Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 10
Strzały w hotelu Chelsea
Dziękuję Sue Stone, Keithowi Kahla i Teresie Theophano
za pomoc w zbieraniu materiałów na temat Nowego Jorku; jak
również panu Stanleyowi Bardowi i jego pracownikom za to,
że chętnie odpowiadali na pytania o hotel Chelsea.
Wszelkie błędy, pominięcia, nieścisłości czy zmiany
faktów, dokonane w celach artystycznych, są wyłącznie moim
dziełem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Uniesione w gniewie głosy: w ciszy, która zapanowała,
kiedy ustał stukot maszyny do pisania, gdy Daisy dotarła do
końca strony, za ścianą sąsiedniego pokoju rozległy się
przytłumione dźwięki.
To nie był pierwszy raz. Najwyraźniej jej sąsiad nie miał
ugodowej natury. Daisy była niemal pewna, że tym razem to
było dwóch mężczyzn i kobieta, ale choć wytężała słuch, nie
mogła rozróżnić poszczególnych słów. To nie była jej sprawa,
upomniała siebie stanowczo, i wróciła do pracy.
Maszyna Remington z jękiem uwolniła dwie kartki
papieru i kalkę. Daisy wykorzystała je, by się powachlować.
Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do temperatury pokojowej
preferowanej przez nowojorczyków. Została wychowana w
wielowiekowej tradycji huczących kominków i lodowatych
przeciągów, i pokój hotelowy wydawał jej się za duszny. A
walka z potężnym kaloryferem okazała się jeszcze trudniejsza
niż z maszyną do pisania, użyczoną przez dyrekcję hotelu.
Daisy rzuciła tęskne spojrzenie na okno balkonowe,
ozdobione misternymi palisandrowymi rzeźbieniami, i
krzywiąc się, zerknęła na maszynę. Hotel Chelsea był znanym
azylem dla pisarzy i spełniał wszelkie ich zachcianki, ale
remington miał już swoje lata. Daisy podejrzewała, że
maszyna stała na tym samym biurku od co najmniej
czterdziestu lat, odkąd budynek został zbudowany w 1883
roku, poddawana uderzeniom mniej lub bardziej wprawnych
palców. Skrzypiała i jęczała przy każdym dotknięciu i
ignorowała wszelkie prośby o wielkie litery. Na samą myśl, że
miałaby ponownie podjąć walkę z tym okropnym
ustrojstwem, Daisy zlała się gorącym potem.
Obok maszyny piętrzył się stale rosnący stos papierów.
Pan Thorwald nie zażądał zbyt wielu zmian w jej artykule o
podróży przez Atlantyk. Wszystko było już przepisane i
gotowe do dostarczenia na jutro. Artykuł na temat pierwszych
wrażeń z pobytu w Ameryce szedł jak po maśle. Miała więc
trochę czasu.
Wyszła na balkon i zadrżała z zimna, gdy poczuła
lodowaty wiatr. Żółtoszare niebo zapowiadało deszcz, a nawet
śnieg, choć to nie był jeszcze listopad. Opary benzyny
przemieszane z kurzem unosiły się w górę zachodniej
Dwudziestej Trzeciej Ulicy, jednak ostry swąd czarnego od
sadzy dymu nie był tak wyraźny jak w odległym Londynie.
Daisy oparła się o kwiecistą barierkę z kutego żelaza, by
popatrzeć na terkoczący siedem pięter niżej tramwaj, choć
Amerykanie nazywali go inaczej. Zastanawiała się, czemu
upierali się, że mówią po angielsku, skoro mogli po prostu
nazwać swój język amerykańskim. Najdziwniejsze było to, że
wszyscy powtarzali jej, kobiecie mówiącej królewską
angielszczyzną, że ma dziwny akcent!
Jej rozmyślania przerwał zdecydowanie amerykański głos.
Okno sąsiedniego pokoju było uchylone.
Kobiecy głos, który wcześniej ledwo słyszała, był teraz
głośny jak dzwon - nie przypominał jednak łagodnych
kościelnych dzwonów ani brzęczących dzwoneczków z
końskiej uprzęży, a przenikliwy dzwonek elektryczny.
- Ty draniu! - kobieta krzyknęła jadowicie. - Nie
wróciłabym do ciebie nawet za milion dolarów.
- Gdybym miał milion dolarów - odparł kąśliwy męski
głos, raczej z sarkazmem niż z gniewem - nie wyciągnęłabyś
ode mnie złamanego grosza.
Inny mężczyzna powiedział coś niezrozumiałego
uspokajającym, choć nerwowym głosem. Chwilę później
trzasnęły drzwi.
Daisy poczuła wyrzuty sumienia. Wiedziała, że nie tylko
zaduch, ale i ciekawość, sprowadziły ją na zewnątrz, i czym
prędzej schowała się w pokoju. Miała tylko nadzieję, że nikt
nie zauważył, jak podsłuchiwała na balkonie. Nie miała
jednak zamiaru siedzieć i czekać na oburzone pukanie do
drzwi. Postanowiła wyruszyć na poszukiwanie herbaty.
W końcu było już po czwartej. Prohibicja sprawiła, że
niektórzy Amerykanie przypomnieli sobie historię z Herbatką
Bostońską (Herbatka Bostońską (The Boston Tea Party) -
protest polityczny mieszkańców Bostonu w ówczesnej kolonii
przeciwko polityce fiskalnej metropolii. Protekcyjna polityka
brytyjska, polegająca m.in. na opodatkowaniu kolonii bez
dopuszczenia ich reprezentacji do parlamentu brytyjskiego,
wywołała wielkie niezadowolenie wśród amerykańskich
Brytyjczyków, które doprowadziło do bojkotu herbaty i
niedopuszczania statków Kompanii do amerykańskich portów
[przyp. tłum.].) i doszli do wniosku, że brytyjski zwyczaj picia
popołudniowej herbaty był godny naśladowania. Choć prawdą
było też to, że zdobywanie alkoholu nie sprawiało
Amerykanom większych trudności. Jednak hotel Chelsea,
mimo artystycznej klienteli, był szanowanym miejscem, a nie
nielegalną speluną. Przy odrobinie szczęścia może uda jej się
dostać na dole dzbanek herbaty, a może nawet kilka
herbatników, to znaczy ciasteczek.
Dlaczego do diaska mówili na to speluna? Daisy
zastanawiała się nad tym w drodze do windy. Nikt, kogo o to
pytała, nie miał bladego pojęcia.
Gdy podeszła do najbliższej windy, usłyszała, jak
zewnętrzne drzwi od sąsiedniej windy zamykają się z hukiem.
Daisy ruszyła w tamtą stronę, ale zanim dotarła na miejsce,
zamknęły się również wewnętrzne drzwi i winda ruszyła w
dół, robiąc przy tym dużo hałasu, jak przystało na wysłużoną
maszynerię. Pozostał jedynie zapach rumu, drogich cygar i
jeszcze droższych perfum. Daisy zdążyła zauważyć czubek
czapki windziarza, za nim łysiejącą głowę mężczyzny i
szkarłatny, kloszowy kapelusz z białymi czaplimi piórami.
- Nie zdążyłam! - krzyknęła. - Do licha! - Z drugiej
strony, jeśli była to para, która kłóciła się w pokoju obok,
może to i lepiej, że z nimi nie pojechała.
Wróciła do drugiej windy i nacisnęła przycisk. Ze
schowka na pościel po drugiej stronie korytarza wyjrzała
młoda pokojówka, z rękoma pełnymi ręczników.
- Obawiam się, że trochę sobie pani poczeka - zauważyła
z mocnym irlandzkim akcentem, tak grubym, że można nim
było smarować irlandzki chleb. Jej marchewkowe włosy i
piegowata twarz przypominały Daisy jej pasierbicę, Belindę.
Poczuła nagłą tęsknotę za domem.
Uśmiechnęła się do dziewczyny, która pewnie równie
mocno tęskniła za domem, mając ku temu większe powody.
- Nie działa? - zapytała.
- Chłopak od windy to niezły obibok, proszę pani. O tej
porze dnia pewnie gdzieś polazł, zamiast robić to, co do niego
należy.
- Faktycznie, teraz jest niewielki ruch. To musi być
okropnie nudne, tak jeździć w tej klatce w górę i w dół przez
cały dzień.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niej.
- To mój młodszy brat, proszę pani. Jest na nogach od
szóstej rano. A pewnie, że to nie jest łatwe dla ruchliwego
chłopaka, ale musi zarobić na chleb, i niech się cieszy, że w
ogóle ma pracę.
- Nic nie powiem - obiecała Daisy. - Nie śpieszy mi się.
Mogę chyba zejść schodami.
- A gdzie tam, proszę pani, to strasznie daleko. Za chwilę
powinna wrócić druga winda, jeśli mój Kevin nie przyjedzie.
Ale po chwili jęk i łoskot kabli i zębatek obwieścił rychłe
przybycie zniesławionego Kevina. Daisy musiała jedynie
zaczekać, aż winda mozolnie wtoczy się na górę. W tym
momencie na korytarzu pojawił się jakiś mężczyzna, który do
niej dołączył.
Na jego widok pokojówka oblała się rumieńcem i czym
prędzej schowała w schowku na pościel.
Mężczyzna nie wyglądał na przedstawiciela cyganerii.
Przekroczył czterdziestkę i był ubrany w jasnoszary tweedowy
garnitur i czarny kapelusz. W jednej ręce trzymał brązowe
skórzane rękawiczki, a w drugiej teczkę. Krępy, o
pałąkowatych nogach, dumnie kroczył przed siebie. Szczękę
miał agresywnie wysuniętą do przodu, nos długi i ciekawski, a
do tego cienki wąsik. Bezceremonialnie, a nawet
impertynencko, zerknął na Daisy, z wyrazem cynicznego
lekceważenia, co sprawiło, że momentalnie się zjeżyła.
Jednocześnie zastanawiała się, czy to nie był mężczyzna z
sąsiedniego pokoju, czy widział ją na balkonie i czy oblała się
rumieńcem, jak ta irlandzka dziewczyna. Miała nadzieję, że
nie. Nienawidziła się rumienić, to było zbyt wiktoriańskie.
Posłała mu wyniosłe spojrzenie, godne jej matki, wicehrabiny
Dalrymple, wdowy, ale drań zdążył się już odwrócić.
Nacisnął przycisk, całkiem niepotrzebnie, gdyż łoskot
zbliżającej się widny był wyraźny. Zniecierpliwiony otworzył
drzwi do pustego szybu, gdzie zwoje kabli wykonywały
skomplikowane trygonometryczne sztuczki. A może chodziło
o algebrę, pomyślała Daisy - żeńska szkoła nie przygotowała
jej na tak głęboką analizę matematyczną, choć pamiętała, jak
zaglądała przez ramię swojemu bratu, gdy w wakacje ślęczał
nad książkami.
I tak całe to wkuwanie poszło na marne, pomyślała ze
smutkiem. Gervaise zamiast na uniwersytet poszedł na wojnę,
a jego matematyczna wiedza nie zdołała go ochronić przed
śmiercią w okopach Flandrii.
Matematyka nie pomogłaby również jej niecierpliwemu
sąsiadowi, gdyby runął do szybu, co mu w oczywisty sposób
groziło. Ale zdążył bezpiecznie schować głowę. Przyjechała
winda, prowadzona przez czternastoletniego na oko
młodzieńca, którego marchewkowe włosy i piegi świadczyły o
tym, że to był nie kto inny, tylko Kevin, a załzawione oczy i
czerwone ucho potwierdzały, że coś przeskrobał.
