Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 08 - Doktorat z zabijania

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 08 - Doktorat z zabijania.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 8 Doktorat z zabijania

Dziękuję Johnowi Thackrayowi, archiwiście Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, który cierpliwie odpowiadał na moje liczne pytania i pokazał mi prywatne obszary muzeum; oraz jego asystentce, Claire Bunkham. Wszelkie błędy, pominięcia, nieścisłości czy zmiany faktów są wyłącznie moim dziełem. Doktor (później sir) Arthur Smith Woodward jest jedynym autentycznym pracownikiem muzeum spośród wszystkich postaci. Wierzę, że należycie go oceniłam. (W 1923 roku dyrektorem faktycznie był sir Sidney Harmer, ale Daisy, na szczęście, nigdy go nie spotkała). Pozostali pracownicy muzeum, policjanci i spółka, z wyjątkiem człowieka od efektów specjalnych, O'Briena, są postaciami fikcyjnymi.

Droga jest wyboista, a karawan nie ma resorów, słuchajcie pieśni żałobnej smutnego kierowcy, grzechocząc kośćmi po kamieniach... Thomas Noel

ROZDZIAŁ PIERWSZY Lipiec 1923 Wbiegł po schodach z piwnicy i otworzył drzwi, które nie pozwalały zwiedzającym wchodzić do prywatnych pomieszczeń muzeum. Lekko je uchylił i usłyszał głosy w północnym holu. Zastygł bez ruchu, niczym zahipnotyzowany, drżąc na całym ciele. - Niezły labirynt, co, sierżancie? - Posterunkowy musiał wejść po schodach po drugiej stronie holu. - Trochę tu strasznie, bulgoczące rury pod sufitem, a do tego te wszystkie kolumny, na których poruszają się cienie, gdy przechodzi się obok z latarką. I wszędzie pełno kości i martwych przedmiotów - uch! Jak jakieś kata... coś tam. - Katakumby. Ale pan skupia się na żywych ludziach, Jones. Czy jest ktoś w gabinetach na dole? - Nie, w letnie wieczory większość nie pracuje po godzinach. - W jednym z pomieszczeń z ptakami jest jakiś gość, który wypycha cudowronka. Piękny ptak. - Jeden z tych wypychaczy - zasugerował posterunkowy. - Wypychaczy zwierząt. Jest też parę osób w bibliotekach, z nosami wetkniętymi w zakurzone książki. Osobiście wolałbym być na zewnątrz i wąchać róże. - Oj, nie pogardziłbym dziś patrolem, piękny dzień. - Ale na patrolu nie ma czajnika - zauważył sierżant. - Chodźmy zaparzyć herbatę. Twitchell powinien zaraz zejść na dół. Ich głosy zaczęły się oddalać. Towarzyszył im brzdęk ogromnego pęku kluczy sierżanta i tupot policyjnych butów na mozaikowej posadzce, odbijające się głucho w olbrzymim budynku muzeum. Nasłuchujący zawahał się. Trzeci policjant, posterunkowy Twitchell, prawdopodobnie zejdzie głównymi schodami, po

zakończeniu pierwszego nocnego obchodu górnych pięter. Nawet jeśli dziwnym zrządzeniem losu zszedłby tymi schodami, nie zaprzątałby sobie głowy tym, że spotkał kolejnego pracującego do późna wypychacza zwierząt czy czytelników w bibliotekach. Lepiej jednak, żeby nikt go nie widział. Został tam, gdzie stał, nasłuchując kolejnych kroków. Ale słyszał jedynie własny oddech. Ogromny wiktoriański budynek tłumił ciężkie kroki trzech policjantów, nie zdradzając ich położenia. Dwóch z nich powinno już dotrzeć do policyjnej dyżurki przy głównym wejściu, ale czy trzeci już do nich dołączył? Mijały cenne minuty, a on wciąż nasłuchiwał. Twitchell z pewnością zszedł już głównymi schodami. Bezgłośnie stąpając po schodach, w butach z gumową podeszwą, ponownie wbiegł na górę. Podjął decyzję. Nie miał już powodów, by przebywać na górnych piętrach. Lekko zdyszany dotarł do pierwszych drzwi. Instynkt podpowiadał mu: „Idź ostrożnie!", ale gdyby został przyłapany na tym, jak wygląda zza rogu, z pewnością wzbudziłby podejrzenia. Pewnym krokiem ruszył przed siebie. W długiej galerii nie było żywego ducha. Minął główne schody, trzymając się od nich z daleka, i zerknął w ich stronę. Kątem oka dostrzegł zarys nieruchomej postaci stojącej na szerokim podeście. Serce podeszło mu do gardła. Sir Richard Owen nie poruszył się, był z brązu. Ale w głównym holu odezwały się kroki. Stąpanie ciężkich butów nie przypominało kroków naukowca - a więc wszyscy trzej gliniarze byli już na miejscu. Kusiło go jednak, by wyjrzeć przez balustradę i upewnić się, że był to istotnie trzeci z policjantów, a nie zagubiony pracownik muzeum. Zmusił się, by iść dalej, wzdłuż oszklonej

