Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 09 - Przeklęty rejs

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 09 - Przeklęty rejs.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 9 Przeklęty rejs

Ahoj, ahoj, płyń, łajbo, płyń, aż nie pójdziesz na dno Ahoj, ahoj, beztrosko na dno Na samo dno! Piosenka piratów z „Piotrusia Pana" J. M. Barriego

PROLOG Caleb P. Arbuckle skrzywił się. Gdyby ktoś widział teraz jego pociągłą, kościstą twarz, zobaczyłby malujący się na niej wyraz najwyższego niezadowolenia. Ale jego towarzysz, siedzący obok w loży londyńskiego teatru Windmill, nie patrzył na niego. Cała uwaga Jethra Gotobeda skierowana była na scenę. A dokładniej, na trzecią dziewczynę od lewej, w pierwszym rzędzie chóru. Już wcześniej ją zauważył. Ślicznotka. Zresztą tak jak one wszystkie - długonogie, z twarzami jak u lalek, wypudrowane, z różem na policzkach i szkarłatną szminką na ustach. Fryzury króciutkie, ułożone w fale Marcela. Rąbki sukienek dokładnie do połowy kolana i ani cala niżej. Dekolty ani cala płytsze niż poziom, za którego przekroczenie poleciałyby głowy kierownictwa teatru. Arbuckle westchnął. Nie był purytaninem. Nie irytował go widok dwudziestoparoletnich podskakujących biustów ani dwudziestoparoletnich par długich nóg w najnowszych cielistych pończochach ze sztucznego jedwabiu, wymachujących dla jego uciechy i dla uciechy kilku setek innych widzów. Nie, nie miał nic przeciwko temu. Źródłem jego niezadowolenia nie był też jego towarzysz. Gotobed, jak na Anglika, był naprawdę świetnym facetem, który z biznesowego znajomego stał się prawdziwym kumplem. Arbuckle z własnego doświadczenia wiedział, że milioner nie ma wielu prawdziwych przyjaciół, a tymi kilkoma, którzy są, nie można pogardzać. Poza tym Caleb P. Arbuckle nie był kimś, kto porzuciłby przyjaciela w potrzebie, a ta przebierająca nogami na scenie piękność wróżyła same kłopoty. Gdy numer zakończył się deszczem wymachów nogami i szelestem podwiązek, Gotobed pochylił się ku Arbuckle'owi i trącił go łokciem w bok.

- Ta mała, panna Fairchild, zaraz będzie występować solo - szepnął. Szerokie samogłoski akcentu Yorkshire, które niegdyś sprawiały Arbuckle'owi trudności, teraz nie były dla niego bardziej kłopotliwe od teksańskiego zaciągania. - Ma świetny głos - ciągnął Gotobed. - Dobry nauczyciel mógłby z niej zrobić śpiewaczkę operową. Pewnie, że sam bym za to zapłacił, ale ona mówi, że już za późno. Wcale nie ukrywa - nie przede mną - że ma trzydzieści lat. Teraz słuchaj, a nie będziesz żałował. Światło ze sceny padło na jego dużą, uśmiechniętą, czerwoną twarz prostego farmera, a nie bystrego klienta, jakiego znał Arbuckle. Gotobed dorobił się na stali i jego miliony były uczciwie zarobione. A jednak ta trzpiotka Fairchild zabawiała się biedakiem, jakby rzeczywiście był takim kretynem, na jakiego wyglądał. Już się szykowała, by oskubać go z każdego pensa. Posłuchajcie tylko: - „Starzeję się, kochanie" - zawodziła. - „Srebrne loki w złotych włosach". Żadnego głupawego wpatrywania się w Gotobeda. Była za sprytna na coś tak oczywistego. Nic poza na wpół śmiejącym się, ukradkowym spojrzeniem posyłanym w górę, w stronę loży. Nie mam jeszcze siwych włosów, mówił ten wzrok, ale oboje wiemy, że mam już swoje lata. A Gotobed, jakby w odpowiedzi na ten sygnał, przesunął dłonią po swych szpakowatych włosach i powiedział nieśmiało: - Wiem, że jestem od niej dwa razy starszy, ale ona przecież też nie jest już podlotkiem i swój rozum ma. Swój rozum ma i wie, że nie za długo już zabawi na scenie, pomyślał Arbuckle. Jeśli przyznawała się do lat trzydziestu, to pewnie była już bliżej czterdziestki. Miły głos, ale nie dość talentu. Tym bardziej że czas rewii się kończył.