Niemniej jednak posłał Daisy pyszałkowaty, szeroki
uśmiech, ukazując przy tym krzywe zęby, i zapytał:
- Jedzie pani na dół?
Jego słowa najwyraźniej przywołały do porządku
niecierpliwego mężczyznę, który już robił krok do przodu, ale
w ostatniej chwili cofnął się i z ironicznym ukłonem
przepuścił Daisy pierwszą.
- Gdzie mogę się napić herbaty? - zapytała chłopca, gdy
winda ruszyła w dół.
- W lobby, droga pani. - Uniósł czapkę w przesadnym
geście szacunku. Jego rodzimy irlandzki akcent przeplatał się
z nosowym nowojorskim brzmieniem. - Stanley - nasz boy
hotelowy, droga pani - zaniesie pani zamówienie do jadalni i
kelner je pani przyniesie.
Mimo tupetu wydawał się poczciwy. Daisy roześmiała się.
- Jestem Angielką - przyznała - ale nie musisz mi mówić
„droga pani".
- Cóż, wszyscy nie mogą być biskupami - powiedział ze
współczuciem. - Chce pani prawdziwej herbaty? Niech pani
powie Stanleyowi, że Kevin powiedział, żeby przygotowali
pani porządną, mocną herbatę, a nie te pomyje, które Jankesi
nazywają herbatą.
Mężczyzna stojący za Daisy prychnął. Kątem oka Daisy
dostrzegła, że wyciągnął z kieszeni piersiówkę, odkręcił
nakrętkę i pociągnął solidny łyk. Zakładała, że nie była to
herbata ani pomyje, bo jego twarz nabrała mało twarzowego
purpurowego koloru.
Nie, żeby na niego patrzyła. Nie chciała dać mu tej
satysfakcji.
- Zapamiętam sobie pana radę - powiedziała, uśmiechając
się do Kevina.
Mrugnął do niej.
- Mogę też pani załatwić co innego - szepnął. - Nie
bimber, a prawdziwą irlandzką whisky, prosto ze
Szmaragdowej Wyspy.
- Nie, dziękuję.
- Jest bezpieczna. Wszyscy, co trzeba, zostali opłaceni.
- Opłaceni? - Mężczyzna nagle wetknął swój długi nos
między Daisy i Kevina.
Windziarz spojrzał na niego okrągłymi, niewinnymi
oczami.
- Musiał się pan przesłyszeć. Właśnie mówiłem tej pani,
jak mój brat został zwolniony. Pracował na nadbrzeżu.
Było oczywiste, że mężczyzna mu nie wierzy. Daisy
pomyślała, że gdyby jej tam nie było, tak łatwo by nie
odpuścił. Starała się wyglądać poważnie i w milczeniu
zjechali na dół. Mężczyzna odszedł, nie oglądając się za
siebie.
Daisy wyszła z windy, minęła opuszczoną recepcję i udała
się do lobby. Podłoga była tu wyłożona białym, szarym,
czarnym i krwistym marmurem. Szary marmur zdobił również
do połowy ściany. W każdym rogu stały nieszczęśliwie
wyglądające doniczki z kwiatami, zgodnie z wymaganiami
etykiety, podobnie jak w Londynie. W tej niedorzecznej oazie
płonął ogień w kominku, ozdobionym ciemną, misternie
rzeźbioną półką. Pod każdą ścianą stała twarda, mało
zachęcająca ława z tego samego ciemnego drewna, z obiciem
w czerwone i kremowe pasy.
Pasy zdobiły również dwa fotele i niewielką sofę, które
ustawiono przed kominkiem wokół szklanej ławy. Takie same
pasy były też na siedzeniach patykowatych krzeseł z kutego
żelaza, ustawionych wokół kilku małych, równie
patykowatych stolików. Dwa z nich były ustawione razem, a
wokół siedziała grupka poważnie wyglądających kobiet i
długowłosych mężczyzn. Ich stroje były dość
ekstrawaganckie, mężczyźni zamiast krawatów mieli na sobie
luźne, kalejdoskopowe fulary, a kilka kobiet sztruksowe
spodnie. Daisy poczuła się niezwykle statecznie w swojej
jasnoniebieskiej garsonce.
W Chelsea - na przedmieściach Londynu, nie w hotelu -
gdzie mieszkała przed ślubem, widziała niemal identyczne
grupki. Zapewne dyskutowali o przyszłości literatury pięknej
lub o złośliwych wydawcach.
W Chelsea tego typu grupa z wyższością patrzyłaby na
popołudniową herbatę, uważając, że to zbyt burżuazyjne
(preferowali piwo lub tanią sherry, w zależności od
upodobań), ale tutaj wszyscy trzymali w ręku filiżanki z
herbatą. Daisy zauważyła na stolikach dzbanki. Wszystkie
stoliki po obu stronach lobby były zajęte.
Na jednej z twardych ław pod ścianą siedział młody
mężczyzna. Jego dzbanek z herbatą stał na bocznym stoliku,
na dziwnej wysokości i w dziwnej odległości, a filiżankę i
spodek trzymał niezdarnie w jednej ręce, jakby nie do końca
wiedział, co z nimi zrobić. Miał na sobie ciemny służbowy
garnitur, a jego jasne włosy były krótko obcięte nad poważnie
wyglądającymi okularami w rogowych oprawkach. Był jakieś
trzy, cztery lata młodszy od Daisy, która miała lat dwadzieścia
sześć, i celowo unikał jej wzroku.
Oczywiście nie przysiadłaby się do niego, nawet gdyby ją
zaprosił, ale żałowała, że nie miała towarzystwa.
Była nowoczesną, niezależną kobietą, upomniała siebie.
Od wielu lat sama się o siebie troszczyła, dochodząc do
wniosku, że wszystko było lepsze od mieszkania w rezydencji
matki po śmierci ojca, który zmarł na epidemię grypy w 1919
roku. To, że była teraz mężatką, i to już cały miesiąc, a jej
ukochany Alec był oddalony o setki mil, nie znaczyło, że nie
potrafiła o siebie zadbać.
Jedyne wolne miejsce było na drugiej ławie, ale kiedy
zrezygnowanym krokiem ruszyła w tamtą stronę, jakaś młoda
para zwolniła stolik po drugiej stronie lobby, obok drzwi do
rzadko odwiedzanego salonu dla pań. Daisy ruszyła, by zająć
stolik, gdy nagle podbiegła do niej niska, pulchna kobieta z
potarganymi siwymi włosami.
- O rety - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie ma pani nic
przeciwko? - Spojrzała na Daisy znad okularów, posyłając jej
błagalne spojrzenie.
- Przeciwko czemu? - zapytała zdumiona Daisy.
Maleńka kobieta pomachała trzymaną w rękach robótką,
pięknie wydzierganym żółto - białym kaftanikiem dla dziecka.
Daisy zauważyła, że żółta i biała włóczka ciągnęły się za nią
aż od ławy przy kominku po przeciwległej stronie lobby,
gdzie zostawiła torbę z drutami.
- Chodzi o moją siostrę - przyznała. - O rety, to takie
niezręczne, ale ona lubi wszystko wiedzieć.
- Wiedzieć co? - zapytała ostrożnie Daisy.
- O rety, jak zawsze wszystko mi się plącze. Moja siostra,
Genevieve, nalega, by poznać wszystkich, którzy zatrzymują
się w hotelu. Proszę, niech się pani zgodzi.
Wyglądała na lekko zmieszaną, gdy Daisy się roześmiała,
ale rozchmurzyła się, gdy usłyszała:
- Będzie mi bardzo miło. Mogę wiedzieć, jak się pani
nazywa?
- O rety, powinnam była od razu się przedstawić! Jestem
panna Cabot, Ernestine Cabot - Z Bostonu, wie pani - ale z tej
młodszej części.
Daisy nie miała czasu zastanowić się nad tym, czemu to
tajemnicze oświadczenie sprawiło, że pomyślała o rybach.
Panna Cabot odwróciła się i zaplątała we własną włóczkę.
Niewątpliwie by się przewróciła, gdyby nie Kevin, który
znowu urządził sobie wagary, opuszczając windę, i pośpieszył
na ratunek.
- To się zdarza raz w tygodniu, regularnie jak w zegarku -
mruknął do Daisy.
I choć nikt inny nie zwrócił uwagi na zamieszanie,
samotny młody człowiek musiał ich obserwować, bo również
przybiegł na pomoc. Pochylił się, by odwinąć wełnę, ale
panna Cabot zaczęła się wiercić.
- O rety... nie, proszę... to miło z pana z strony, panie...
eee...
- Lambert.
- Panie... Obawiam się... to takie krępujące... Daisy doszła
do wniosku, że przyda się kobieca pomoc. Uwolniła kostki
kobiety, przyodziane w czarne fildekosowe pończochy,
podczas gdy panna Cabot ćwierkała jej nad głową „o rety".
Pan Lambert pomógł Daisy wstać, mierząc ją przy tym
wzrokiem, jakby porównywał jej twarz z jakimś
wewnętrznym ideałem. Zastanawiając się, czy zdała egzamin,
Daisy podziękowała mu lekkim skinieniem głowy i
uśmiechem.
- Do usług, proszę pani. - Jego słowom towarzyszył
zapach irlandzkiej whisky. Najwyraźniej interes Kevina kwitł,
i nie wszystkie dzbanki zawierały herbatę.
Daisy zwinęła włóczkę zwisającą z drutów panny Cabot.
Resztę zamierzała zebrać po drodze, towarzysząc starszej
pani, by poznać jej siostrę. Włóczka zawisła parę centymetrów
nad ziemią, kiedy nagle zjawił się niecierpliwy człowiek z
windy i przeszedł obok swoim zdecydowanym krokiem.
Zahaczył o włóczkę łydką.
Szedł dalej niczego nieświadomy. Robótka wypadła z rąk
panny Cabot, a torba z drutami, w której znajdowała się reszta
włóczki, upadła na podłogę.
Lambert chwycił mężczyznę za rękaw.
- Hej, proszę chwilę zaczekać!
- Coś pan o tym wie? - Mężczyzna chętnie się odwrócił.
Daisy mogła przysiąc, że nos mu zadrgał. - Chce pan
porozmawiać?
Lambert, całkowicie zbity z tropu, zamrugał oczami.
- Porozmawiać? Nie wiem, o czym mielibyśmy
rozmawiać, kolego. Ale radziłbym uważać, jak pan chodzi.
- Uważać...? - Tym razem to on wyglądał na zdumionego.
Potem, widząc gest Lamberta, spojrzał na swoje nogi owinięte
żółtą i białą włóczką. Odwracając się w stronę panny Cabot,
powiedział sarkastycznie:
- Aha, madame Defarge (Madame Defarge -
rewolucjonistka, czarny charakter z powieści Dickensa
Opowieść o dwóch miastach [przyp. tłum.].) znowu atakuje. -
Zerknął na Daisy. - Rozumiem, kolejna ofiara madame
Gilotyny.
Jego francuski był fatalny, zauważyła Daisy, choć
zastanawiała się, czy oklepane odniesienie do Dickensa miało
jakieś głębsze znaczenie poza czystą złośliwością.