części galerii. Pomiędzy nim a jego pokusą maszerowała cicha, nieruchoma parada żyraf i okapi. Cztery schody w górę, następnie, po prawej stronie, wyrosły schody na drugie piętro, nad głównym holem. Ciężka, czarna brama z kutego żelaza prowadząca do galerii minerałów zamykała mu drogę po lewej stronie, a naprzeciw znajdował się prywatny gabinet Pettigrewa. Kustosz mineralogii właśnie rozpoczął coroczny dwutygodniowy urlop. Zakątek był pełen cieni. Nie przewidział, że jego sylwetka odbijająca się na tle drzwi z matowego szkła będzie aż tak widoczna z galerii żyraf i ze schodów. Kucając poniżej poziomu szkła, poszukał w kieszeni spodni kluczy. Przez przypadek odkrył, że klucz do gabinetu kustosza geologii otwierał również znajdujący się bezpośrednio nad nim gabinet Pettigrewa. Tak się złożyło, że pewnego dnia w zeszłym roku był świadkiem tego, jak doktor Smith Woodward, w typowy dla siebie sposób, zapodział gdzieś własne klucze i pożyczył je od Pettigrewa. W tym momencie w jego głowie zrodził się genialny plan. Staruszek zapominał o wszystkim, co nie było bezpośrednio związane z jego ukochanymi skamielinami, dzięki czemu pożyczenie jego kluczy i dorobienie kopii nie stanowiło żadnego problemu. Dorobiony klucz zazgrzytał w zamku i serce podeszło mu do gardła. Obejrzał się za siebie, ale obserwowała go jedynie Giraffd camelopardalis, patrząc na niego szklanym wzrokiem. Klucz przekręcił się w zamku. Wyciągnął chusteczkę i potarł nią wilgotne czoło, po czym użył chusteczki, by przekręcić gałkę. Drzwi się otworzyły. Wszedł do środka, szybko zamykając je za sobą... ...i zostawiając na zewnątrz cholerny klucz.

To był głupi błąd, przez który mógł zostać złapany. Zdecydował jednak, że zaryzykuje i zostawi tam klucz na parę minut. Musi szybko znaleźć klucze Pettigrewa albo cała sprawa się sypnie. Oczywiście, jeżeli kustosz mineralogii zabrał je do domu, sprawa i tak była skazana na porażkę. Odłożył chusteczkę, wyciągnął lekkie letnie rękawiczki i omiótł wzrokiem obszerny pokój. Dwa ogromne okna wpuszczały do środka mnóstwo światła, mimo rosnących na zewnątrz drzew i późnej pory. Na wieszakach za drzwiami wisiał jedwabny szalik w brązowy i niebieski wzór paisley. Klucze nie wisiały niestety ani obok, ani pod spodem - sprawdził. Na stole warsztatowym po lewej stronie, pod wschodnim oknem, leżały przeróżne narzędzia i około tuzina skał różnej wielkości i koloru, które w jego oczach niczym się nie różniły i były mało interesujące. Pettigrew najwyraźniej lubił widok drzew i omnibusów, dorożek, taksówek i konnych powozów na Cromwell Road, bo urzędowe biurko było skierowane na południowe okno. Przy ścianie po prawej stronie stały szafa na dokumenty i regał na książki. Biurko, sekretarzyk i regał, odpowiednie do rangi kustosza, były identyczne jak w gabinecie Smitha Woodwarda piętro niżej. Miał się dopiero przekonać, czy klucze do nich również pasowały. Podszedł do biurka i wyciągnął środkową szufladę, znajdując w niej papier, koperty, bloczek ze znaczkami za pół pensa, bibułę i blok. W pierwszej szufladzie po lewej stronie były stare pióro z pękniętą nakrętką, buteleczka ciemnogranatowego atramentu i jeszcze jedna z tuszem, nóż do papieru i różne inne drobiazgi. Druga szuflada była zamknięta.