Był już 1923 rok, wiek nowoczesności. Teraz nadchodziły czasy kina. O tak, Wanda Fairchild miała na uwadze swój własny interes, a Jethro Gotobed był durniem, którego sobie wybrała, by zapewnił jej przyszłość. Niech to szlag! Jak nie będzie uważał, to ani się obejrzy, jak się z nią ożeni! Ale Caleb P. Arbuckle mógł temu zapobiec. Przyjacielowi potrzeba było tylko odmiany. Arbuckle'owi zaświtał w głowie pewien pomysł.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Matka nigdy mi tego nie wybaczy - powiedziała Daisy. Jedną ręką kurczowo ścisnęła bukiecik róż, a drugą wygładziła spódnicę swego kremowego lnianego kostiumu. Ogromny, zielony opel odjechał od krawężnika i płynnie ruszył naprzód w deszczu konfetti. - Że za mnie wyszłaś? - spytał Alec cicho, zerkając na plecy szofera. - Och nie, kochanie. Z tym pogodziła się w chwili, gdy usłyszała, że jesteś głównym inspektorem Scotland Yardu, a nie zwykłym posterunkowym. Zresztą dla kogoś z jej pokolenia niezamężna dwudziestosześcioletnia córka i tak byłaby straszliwą hańbą. - Daisy zdawała sobie sprawę ze swego paplania, ale nie mogła się powstrzymać. W końcu nigdy wcześniej nie brała ślubu i było to bardzo niezwykłe uczucie. - Jeśli już mówimy o matkach - ciągnęła - to nie przeszkadza mi, że twojej matce nie podobam się tak samo jak ty mojej. - Obawiam się, że tak właśnie jest - przyznał - ale za to Belinda cię uwielbia. Prawie tak samo jak ja. Gdy patrzył na nią tak jak w tej chwili, trudno było uwierzyć, że te szare oczy były zdolne sprawić, że podwładni stawali na baczność, a przestępców przeszywał lodowaty dreszcz. - Alec! Mój kapelusz! - pisnęła, gdy Alec mocno ją przytulił. Choć przez parę minut nie mogła mówić, to jednak mogła słuchać. Słyszała wyraźnie pochrząkiwanie szofera, Billa Truscotta. Zmierzający w stronę hotelu Dorchester samochód miał w ten piękny październikowy dzień odsunięty dach. To właśnie było najgorsze u staroświeckiej służby. Wypożyczenie auta i szofera było najdrobniejszą rzeczą, o jaką postarał się kuzyn Daisy, lord Edgar Dalrymple. Mimo

późnego zawiadomienia o ślubie przyjął ich iście po królewsku. Będąc najstarszym z rodu, nalegał, że to on poprowadzi pannę młodą do ołtarza i wyda wspaniałe przyjęcie. Daisy nie miała serca mu odmówić. Wiedziała bowiem, że były nauczyciel miał wyrzuty sumienia, że odziedziczył Fairacres i tytuł wicehrabiego po tym, jak jej ojciec zmarł w 1919 roku podczas epidemii grypy. To właśnie jej ojciec albo jej brat, Gervaise, który zginął w okopach Flandrii, powinien oddać jej rękę Alecowi, a pierścionek na jej palec mógł wkładać Michael, gdyby w czasie wojny jego ambulans nie najechał na minę. Ogarnął ją smutek. Bardzo kochała Aleca, ale gdy odwróciła się, by spojrzeć na ciągnący za nimi orszak samochodów, łzy zamazały jej widok. Pierwsze auto wiozło kuzyna Edgara, jej matkę, lady Dalrymple, oraz druhnę, byłą współlokatorkę, Lucy Fotheringay. Drugi samochód - ukochany austin chummy Aleca - prowadził jego drużba, sierżant Tom Tring. Z tyłu siedziała wyprostowana sztywno pani Fletcher oraz dziesięcioletnia córka Aleca, Belinda, która kołysała się lekko u boku babci. Przyjęcie weselne było skromne, tak jak chciała Daisy, a co jej matka uważała za wysoce niewłaściwe. - Nigdy nie wybaczy mi urzędu stanu cywilnego - westchnęła Daisy. - Już wcześniej wybrała sobie kościół Świętego Jerzego na Hanover Square. Kochanie, tak się cieszę, że nadinspektor Crane tak późno zgodził się dać ci ten dwutygodniowy urlop. - Skoro ciebie to cieszy, to i mnie również, kochana. - Ciemne, nieco groźne brwi Aleca spotkały się, gdy zmarszczył czoło. - A jednak mam ponure wrażenie, że on coś kombinuje. - Och, Alec, nie może kazać ci prowadzić śledztwa podczas twojego miodowego miesiąca!

- Dlatego zaproponowałem, żebyśmy spędzili tydzień na Jersey. Wyspy Normandzkie mają swój własny system prawny i nic nam do tego. I nie powiedziałem nikomu z Yardu, że drugi tydzień spędzimy w domu. Myślę, że Crane ma dla mnie coś specjalnego, kiedy już wrócę do pracy. - Nie martwmy się tym teraz, kochanie. Patrz, już jesteśmy na miejscu. Zgniotłeś mi kwiatki. Kapelusz dobrze leży? Przyjęcie było zupełnie inne niż ślub. Mimo że zaproszenia rozesłano w ostatniej chwili, pojawili się niemal wszyscy. Sala balowa hotelu Dorchester wypełniona była członkami arystokratycznej rodziny Daisy, kolegami Aleca z policji i barwnym gronem wspólnych przyjaciół i znajomych. Daisy zaprzyjaźniała się łatwo i - jak mawiała jej matka - była w tym zbyt tolerancyjna. Stojąc w rzędzie gospodarzy przyjęcia, lady Dalrymple była zmuszona podawać rękę między innymi hinduskiemu doktorowi, amerykańskiemu przemysłowcowi i rosyjskiemu skrzypkowi żydowskiego pochodzenia. - Wiedziałam, że jeśli uprzesz się sama zarabiać na życie, będziesz spotykać najbardziej nieodpowiednich ludzi - narzekała lady Dalrymple - ale czy musisz od razu się z nimi przyjaźnić? - Pocieszę cię, mamo - szepnęła Daisy. - Właśnie nadchodzą lord i lady Wentwaterowie. Pisałam artykuł o ich posiadłości, pamiętasz? Mimo napomknienia o pracy Daisy, co lady Dalrymple uważała za wysoce niestosowne, spotkanie z hrabią i hrabiną nie mogło nie sprawić jej przyjemności. Przynajmniej na chwilę zaoszczędziło to Daisy słuchania dalszych wymówek. Kolejnym „odpowiednim" gościem był wielmożny Phillip Petrie, który wychował się w majątku sąsiadującym z Fairacres. Jedynym zarzutem, jaki miała do niego lady