Panna Cabot żachnęła się.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
- Jestem pewien, że nie. - Próbując wyplątać się z
włóczki, zrobił krok do tyłu. Wełna wczepiła się w jego
tweedowe spodnie. Nachylił się i oderwał obie nitki. - Uważaj
na związki z kobietami, synu - poradził Lambertowi. -
Jedynym wyjściem jest ostre cięcie.
- I odmaszerował.
Lambert podniósł robótkę, która jakimś cudem nie zsunęła
się z drutów.
- Przepraszam panią - powiedział z zakłopotaniem,
podając robótkę pannie Cabot. - Cóż, chyba niewiele możemy
zrobić z takim gościem.
- O rety, za moich czasów ludzie mieli lepsze maniery -
zgodziła się panna Cabot.
Lambert ponownie się nachylił i chwycił za luźne końce
włóczki. Ponieważ najwyraźniej nie miał pojęcia, co z nimi
zrobić, Daisy odebrała je od niego i ruszyła do przodu, u boku
panny Cabot, zwijając po drodze wełnę.
Mężczyzna poszedł przodem, by podnieść torbę z drutami
i postawić ją na ławie. Jeśli miał zamiar zostać dłużej, plany te
zostały pokrzyżowane przez pannę Genevieve Cabot.
- Dziękuję, młody człowieku - powiedziała, odprawiając
go skinieniem głowy, a kiedy odwrócił się z niepocieszoną
miną, dodała: - On nie jest interesującym człowiekiem.
Uszy pana Lamberta poczerwieniały.
- Zgilotynowany - pomyślała Daisy, mając nadzieję, że
nie spotka jej podobny los.
ROZDZIAŁ DRUGI
Fotel zajmowany przez pannę Genevieve Cabot zapewniał
jej doskonały widok zarówno na główne wejście, jak i na
wewnętrzne lobby prowadzące do wind. „Zapewniał" było
odpowiednim określeniem. O ile panna Cabot była nieco
pulchna, panna Genevieve była tęga i roztaczała wokół siebie
aurę stanowczości, w przeciwieństwie do chaotycznego
usposobienia swojej starszej siostry. Kiedy Daisy do niej
podeszła, kobieta nie wstała z miejsca, ale skinęła głową i
wskazała na laskę opierającą się o krzesło, usprawiedliwiając
w ten sposób to, że nie wstała. A raczej wskazując na
przyczynę: nie wyglądała na osobę, która miała w zwyczaju
się usprawiedliwiać. I choć jej twarz miała chorobliwy odcień,
w jej tonie nie było nic chorobliwego.
- I co, siostro?
- Och, moja droga, zupełnie zapomniałam zapytać tę
młodą damę, jak ma na imię!
- Pani Fletcher - powiedziała Daisy i nie czekając na
zaproszenie, zajęła miejsce na sofie. W końcu została
wezwana. - Bardzo mi miło.
- Brytyjka - zauważyła panna Genevieve, a w jej głosie
nie było słychać aprobaty.
Zanim Daisy zdążyła cokolwiek powiedzieć, podszedł do
nich nieduży chłopiec w hotelowej liberii - Stanley, boy
hotelowy, w Anglii zwany buttons. Panna Genevieve
zamówiła świeżą herbatę oraz kolejną porcję kanapek,
ciasteczek i ciasta. Niezależnie od jej opinii na temat
Brytyjczyków najwyraźniej podzielała ich zamiłowanie do
solidnych podwieczorków, zauważyła z radością Daisy.
Kiedy Stanley przyjmował od panny Genevieve
zamówienie, Daisy przyjrzała się obydwu kobietom. Obie
miały na sobie wełniane sukienki z koronkowymi
kołnierzykami i mankietami, pięknie wykonane (przez pannę
Cabot?), ale zupełnie niepasujące do ich korpulentnych figur.
Sukienka panny Cabot była różowa, a panny Genevieve
granatowa. Włosy panny Cabot, związane w kok, sterczały na
różne strony, wymykając się spod spinek i siateczek. Włosy
panny Genevieve, również siwe, były obcięte na krótkiego,
surowego pazia.
Daisy zastanawiała się, czy były przypadkowymi
mieszkankami hotelu, czy też w jakiś sposób były związane z
literaturą lub sztuką. W tym momencie zauważyła notes w
linię, leżący na potężnych udach panny Genevieve, z
ołówkiem wetkniętym pod spiralną oprawę.
- Jest pani pisarką, panno Genevieve? - zapytała Daisy.
- Oczywiście! - Zaskoczenie starszej pani i jej wyraźne
niezadowolenie sugerowały, że była raczej przyzwyczajona do
zadawania pytań niż odpowiadania na nie.
Daisy postanowiła wykorzystać swoją przewagę.
- Można zapytać, co pani pisze?
Panna Genevieve skrzywiła się, ale panna Cabot szybko
wtrąciła:
- Cudowne felietony o robieniu na drutach. Dla pism
kobiecych, wie pani. Pewnie macie je również w Anglii,
prawda? Ja wymyślam nowe ściegi, a Genevieve o nich pisze.
Potem dodaje coś od siebie, wie pani, o co chodzi. Jest taka
błyskotliwa. Jestem pewna, że ja bym tak nie potrafiła.
- Bzdury! - odezwała się panna Genevieve.
- O rety! Ściegi są całkiem ładne, siostro. Otrzymujemy
sporo listów, bardzo miłych listów, z całego kraju. Ale
obawiam się, że Genevieve nie uważa tego za prawdziwe
pisarstwo - zwierzyła się Daisy. - Nawet rubryki towarzyskie
wydają jej się lepsze.
- Rubryki towarzyskie? - Daisy nie wyobrażała sobie, by
siostry miały okazję obracać się w wyższych sferach, które
stanowiły źródło tematów dla rubryk towarzyskich.
- Plotki literackie - warknęła urażonym tonem panna
Genevieve.
- Do „Writer's World" - wyjaśniła panna Cabot.
- Tu jest idealne miejsce, by zbierać informacje -
powiedziała Daisy.
- Wielu odwiedzających Nowy Jork pisarzy zatrzymuje
się w hotelu Chelsea. Udaje mi się z większością
porozmawiać. Odkryłam, że lwia część pisarzy chętnie o sobie
mówi, nawet ten okropny typ, który wszedł prosto w robótkę
Ernestine.
- O rety, na szczęście nic takiego się nie stało, nie puściły
żadne oczka, a końcówki mogę wszyć tak, że nic nie będzie
widać, siostro.
- Mam nadzieję.
- Kim on jest? - zapytała Daisy, która uznała, że
określenie „okropny typ" pasowało do niego jak ulał.
- Nazywa się Otis Carmody. Jest reporterem, łowcą
skandali. Trzeba przyznać, że tacy jak on są potrzebni i
powinni być nieco aroganccy, choć sądzę, że gdyby był
bardziej ugodowy, więcej by zdziałał.
- Wydaje mi się, że kiedy trzeba, potrafi zmienić swój
sposób bycia.
- Możliwe. Piszę też o bardziej literackich postaciach -
dodała na swoją obronę panna Genevieve. - Czasami wpadam
do Algonquin, choć ostatnio dość rzadko. Poza tym Franklin
Adams pisze o grupie Okrągłego Stołu do „World". A
Dorothy Parker, Benchley i im podobni to pozerzy, są
dowcipni, ale wcale nie są tacy mądrzy, jak im się wydaje.
Żadne z nich nie poradziłoby sobie z tym, czym ja się kiedyś
zajmowałam.
Daisy domyśliła się, że pytanie o Algonquin i Okrągły
Stół nie zostałoby przyjęte ze zrozumieniem.
- A czym się pani zajmowała? - zapytała.
- Byłam reporterką kryminalną. - Panna Genevieve
wyraźnie złagodniała pod wpływem zainteresowania, które
okazała Daisy - albo uległa jej „niewinnym błękitnym oczom",
jak mawiał Alec. - Byłam pierwszą tego typu reporterką w
Nowym Jorku, i z tego, co wiem, jak dotąd jedyną. „Eugene
Cannon" to był mój pseudonim. Oczywiście w tamtych
czasach nie było mowy o tym, bym pisała pod własnym
nazwiskiem. Nie mogłam nawet używać żeńskiego imienia,
jak później Lizzie Seaman.
- Lizzie Seaman?
- Nellie Bly tak siebie nazywała. To dopiero była
dziewczyna, która potrafiła się zareklamować. W
osiemdziesiąt dni dookoła świata, też coś! Ja nigdy nie
marzyłam o światłach reflektorów. Chciałam jedynie
wykonywać swoją pracę.
Panna Cabot westchnęła, zawzięcie stukając drutami.
- Przynajmniej udało ci się uciec z domu, siostro.
- Tak - powiedziała ponurym głosem panna Genevieve. -
Ale tamto życie by ci nie odpowiadało, siostro.
W tym momencie zjawił się kelner. Kiedy opróżnił swoją
tacę i ponownie ją załadował pustym dzbankiem po herbacie
panien Cabot i talerzykami z okruszkami, Daisy rozejrzała się
wokół i zauważyła, że pan Lambert jej się przygląda.
Natychmiast odwrócił wzrok. Daisy doszła do wniosku, że w
młodzieńcu było coś dziwnego.
Chwila przerwy dała pannie Genevieve okazję, by
skierować rozmowę na inne tory.
- A pani, pani Fletcher? - zapytała, gdy jej siostra
nalewała herbatę. - Pani mąż jest pisarzem?
Daisy, zaskoczona tym, że „Eugene Cannon" mogła
pomyśleć, iż jest jedynie ozdobą męża, powiedziała:
- Nie, policjantem.
I natychmiast pożałowała swych słów. Wystarczył jej
miesiąc, by się przekonać, że większość ludzi patrzyła
wilkiem nie tylko na samych policjantów, ale również na ich
żony.
Jednak panna Genevieve była pod wrażeniem.
- Angielski policjant? Nigdy żadnego nie spotkałam, ale
słyszałam, że są zupełnie inni od naszych nowojorskich
„byków". Jest tu może z panią?
- Jest w Waszyngtonie, doradza któremuś z
departamentów waszego rządu.
- Aha, zatem to ważny człowiek. Nie... nie jest
przypadkiem ze Scotland Yardu?
- Tak, jest inspektorem naczelnym, detektywem z Yardu.
- Daisy zdecydowała, że teraz kolej na nią. - Ja jestem pisarką.
Panna Genevieve lekko się zmieszała. W skupieniu wzięła
do rąk swój notes.
- A co pani pisze, pani Fletcher?
- Artykuły do czasopism. Napisałam już kilka do
czasopisma „Abroad".
- Ja zawsze czytam „Abroad" - powiedziała z
entuzjazmem panna Cabot. - To najlepsza rzecz poza samym
podróżowaniem. Zawsze chciałam podróżować, ale tatuś...
- Nie przypominam sobie, by wśród współpracowników
była pani Fletcher - przerwała jej panna Genevieve, marszcząc
czoło.
- Używam panieńskiego nazwiska, Dalrymple.
- Och! - Panna Cabot upuściła swoją robótkę, by klasnąć
w ręce. Na szczęście nie trzymała w nich filiżanki. - O rety,
chyba nie wielmożna pani Daisy Dalrymple?