Klucz do biurka Smitha Woodwarda przekręcił się w zamku. Dzięki Boże za standardowe urzędowe szafki! Szuflada wysunęła się, ukazując cały pęk kluczy. Przez chwilę przyglądał się im, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Leżały przed nim wielki żelazny klucz do żelaznej bramy i trzy breloczki z mniejszymi mosiężnymi kluczami do gablot wystawowych. Te ostatnie miały nawet karteczki z numerami poszczególnych gablotek, które otwierały. Poczuł, że zbliża się coś nieuchronnego. Wszystko zdawało się mu sprzyjać: klucze, które wpadły mu w ręce; nieobecność Pettigrewa akurat w czasie krótkich letnich nocy, kiedy nie trzeba było korzystać ze zdradliwej latarki; jeden szczęśliwy zbieg okoliczności za drugim. Fortuna sprzyjała tym, którzy mieli odwagę, trochę oleju w głowie i cierpliwość, by wykorzystać okazję, gdy się nadarzała. To dzięki cierpliwości dzisiejsza noc była możliwa, ale przez kilka kolejnych godzin czas miał kluczowe znaczenie. Podniósł klucze. Wszystkie, z wyjątkiem dużego, wsunął do kieszeni, by nie brzęczały, i ruszył do drzwi. Nie musiał już być ostrożny, przekroczył linię. Gdyby został złapany na tym, jak wychodzi z gabinetu Pettigrewa z jego kluczami, nie potrafiłby tego w żaden sposób wytłumaczyć, byłby ugotowany. Lekko uchylił drzwi i przez wąską szparę wyjrzał na zewnątrz. Ale niewiele się dowiedział. Zamknął oczy, przechylił głowę i zaczął nasłuchiwać. Serce waliło mu jak oszalałe, ale do jego uszu nie dotarł najmniejszy dźwięk. Otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i cicho je zamknął, po czym przekręcił klucz i zabrał go ze sobą. Przeszedł na palcach dziesięć długich metrów do żelaznej bramy osadzonej w ramie, która wypełniała cały łuk, skrywając drewniany i oszklony ekran oraz drzwi, które na szczęście przesłaniały

widok wnętrza, podobnie jak znajdujący się w środku podwójny rząd kolumn. Zacinający się klucz cicho się przekręcił. Dobrze naoliwione zawiasy ani razu nie skrzypnęły, a drzwi otworzyły się równie łatwo. Znalazł się w galerii minerałów. Tęsknym okiem zerknął na diament Colenso, ale sto trzydzieści karatów krystalicznego węgla za bardzo rzucało się w oczy, było zbyt rozpoznawalne. Pozostałe diamenty minął z wyraźną pogardą. To były tylko kopie znanych kamieni, w tym nieoszlifowany Cullican, potwór mający ponad trzy tysiące karatów. Bez jubilerskiej lupy ciężkie ołowiowe szkło, wynalezione wieki temu przez Herr Strassera, było niemal nie do odróżnienia od oryginału. To były przedmioty nieożywione, niezmienne, o sztucznej wartości i nie różniły się niczym poza wielkością. Ich studiowanie niczego nie uczyło. Co to za różnica, czy zwiedzający gapili się na autentyczne klejnoty, czy na podróbki? Posuwając się do przodu, otwierał gablotę za gablotą. Wewnętrzne kieszenie jego marynarki napełniały się ametystami, szafirami, granatami, topazami, akwamarynami, rubinami, szmaragdami. To miłe ze strony sir Arthura Churcha, że przekazał muzeum swoją wspaniałą kolekcję! Zawahał się nad rubinem zakarpackim. Był to nadzwyczaj duży kamień, sławny jakieś pół wieku temu. Jednak niewiele kolorowych kamieni zyskiwało długowieczną sławę największych diamentów. Choć waga też miała znaczenie. Olbrzymi rubin był więcej wart niż diament. Wsunął go do kieszeni. Pod łukiem prowadzącym do pawilonu z meteorytami stała gablota pełna cennych kamieni wymienionych w Biblii. Nie chcąc kusić losu, zostawił je w spokoju.

Tylne drzwi znajdowały się tuż obok, a za nimi rzadko używane schody prowadzące prosto do piwnicy. Miał klucz do tych drzwi. Niestety, niewinne drewno było dodatkowo opancerzone stalowym zabezpieczeniem, do którego klucz miała tylko policja. Nie miał wyjścia, musiał wrócić tam, skąd przyszedł. Wrócił północnym przejściem, rozglądając się na boki, by upewnić się, że pozamykał wszystkie gabloty. Czy zamknął za sobą żelazną bramę? Czując, jak ogarnia go panika, nie mógł sobie przypomnieć. Posterunkowy pewnie sprawdzał ją podczas każdego obchodu. Posterunkowy, wypiwszy swoją herbatę, mógł być już w drodze na górę. Brama była oddalona o jakieś sześćdziesiąt metrów, niemal całą długość galerii. Najpierw chciał rzucić się do ucieczki. Zalewając się potem, zmusił się, by zachować spokój i pomyśleć. Jednak potrzeba szybkości zwyciężyła. Dudniąc butami o ziemię, rzucił się do wyjścia. W jego wypchanych kieszeniach brzęczały klucze. Podejrzanie wypchanych - nie przewidział tylu szczegółów! Ale powrót do gabinetu Pettigrewa, by odłożyć klucze do jego biurka, zająłby zbyt wiele czasu. Gdy zbliżył się do wyjścia, zwolnił kroku i zatrzymał się po jednej stronie łuku, dysząc ciężko. Wyciągając szyję, spojrzał przez szybę i zauważył, że brama wciąż była zamknięta. Nie patrzyły na niego żadne policyjne oczy. Zgięty wpół skradał się do przodu, poniżej poziomu szklanych paneli, po czym sięgnął do klamki od wewnętrznych drzwi. Zamknął je zupełnie niepotrzebnie. Cholera, zaklął pod nosem. Co za strata czasu! Poszukał kluczy, uchylił drzwi, nasłuchiwał, wysunął rękę, by sprawdzić bramę. Również była zamknięta. Niepotrzebnie panikował.