Dalrymple, było to, że nie ożenił się z Daisy. Nie, żeby nie próbował. Jako najbliższy przyjaciel Gervaise'a od dawna uważał, że honor nakazuje mu zaopiekować się jego młodszą siostrą, wobec czego oświadczał się Daisy regularnie, kilka razy do roku. Ponieważ Daisy równie regularnie oświadczyny te odrzucała, niedawno ożenił się z pewną Amerykanką. Phillip wydawał się świata nie widzieć poza złotowłosą Glorią, którą nazywał swoim Świetlikiem. Później, już po pokrojeniu weselnego tortu, Alec i Daisy rozmawiali właśnie z Phillipem i Glorią, gdy zbliżył się do nich ojciec Glorii, pan Arbuckle. Co osobliwe, towarzyszył mu nadinspektor Crane, z którym Amerykanin zdawał się pozostawać w nienaturalnie przyjacielskich stosunkach. Stanowili dziwaczną parę, a uroczysty frak i prążkowane spodnie tylko ten kontrast podkreślały. Milioner był niewysoki i szczupły, miał pociągłą twarzą, wydłużoną jeszcze przez łysiejące czoło. Angielski policjant wzrostem górował nad innymi; jego ciało wciąż było atletyczne (według Aleca trzy razy w tygodniu uprawiał sport), a jasne, rudawe włosy, choć przerzedzone, nadal były gęste. Pan Arbuckle wyglądał na zadowolonego z siebie, a nadinspektor był na swój sposób niepozorny. Daisy już dawno doszła do wniosku, że wszyscy detektywi muszą ćwiczyć ten szczególny wyraz twarzy przed lustrem. Spoglądała na niego nieufnie. - Rzeczywiście wygląda, jakby coś kombinował - mruknęła pod nosem. Gloria usłyszała jej słowa i obejrzała się. - Tak, tatuś ma jakiś plan - powiedziała. - Nie wiem jaki, ale wyraźnie knują coś z panem nadinspektorem. Widziałam, jak rozmawiali, prawda, kochanie?

Przystojna, lecz banalna twarz Phillipa miała zupełnie obojętny wyraz. Gdyby Daisy nie znała go tak dobrze, pomyślałaby, że chłopak doskonale wiedział o rodzącej się zmowie i próbował swą wiedzę ukryć. U Phillipa jednak obojętny wyraz twarzy odbijał również stan umysłu. Jednak, jak mawiał jego teść, wystarczyło postawić przed nim silnik samochodowy, a stawał się niemal geniuszem. Poza tym, i poza jego młodziutką małżonką, mało co było w stanie wprawić jego szare komórki w ruch. - No... tak - powiedział niepewnie, przygładzając i tak już gładkie włosy. Arbuckle i Crane podeszli bliżej. Powtórzono klasyczne gratulacje dla pana młodego i życzenia szczęścia dla panny młodej. W krótkiej chwili ciszy Daisy zauważyła cień zakłopotania malujący się na spokojnej twarzy nadinspektora, który zwrócił się ku swemu współkonspiratorowi. - No, kochani, mam dla was niespodziankę - rozpromienił się Arbuckle. - Ogromnie się cieszę, Fletcher, że mogę panu oznajmić, że użyłem dla pana swoich wpływów w Waszyngtonie. Widzi pan, nasz nowy prezydent, pan Coolidge, chce zrobić porządek w Biurze Śledczym Ministerstwa Sprawiedliwości - to coś takiego, jak wasza policja państwowa. I powiem panu, że rzeczywiście tego potrzebują, oj, potrzebują! Istna stajnia Augiasza... - Arbuckle uśmiechnął się, zadowolony ze swej klasycznej aluzji. - Słyszałem takie plotki - odpowiedział ostrożnie Alec. - Chodzi o łapówki. Od samej góry. Burns, dyrektor, wykorzystywał służby federalne do prowadzenia swojej własnej agencji detektywistycznej. No, krótko mówiąc, skontaktowano mnie z tym sprytnym młodym człowiekiem, który pewnie zostanie nowym szefem. Rozmawiałem z nim przez telefon i przekonałem go, że powinien się skonsultować ze Scotland Yardem.