Panna Genevieve, na której honorowy tytuł nie zrobił zbyt
dużego wrażenia, wyraziła się jednak dość pochlebnie na
temat artykułów Daisy o londyńskich muzeach, z których dwa
zdążyły się już ukazać. Chciała wiedzieć, co sprowadziło
Daisy do Nowego Jorku. Daisy wyjaśniła, że wydawca
zapłacił za jej bilet do Ameryki, by mogła opisać swoją
podróż.
Panna Genevieve robiła skrupulatne notatki swoim
eleganckim pismem.
- Jakie ma pani plany, kiedy jest pani już na miejscu? -
zapytała.
- Pan Thorwald chce, bym opisała moje pierwsze
wrażenia z pobytu w Ameryce. Kilka dni spędziliśmy u
znajomych w Connecticut, a teraz będę kilka dni tutaj.
Rozmowa zeszła na temat tego, co już widziała w Nowym
Jorku, co planowała zobaczyć i co panny Cabot uważały za
godne obejrzenia.
- Czy inspektor naczelny, detektyw Fletcher dołączy do
pani? - zapytała w końcu panna Genevieve, lekko
onieśmielonym głosem. - Bardzo chciałabym go poznać.
Daisy potrząsnęła głową.
- Obawiam się, że nie. Jutro mam spotkanie z panem
Thorwaldem, a następnego dnia wsiadam do pociągu i
wyruszam do Waszyngtonu.
- Może to i lepiej - westchnęła panna Genevieve. - Pewnie
brytyjscy policjanci nie lubią reporterów kryminalnych tak
samo jak nasi. Siostro, poczęstuj panią Fletcher keksem.
Z uczty pozostał już tylko ciężki keks. Daisy odmówiła
kolejnego kawałka, mając nadzieję, że nie była
odpowiedzialna za zniknięcie reszty. Figura z płaskim biustem
i pupą, podkreślona „talią" na wysokości bioder, była tu
równie modna jak w Anglii. I choć był to wygląd poza
zasięgiem Daisy, nie miała zamiaru zamienić się w grubaskę.
- Bardzo dziękuję za herbatę - powiedziała. - Miło się z
paniami gawędziło. Chyba wybiorę się na spacer, zanim się
ściemni.
- Tak, lepiej niech pani wróci przed zmrokiem -
powiedziała panna Genevieve. - Jest Halloween. Dziś
wieczorem może się sporo dziać.
- Pójdę tylko obejrzeć Pocztę Główną i Dworzec
Pensylwania, tak jak panie sugerowały.
Tak też zrobiła. Dworzec był wzorowany na łaźniach
Karakalli, jak jej powiedziano, choć nie bardzo wiedziała,
czym były owe łaźnie. Zdaje się, że chodziło o coś
romańskiego. Dworzec był niewątpliwie imponujący, bardziej
niż budynek poczty po drugiej stronie Ósmej Alei, choć obie
budowle mogły się poszczycić ogromną liczbą klasycznych
filarów. Daisy wykonała obowiązkową rundkę wokół poczty,
by przeczytać motto wykute na nadsłupiu: „Ani śnieg, ani
deszcz, ani upał, ani ciemna noc nie powstrzymają tych
kurierów przed wypełnieniem swoich obowiązków".
Później, okrężną drogą, wróciła do hotelu. Na Dwudziestej
Ósmej ulicy natknęła się na niewielki park. Z większości
drzew opadły już liście, ale w porównaniu z zakurzonymi
ulicami powietrze było rześkie. Dzieci bawiły się o zmierzchu
i Daisy zatrzymała się, by na nie popatrzeć. Choć mówiły po
amerykańsku, ich zabawy były podobne do tych w Anglii -
klasy, kulki i berek.
Bawiące się w berka dzieciaki zakręciły wokół niej kółko.
Gdy się odwróciła, by na nie popatrzeć, kątem oka zauważyła
mężczyznę, który schował się za drzewem, jakby nie chciał,
by go zobaczyła.
Wyglądał zupełnie jak pan Lambert, ale musiała się
pomylić. Po co do licha pan Lambert miałby ją śledzić?
Następnego ranka wyruszyła na spotkanie. Biura
czasopisma „Abroad" i kilku innych powiązanych
wydawnictw znajdowały się w budynku Flatiron. W czasie
swojej pierwszej wizyty Daisy była zbyt podekscytowana, by
docenić zalety tej niezwykłej konstrukcji.
Tego ranka miała trochę wolnego czasu. Przespacerowała
się po Madison Square Park, zauważając popiół po
halloweenowych ogniskach i resztki petard. Zatrzymując się
na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Piątej Alei, spojrzała na
cel swojej podróży. Budynek Fuller, jak go oryginalnie
nazwano, został zaprojektowany tak, by zmieścić się na
trójkątnej działce u zbiegu ulicy Broadway i dwóch innych
ulic. Według Daisy kształt budynku przypominał raczej dziób
wielkiego statku, kierującego się na północ przez Manhattan,
niż żelazko (Flatiron - żelazko [przyp. tłum.].).
Wiejący wokół przenikliwy wiatr jeszcze bardziej utrwalał
ten obraz. Gdy przechodziła przez szerokie, ruchliwe
skrzyżowanie, pod czujnym okiem zabieganego policjanta z
drogówki, Daisy - podobnie jak większość przechodniów -
mocno trzymała kapelusz.
Kierując się na południe w stronę wejścia, zerknęła w górę
na widoczne na fasadzie zdobienia wykonane z ozdobnego
kamienia i terakoty. Wysoko w górę. Myślała, że
przyzwyczaiła się już do nowojorskich drapaczy chmur, ale
teraz poczuła, że kręci jej się w głowie. Budynek wydawał się
chwiać i groźnie przechylać w jej stronę.
Szybko przeniosła wzrok na prozaiczny poziom chodnika i
zauważyła mężczyznę, który nagle zniknął za rogiem budynku
- mężczyznę, który wyglądał zupełnie jak młody pan Lambert.
To tylko złudzenie, oczywiście, jak przechylający się
budynek. Musiała ucisnąć naczynka krwionośne na karku, jak
jej kiedyś obrazowo wyjaśniła koleżanka, Madge, pielęgniarka
wolontariuszka ze szpitala, w którym Daisy pracowała w
czasie wojny jako ochotniczka. (Oczywiście anatomia nie była
odpowiednim przedmiotem dla młodych dam w szkole, do
której uczęszczała Daisy).
Zamrugała oczami i potrząsnęła głową. Kiedy weszła do
lobby, nie miała już przed oczami omamów, a jedynie
mosiężne guziki odźwiernego.
Pamiętał ją z poprzedniego dnia.
- Angielka, pani Fletcher, prawda? - powitał ją z
uśmiechem. - Do pana Thorwalda z „Abroad"? Osiemnaste
piętro, proszę pani. Proszę iść na górę. Zadzwonię i uprzedzę
pana Thorwalda, że jest pani w drodze, to spotka się z panią
przy windzie.
- Dziękuję. Musiał pan słyszeć o tym, jak się wczoraj
zgubiłam, próbując znaleźć jego biuro.
- Co chwilę ktoś tu się gubi. To przez kształt budynku,
wprowadza ludzi w błąd. Winda jest po prawej stronie.
Czy to z powodu odźwiernego, czy też z własnej
inicjatywy, Thorwald czekał na Daisy, gdy winda dotarła na
osiemnaste piętro. Mężczyzna miał sylwetkę w kształcie
gruszki i brodę a la van Dyck, przez co jego ogolona górna
warga wydawała się niemal naga. Podobnie jak
jasnoniebieskie oczy, gdy zdejmował binokle w złotych
oprawkach, by nimi gestykulować, lub gdy pocierał oczy, co
często czynił.
Przeprowadził ją przez zewnętrzne pomieszczenie do
swojego niewielkiego gabinetu, zawalonego stertami
rękopisów i korekt szpaltowych. Zrzucając na podłogę plik
kopii „Abroad", poprosił Daisy, by usiadła, a sam ostrożnie
zajął miejsce za swoim biurkiem.
- Mam nadzieję, że hotel spełnia pani wymagania, pani
Fletcher? - zapytał.
„Lepiej być nie może", pomyślała Daisy, zapewniając go:
- Ależ jak najbardziej. - Jak zwykle, gdy rozmawiała z
panem Thorwaldem, poddawała się jego upodobaniu do
wielosylabowych wyrazów, zupełnie jakby złapała jakąś
egzotyczną chorobę. Na szczęście nie miało to wpływu na jej
artykuły, inaczej nikt by ich nie czytał.
- Nawiązałam znajomość z wieloma niezwykle
intrygującymi osobami - ciągnęła. Opowiedziała mu o pannie
Genevieve Cabot i innych hotelowych gościach, których
panna Genevieve przedstawiła jej wczorajszego wieczoru. - A
tak przy okazji - powiedziała - może mi pan wyjaśnić,
dlaczego na dźwięk nazwiska Cabot na myśl przychodzą mi
ryby?
- A tak - Pan Thorwald zachichotał. - Sądzę, że rybne
skojarzenie wzięło się stąd:
Stary dobry Boston,
Ojczyzna fasoli i dorsza,
Gdzie Lowellowie rozmawiają z Cabotami,
A Caboci tylko z Bogiem.
(Fragment wiersza Johna Collinsa Bossidy'ego A Boston
Toast, opisującego naturę bostończyków [przyp. tłum.].)
- Dość marna wersyfikacja, przyznaję, ale skoro
- z tego, co wiem - została wygłoszona jako toast po, jak
można się domyślać, dość hucznej zabawie, z czasów przed
ustawą Volsteada (Andrew John Volstead - polityk
amerykański, członek Izby Reprezentantów z ramienia Partii
Republikańskie) z Minnesoty w latach 1903 - 1923. Jego
nazwisko jest ściśle związane z ustawą o prohibicji z 1919 r.
(potocznie nazywaną Ustawą Volsteada). Na podstawie
przeforsowanego przez niego aktu legislacyjnego
wprowadzono w 1920 r. w Stanach Zjednoczonych zakaz
produkcji, sprzedaży i posiadania alkoholu w każdej postaci.
[przyp. tłum.].), nie jest zupełnie pozbawiona zalet.
Daisy pomyślała, że Volstead miał coś wspólnego z
prohibicją.
- Musiałam to gdzieś usłyszeć - powiedziała.
- Z tego, co sobie przypominam, było tam coś o Bostonie.
Czy powinnam zwiedzić Boston, pisząc kolejny artykuł?
- Nie twierdzę, że Boston nie jest wart wizyty, jednak
tego typu podróż nie będzie konieczna, droga pani Fletcher.
Nasz wspaniały kraj ma do zaoferowania tyle cudownych
miejsc, że nie sposób wszystkiego opisać. Pani wyprawy do
Connecticut, Nowego Jorku i Waszyngtonu całkowicie
wystarczą. Nie pragnę wszechstronności, a świeżego
spojrzenia. Ale, jak zauważył nasz wizjoner Benjamin
Franklin, „czas to pieniądz". Jeśli pani pozwoli, zerknąłbym
na owoce pani pracy.
Kiedy czytał skończony artykuł i początek następnego,
Daisy wyglądała przez wąskie okno. Ale nie widziała ani
czubków drzew na Madison Square, ani widocznego
fragmentu wielkiego miasta czy East River, ale cały
kontynent. Na południe aż do Morza Karaibskiego i Meksyku,
na północ Kanadę, trzy tysiące mil do Oceanu Atlantyckiego -
westchnęła, zazdroszcząc przyjaciołom ze statku, którzy
planowali zobaczyć tyle, ile się tylko dało.