Duży klucz bez problemu się przekręcił. Chwilę później był już na zewnątrz, gorączkowo zamykając za sobą drzwi i bramę. Nasłuchiwał stąpania butów. Najbliższe schody znajdowały się w zaułku tuż za rogiem, obok gabinetu Pettigrewa. Wcześniej ich unikał, ponieważ na parterze otwierały się na gabinet Smitha Woodwarda, tuż obok policyjnej dyżurki. Teraz, czując, że czas przecieka mu przez palce, otworzył drzwi na górze i z duszą na ramieniu zszedł na palcach po wąskich, ponurych schodach, trzymając się za kieszenie, by nie brzęczały klucze. Na parterze tylko ściana i jakiś metr lub dwa dzieliły go od policjantów. Wreszcie znalazł się z powrotem w piwnicy, w słabym świetle, pod bulgoczącymi rurami. Oparł się o ścianę z żółtej cegły i wytarł czoło. Nigdy więcej nie skorzysta z tych wykańczających nerwowo schodów. Jeszcze tylko kawałek, do szatni dla pracowników, i był bezpieczny. Zostawił tu kapelusz i aktówkę. Od tej pory był już zwyczajnym pracownikiem w drodze do domu. Jak każdego dnia wyszedł z muzeum przez drzwi na tyłach piwnicy. Zwyczajne wyjście dla pracowników, zabezpieczone systemem Yale. Każdy pracownik posiadał klucz, choć go nie potrzebował, żeby wyjść. Szedł pod arkadami do Queens Gate i skierował się na południe w stronę stacji metra South Ken. Tam pokazał na bramce bilet miesięczny i zanurzył się w podziemiach. Przyspieszył kroku, gdy usłyszał podziemny łoskot obwieszczający nadjeżdżający pociąg. Wychodząc na peron otwarty na ciemniejące niebo, automatycznie skierował się na zachodnią stronę. Wtedy przypomniał sobie, że nie jechał do domu. Powiedział im, że został poproszony o wygłoszenie wykładu w Cambridge i wygodniej mu będzie tam przenocować. Odwrócił się i skierował na peron wschodni. Pierwszy pociąg

jechał w stronę linii metra Inner Circle, ale i tak do niego wsiadł. Im szybciej oddali się od muzeum, tym lepiej. Będzie mógł się przesiąść na Marble Lane i wsiąść do pociągu linii District Line do Whitechapel. Kiedy wrócił do Kensington, na szarym londyńskim niebie pojawił się różowy świt. Był zmęczony i głodny. Spacerując wśród gwarnej hebrajskiej społeczności Whitechapel, czuł się jak na świeczniku i nie chciał wchodzić do którejś z licznych kafejek, by coś zjeść. Poza tym nie miał pojęcia, co za dziwaczne i obce mikstury tam podawano. Zresztą śpieszył się. Za chwilę miała się zjawić cała armia służących, by zamiatać, szorować, ścierać kurze i polerować. Musiał wyjść przed nimi. Pośpiech i brak snu nie mogły prowadzić do niedbałości, pomyślał, ale zbytnia ostrożność nie mogła go spowolnić. Jeśli go zobaczą, w żaden sposób nie zdoła wyjaśnić swojej obecności o tak wczesnej porze. Wślizgując się przez drzwi do piwnicy, skierował się na zachodnią stronę skrzydła, gdzie znajdowały się schody prowadzące na drugie piętro. O tej porze było to najbezpieczniejsze miejsce, by przejść do centralnego bloku. Posterunkowy na górze będzie później zajęty pilnowaniem służących. O tak wczesnej porze prawdopodobnie był z kolegami w policyjnej dyżurce na parterze, pijąc nieskończone ilości herbaty, by nie zasnąć. Jeśli robił wcześniej obchody, mógł już nie wchodzić powyżej pierwszego piętra. W słabym świetle poranka znajdująca się na drugim piętrze galeria ssaków wyższych wydawała się ponurym miejscem. Czające się w sztucznej dżungli goryle wyglądały tak, jakby za chwilę miały skoczyć. Raz czy dwa był gotowy przysiąc, że któryś z szympansów czy inna małpa odwróciły głowę, by mu się przyjrzeć, gdy mozolnie maszerował obok nich.