- Oraz z francuską służbą bezpieczeństwa - wtrącił lakonicznie nadinspektor Crane. - Trzeba być fair z naszymi dzielnymi sojusznikami, a przynajmniej robić wszystko, aby tak myśleli. W każdym razie policja w Stanach nie jest grosza warta, nie, kiedy trzeba zbudować coś na zdrowej, uczciwej podstawie. A mając zgodę tego gościa, Johna Edgara Hoovera, namówienie waszego komisarza to była bułka z masłem. - Mam nadzieję, że mu tego nie powiesz! - wykrzyknął Crane, bez śladu zdenerwowania. - Mówię tylko, że to rozsądny człowiek - pośpieszył z wyjaśnieniem Arbuckle. Daisy miała złe przeczucia. Najwyższy czas dowiedzieć się najgorszego. - Ale co takiego rozsądnego zrobił komisarz? - spytała. Arbuckle uśmiechnął się do niej triumfalnie. - Otóż najpierw zgodził się wysłać młodemu Hooverowi doradcę, a potem potwierdził, że najlepszy do tego będzie detektyw inspektor Fletcher. - Ale my dopiero co wzięliśmy ślub! - jęknęła zrozpaczona Daisy, ściskając mocno ramię Aleca. Alec położył dłoń na jej ręce i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Gloria go ubiegła. - Tatusiu! Jak mogłeś? - Skarbie, pozwól tatusiowi skończyć. Ogromnie mi przykro, pani Fletcher. Powinienem zacząć inaczej. Pani oczywiście też jedzie. Wszystko jest opłacone. - Och! Ale ja nie mogę przyjąć... - To nie ja płacę, chociaż chętnie bym to zrobił, gdyby była taka potrzeba. Mam wobec was olbrzymi dług i nie myślcie, że kiedyś o tym zapomnę. Kiedy będziecie już w Stanach, to mam nadzieję - mamy nadzieję, prawda, skarbie? - że zechcecie odwiedzić nasz skromny dom za miastem.

- Ojejku, tatusiu, to genialny pomysł! - rozpromieniła się Gloria. - Popłyniemy wszyscy razem na statku parowym „Talavera". Ale ktoś inny chciałby zapłacić za pani bilet, pani Fletcher. Tak jest. Rozmawiałem z pani wydawcami. Tu, w Londynie, i na Manhattanie. Tutaj jest do pani telegram z Nowego Jorku i list od londyńskiej redakcji. Jak pani sama zobaczy, obaj chcą, żeby napisała pani artykuł o podróży i wrażeniach z Ameryki. Daisy oniemiała. Była rzecz jasna podekscytowana, ale także rozdrażniona oczywistą manipulacją. Gdy zastanawiała się nad tymi dwoma emocjami, Alec zwrócił się do Crane'a. - Obiecał mi pan dwa tygodnie urlopu, panie nadinspektorze - powiedział oschle. Wyraz twarzy nadinspektora pozostał obojętny, ale jego oczy błysnęły. - Niech się pan nie denerwuje. Dzięki uprzejmości rządu Jej Królewskiej Mości będziecie mieli wspaniały tygodniowy rejs w obie strony, i - co więcej - całkowicie za darmo. „Talavera" odpływa z Liyerpoolu w środę po pańskim urlopie. - Ach tak. - Alec nadal był ostrożny. - A co z zaproszeniem od Arbuckle'a? - Podróż powrotna jest już zarezerwowana. Jeśli skończy pan pracę w Waszyngtonie przed czasem, z resztą pobytu może pan zrobić, co zechce. - Crane odciągnął Aleca na stronę i powiedział ściszonym głosem: - Powiem to panu w zaufaniu. Arbuckle ma tutaj swoje wpływy i nie możemy zignorować prośby rządu amerykańskiego. Jednak to, co naprawdę przekonało komisarza, to wizja całych sześciu tygodni bez mieszania się pani Fletcher w policyjne śledztwa. - Mojej matki...? Ach, Daisy! Crane zaśmiał się.

- Cokolwiek by zrobiła w Ameryce, to jest tam poza naszą jurysdykcją. A cokolwiek się tam wydarzy, pan będzie miał spokój przynajmniej na pokładzie statku. - Tak... Mam nadzieję, że na statku nie będzie miała możliwości wplątać się w żadne kłopoty.

ROZDZIAŁ DRUGI Odwrócona plecami do poręczy Daisy patrzyła na słońce zachodzące za niezliczonymi masztami i zielonymi kominami z wymalowaną literą W, jak Wellington Line. Ponad nimi latały różowe, skrzeczące mewy. - Gdy czerwono o zachodzie, wie marynarz o pogodzie - powiedziała Belinda łamiącym się od płaczu głosem. - Cie... cieszę się, że bę... będziecie mieć ładną pogodę. - No widzisz? Nie bój się, kochanie, nie zatoniemy. - Daisy uścisnęła drobną rączkę. - Za sześć tygodni wrócimy do ciebie cali i zdrowi. - Sześć tygodni to strasznie dużo czasu. Prawie do Bożego Narodzenia. - No właśnie. Będziemy musieli kupić prezenty w Ameryce. Tylko pomyśl, jakie niezwykłe rzeczy dostaniesz pod choinkę! - To byłoby fajne - odpowiedziała Belinda grzecznie, lecz bez zainteresowania. - A co, jeśli babcia każe mi się pozbyć Nany, a was nie będzie? Daisy spojrzała za siebie, na pogrążonych w rozmowie Aleca i starszą panią Fletcher. - Bel, jestem pewna, że szczeniak jest jedną z rzeczy, które twój tata omawia teraz z babcią. Przed wyjazdem z Londynu Alec przedyskutował z matką sprawy finansowe, ale pozostałe kwestie odkładał na ostatni moment. Nana, rozbrykany, gryzący ciapy kundel, za którego pojawienie się w ich uporządkowanym domu pani Fletcher słusznie winiła Daisy, to tylko jedna z wielu delikatnych spraw, z którymi Alec musiał sobie teraz poradzić. Po błogim tygodniu na Wyspach Normandzkich druga połowa miodowego miesiąca, spędzona w St. Johns Wood, była trudna. Chociaż Daisy wyrzekła się chęci zmieniania czegokolwiek (przynajmniej na razie), nie mówiąc już o