- Wspaniale. - Pan Thorwald pochwalił pracę Daisy.
Dokonał kilku sugestii na temat dalszej części rozpoczętego
artykułu. Potem omówili jej pomysły na artykuły, które miała
napisać po powrocie do Anglii.
- A teraz, droga pani - powiedział, wyciągając zegarek -
widzę, że jest już grubo po dwunastej. Czy pozwoli się pani
zaprosić na lunch do Algonquin?
Daisy była ciekawa, jak wygląda Algonquin, była też
bardziej niż gotowa na lunch, szczególnie że ominęło ją drugie
śniadanie. Wyglądało na to, że wszyscy inni zdążyli ich ubiec.
Gdy mijali biura wydawców, okazało się, że wszystkie były
puste.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 10 Strzały w hotelu Chelsea
Dziękuję Sue Stone, Keithowi Kahla i Teresie Theophano za pomoc w zbieraniu materiałów na temat Nowego Jorku; jak również panu Stanleyowi Bardowi i jego pracownikom za to, że chętnie odpowiadali na pytania o hotel Chelsea. Wszelkie błędy, pominięcia, nieścisłości czy zmiany faktów, dokonane w celach artystycznych, są wyłącznie moim dziełem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Uniesione w gniewie głosy: w ciszy, która zapanowała, kiedy ustał stukot maszyny do pisania, gdy Daisy dotarła do końca strony, za ścianą sąsiedniego pokoju rozległy się przytłumione dźwięki. To nie był pierwszy raz. Najwyraźniej jej sąsiad nie miał ugodowej natury. Daisy była niemal pewna, że tym razem to było dwóch mężczyzn i kobieta, ale choć wytężała słuch, nie mogła rozróżnić poszczególnych słów. To nie była jej sprawa, upomniała siebie stanowczo, i wróciła do pracy. Maszyna Remington z jękiem uwolniła dwie kartki papieru i kalkę. Daisy wykorzystała je, by się powachlować. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do temperatury pokojowej preferowanej przez nowojorczyków. Została wychowana w wielowiekowej tradycji huczących kominków i lodowatych przeciągów, i pokój hotelowy wydawał jej się za duszny. A walka z potężnym kaloryferem okazała się jeszcze trudniejsza niż z maszyną do pisania, użyczoną przez dyrekcję hotelu. Daisy rzuciła tęskne spojrzenie na okno balkonowe, ozdobione misternymi palisandrowymi rzeźbieniami, i krzywiąc się, zerknęła na maszynę. Hotel Chelsea był znanym azylem dla pisarzy i spełniał wszelkie ich zachcianki, ale remington miał już swoje lata. Daisy podejrzewała, że maszyna stała na tym samym biurku od co najmniej czterdziestu lat, odkąd budynek został zbudowany w 1883 roku, poddawana uderzeniom mniej lub bardziej wprawnych palców. Skrzypiała i jęczała przy każdym dotknięciu i ignorowała wszelkie prośby o wielkie litery. Na samą myśl, że miałaby ponownie podjąć walkę z tym okropnym ustrojstwem, Daisy zlała się gorącym potem. Obok maszyny piętrzył się stale rosnący stos papierów. Pan Thorwald nie zażądał zbyt wielu zmian w jej artykule o podróży przez Atlantyk. Wszystko było już przepisane i
gotowe do dostarczenia na jutro. Artykuł na temat pierwszych wrażeń z pobytu w Ameryce szedł jak po maśle. Miała więc trochę czasu. Wyszła na balkon i zadrżała z zimna, gdy poczuła lodowaty wiatr. Żółtoszare niebo zapowiadało deszcz, a nawet śnieg, choć to nie był jeszcze listopad. Opary benzyny przemieszane z kurzem unosiły się w górę zachodniej Dwudziestej Trzeciej Ulicy, jednak ostry swąd czarnego od sadzy dymu nie był tak wyraźny jak w odległym Londynie. Daisy oparła się o kwiecistą barierkę z kutego żelaza, by popatrzeć na terkoczący siedem pięter niżej tramwaj, choć Amerykanie nazywali go inaczej. Zastanawiała się, czemu upierali się, że mówią po angielsku, skoro mogli po prostu nazwać swój język amerykańskim. Najdziwniejsze było to, że wszyscy powtarzali jej, kobiecie mówiącej królewską angielszczyzną, że ma dziwny akcent! Jej rozmyślania przerwał zdecydowanie amerykański głos. Okno sąsiedniego pokoju było uchylone. Kobiecy głos, który wcześniej ledwo słyszała, był teraz głośny jak dzwon - nie przypominał jednak łagodnych kościelnych dzwonów ani brzęczących dzwoneczków z końskiej uprzęży, a przenikliwy dzwonek elektryczny. - Ty draniu! - kobieta krzyknęła jadowicie. - Nie wróciłabym do ciebie nawet za milion dolarów. - Gdybym miał milion dolarów - odparł kąśliwy męski głos, raczej z sarkazmem niż z gniewem - nie wyciągnęłabyś ode mnie złamanego grosza. Inny mężczyzna powiedział coś niezrozumiałego uspokajającym, choć nerwowym głosem. Chwilę później trzasnęły drzwi. Daisy poczuła wyrzuty sumienia. Wiedziała, że nie tylko zaduch, ale i ciekawość, sprowadziły ją na zewnątrz, i czym prędzej schowała się w pokoju. Miała tylko nadzieję, że nikt
nie zauważył, jak podsłuchiwała na balkonie. Nie miała jednak zamiaru siedzieć i czekać na oburzone pukanie do drzwi. Postanowiła wyruszyć na poszukiwanie herbaty. W końcu było już po czwartej. Prohibicja sprawiła, że niektórzy Amerykanie przypomnieli sobie historię z Herbatką Bostońską (Herbatka Bostońską (The Boston Tea Party) - protest polityczny mieszkańców Bostonu w ówczesnej kolonii przeciwko polityce fiskalnej metropolii. Protekcyjna polityka brytyjska, polegająca m.in. na opodatkowaniu kolonii bez dopuszczenia ich reprezentacji do parlamentu brytyjskiego, wywołała wielkie niezadowolenie wśród amerykańskich Brytyjczyków, które doprowadziło do bojkotu herbaty i niedopuszczania statków Kompanii do amerykańskich portów [przyp. tłum.].) i doszli do wniosku, że brytyjski zwyczaj picia popołudniowej herbaty był godny naśladowania. Choć prawdą było też to, że zdobywanie alkoholu nie sprawiało Amerykanom większych trudności. Jednak hotel Chelsea, mimo artystycznej klienteli, był szanowanym miejscem, a nie nielegalną speluną. Przy odrobinie szczęścia może uda jej się dostać na dole dzbanek herbaty, a może nawet kilka herbatników, to znaczy ciasteczek. Dlaczego do diaska mówili na to speluna? Daisy zastanawiała się nad tym w drodze do windy. Nikt, kogo o to pytała, nie miał bladego pojęcia. Gdy podeszła do najbliższej windy, usłyszała, jak zewnętrzne drzwi od sąsiedniej windy zamykają się z hukiem. Daisy ruszyła w tamtą stronę, ale zanim dotarła na miejsce, zamknęły się również wewnętrzne drzwi i winda ruszyła w dół, robiąc przy tym dużo hałasu, jak przystało na wysłużoną maszynerię. Pozostał jedynie zapach rumu, drogich cygar i jeszcze droższych perfum. Daisy zdążyła zauważyć czubek czapki windziarza, za nim łysiejącą głowę mężczyzny i szkarłatny, kloszowy kapelusz z białymi czaplimi piórami.
- Nie zdążyłam! - krzyknęła. - Do licha! - Z drugiej strony, jeśli była to para, która kłóciła się w pokoju obok, może to i lepiej, że z nimi nie pojechała. Wróciła do drugiej windy i nacisnęła przycisk. Ze schowka na pościel po drugiej stronie korytarza wyjrzała młoda pokojówka, z rękoma pełnymi ręczników. - Obawiam się, że trochę sobie pani poczeka - zauważyła z mocnym irlandzkim akcentem, tak grubym, że można nim było smarować irlandzki chleb. Jej marchewkowe włosy i piegowata twarz przypominały Daisy jej pasierbicę, Belindę. Poczuła nagłą tęsknotę za domem. Uśmiechnęła się do dziewczyny, która pewnie równie mocno tęskniła za domem, mając ku temu większe powody. - Nie działa? - zapytała. - Chłopak od windy to niezły obibok, proszę pani. O tej porze dnia pewnie gdzieś polazł, zamiast robić to, co do niego należy. - Faktycznie, teraz jest niewielki ruch. To musi być okropnie nudne, tak jeździć w tej klatce w górę i w dół przez cały dzień. Dziewczyna uśmiechnęła się do niej. - To mój młodszy brat, proszę pani. Jest na nogach od szóstej rano. A pewnie, że to nie jest łatwe dla ruchliwego chłopaka, ale musi zarobić na chleb, i niech się cieszy, że w ogóle ma pracę. - Nic nie powiem - obiecała Daisy. - Nie śpieszy mi się. Mogę chyba zejść schodami. - A gdzie tam, proszę pani, to strasznie daleko. Za chwilę powinna wrócić druga winda, jeśli mój Kevin nie przyjedzie. Ale po chwili jęk i łoskot kabli i zębatek obwieścił rychłe przybycie zniesławionego Kevina. Daisy musiała jedynie zaczekać, aż winda mozolnie wtoczy się na górę. W tym
momencie na korytarzu pojawił się jakiś mężczyzna, który do niej dołączył. Na jego widok pokojówka oblała się rumieńcem i czym prędzej schowała w schowku na pościel. Mężczyzna nie wyglądał na przedstawiciela cyganerii. Przekroczył czterdziestkę i był ubrany w jasnoszary tweedowy garnitur i czarny kapelusz. W jednej ręce trzymał brązowe skórzane rękawiczki, a w drugiej teczkę. Krępy, o pałąkowatych nogach, dumnie kroczył przed siebie. Szczękę miał agresywnie wysuniętą do przodu, nos długi i ciekawski, a do tego cienki wąsik. Bezceremonialnie, a nawet impertynencko, zerknął na Daisy, z wyrazem cynicznego lekceważenia, co sprawiło, że momentalnie się zjeżyła. Jednocześnie zastanawiała się, czy to nie był mężczyzna z sąsiedniego pokoju, czy widział ją na balkonie i czy oblała się rumieńcem, jak ta irlandzka dziewczyna. Miała nadzieję, że nie. Nienawidziła się rumienić, to było zbyt wiktoriańskie. Posłała mu wyniosłe spojrzenie, godne jej matki, wicehrabiny Dalrymple, wdowy, ale drań zdążył się już odwrócić. Nacisnął przycisk, całkiem niepotrzebnie, gdyż łoskot zbliżającej się widny był wyraźny. Zniecierpliwiony otworzył drzwi do pustego szybu, gdzie zwoje kabli wykonywały skomplikowane trygonometryczne sztuczki. A może chodziło o algebrę, pomyślała Daisy - żeńska szkoła nie przygotowała jej na tak głęboką analizę matematyczną, choć pamiętała, jak zaglądała przez ramię swojemu bratu, gdy w wakacje ślęczał nad książkami. I tak całe to wkuwanie poszło na marne, pomyślała ze smutkiem. Gervaise zamiast na uniwersytet poszedł na wojnę, a jego matematyczna wiedza nie zdołała go ochronić przed śmiercią w okopach Flandrii. Matematyka nie pomogłaby również jej niecierpliwemu sąsiadowi, gdyby runął do szybu, co mu w oczywisty sposób
groziło. Ale zdążył bezpiecznie schować głowę. Przyjechała winda, prowadzona przez czternastoletniego na oko młodzieńca, którego marchewkowe włosy i piegi świadczyły o tym, że to był nie kto inny, tylko Kevin, a załzawione oczy i czerwone ucho potwierdzały, że coś przeskrobał. Niemniej jednak posłał Daisy pyszałkowaty, szeroki uśmiech, ukazując przy tym krzywe zęby, i zapytał: - Jedzie pani na dół? Jego słowa najwyraźniej przywołały do porządku niecierpliwego mężczyznę, który już robił krok do przodu, ale w ostatniej chwili cofnął się i z ironicznym ukłonem przepuścił Daisy pierwszą. - Gdzie mogę się napić herbaty? - zapytała chłopca, gdy winda ruszyła w dół. - W lobby, droga pani. - Uniósł czapkę w przesadnym geście szacunku. Jego rodzimy irlandzki akcent przeplatał się z nosowym nowojorskim brzmieniem. - Stanley - nasz boy hotelowy, droga pani - zaniesie pani zamówienie do jadalni i kelner je pani przyniesie. Mimo tupetu wydawał się poczciwy. Daisy roześmiała się. - Jestem Angielką - przyznała - ale nie musisz mi mówić „droga pani". - Cóż, wszyscy nie mogą być biskupami - powiedział ze współczuciem. - Chce pani prawdziwej herbaty? Niech pani powie Stanleyowi, że Kevin powiedział, żeby przygotowali pani porządną, mocną herbatę, a nie te pomyje, które Jankesi nazywają herbatą. Mężczyzna stojący za Daisy prychnął. Kątem oka Daisy dostrzegła, że wyciągnął z kieszeni piersiówkę, odkręcił nakrętkę i pociągnął solidny łyk. Zakładała, że nie była to herbata ani pomyje, bo jego twarz nabrała mało twarzowego purpurowego koloru.