Ludzkie szkielety po drugiej stronie sprawiły, że poczuł na plecach atawistyczny dreszcz. Jeśli miały taki wpływ na niego, mówił sobie, to żaden z tych niedouczonych policjantów nie wejdzie do galerii, dopóki światło słoneczne nie przegoni duchów. Dla porównania, stojąca na szczycie schodów masywna marmurowa rzeźba sir Josepha Banksa wydawała się niemal przyjazna. Zatrzymał się w cieniu ser Josepha, by posłuchać. Olbrzymia, tłumiąca dźwięki bryła budynku ciążyła mu teraz na duszy. Czuł się tak, jakby za jego plecami w każdej chwili mógł się pojawić policjant i poklepać go po ramieniu, zanim zdałby sobie sprawę z jego obecności. Bzdury! Policyjne buty było słychać z odległości co najmniej stu metrów, upomniał sam siebie. Przeszedł na schody i spojrzał w mrok. Nic się nie poruszyło. Niczym kolejny cień ruszył na palcach w dół, skręcając w prawo na podeście. Obserwowały go kolejne małpy, terakotowa banda wspinająca się na łuk nad schodami, zagadująca go po cichu. Dwadzieścia minut później wrócił tą samą drogą i wyszedł na zewnątrz przez drzwi do piwnicy. Sprzątaczki polerujące szklane gabloty w galerii minerałów pod czujnym okiem dyżurnego policjanta nie zauważyły, by czegoś brakowało. Podobnie jak goście, którzy zjawili się później, by zachwycać się diamentami i szafirami, zanim ruszyli do meteorytów. Naturalnie niczego nie brakowało. Jeszcze nie. Tak było w poniedziałkowy wieczór i wtorkowy poranek. W kolejny piątek pojechał po pracy do Whitechapel, by upewnić się, że wszystko szło zgodnie z planem. Zadowolony wrócił dopiero w kolejny piątek. Na szczęście dzień był słoneczny, choć chłodny i wietrzny. Wyruszył w południe, wychodząc z muzeum z aktówką, jakby

miał zamiar zjeść lunch w Kensington Gardens. Z tym że tego dnia w aktówce nie było kanapek. Teczka wypełniona była banknotami, dorobkiem całego życia. Siedząc w metrze, które terkotało pod West Endem i City, zastanawiał się, czy nie zwariował. Mógł jeszcze zawrócić, otworzyć na poczcie nowy rachunek oszczędnościowy i ponownie zdeponować te parę setek. Nikt by się nie dowiedział o tym, co już zrobił ani co planował zrobić wieczorem. Ale nie mógł już teraz porzucić nadziei. Nie teraz, kiedy zapłacił już połowę ceny, bez szans na odzyskanie pieniędzy. Poza tym to, co miał zrobić dziś wieczorem, nie było bardziej ryzykowne od tego, czego już dokonał, a może nawet mniej. Był sprytniejszy niż policja, sprytniejszy niż władze muzeum, sprytniejszy niż Pettigrew. Miał w sobie dość odwagi, by doprowadzić sprawę do końca, i cierpliwość, by czekać, aż czas zatrze za nim ślady. Pettigrew zawsze wracał z wakacji obładowany okazami skał. Dopóki gruntownie ich nie przebadał, nie interesował się niczym, co zostało już sklasyfikowane, skatalogowane, oznaczone i zamknięte na klucz. Minie co najmniej parę tygodni, jeśli nie miesięcy, zanim odkryje, że klejnoty w jego gablotach są równie fałszywe co „diament" Cullinana. Wychodząc z pociągu na stacji Whitechapel, ruszył wzdłuż hałaśliwej, anonimowej ulicy. Sztrasowe, fałszywe klejnoty były gotowe. Na jego oko wyglądały jak prawdziwe. Tamtego wieczoru, dwa tygodnie temu, staruszek zrobił zdjęcia i dokładnie zmierzył oryginały. Porównując kolory z tuzinami próbek, przysiągł, że zrobił idealne kopie. - Nigdzie nie dostanie pan lepszej jakości - oświadczył. - Kiedy te kamienie zostaną pięknie oprawione, tylko ekspert będzie potrafił rozpoznać różnicę. Pańska żona będzie bardzo

dumna. Jeśli pan chce, mogę podać panu adres mojego kuzyna, który robi pierścionki, naszyjniki, bransoletki, chce pan? - Nie, dziękuję! - Postawił aktówkę na stole i otworzył ją. - Moja żona ma swojego ulubionego jubilera. Proszę. Spoglądając przez grube okulary, staruszek uważnie obserwował, jak przelicza każdy banknot. Po chwili ostrożnie wsunął każde ze swoich dzieł w oddzielną zamszową torebeczkę. Transakcja została dokonana. Kolejny most przekroczony. Czekał do późna, aż nawet najbardziej oddani pracy koledzy pójdą do domu. Wprawdzie przez to jego własna obecność była tym bardziej podejrzana, ale nie mógł pozwolić, by ktokolwiek go zobaczył! Tym razem musiał odłożyć klucze do biurka Pettigrewa. Bogowie najwyraźniej mu sprzyjali. Kiedy wychodził z galerii minerałów, nic nie poruszyło się ani między żyrafami i okapi, ani na schodach. Nie słychać było żadnych kroków. Skręcił w lewo i popędził w stronę gabinetu kustosza mineralogii. Wcześniej zabrał do ślusarza klucz, który poprzednio zgrzytał, i kazał go wygładzić. Teraz z łatwością obracał się w zamku, jak łyżka w jajku na miękko. W niecałe dziewięćdziesiąt sekund zdążył wejść do gabinetu i wyjść z niego. Zamierzał przejść obok żyraf i skorzystać z tylnych schodów na północnym krańcu korytarza, ale kiedy stanął przy głównych schodach prowadzących na drugie piętro, zmienił zdanie. Jeśli go zauważą, lepiej, żeby był jak najdalej od galerii minerałów. Bezpieczniej będzie pójść do głównego holu. Schody kusiły go, zakręcając nad holem w dole, ale oparł się pokusie. Byłby za bardzo widoczny. Wrócił, minął żelazną bramę i gabinet Pettigrewa, wejście do działu ze