przejęciu gospodarowania domem, pani Fletcher pozostała zawzięta i podejrzliwa. Daisy mogła mieć tylko nadzieję, że jej sześciotygodniowa nieobecność pozwoli teściowej przyzwyczaić się do drugiego małżeństwa swojego syna. Właściwie, gdyby nie biedna Belinda, to wycieczka do Ameryki była istnym błogosławieństwem. Daisy nie mogła dłużej pocieszać dziewczynki, bo właśnie podszedł do nich pan Arbuckle, przebrany już w strój podróżny, na który składała się marynarka i spodnie do połowy łydki z zielonkawego szkockiego tweedu. Arbuckle uniósł pasujący do kompletu kaszkiet, pogłaskał Belindę pod brodą i dał jej dziesięcioszylingowy banknot. - Ojej, strasznie dziękuję... To znaczy, bardzo panu dziękuję! - W domu na nic mi się nie przydadzą, skarbie - powiedział wesoło, ale jego wzrok z niepokojem utkwiony był w trapie, po którym przesuwali się wchodzący na pokład pasażerowie. - Oczekuję jeszcze jednego przyjaciela, pani Fletcher - wyjaśnił. - Mam nadzieję, że nie zdarł w ostatniej chwili. - Nie zdarł...? Och, nie zrezygnował. Dlaczego miałby zrezygnować? - No, widzi pani, to jest tak... Widzi pani, Jethro Gotobed to przebojowy, energiczny człowiek. Syn parobka, który dorobił się pierwszego miliona jeszcze przed czterdziestką, ale nigdy się nie ożenił. Teraz ma już pod sześćdziesiątkę, a to dla samotnego człowieka niełatwy wiek. Jeśli chodzi o kobiety, jest naiwny jak dziecko. Związał się z... - Arbuckle zerknął na Belindę, która popatrzyła na niego z niewinnym zainteresowaniem. - Czy on naprawdę nazywa się Go - to - bed (Gra słów - nazwisko Gotobed można podzielić na sylaby go - to - bed, co znaczy iść - do - łóżka [przyp. tłum.].)?

- Właśnie tak, skarbie. Sam zadałem mu to samo pytanie, gdy pierwszy raz mi go przedstawiono. - Stare, szacowne nazwisko, jak sądzę - powiedziała Daisy. - Bóg jeden wie, czym protoplasta rodu sobie na nie zasłużył... - Tancerka - szepnął Arbuckle, tak by nie usłyszała go chichocząca Belinda. - Wydawało mi się, że o wiele lepiej będzie mu bez niej, jeśli wie pani, o czym mówię, więc zaprosiłem go do Stanów. Wiem, że pani i Fletcher jesteście świeżo po ślubie, ale pomyślałem, że może zechcecie pomóc mi go trochę rozerwać, żeby przestał o niej myśleć. Ale jeszcze go nie ma. Mam wrażenie, że opętała go bardziej niż... Nie! Jest tam! - Gdzie? Daisy patrzyła na gwarne, zatłoczone nabrzeże. Dźwigi ładowały jeszcze na pokład towary, bo „Talavera" była frachtowcem, który przewoził jakieś dwie setki podróżnych, i to w kajutach drugiej klasy. Przez rufę przetaczały się tuziny podróżnych i dwa razy więcej ich przyjaciół i krewnych, którzy przyszli się pożegnać. - Który to pan Gotobed? - spytała. - Właśnie stanął na trapie. Ten w... No nie! - krzyknął Arbuckle. - A niech mnie! Zabrał tę harpię ze sobą! Wysoka kobieta w szkarłatnych rękawiczkach kurczowo trzymała się ramienia niskiego, lecz krzepkiego mężczyzny. Miał na sobie szary wełniany płaszcz z peleryną i staromodną czapkę z daszkami z przodu i z tyłu, klapkami na uszach i zawiązanym na czubku węzełkiem. Bujne kształty kobiety, podkreślone przez dopasowany pudroworóżowy kostium, opierały się bieżącej modzie na zupełnie płaską, chłopięcą sylwetkę. Daisy, której walka z jej własnymi krągłościami była z góry przegrana, podziwiała ją za otwarte lekceważenie dyktatu mody.

Ponętna harpia, śmiejąc się, spojrzała w górę, w czerwoną twarz Gotobeda. Zachodzące słońce zabłysło czerwienią na klamrze jej szkarłatnego kapelusika, do którego przypięta była kiść długich różowych piór. Belinda wdrapała się na najniższą poręcz i z wielkim zainteresowaniem obserwowała wsiadających na statek ludzi. - Czy ta pani naprawdę jest harfistką? Raz jedna pani grała na harfie u nas w szkole. Podobało mi się. Myślisz, że jak będę duża, to będę mogła się nauczyć grać na harfie zamiast na pianinie? M... mamo? Dziewczynka w dalszym ciągu nie mogła przywyknąć do tego słowa. Jej własna matka umarła na grypę, kiedy Belinda miała cztery lata. Daisy pomału przyzwyczajała się, że zwracano się do niej „pani Fletcher" lub, rzadziej, „pani Alecowa", ale słowo „mama" wywoływało w niej dziwne, ciepłe uczucie. - Czemu nie, skarbie. Nagle, tuż za nimi rozległ się pełen zgorszenia głos pani Fletcher. - Belindo, natychmiast zejdź! Tylko niegrzeczni chłopcy wdrapują się na balustrady. Spadniesz. Belinda posłała Daisy ukradkowe, konspiratorskie spojrzenie i opuściła jedną chudą nogę w czarnej pończosze. Daisy objęła dziewczynkę w pasie. - Proszę się nie martwić. Będę ją trzymać. Teściowa zmarszczyła brwi. - Chodź tu, dziecko, bo spóźnimy się na pociąg. Belinda zeskoczyła z ogrodzenia, objęła Daisy w krótkim uścisku, a potem podbiegła do ojca. Alec pochylił się ku niej, a ona przylgnęła do niego. Starsza pani Fletcher patrzyła na swoją wnuczkę z niecierpliwością. W jej wiktoriańskim spojrzeniu na świat dziewczynki nie tylko musiały zachowywać się jak młode