Nie, żeby na niego patrzyła. Nie chciała dać mu tej satysfakcji. - Zapamiętam sobie pana radę - powiedziała, uśmiechając się do Kevina. Mrugnął do niej. - Mogę też pani załatwić co innego - szepnął. - Nie bimber, a prawdziwą irlandzką whisky, prosto ze Szmaragdowej Wyspy. - Nie, dziękuję. - Jest bezpieczna. Wszyscy, co trzeba, zostali opłaceni. - Opłaceni? - Mężczyzna nagle wetknął swój długi nos między Daisy i Kevina. Windziarz spojrzał na niego okrągłymi, niewinnymi oczami. - Musiał się pan przesłyszeć. Właśnie mówiłem tej pani, jak mój brat został zwolniony. Pracował na nadbrzeżu. Było oczywiste, że mężczyzna mu nie wierzy. Daisy pomyślała, że gdyby jej tam nie było, tak łatwo by nie odpuścił. Starała się wyglądać poważnie i w milczeniu zjechali na dół. Mężczyzna odszedł, nie oglądając się za siebie. Daisy wyszła z windy, minęła opuszczoną recepcję i udała się do lobby. Podłoga była tu wyłożona białym, szarym, czarnym i krwistym marmurem. Szary marmur zdobił również do połowy ściany. W każdym rogu stały nieszczęśliwie wyglądające doniczki z kwiatami, zgodnie z wymaganiami etykiety, podobnie jak w Londynie. W tej niedorzecznej oazie płonął ogień w kominku, ozdobionym ciemną, misternie rzeźbioną półką. Pod każdą ścianą stała twarda, mało zachęcająca ława z tego samego ciemnego drewna, z obiciem w czerwone i kremowe pasy. Pasy zdobiły również dwa fotele i niewielką sofę, które ustawiono przed kominkiem wokół szklanej ławy. Takie same
pasy były też na siedzeniach patykowatych krzeseł z kutego żelaza, ustawionych wokół kilku małych, równie patykowatych stolików. Dwa z nich były ustawione razem, a wokół siedziała grupka poważnie wyglądających kobiet i długowłosych mężczyzn. Ich stroje były dość ekstrawaganckie, mężczyźni zamiast krawatów mieli na sobie luźne, kalejdoskopowe fulary, a kilka kobiet sztruksowe spodnie. Daisy poczuła się niezwykle statecznie w swojej jasnoniebieskiej garsonce. W Chelsea - na przedmieściach Londynu, nie w hotelu - gdzie mieszkała przed ślubem, widziała niemal identyczne grupki. Zapewne dyskutowali o przyszłości literatury pięknej lub o złośliwych wydawcach. W Chelsea tego typu grupa z wyższością patrzyłaby na popołudniową herbatę, uważając, że to zbyt burżuazyjne (preferowali piwo lub tanią sherry, w zależności od upodobań), ale tutaj wszyscy trzymali w ręku filiżanki z herbatą. Daisy zauważyła na stolikach dzbanki. Wszystkie stoliki po obu stronach lobby były zajęte. Na jednej z twardych ław pod ścianą siedział młody mężczyzna. Jego dzbanek z herbatą stał na bocznym stoliku, na dziwnej wysokości i w dziwnej odległości, a filiżankę i spodek trzymał niezdarnie w jednej ręce, jakby nie do końca wiedział, co z nimi zrobić. Miał na sobie ciemny służbowy garnitur, a jego jasne włosy były krótko obcięte nad poważnie wyglądającymi okularami w rogowych oprawkach. Był jakieś trzy, cztery lata młodszy od Daisy, która miała lat dwadzieścia sześć, i celowo unikał jej wzroku. Oczywiście nie przysiadłaby się do niego, nawet gdyby ją zaprosił, ale żałowała, że nie miała towarzystwa. Była nowoczesną, niezależną kobietą, upomniała siebie. Od wielu lat sama się o siebie troszczyła, dochodząc do wniosku, że wszystko było lepsze od mieszkania w rezydencji
matki po śmierci ojca, który zmarł na epidemię grypy w 1919 roku. To, że była teraz mężatką, i to już cały miesiąc, a jej ukochany Alec był oddalony o setki mil, nie znaczyło, że nie potrafiła o siebie zadbać. Jedyne wolne miejsce było na drugiej ławie, ale kiedy zrezygnowanym krokiem ruszyła w tamtą stronę, jakaś młoda para zwolniła stolik po drugiej stronie lobby, obok drzwi do rzadko odwiedzanego salonu dla pań. Daisy ruszyła, by zająć stolik, gdy nagle podbiegła do niej niska, pulchna kobieta z potarganymi siwymi włosami. - O rety - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko? - Spojrzała na Daisy znad okularów, posyłając jej błagalne spojrzenie. - Przeciwko czemu? - zapytała zdumiona Daisy. Maleńka kobieta pomachała trzymaną w rękach robótką, pięknie wydzierganym żółto - białym kaftanikiem dla dziecka. Daisy zauważyła, że żółta i biała włóczka ciągnęły się za nią aż od ławy przy kominku po przeciwległej stronie lobby, gdzie zostawiła torbę z drutami. - Chodzi o moją siostrę - przyznała. - O rety, to takie niezręczne, ale ona lubi wszystko wiedzieć. - Wiedzieć co? - zapytała ostrożnie Daisy. - O rety, jak zawsze wszystko mi się plącze. Moja siostra, Genevieve, nalega, by poznać wszystkich, którzy zatrzymują się w hotelu. Proszę, niech się pani zgodzi. Wyglądała na lekko zmieszaną, gdy Daisy się roześmiała, ale rozchmurzyła się, gdy usłyszała: - Będzie mi bardzo miło. Mogę wiedzieć, jak się pani nazywa? - O rety, powinnam była od razu się przedstawić! Jestem panna Cabot, Ernestine Cabot - Z Bostonu, wie pani - ale z tej młodszej części.
Daisy nie miała czasu zastanowić się nad tym, czemu to tajemnicze oświadczenie sprawiło, że pomyślała o rybach. Panna Cabot odwróciła się i zaplątała we własną włóczkę. Niewątpliwie by się przewróciła, gdyby nie Kevin, który znowu urządził sobie wagary, opuszczając windę, i pośpieszył na ratunek. - To się zdarza raz w tygodniu, regularnie jak w zegarku - mruknął do Daisy. I choć nikt inny nie zwrócił uwagi na zamieszanie, samotny młody człowiek musiał ich obserwować, bo również przybiegł na pomoc. Pochylił się, by odwinąć wełnę, ale panna Cabot zaczęła się wiercić. - O rety... nie, proszę... to miło z pana z strony, panie... eee... - Lambert. - Panie... Obawiam się... to takie krępujące... Daisy doszła do wniosku, że przyda się kobieca pomoc. Uwolniła kostki kobiety, przyodziane w czarne fildekosowe pończochy, podczas gdy panna Cabot ćwierkała jej nad głową „o rety". Pan Lambert pomógł Daisy wstać, mierząc ją przy tym wzrokiem, jakby porównywał jej twarz z jakimś wewnętrznym ideałem. Zastanawiając się, czy zdała egzamin, Daisy podziękowała mu lekkim skinieniem głowy i uśmiechem. - Do usług, proszę pani. - Jego słowom towarzyszył zapach irlandzkiej whisky. Najwyraźniej interes Kevina kwitł, i nie wszystkie dzbanki zawierały herbatę. Daisy zwinęła włóczkę zwisającą z drutów panny Cabot. Resztę zamierzała zebrać po drodze, towarzysząc starszej pani, by poznać jej siostrę. Włóczka zawisła parę centymetrów nad ziemią, kiedy nagle zjawił się niecierpliwy człowiek z windy i przeszedł obok swoim zdecydowanym krokiem. Zahaczył o włóczkę łydką.
Szedł dalej niczego nieświadomy. Robótka wypadła z rąk panny Cabot, a torba z drutami, w której znajdowała się reszta włóczki, upadła na podłogę. Lambert chwycił mężczyznę za rękaw. - Hej, proszę chwilę zaczekać! - Coś pan o tym wie? - Mężczyzna chętnie się odwrócił. Daisy mogła przysiąc, że nos mu zadrgał. - Chce pan porozmawiać? Lambert, całkowicie zbity z tropu, zamrugał oczami. - Porozmawiać? Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać, kolego. Ale radziłbym uważać, jak pan chodzi. - Uważać...? - Tym razem to on wyglądał na zdumionego. Potem, widząc gest Lamberta, spojrzał na swoje nogi owinięte żółtą i białą włóczką. Odwracając się w stronę panny Cabot, powiedział sarkastycznie: - Aha, madame Defarge (Madame Defarge - rewolucjonistka, czarny charakter z powieści Dickensa Opowieść o dwóch miastach [przyp. tłum.].) znowu atakuje. - Zerknął na Daisy. - Rozumiem, kolejna ofiara madame Gilotyny. Jego francuski był fatalny, zauważyła Daisy, choć zastanawiała się, czy oklepane odniesienie do Dickensa miało jakieś głębsze znaczenie poza czystą złośliwością. Panna Cabot żachnęła się. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. - Jestem pewien, że nie. - Próbując wyplątać się z włóczki, zrobił krok do tyłu. Wełna wczepiła się w jego tweedowe spodnie. Nachylił się i oderwał obie nitki. - Uważaj na związki z kobietami, synu - poradził Lambertowi. - Jedynym wyjściem jest ostre cięcie. - I odmaszerował. Lambert podniósł robótkę, która jakimś cudem nie zsunęła się z drutów.