ssakami mniejszymi - wszystko było wypchane, od mrównika po zebry. Teraz po prawej stronie miał schody, a poniżej cztery schodki prowadzące do Sekcji Brytyjskiej Populacji Ptaków. Nieopodal poruszył się jakiś cień. Serce podeszło mu do gardła. - Nie spałem, proszę pana - zaprotestował gruby głos. Ze swojego miejsca na schodach podniósł się tęgi policjant. Starszy mężczyzna zamrugał w zdumieniu oczami i ruszył do przodu, poprawiając marynarkę. - Chciałem dać nogom trochę odpocząć. Kolana nie są już takie jak dawniej. - Nie złożę na pana skargi, oficerze. - Słowa z trudem przecisnęły mu się przez ściśnięte gardło. Myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej stamtąd odejść, nie robiąc niczego, co mogłoby utkwić staruszkowi w pamięci. Odwrócił głowę i z trudem powstrzymując się od biegu, ruszył między szklanymi gablotami, pilnie śledzony przez siewkę i gołębia. Policjant z pewnością pomyśli, że wyszedł z galerii ssaków mniejszych albo zszedł schodami z drugiego piętra. Tak czy siak, gość nie powinien się nikomu wygadać, że go widział, w obawie, że wyjdzie na jaw jego niedozwolona drzemka. Zamknęły się drzwi na klatkę schodową. Zbiegł po schodach, minął parter i ruszył do piwnicy. Posterunkowy - starszy człowiek - otumaniony snem z pewnością go nie rozpozna. Pewnie go nawet nie poznał. Policjant w Muzeum Historii Naturalnej nie mógł znać z widzenia każdego pracownika. Nie powinno wydarzyć się nic, co przypomniałoby mu o tym incydencie, ponieważ jeszcze długo nikt nie odkryje, że cenne kamenie zostały zastąpione fałszywymi. Nie powinien odkryć. Z trudem zwolnił kroku. Ponury korytarz wydawał się nie mieć końca. Wreszcie dotarł do jeszcze mroczniejszego,

otoczonego kolumnami zaułka pod wschodnim skrzydłem. Był już w połowie drogi, gdy nagle usłyszał stąpanie policyjnych butów. Zamarł za jedną z kolumn. Zwyczajny obchód? A może posterunkowy na górze zgłosił jego obecność? Oficer minął go w odległości nie większej niż trzy metry, machając wokół elektryczną latarką, tak że jej strumień docierał do najciemniejszych zakamarków. Jeśli było to przeszukanie, to nie było zbyt dokładne, choć alarmujące. Serce waliło mu jak oszalałe, dłonie się pociły. Po chwili ukrył się za kolumną z cegły. Może staruszek nabrał podejrzeń i zadzwonił do kolegów z głównego holu. Może postawili strażnika przy wyjściu z piwnicy? Nie śmiał wychodzić z klejnotami w rękach. Lepiej zamknąć je w gabinecie na noc i zabrać do domu jutro w południe, na koniec krótkiego sobotniego dnia pracy, kiedy będzie jednym z wielu opuszczających budynek pracowników. Nie, nie chciał trzymać ich w domu. Nie wiedział, ile czasu zajmie mu znalezienie kupca, a kiedy fałszywe klejnoty zostaną odkryte, policja może zacząć przeszukiwać mieszkania. A jeśli kradzież zostanie odkryta przed jutrzejszym dniem? Bezpieczniej będzie ukryć prawdziwe kamienie gdzieś w muzeum, dopóki sprawa nie przycichnie. Jeżeli wtedy zostaną znalezione, nic nie będzie wskazywało na niego. Światło latarki oddaliło się, a kroki ucichły. Wypuszczając powietrze, które nieświadomie wstrzymywał, znalazł odpowiedź. Idealnie! Mógł ukryć klejnoty jutro rano, zanim muzeum zostanie otwarte dla zwiedzających, i nikt, kto go zobaczy, nie będzie go pytał, co robi. Nikt nie pomyśli, by tu zajrzeć,

niezależnie od tego, na jak długo je zostawi. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, z łatwością je odzyska. Nie powinien był w siebie wątpić. Po pierwsze, jego plan od samego początku był genialny, a poza tym potrafił doskonale improwizować, jeśli zachodziła taka konieczność. Przechytrzy ich wszystkich.