damy - choć chłopcom pozwalano być po prostu chłopcami - lecz krzywiono się również na szczere wyrażanie uczuć. (Daisy była dość wywrotowa w obu przypadkach). Pani Fletcher odwróciła się w stronę Daisy. - Życzę wam przyjemnej podróży - powiedziała nieprzekonująco. Alec wziął Belindę za rękę i odprowadził ją i panią Fletcher na dolny pokład. Pomógł matce zejść po schodach dla odprowadzających. Dopóki obie nie zniknęły im z oczu, Daisy taktownie została z tyłu, w towarzystwie Arbuckle'a. - Dzieci rozumieją więcej, niż nam się zdaje - powiedział Amerykanin. - Gdyby tylko Wanda Fairchild była jedynie harfistką, a nie pazerną jędzą! To bardzo niezręczna sytuacja... - A może ona tylko go odprowadza? Albo... - Daisy urwała, bo zobaczyła pędzącego ku nim Phillipa. Jego zazwyczaj przyjemnie pusta twarz była ponura. Ciągnął za sobą zrezygnowaną Glorię, ubraną w ozdobiony sobolowym futrem pąsowy kostium. - Tato, czy ta kobieta, o której nam mówiłeś, płynie razem z panem Gotobedem? - Właśnie tak, skarbie. - Proszę pana - powiedział Phillip - wiem, że Gotobed jest pana przyjacielem, ale nie mogę pozwolić, żeby Gloria przebywała w towarzystwie tej... tej... - Lafiryndy. - Arbuckle pokręcił głową. - Sam bym na to nie pozwolił, synu. Nie mogę też wymagać, by panna Dalrymple... pani Fletcher zawarła znajomość z tego typu osobą. Ale znajdziemy się w niezwykle drażliwej sytuacji, jeśli ten głuptas zacznie nam ją przedstawiać. - Jeśli będą mieć osobne kajuty - powiedziała Daisy, w której obudziło się współczucie dla znieważanej panny Fairchild - i jeśli przedstawi nam ją jako przyjaciółkę, to nie

będziemy mogli jej zignorować. Poza tym zawsze jest możliwość, że pana zaproszenie przyspieszy... Znowu jej przerwano. Tym razem był to chłopiec w marynarskim mundurze. - Kto nie płynie, proszony jest o zejście na brzeg! - wołał. Tak jak większość pasażerów i oni przechylili się przez balustradę i obserwowali trap. Kilku opieszałych podróżnych wchodziło na pokład pod prąd wypływającej z niego masie odprowadzających. Wśród nich Daisy zauważyła dawno już niemodny kapelusz pani Fletcher, z płaskim denkiem i wywiniętym rondem, i granatowy szkolny kapelusik Belindy. Dziewczynka popatrzyła w górę i zaczęła gorączkowo wymachiwać chusteczką. Daisy gorączkowo jej odmachała. Nigdzie nie było widać elegancko dopasowanego różowego kapelusza. Arbuckle coraz bardziej wychylał się przez barierkę, aż Gloria chwyciła go za rękaw i odsunęła od balustrady. - Ani śladu - powiedział niepocieszony. - No przecież wiesz, tato, że oni najpierw z tuzin razy krzyczą „wszyscy na brzeg", a potem jeszcze jest gwizdek. - No właśnie, kochanie. Ale nawet jeśli ona zostanie na pokładzie, jest jeszcze szansa, żeby uratować go z jej szponów. Na początek zamienię słówko z ochmistrzem, żeby dopilnował, by posadzono ją przy innym stoliku i dano leżak z dala od nas. Załatwiłem już, że wszyscy mamy miejsca obok siebie. Arbuckle sięgnął po portfel i już miał odejść, gdy Daisy dotknęła jego ramienia. - Niech pan chwilkę poczeka. To byłoby strasznie niezręczne, gdyby próbował pan ich rozdzielić, a oni... - Pan Arbuckle? Jestem Davis, mechanik wachtowy. Prosił pan...

