaele. Miała czerwoną twarz, a w szarej, jedwabnej sukience, zbyt wytwornej w porównaniu z lekkimi bawełnami Daisy i Violet, wyglądała na zgrzaną i spoconą. Daisy pamiętała ją z poprzednich kilku wizyt. A pani Osborne pamiętała Daisy. - Ptaszek mi powiedział, że właśnie zjechała pani do tego wiejskiego zakątka, panno Dalrymple - powiedziała pani
Osborne, przywitawszy się najpierw z panią domu. - Miło panią widzieć. - W taką pogodę dobrze jest wyrwać się z miasta. - O tak. Londyn w lecie jest wprost nie do wytrzymania. W sierpniu staram się omijać to miasto z daleka. Dzieci męczą się pewnie jeszcze bardziej. Słyszałam, że przywiozła pani ze sobą małą dziewczynkę? Pani Osborne poczytywała sobie oczywiście za obowiązek wyszperanie każdej plotki. Zakładając, że równie chętnie wypluwała plotki z siebie, mogła okazać się przydatna. Daisy powstrzymała więc zdenerwowanie i uśmiechnęła się. - Tak. To córka mojego narzeczonego. Pani Osborne odwzajemniła uśmiech, ukazując kilka popsutych zębów. - Rzeczywiście - powiedziała - widzieliśmy ogłoszenie o waszych zaręczynach w „Timesie". Proszę przyjąć moje gratulacje. To niejaki pan Fletcher, o ile się nie mylę? Czy z tych Fletcherów z Nottinghamshire? Daisy posłała Vi psotne spojrzenie. - Nie całkiem. Bliższe są jego związki ze Szkocją. A jak się miewa pani rodzina, pani Osborne? Mam nadzieję, że pastor w dobrym zdrowiu? - Bardzo dobrym - odpowiedziała pani Osborne z dziwnym naciskiem. Zupełnie jakby chciała przekonać samą siebie. - Jego brat przyjechał do nas na kilka tygodni. Mieszka w Cambridge, gdzie jest profesorem filologii klasycznej. Prowadzą z Osbertem tak uczone dyskusje, że ledwie za nimi nadążam - zaśmiała się nieprzekonująco. - A jak dzieci? - zapytała uprzejmie Violet. - Właśnie dziś rano dostałam list od Gwendoline. Spędza cudowne wakacje u kuzynów. To ród Osborne'ów z Cambridgeshire, panno Dalrymple. Mój syn, Jeremy, wraz z przyjaciółmi ze szkoły wspina się po górach w Austrii. To
oczywiście szkoła powszechna. Bardzo dobra, choć może szerzej nieznana. Niestety nie mogliśmy pozwolić sobie na Eton czy Harrow, ale należy przecież utrzymać swoją pozycję, czyż nie, lady Frobisher? - Oczywiście - odpowiedziała Vi, której synowie zostali przyjęci do Harrow, jeszcze zanim przyszli na świat. Automatycznie i bez możliwości jakiegokolwiek jej sprzeciwu. - Jeremy i Gwendoline przyjadą na festyn kościelny, a potem będą wracać do szkół. Festyn ten, panno Dalrymple, organizujemy pod koniec każdego miesiąca. W dzisiejszych czasach tak wielu ludzi wyjeżdża stąd w sierpniu - mówiła z dezaprobatą, podczas gdy dwie służące rozkładały na wiklinowym stoliku komplet srebrnych georgiańskich sztućców i porcelanę Royal Doulton. - Naprawdę nie rozumiem, co tym farmerom i sklepikarzom przyjdzie z jednego dnia nad morzem. - Zmiana i odpoczynek, i odrobina rozrywki dla ich dzieci - powiedziała Daisy, starając się, by jej głos nie zabrzmiał zbyt cierpko. - Uważam, że lepiej by zrobili, zaoszczędzając trochę pieniędzy. I to właśnie im mówię. Dziękuję, lady Frobisher. Tak, proszę chińską herbatę z cytryną i dwie kostki cukru. - A ja indyjską z mlekiem - powiedziała Daisy w przypływie nagłego sprzeciwu. - I bez cukru. Może poczęstuje się pani kanapką z rukwią, pani Osborne? - dodała, podając tacę z trójkątnymi kanapkami. Pastorowa wzięła jedną z nich i odłamała kawałeczek. - To rukiew z pani stawu, lady Frobisher? Przepyszna. Zawsze powtarzam, że nigdzie na świecie nie ma takiej rukwi jak w Oakhurst. - Wyślę pani trochę na plebanię - obiecała Violet.
- Och, jest pani taka miła! Wracając do festynu... Chciałam właśnie z panią o nim porozmawiać. Panno Dalrymple, nie będzie pani miała nic przeciw temu, że pogawędzimy sobie z lady Frobisher na nasze kościelne tematy? - Oczywiście, że nie. Vi, czy w tym roku również będziesz otwierać zabawę? - O tak! Lady Frobisher jest w tym doskonała. - Na pewno nie tak jak pani, pani Osborne. Pastorowa napuszyła się dumnie. - Och, jeśli kościół ma nie popaść w ruinę, to ktoś musi się tym zajmować - powiedziała, siląc się na skromność - a zazwyczaj rola ta przypada właśnie żonie pastora. Dobre chęci nie wystarczą, jeśli nie ma właściwej organizacji. Niektórzy jednak mogliby się trochę pohamować - dodała, złowrogo marszcząc brwi. - I o tym właśnie chciałam z panią pomówić, lady Frobisher. - Ach tak? - powiedziała Vi nieco skonsternowana. - Chodzi o panią LeBeau. Głos pani Osborne był poważny. Daisy nadstawiła uszu, udając, że bardziej interesuje ją smakowita tarta porzeczkowa. - Usłyszała, że w tym roku na festynie nie będzie naszej wróżki - ciągnęła pastorowa - i zaproponowała, że ona ją zastąpi. - Myślę, że pani LeBeau byłaby świetną wróżką - powiedziała Vi. - Daisy, ty chyba jej jeszcze nie poznałaś? Ma ciemną cerę i fascynującą osobowość. W jaskrawej chuście na głowie będzie wyglądać jak prawdziwa Cyganka. - Ależ lady Frobisher, proszę się zastanowić! Zostawić ją samą w zaciemnionym namiocie, do którego jeden po drugim będą wchodzić mężczyźni? Z tego mogą być tylko kłopoty! Vi, na co dzień spokojna i układna, była teraz bardzo zdenerwowana.