ROZDZIAŁ DRUGI Sierpień 1923 Przez szarą mżawkę Daisy spoglądała na Brompton Road w kierunku Knightsbridge. Była niemal pewna, że jej chłopięca fryzura poskręcała się w drobne loczki pod wpływem wilgotnego powietrza, mimo że chronił ją niebieski kloszowy kapelusz i wesoła parasolka w intensywnym czerwonym odcieniu. Wśród dwukółek, konnych ciężarówek, taksówek, staromodnych dorożek, samochodów z szoferami i przemoczonych chłopców na posyłki na rowerach górowało co najmniej pół tuzina omnibusów. Niczym pszczoły zatrzymywały się w locie, by skosztować ludzkich nektarów czekających w kolejce na przystankach - kwiatkach. Do rogu ulicy, na której stała, dotelepał się właśnie numer 30, a tuż za nim 96. Odsunęła się, by przepuścić wysiadających pasażerów. Oto i numer 74. Daisy czym prędzej ruszyła do przodu. Alec zapewniał ją, że jego dziewięcioletnia córka Belinda była w stanie przyjechać z Derekiem z St. John's Wood do Kensington, ale i tak była zdenerwowana. Owszem, nie musieli się przesiadać. Sama wychowała się na wsi, i kiedy okazjonalnie odwiedzała Londyn, korzystała z pociągu i taksówki. Pamiętała własne poczucie zagubienia, kiedy nie wiedziała, na którym przystanku wysiąść, gdy po raz pierwszy zamieszkała w mieście. Numer 74 zatrzymał się. Wysiadło troje lub czworo pasażerów. Konduktor pomógł starszej kobiecie, stojącej na chodniku i mocującej się z czarną parasolką. Daisy powstrzymała impuls, by jej pomóc, i zwróciła się do konduktora.

- Miałam się tu spotkać z dwójką dzieci, dwójką dziewięciolatków. Małą dziewczynką z rudymi warkoczykami... - Ciociu Daisy! - Derek pognał w dół po kręconych schodach. - Ciociu Daisy, czy to prawda, że dżentelmen pierwszy schodzi po schodach? - Tak. - Widzisz, mówiłam ci! - Belinda przydreptała tuż za nim. - A potem odwraca się, by pomóc kobiecie zejść na ulicę - powiedziała Daisy. - Och! - Stojąc już na chodniku, jej siostrzeniec odwrócił się, chwycił Belindę za rękę i wyciągnął z autobusu. Belinda wylądowała bezpiecznie, głośno protestując. - Ale nie tak, głuptasie! - Niezupełnie - zgodziła się ze śmiechem Daisy. - Później poćwiczymy, a teraz chodźcie. Mam spotkanie z dyrektorem działu geologii. Lepiej oboje wciśnijcie się pod moją parasolkę. Czemu na litość boską siedzieliście na górze w taką pogodę? - Stamtąd jest lepszy widok - stwierdziła Belinda, a Derek dodał: - Większa frajda. Poza tym wcale tak mocno nie pada i jest ciepło, w końcu jest lato. Nie jestem mokry, a pewnie będę, jak będziemy próbowali zmieścić się pod jednym parasolem, bo wtedy napada mi za kołnierz. Moje drogie, możecie się pod nim schować - powiedział szarmancko. - ' I wezmę to od ciebie, ciociu Daisy. Co to takiego jest? - To statyw do aparatu. Tylko uważaj, dobrze? Należy do Lucy. Autobus ruszył wzdłuż Fulham Road. Policjant na posterunku wstrzymał ruch za pomocą białych rękawiczek i gwizdka i ruszyli przez ulicę, kierując się w stronę oratorium Brompton. Belinda, rodowita mieszkanka Londynu, pokazała je Derekowi, który pochodził z prowincji.

- To taki rodzaj kościoła - wyjaśniła ze znawstwem. - Chyba jeszcze z czasów przed naszą erą. A ten olbrzymi budynek tuż obok to Muzeum Wiktorii i Alberta (Muzeum Wiktorii i Alberta (ang. Victoria and Albert Museum) - największe muzeum sztuki i rzemiosła artystycznego w Londynie [przyp. tłum.].). Byliśmy tam ze szkołą, w muzeum, nie w oratorium. O nim też pisałaś, prawda, ciociu Daisy? - Zgadza się - zapewniła swoją przyszłą pasierbicę Daisy. - Piszę serię artykułów o londyńskich muzeach dla amerykańskiego czasopisma. Idąc wzdłuż Cromwell Road, obok usmolonego dymem kościoła w stylu włoskim i neorenesansowego muzeum, przysłuchiwała się paplaninie dzieci. Pobyt Dereka u Fletcherów przebiegał całkiem nieźle, mimo niechęci babci Belindy do ciotki chłopca. Starsza pani Fletcher, w komitywie z matką Daisy, lady Dalrymple, wdową, sprzeciwiały się małżeństwu córki wicehrabiego i inspektora naczelnego, detektywa z klasy średniej. Daisy podejrzewała, że Alec również miał z tego powodu wyrzuty sumienia, obawiając się, że będzie żałowała, iż wyrzekła się własnej klasy. Sama natomiast nie miała żadnych wątpliwości. Była kobietą pracującą. Jej ojciec zmarł w czasie epidemii grypy, podobnie jak matka Belindy, a brat zginął w okopach Flandrii. Nie chciała być pasożytem dla kuzyna, który odziedziczył tytuł i majątek w Gloucestershire. Za nic w świecie nie dałaby się też namówić na to, by zamieszkać w domu matki. Ona i lady Dalrymple od lat nie mogły dojść do porozumienia. I tak oto wielmożna pani Daisy Dalrymple sama zarabiała na chleb i dziś rano miała spotkanie służbowe. - No, chodźcie już, nie ociągajcie się. Przeszli przez Exhibition Road. Za ogrodzeniem wznosiła się podłużna fasada i wieże Muzeum Historii Naturalnej.