- A tak! - Arbuckle rozchmurzył się i zwrócił do Phillipa. - Synu, załatwiłem ci wycieczkę po maszynowni. Dowiedziałem się, że właśnie przerzucili się z silników węglowych na silniki na ropę. Pomyślałem, że chciałbyś zobaczyć, jak wprawiają je w ruch. - O rany, co za wspaniały pomysł! Prowadź, Davis. - Idę z tobą - powiedziała Gloria. - Skarbie, maszynownia to nie miejsce dla dam. - Wszystko w porządku - powiedział zdecydowanie Phillip, biorąc Glorię pod rękę. - Ze mną będzie bezpieczna. - Proszę, proszę! - powiedziała Daisy odprowadzając ich wzrokiem. Po tym, jak Phillip tyle razy mawiał, że pisanie nie jest zajęciem dla dam, teraz sam niemal namawiał swoją żonę, by zainteresowała się inżynierią. - Ciągle zapominam, że Gloria jest mężatką, i że nie jest już moją małą córeczką - usprawiedliwił się Amerykanin. - O, idzie do nas Fletcher. Na pewno będzie miał jakiś pomysł na wybrnięcie z naszego położenia. Gdy Arbuckle tłumaczył Alecowi całą sprawę, on i Daisy obserwowali trap. Nagle tuż za nimi usłyszeli radosny głos z wyraźnym akcentem z Yorkshire. - Arbuckle! Amerykanin odwrócił się. - Gotobed! Widziałem, jak wchodziłeś na statek. Wszędzie bym rozpoznał to okropieństwo na twojej głowie! Daisy również się odwróciła. Przed nimi stał mężczyzna w szarym płaszczu ze staroświecką pelerynką i czapką w stylu Napoleona w czerwono - zieloną kratę. Gotobed z pewnością nie ubierał się jak milioner. Obok niego, obejmując władczo jego ramię, stała kobieta w różu. Z bliska, w świetle zachodzącego słońca, jej ciężki makijaż nie mógł ukryć, że kobieta była dobre dziesięć lat starsza, niż Daisy się spodziewała. Jej najlepszym atutem były

ogromne, ciemne oczy. Daisy nie była znawcą mody, ale wydawało się jej, że kostium panny Fairchild był drogi i idealnie skrojony. Czy to możliwe, żeby ta duża, nieco krzykliwa broszka w kształcie róży ozdobiona była prawdziwymi rubinami? - Wszyscy odprowadzający na brzeg! - Czy nie lepiej byłoby... - zaczął Arbuckle. Gotobed zaśmiał się, a jego szeroka, czerwona twarz się rozjaśniła. - Ach nie, ona nie schodzi na ląd. Kochanie, to jest mój amerykański przyjaciel, Caleb P. Arbuckle. Arbuckle, poznaj panią Gotobed. Arbuckle zaniemówił, a pani Gotobed uśmiechnęła się kokietliwie. - Bardzo mi przyjemnie - powiedziała chrypliwym kontraltem. Starała się, by w jej głosie nie było słychać prowincjonalnego akcentu, lecz dla czułego ucha ta skrupulatność była tym bardziej bolesna. Lekko zmrużyła oczy i ze szczerą ciekawością przyjrzała się Daisy. - A to musi być pana córka, panna Arbuckle, o której mąż tak wiele opowiadał. Ponieważ Arbuckle wciąż stał jak oniemiały, Daisy pośpieszyła mu z pomocą. - Nie, nie, ja jestem przyjaciółką pana Arbuckle'a i państwa Petrie. Daisy Dal... Daisy Fletcher. A to mój mąż, Alec. Miło nam panią poznać. - Miło nam panią poznać - powtórzył Alec uprzejmie, uchylając kapelusza. - Dziękuję, mnie również. Tak się cieszymy, że spotkaliśmy jakichś przyjaciół pana Arbuckle'a, prawda, Dickie? Tak mówię do pana Gotobeda - wyjaśniła konfidencjonalnie. - Richard (W skrócie: Dickie [przyp. tłum.].) to jego drugie imię. Na pierwsze ma Jethro, ale to

takie trudne do wymówienia. No bo jak można je skrócić? „Jethie" brzmi, jakby się sepleniło. - Rzeczywiście - zgodziła się Daisy, nie patrząc na Aleca, by nie wybuchnąć śmiechem. Wyciągnęła rękę do jej towarzysza. - Miło nam pana poznać, panie Gotobed. Gotobed przywitał się serdecznie i spojrzał pełnym miłości wzrokiem na swoją żonę. - Pobraliśmy się dosłownie kilka dni temu, pani Fletcher - powiedział, a w jego głosie nie było już ani śladu intonacji z Yorkshire. - Tyle było do zrobienia, a trzeba było jeszcze dopisać Wandę do mojego paszportu. - Pan Gotobed zupełnie zawrócił mi w głowie! Nie chciał nawet słyszeć o odmowie. Mówię mu: poczekajmy, aż wrócimy z Ameryki, ale ty nie chciałeś czekać, prawda, Dickusiu? - Nie mogłem pozwolić, by jakiś inny szczęśliwiec mi cię ukradł - odpowiedział skromnie Gotobed. Nastąpiły wymagane gratulacje. Arbuckle wymówił je z tak wykrzywioną twarzą, jakby miał w ustach czysty ocet. Daisy uważała jego oburzenie za przesadne. Nie łudziła się, że pani Gotobed była szaleńczo zakochana w swoim podstarzałym mężu, ale sprawiała wrażenie, że go lubi. Nie było powodu, dla którego nie miałaby rozweselić go trochę pod koniec życia... Choć on wcale nie wyglądał na człowieka, którego dni są policzone. Arbuckle mówił, że jego przyjaciel nigdy nie był żonaty, więc nie było też dzieci, którym przepadłby spadek. - Ale gdzie są państwo Petrie? - spytał Gotobed. - Wanda bardzo by chciała ich poznać. - O tak, bardzo bym chciała. Pan Gotobed dużo mi o nich mówił. Pan Petrie jest synem lorda, nie? Ma tytuł? Arbuckle spojrzał na Daisy i otworzył usta. Daisy zmroziła go wzrokiem. Nie chciała, by Wanda Gotobed ani