- Przepraszam panią - powiedział z zakłopotaniem, podając robótkę pannie Cabot. - Cóż, chyba niewiele możemy zrobić z takim gościem. - O rety, za moich czasów ludzie mieli lepsze maniery - zgodziła się panna Cabot. Lambert ponownie się nachylił i chwycił za luźne końce włóczki. Ponieważ najwyraźniej nie miał pojęcia, co z nimi zrobić, Daisy odebrała je od niego i ruszyła do przodu, u boku panny Cabot, zwijając po drodze wełnę. Mężczyzna poszedł przodem, by podnieść torbę z drutami i postawić ją na ławie. Jeśli miał zamiar zostać dłużej, plany te zostały pokrzyżowane przez pannę Genevieve Cabot. - Dziękuję, młody człowieku - powiedziała, odprawiając go skinieniem głowy, a kiedy odwrócił się z niepocieszoną miną, dodała: - On nie jest interesującym człowiekiem. Uszy pana Lamberta poczerwieniały. - Zgilotynowany - pomyślała Daisy, mając nadzieję, że nie spotka jej podobny los.
ROZDZIAŁ DRUGI Fotel zajmowany przez pannę Genevieve Cabot zapewniał jej doskonały widok zarówno na główne wejście, jak i na wewnętrzne lobby prowadzące do wind. „Zapewniał" było odpowiednim określeniem. O ile panna Cabot była nieco pulchna, panna Genevieve była tęga i roztaczała wokół siebie aurę stanowczości, w przeciwieństwie do chaotycznego usposobienia swojej starszej siostry. Kiedy Daisy do niej podeszła, kobieta nie wstała z miejsca, ale skinęła głową i wskazała na laskę opierającą się o krzesło, usprawiedliwiając w ten sposób to, że nie wstała. A raczej wskazując na przyczynę: nie wyglądała na osobę, która miała w zwyczaju się usprawiedliwiać. I choć jej twarz miała chorobliwy odcień, w jej tonie nie było nic chorobliwego. - I co, siostro? - Och, moja droga, zupełnie zapomniałam zapytać tę młodą damę, jak ma na imię! - Pani Fletcher - powiedziała Daisy i nie czekając na zaproszenie, zajęła miejsce na sofie. W końcu została wezwana. - Bardzo mi miło. - Brytyjka - zauważyła panna Genevieve, a w jej głosie nie było słychać aprobaty. Zanim Daisy zdążyła cokolwiek powiedzieć, podszedł do nich nieduży chłopiec w hotelowej liberii - Stanley, boy hotelowy, w Anglii zwany buttons. Panna Genevieve zamówiła świeżą herbatę oraz kolejną porcję kanapek, ciasteczek i ciasta. Niezależnie od jej opinii na temat Brytyjczyków najwyraźniej podzielała ich zamiłowanie do solidnych podwieczorków, zauważyła z radością Daisy. Kiedy Stanley przyjmował od panny Genevieve zamówienie, Daisy przyjrzała się obydwu kobietom. Obie miały na sobie wełniane sukienki z koronkowymi kołnierzykami i mankietami, pięknie wykonane (przez pannę
Cabot?), ale zupełnie niepasujące do ich korpulentnych figur. Sukienka panny Cabot była różowa, a panny Genevieve granatowa. Włosy panny Cabot, związane w kok, sterczały na różne strony, wymykając się spod spinek i siateczek. Włosy panny Genevieve, również siwe, były obcięte na krótkiego, surowego pazia. Daisy zastanawiała się, czy były przypadkowymi mieszkankami hotelu, czy też w jakiś sposób były związane z literaturą lub sztuką. W tym momencie zauważyła notes w linię, leżący na potężnych udach panny Genevieve, z ołówkiem wetkniętym pod spiralną oprawę. - Jest pani pisarką, panno Genevieve? - zapytała Daisy. - Oczywiście! - Zaskoczenie starszej pani i jej wyraźne niezadowolenie sugerowały, że była raczej przyzwyczajona do zadawania pytań niż odpowiadania na nie. Daisy postanowiła wykorzystać swoją przewagę. - Można zapytać, co pani pisze? Panna Genevieve skrzywiła się, ale panna Cabot szybko wtrąciła: - Cudowne felietony o robieniu na drutach. Dla pism kobiecych, wie pani. Pewnie macie je również w Anglii, prawda? Ja wymyślam nowe ściegi, a Genevieve o nich pisze. Potem dodaje coś od siebie, wie pani, o co chodzi. Jest taka błyskotliwa. Jestem pewna, że ja bym tak nie potrafiła. - Bzdury! - odezwała się panna Genevieve. - O rety! Ściegi są całkiem ładne, siostro. Otrzymujemy sporo listów, bardzo miłych listów, z całego kraju. Ale obawiam się, że Genevieve nie uważa tego za prawdziwe pisarstwo - zwierzyła się Daisy. - Nawet rubryki towarzyskie wydają jej się lepsze. - Rubryki towarzyskie? - Daisy nie wyobrażała sobie, by siostry miały okazję obracać się w wyższych sferach, które stanowiły źródło tematów dla rubryk towarzyskich.
- Plotki literackie - warknęła urażonym tonem panna Genevieve. - Do „Writer's World" - wyjaśniła panna Cabot. - Tu jest idealne miejsce, by zbierać informacje - powiedziała Daisy. - Wielu odwiedzających Nowy Jork pisarzy zatrzymuje się w hotelu Chelsea. Udaje mi się z większością porozmawiać. Odkryłam, że lwia część pisarzy chętnie o sobie mówi, nawet ten okropny typ, który wszedł prosto w robótkę Ernestine. - O rety, na szczęście nic takiego się nie stało, nie puściły żadne oczka, a końcówki mogę wszyć tak, że nic nie będzie widać, siostro. - Mam nadzieję. - Kim on jest? - zapytała Daisy, która uznała, że określenie „okropny typ" pasowało do niego jak ulał. - Nazywa się Otis Carmody. Jest reporterem, łowcą skandali. Trzeba przyznać, że tacy jak on są potrzebni i powinni być nieco aroganccy, choć sądzę, że gdyby był bardziej ugodowy, więcej by zdziałał. - Wydaje mi się, że kiedy trzeba, potrafi zmienić swój sposób bycia. - Możliwe. Piszę też o bardziej literackich postaciach - dodała na swoją obronę panna Genevieve. - Czasami wpadam do Algonquin, choć ostatnio dość rzadko. Poza tym Franklin Adams pisze o grupie Okrągłego Stołu do „World". A Dorothy Parker, Benchley i im podobni to pozerzy, są dowcipni, ale wcale nie są tacy mądrzy, jak im się wydaje. Żadne z nich nie poradziłoby sobie z tym, czym ja się kiedyś zajmowałam. Daisy domyśliła się, że pytanie o Algonquin i Okrągły Stół nie zostałoby przyjęte ze zrozumieniem. - A czym się pani zajmowała? - zapytała.
- Byłam reporterką kryminalną. - Panna Genevieve wyraźnie złagodniała pod wpływem zainteresowania, które okazała Daisy - albo uległa jej „niewinnym błękitnym oczom", jak mawiał Alec. - Byłam pierwszą tego typu reporterką w Nowym Jorku, i z tego, co wiem, jak dotąd jedyną. „Eugene Cannon" to był mój pseudonim. Oczywiście w tamtych czasach nie było mowy o tym, bym pisała pod własnym nazwiskiem. Nie mogłam nawet używać żeńskiego imienia, jak później Lizzie Seaman. - Lizzie Seaman? - Nellie Bly tak siebie nazywała. To dopiero była dziewczyna, która potrafiła się zareklamować. W osiemdziesiąt dni dookoła świata, też coś! Ja nigdy nie marzyłam o światłach reflektorów. Chciałam jedynie wykonywać swoją pracę. Panna Cabot westchnęła, zawzięcie stukając drutami. - Przynajmniej udało ci się uciec z domu, siostro. - Tak - powiedziała ponurym głosem panna Genevieve. - Ale tamto życie by ci nie odpowiadało, siostro. W tym momencie zjawił się kelner. Kiedy opróżnił swoją tacę i ponownie ją załadował pustym dzbankiem po herbacie panien Cabot i talerzykami z okruszkami, Daisy rozejrzała się wokół i zauważyła, że pan Lambert jej się przygląda. Natychmiast odwrócił wzrok. Daisy doszła do wniosku, że w młodzieńcu było coś dziwnego. Chwila przerwy dała pannie Genevieve okazję, by skierować rozmowę na inne tory. - A pani, pani Fletcher? - zapytała, gdy jej siostra nalewała herbatę. - Pani mąż jest pisarzem? Daisy, zaskoczona tym, że „Eugene Cannon" mogła pomyśleć, iż jest jedynie ozdobą męża, powiedziała: - Nie, policjantem.
I natychmiast pożałowała swych słów. Wystarczył jej miesiąc, by się przekonać, że większość ludzi patrzyła wilkiem nie tylko na samych policjantów, ale również na ich żony. Jednak panna Genevieve była pod wrażeniem. - Angielski policjant? Nigdy żadnego nie spotkałam, ale słyszałam, że są zupełnie inni od naszych nowojorskich „byków". Jest tu może z panią? - Jest w Waszyngtonie, doradza któremuś z departamentów waszego rządu. - Aha, zatem to ważny człowiek. Nie... nie jest przypadkiem ze Scotland Yardu? - Tak, jest inspektorem naczelnym, detektywem z Yardu. - Daisy zdecydowała, że teraz kolej na nią. - Ja jestem pisarką. Panna Genevieve lekko się zmieszała. W skupieniu wzięła do rąk swój notes. - A co pani pisze, pani Fletcher? - Artykuły do czasopism. Napisałam już kilka do czasopisma „Abroad". - Ja zawsze czytam „Abroad" - powiedziała z entuzjazmem panna Cabot. - To najlepsza rzecz poza samym podróżowaniem. Zawsze chciałam podróżować, ale tatuś... - Nie przypominam sobie, by wśród współpracowników była pani Fletcher - przerwała jej panna Genevieve, marszcząc czoło. - Używam panieńskiego nazwiska, Dalrymple. - Och! - Panna Cabot upuściła swoją robótkę, by klasnąć w ręce. Na szczęście nie trzymała w nich filiżanki. - O rety, chyba nie wielmożna pani Daisy Dalrymple? Panna Genevieve, na której honorowy tytuł nie zrobił zbyt dużego wrażenia, wyraziła się jednak dość pochlebnie na temat artykułów Daisy o londyńskich muzeach, z których dwa zdążyły się już ukazać. Chciała wiedzieć, co sprowadziło
Daisy do Nowego Jorku. Daisy wyjaśniła, że wydawca zapłacił za jej bilet do Ameryki, by mogła opisać swoją podróż. Panna Genevieve robiła skrupulatne notatki swoim eleganckim pismem. - Jakie ma pani plany, kiedy jest pani już na miejscu? - zapytała. - Pan Thorwald chce, bym opisała moje pierwsze wrażenia z pobytu w Ameryce. Kilka dni spędziliśmy u znajomych w Connecticut, a teraz będę kilka dni tutaj. Rozmowa zeszła na temat tego, co już widziała w Nowym Jorku, co planowała zobaczyć i co panny Cabot uważały za godne obejrzenia. - Czy inspektor naczelny, detektyw Fletcher dołączy do pani? - zapytała w końcu panna Genevieve, lekko onieśmielonym głosem. - Bardzo chciałabym go poznać. Daisy potrząsnęła głową. - Obawiam się, że nie. Jutro mam spotkanie z panem Thorwaldem, a następnego dnia wsiadam do pociągu i wyruszam do Waszyngtonu. - Może to i lepiej - westchnęła panna Genevieve. - Pewnie brytyjscy policjanci nie lubią reporterów kryminalnych tak samo jak nasi. Siostro, poczęstuj panią Fletcher keksem. Z uczty pozostał już tylko ciężki keks. Daisy odmówiła kolejnego kawałka, mając nadzieję, że nie była odpowiedzialna za zniknięcie reszty. Figura z płaskim biustem i pupą, podkreślona „talią" na wysokości bioder, była tu równie modna jak w Anglii. I choć był to wygląd poza zasięgiem Daisy, nie miała zamiaru zamienić się w grubaskę. - Bardzo dziękuję za herbatę - powiedziała. - Miło się z paniami gawędziło. Chyba wybiorę się na spacer, zanim się ściemni.