Czarny od sadzy budynek był hojnie ozdobiony mroczną terakotą, ozdobnymi fryzami i maswerkami ze skamieniałą światową florą i fauną wokół okien. Straszliwe gargulce górowały nad rynnami, a pomiędzy oknami na najwyższym piętrze stały rzeźby bestii. Wspinając się po schodach do wejścia, Belinda zapytała: - Możemy obejrzeć ptaki i motyle, proszę, ciociu Daisy? - Motyle! - jęknął Derek. - W domu mam pełno ptaków i motyli. Typowa dziewczyna! Byłabyś taka sama jak cała reszta, gdyby twój ojciec nie był detektywem ze Scotland Yardu. Mówiłaś, że są tu dinozaury i wieloryby. Kto by chciał oglądać motyle, kiedy są dinozaury i wieloryby? - Są też różne wstrętne robale - powiedziała Belinda. - Takie, jakie lubią chłopcy. - Będziecie mieć na wszystko mnóstwo czasu - obiecała Daisy. - Możecie iść beze mnie, ale trzymajcie się razem. Najpierw idźcie do motyli, a kwadrans przed pierwszą spotkamy się w galerii dinozaurów. Postawię wam lunch w kafeterii. - Jejku, naprawdę? - Belinda westchnęła, a oczy jej zalśniły. - Kapitalnie! Derek, przyzwyczajony do jadania w restauracjach, gdy rodzice odwiedzali go w szkole z internatem, był pod mniejszym wrażeniem. - Dobrze - powiedział z nietypową dla siebie zwięzłością, zdejmując wilgotną czapkę i wsuwając ją do kieszeni, gdy minęli brodatego Darwina i wąsatego Huxleya, siedzących w marmurowym majestacie. - Bel, zobacz, po filarach wspinają się kamienne małpy. - Idą na samą górę i przechodzą nad łukiem - powiedziała Belinda. - Chodź, stąd lepiej widać. - O tak! - Derek omal nie przewrócił się do tyłu, wyginając szyję, by zobaczyć znajdujący się dwadzieścia

metrów nad ich głowami sklepiony sufit, częściowo wykonany ze szkła, częściowo z kwiecistych paneli. - Chryste, jest olbrzymi! Jak skrzyżowanie katedry i dworca głównego, pomyślała Daisy, ale przynajmniej czystszy niż ten ostatni. Wewnątrz wszechobecna terakota miała miodowy odcień kamieni z Cotswold (Kamienie w miodowym odcieniu charakterystyczne dla środkowej Anglii [przyp. tłum.].), udekorowana stalową szarością, pasującą do pomarszczonej skóry olbrzymiego afrykańskiego słonia, który górował nad holem. Derek wykonał obowiązkową rundkę wokół słonia. Potem dzieci udały się do zachodniego skrzydła, by zapolować na ptaki i motyle, a Daisy przedstawiła się kustoszowi działu geologii. Elegancka, przystrzyżona biała bródka doktora Smitha Woodwarda nie stanowiła żadnej konkurencji dla wybujałego zarostu Darwina. Szczupły, starszy i niemal łysy mężczyzna zerknął na Daisy znad zawalonego papierami biurka, przyglądając jej się ze zdumieniem przez poważnie wyglądające binokle. - Panna...? - Dalrymple. Daisy Dalrymple. Jestem dziennikarką. - Ach tak. - Nie wypuszczając z lewej ręki dokumentu, który właśnie czytał, obszedł biurko, by uścisnąć jej dłoń. Zauważyła, że kulał. Daisy domyśliła się, że była to pamiątka po jednej z ekscytujących wypraw po skamieliny. Dopóki Daisy nie zadzwoniła, by umówić się na spotkanie, zakładała, że geologia dotyczy „skał i tym podobnych", jak mówiła swojej współlokatorce Lucy. Dziewczyna z centrali Muzeum Historii Naturalnej uświadomiła ją, że „skały i tym podobne" stanowiły domenę kustosza mineralogii, a geologia dotyczyła skamieniałości.