ktokolwiek inny na pokładzie przyssali się do niej tylko dlatego, że i ona była utytułowana. Alec również był tu incognito. Zupełnie zwyczajni, uczciwi ludzie staliby się podejrzliwi i zdenerwowani, gdyby dowiedzieli się, że wśród pasażerów jest oficer Scotland Yardu. - Gloria i Phillip poszli obejrzeć maszynownię - powiedział Arbuckle. - Wy też pewnie chcielibyście zobaczyć swoją kabinę... kajuty, jak mawiają Brytyjczycy. - Mąż zarezerwował dla nas luksusowy apartament, a nie zwykłą kajutę. Moja służąca już nas rozpakowuje. Kazał mi zgodzić służącą. Mówi, że na stewardesy nie ma co liczyć. - Biedaczki muszą mieć dzisiaj urwanie głowy - powiedziała Daisy, która sama rozpakowała bagaże swoje i Aleca. Przyzwyczaiła się, że od śmierci ojca sama musiała się o siebie troszczyć. Nie chciała, by ktoś obcy grzebał w jej rzeczach. Pani Gotobed obrzuciła ją nieoczekiwanie zimnym spojrzeniem. - Tak, pewno są zajęte - przytaknęła. - Biedaczki. Chodź, Dickusiu, rzucimy okiem na nasz apartament. - Masz rację, kochanie. Arbuckle, pani Fletcher, panie Fletcher, mam nadzieję, że państwo i państwo Petrie dołączycie do nas przed kolacją i razem wzniesiemy toast na cześć mojej ślicznej żony. Wszyscy się zgodzili, a Daisy starała się być na tyle entuzjastyczna, by zrekompensować niechęć Arbuckle'a, po czym nowożeńcy się oddalili. W tej właśnie chwili gwizdek parowy „Talavery" zaświszczał tak przenikliwie, że Daisy aż podskoczyła. - Ostatnie ostrzeżenie dla tych, którzy powinni zejść na brzeg - powiedział ponuro Arbuckle, wpatrzony w oddalającą się parę. - A ona nie schodzi. Wanda Gotobed. Co za nazwisko! Już samo to powinno go zniechęcić do poślubienia

jej! Stary kozioł musi chyba myśleć tylko o jednym, bo inaczej dlaczego... Alec chrząknął. Arbuckle zaczerwienił się. - Proszę wybaczyć, pani Fletcher. To wszystko doprowadza mnie do takiego szału, że zapominam o dobrych manierach. Proszę się nie gniewać. - Nie gniewam się - odpowiedziała Daisy. - Ale nie wierzę, że jest tak źle, jak pan sądzi. Może jest ona... prostą kobietą, ale skoro on jest synem rolnika, to może taka żona pasuje mu lepiej niż taka, która patrzyłaby na niego z góry. Mówi pan, że pan Gotobed ma mnóstwo pieniędzy. Najgorsze, co ona może mu zrobić, to pomóc mu je wydać. Myślę, że bardzo mu się to spodoba.

ROZDZIAŁ TRZECI Salon Gotobedów był trzy razy większy od kajuty drugiej klasy, w której mieszkali Daisy i Alec. Na ścianach wisiały wielkie obrazy przedstawiające siostrzane statki „Talavery": „Victorię" i „Waterloo". Wnętrze urządzone było w stylu Sheratona i Hepplewhite'a (Daisy nie miała pewności, który jest który) i aż błyszczało od brokatowego jedwabiu. Zasłony z takiej samej tkaniny wisiały w iluminatorach, które udawały zwyczajne, kwadratowe okna, zapewne po to, by pasażer nie czuł, że przebywa na morzu. Pod jednym z takich okien znajdował się stół, przy którym wygodnie mogły pomieścić się cztery osoby. Taca z kieliszkami do szampana, srebrny pojemnik z lodem i wystająca z niego odrutowana szyjka butelki miały pomóc ukoić nerwy. Alec i Daisy przyszli jako pierwsi. - Witajcie w naszym domu daleko od domu - przywitał ich wylewnie Gotobed. - Mógłby się pan zająć szampanem, Fletcher? Ja nigdy w życiu nie miałem tej przyjemności. Wychowałem się na piwie i piwo zazwyczaj piję, chociaż przyznam się, że czasem nie pogardzę whisky albo wodą. - To zupełnie jak ja - uśmiechnął się Alec. - Ja też nigdy nie otwierałem szampana, ale przecież to nie może być coś strasznie trudnego. Potrafią to nawet skończone matołki. Popatrzmy... Mężczyźni podeszli do stolika. Alec oderwał folię i zbadawszy odrutowanie, obaj zastanawiali się, jak się do niego zabrać. - Pani siada - powiedziała do Daisy pani Gotobed. Objęła pokój niedbałym machnięciem ręki. - Nieźle, co? Pod pozorem nonszalancji Daisy wyczuła napięcie. Biedna kobieta, musiała się czuć jak dmuchawiec pośród dalii. No, może nie całkiem. Nie z tlenionymi, modnie upiętymi