- Tak, lepiej niech pani wróci przed zmrokiem - powiedziała panna Genevieve. - Jest Halloween. Dziś wieczorem może się sporo dziać. - Pójdę tylko obejrzeć Pocztę Główną i Dworzec Pensylwania, tak jak panie sugerowały. Tak też zrobiła. Dworzec był wzorowany na łaźniach Karakalli, jak jej powiedziano, choć nie bardzo wiedziała, czym były owe łaźnie. Zdaje się, że chodziło o coś romańskiego. Dworzec był niewątpliwie imponujący, bardziej niż budynek poczty po drugiej stronie Ósmej Alei, choć obie budowle mogły się poszczycić ogromną liczbą klasycznych filarów. Daisy wykonała obowiązkową rundkę wokół poczty, by przeczytać motto wykute na nadsłupiu: „Ani śnieg, ani deszcz, ani upał, ani ciemna noc nie powstrzymają tych kurierów przed wypełnieniem swoich obowiązków". Później, okrężną drogą, wróciła do hotelu. Na Dwudziestej Ósmej ulicy natknęła się na niewielki park. Z większości drzew opadły już liście, ale w porównaniu z zakurzonymi ulicami powietrze było rześkie. Dzieci bawiły się o zmierzchu i Daisy zatrzymała się, by na nie popatrzeć. Choć mówiły po amerykańsku, ich zabawy były podobne do tych w Anglii - klasy, kulki i berek. Bawiące się w berka dzieciaki zakręciły wokół niej kółko. Gdy się odwróciła, by na nie popatrzeć, kątem oka zauważyła mężczyznę, który schował się za drzewem, jakby nie chciał, by go zobaczyła. Wyglądał zupełnie jak pan Lambert, ale musiała się pomylić. Po co do licha pan Lambert miałby ją śledzić? Następnego ranka wyruszyła na spotkanie. Biura czasopisma „Abroad" i kilku innych powiązanych wydawnictw znajdowały się w budynku Flatiron. W czasie swojej pierwszej wizyty Daisy była zbyt podekscytowana, by docenić zalety tej niezwykłej konstrukcji.
Tego ranka miała trochę wolnego czasu. Przespacerowała się po Madison Square Park, zauważając popiół po halloweenowych ogniskach i resztki petard. Zatrzymując się na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Piątej Alei, spojrzała na cel swojej podróży. Budynek Fuller, jak go oryginalnie nazwano, został zaprojektowany tak, by zmieścić się na trójkątnej działce u zbiegu ulicy Broadway i dwóch innych ulic. Według Daisy kształt budynku przypominał raczej dziób wielkiego statku, kierującego się na północ przez Manhattan, niż żelazko (Flatiron - żelazko [przyp. tłum.].). Wiejący wokół przenikliwy wiatr jeszcze bardziej utrwalał ten obraz. Gdy przechodziła przez szerokie, ruchliwe skrzyżowanie, pod czujnym okiem zabieganego policjanta z drogówki, Daisy - podobnie jak większość przechodniów - mocno trzymała kapelusz. Kierując się na południe w stronę wejścia, zerknęła w górę na widoczne na fasadzie zdobienia wykonane z ozdobnego kamienia i terakoty. Wysoko w górę. Myślała, że przyzwyczaiła się już do nowojorskich drapaczy chmur, ale teraz poczuła, że kręci jej się w głowie. Budynek wydawał się chwiać i groźnie przechylać w jej stronę. Szybko przeniosła wzrok na prozaiczny poziom chodnika i zauważyła mężczyznę, który nagle zniknął za rogiem budynku - mężczyznę, który wyglądał zupełnie jak młody pan Lambert. To tylko złudzenie, oczywiście, jak przechylający się budynek. Musiała ucisnąć naczynka krwionośne na karku, jak jej kiedyś obrazowo wyjaśniła koleżanka, Madge, pielęgniarka wolontariuszka ze szpitala, w którym Daisy pracowała w czasie wojny jako ochotniczka. (Oczywiście anatomia nie była odpowiednim przedmiotem dla młodych dam w szkole, do której uczęszczała Daisy).
Zamrugała oczami i potrząsnęła głową. Kiedy weszła do lobby, nie miała już przed oczami omamów, a jedynie mosiężne guziki odźwiernego. Pamiętał ją z poprzedniego dnia. - Angielka, pani Fletcher, prawda? - powitał ją z uśmiechem. - Do pana Thorwalda z „Abroad"? Osiemnaste piętro, proszę pani. Proszę iść na górę. Zadzwonię i uprzedzę pana Thorwalda, że jest pani w drodze, to spotka się z panią przy windzie. - Dziękuję. Musiał pan słyszeć o tym, jak się wczoraj zgubiłam, próbując znaleźć jego biuro. - Co chwilę ktoś tu się gubi. To przez kształt budynku, wprowadza ludzi w błąd. Winda jest po prawej stronie. Czy to z powodu odźwiernego, czy też z własnej inicjatywy, Thorwald czekał na Daisy, gdy winda dotarła na osiemnaste piętro. Mężczyzna miał sylwetkę w kształcie gruszki i brodę a la van Dyck, przez co jego ogolona górna warga wydawała się niemal naga. Podobnie jak jasnoniebieskie oczy, gdy zdejmował binokle w złotych oprawkach, by nimi gestykulować, lub gdy pocierał oczy, co często czynił. Przeprowadził ją przez zewnętrzne pomieszczenie do swojego niewielkiego gabinetu, zawalonego stertami rękopisów i korekt szpaltowych. Zrzucając na podłogę plik kopii „Abroad", poprosił Daisy, by usiadła, a sam ostrożnie zajął miejsce za swoim biurkiem. - Mam nadzieję, że hotel spełnia pani wymagania, pani Fletcher? - zapytał. „Lepiej być nie może", pomyślała Daisy, zapewniając go: - Ależ jak najbardziej. - Jak zwykle, gdy rozmawiała z panem Thorwaldem, poddawała się jego upodobaniu do wielosylabowych wyrazów, zupełnie jakby złapała jakąś
egzotyczną chorobę. Na szczęście nie miało to wpływu na jej artykuły, inaczej nikt by ich nie czytał. - Nawiązałam znajomość z wieloma niezwykle intrygującymi osobami - ciągnęła. Opowiedziała mu o pannie Genevieve Cabot i innych hotelowych gościach, których panna Genevieve przedstawiła jej wczorajszego wieczoru. - A tak przy okazji - powiedziała - może mi pan wyjaśnić, dlaczego na dźwięk nazwiska Cabot na myśl przychodzą mi ryby? - A tak - Pan Thorwald zachichotał. - Sądzę, że rybne skojarzenie wzięło się stąd: Stary dobry Boston, Ojczyzna fasoli i dorsza, Gdzie Lowellowie rozmawiają z Cabotami, A Caboci tylko z Bogiem. (Fragment wiersza Johna Collinsa Bossidy'ego A Boston Toast, opisującego naturę bostończyków [przyp. tłum.].) - Dość marna wersyfikacja, przyznaję, ale skoro - z tego, co wiem - została wygłoszona jako toast po, jak można się domyślać, dość hucznej zabawie, z czasów przed ustawą Volsteada (Andrew John Volstead - polityk amerykański, członek Izby Reprezentantów z ramienia Partii Republikańskie) z Minnesoty w latach 1903 - 1923. Jego nazwisko jest ściśle związane z ustawą o prohibicji z 1919 r. (potocznie nazywaną Ustawą Volsteada). Na podstawie przeforsowanego przez niego aktu legislacyjnego wprowadzono w 1920 r. w Stanach Zjednoczonych zakaz produkcji, sprzedaży i posiadania alkoholu w każdej postaci. [przyp. tłum.].), nie jest zupełnie pozbawiona zalet. Daisy pomyślała, że Volstead miał coś wspólnego z prohibicją. - Musiałam to gdzieś usłyszeć - powiedziała.
- Z tego, co sobie przypominam, było tam coś o Bostonie. Czy powinnam zwiedzić Boston, pisząc kolejny artykuł? - Nie twierdzę, że Boston nie jest wart wizyty, jednak tego typu podróż nie będzie konieczna, droga pani Fletcher. Nasz wspaniały kraj ma do zaoferowania tyle cudownych miejsc, że nie sposób wszystkiego opisać. Pani wyprawy do Connecticut, Nowego Jorku i Waszyngtonu całkowicie wystarczą. Nie pragnę wszechstronności, a świeżego spojrzenia. Ale, jak zauważył nasz wizjoner Benjamin Franklin, „czas to pieniądz". Jeśli pani pozwoli, zerknąłbym na owoce pani pracy. Kiedy czytał skończony artykuł i początek następnego, Daisy wyglądała przez wąskie okno. Ale nie widziała ani czubków drzew na Madison Square, ani widocznego fragmentu wielkiego miasta czy East River, ale cały kontynent. Na południe aż do Morza Karaibskiego i Meksyku, na północ Kanadę, trzy tysiące mil do Oceanu Atlantyckiego - westchnęła, zazdroszcząc przyjaciołom ze statku, którzy planowali zobaczyć tyle, ile się tylko dało. - Wspaniale. - Pan Thorwald pochwalił pracę Daisy. Dokonał kilku sugestii na temat dalszej części rozpoczętego artykułu. Potem omówili jej pomysły na artykuły, które miała napisać po powrocie do Anglii. - A teraz, droga pani - powiedział, wyciągając zegarek - widzę, że jest już grubo po dwunastej. Czy pozwoli się pani zaprosić na lunch do Algonquin? Daisy była ciekawa, jak wygląda Algonquin, była też bardziej niż gotowa na lunch, szczególnie że ominęło ją drugie śniadanie. Wyglądało na to, że wszyscy inni zdążyli ich ubiec. Gdy mijali biura wydawców, okazało się, że wszystkie były puste.