Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 11
Morderstwo pod choinkę
Czytelnicy mojej powieści pod tytułem Smugglers'
Summer (wydawnictwo Walker 1987 rok) rozpoznają scenerię
tej historii: Brockdene to Cotehele, nieruchomość należąca do
organizacji National Trust, otwarta obecnie dla
zwiedzających. Nazwę zmieniłam, by chronić niewinnych, to
jest prawdziwych mieszkańców tego domu z lat dwudziestych
XX wieku i ich potomków. Rodzina Norville'ów jest w całości
wytworem mojej wyobraźni, choć pożyczyłam autentyczne
legendy rodzinne, zaś jedną czy dwie historie wymyśliłam na
potrzeby Smugglers' Summer.
Wyjaśniwszy tę kwestię, pragnę podziękować Louisowi
Eynonowi, zarządcy nieruchomości z ramienia National Trust
w Cotehele, za nieocenioną pomoc. Po zmianie nazwy domu
miałam śmiałość przekształcić kilka rzeczy, lecz ogólnie rzecz
biorąc, jest to opis dokładny.
Mam nadzieję, że zachęci on czytelników do odwiedzenia
Cotehele, co niewątpliwie okaże się fascynującym
doświadczeniem.
PROLOG
Kornwalia, 1874 rok
Barka gładko prześlizgnęła się w dół rzeki Tamar niesiona
falą odpływu. Nie musząc wiosłować, załoga mogła spokojnie
przyglądać się dwóm młodym dżentelmenom siedzącym na
dziobie.
Poza oczywistym podobieństwem - w postaci jasnych
wąsów i bokobrodów - ich twarze zdradzały bliskie stosunki.
Starszym był lord Nondlle, dziedzic szóstego lorda
Westmoora. Jego wiejski tweedowy strój ze spodniami do
kolan kontrastował ze strojem wojskowym towarzysza.
Albert, jego najmłodszy brat, niedawno wrócił z Indii i nosił
mundur porucznika we własnym Regimencie Księcia
Kornwalii.
Twarze braci ukazywały więcej niż jedynie wspólne
pochodzenie. Niewątpliwie się kłócili. Ich głosy były
przyciszone tak bardzo, że nawet najbliżej stojący jeden z
marynarzy nie był w stanie odgadnąć przyczyny sporu, lecz
najwyraźniej nie była to sprawa błaha.
Żółknące szuwary rozstąpiły się na boki. Gdy rzeka
wpłynęła do poszerzającego się ujścia, barka zaczęła huśtać
się na falach. Kapitan wydał komendę, a załoga ruszyła
stawiać żagiel. Nieświadomi niczego Norville'owie nie
przerwali kłótni.
Fregata wypuszczająca kłęby pary wypłynęła ze stoczni
marynarki wojennej w Devonport.
- Jesteś głupcem! - krzyknął wreszcie lord Norville. - Z
tej bzdury nie wyniknie nic dobrego. Daj mi ten papier!
Włożył dłoń do kieszeni płaszcza na piersi Alberta i
wyciągnął z niej jakiś papier. Rozdzierając go na pół, wstał i
zamachnął się, by wyrzucić go za burtę. Albert skoczył na
równe nogi i chwycił go, głośno krzycząc.
Jego słowa zagłuszył jednostajny hałas silników fregaty.
Trasę barki przeciął statek, nieuważny z racji swej mocy i
arogancji. Fala wywołana jego dziobem pochwyciła niewielką
łódkę, podrzucając ją, niczym wiatr podrzuca jesienny liść.
Utraciwszy równowagę, obaj młodzi mężczyźni wpadli do
wody.
Zanim przerażeni marynarze zdołali zawrócić barkę,
bracia zniknęli bez śladu.
Londyn, 1923 rok
- Mamo, po prostu nie możesz!
- Daisy, upór nic ci nie da. - Samozadowolenie
owdowiałej wicehrabiny było wyraźnie słyszalne między
dźwiękami pękających polan. - Być może nie zrozumiałaś, co
powiedziałam. To jest oburzająco zły pomysł. Napisałam do
lorda Westmoora, kiedy tylko Violet wspomniała, że
wybierasz się do Brockdene tuż przed Bożym Narodzeniem. I
muszę stwierdzić, że moim zdaniem nie będziesz musiała
czekać, aż usłyszysz wieści od siostry.
- Przepraszam, mamo, od powrotu z Ameryki z Alekiem
byłam straszliwie zajęta. Ale...
- Westmoor jest twoim najważniejszym obowiązkiem. To
już zaplanowane. Przyjedziemy do ciebie dwudziestego
trzeciego.
- Wszyscy?
- Ostrzegłam Westmoora, że poślubiłaś policjanta.
Powinnaś była zaprosić lorda na ślub, Daisy. W końcu
Norville'owie są krewnymi.
- Tylko trochę - mruknęła Daisy buntowniczo. -
Kuzynowie przez małżeństwo dwukrotnie anulowane czy coś
w tym stylu.
Mimo to te nikłe powiązania dały jej odwagę, by prosić
jego lordowską mość o pozwolenie na napisanie o Brockdene,
więc nie powinna narzekać...
...co nieprzerwanie robiła lady Dalrymple. Daisy umknęła
część tej tyrady, lecz zrozumiała, że Alec nie został
wykluczony ze spotkania rodziny ze względu na swą infra dig
profesję.
- I, jak sądzę, na święta nie można go rozdzielić z jego
małą dziewczynką.
- Mam nadzieję, że nie, mamo! A poza tym Belinda jest
teraz również moją córką.
Ze słuchawki dotarło do niej zrezygnowane westchnienie.
- Tak, kochanie. A Violet twierdzi, że ona i Derek żyją ze
sobą blisko, więc być może uchronią ich przed
nieprzyjemnościami.
- Albo podburzą jedno przeciwko drugiemu - pomyślała
Daisy.
- A co z panią Fletcher?
- Kochanie, czy według ciebie twoja teściowa dobrze by
się czuła w takim towarzystwie? Wdowa po kierowniku
banku, o ile pamiętam, i to w dodatku zaledwie filii banku...
- Mamo, Bel jest jej jedyną wnuczką, a my mówimy o
Bożym Narodzeniu! - Pozbawiona przekonania cisza zmusiła
Daisy do wyciągnięcia asa z rękawa. - No i gra w brydża.
Teraz jest na cotygodniowym wieczorku brydżowym.
- Hmm... - Po chwili zadumy matrona burknęła: - Bardzo
dobrze, sama nigdy nie nauczyłaś się grać. Wspomniałam
Westmoorowi, że ona może przyjechać, i nie miał nic
przeciwko. Daisy, naprawdę nie mogę sobie pozwolić na
niekończące się rozmowy przy tym koszcie rozmów
zamiejscowych. Do zobaczenia w niedzielę. Do widzenia.
Daisy odwiesiła słuchawkę na miejsce i pośpiesznie
przeszła z holu wejściowego do salonu. Był to przyjemny
pokój, za który Daisy była wdzięczna pierwszej żonie Aleca.
W ciężkich, mahoniowych meblach wymieniono tapicerkę,
która teraz miała radosne wzory. Ściany, niewątpliwie
wcześniej pokryte ponurą tapetą, tak uwielbianą w czasach
wiktoriańskich, były teraz pomalowane na biało, zaś nad
kominkiem, gdzie - jak podejrzewała Daisy - niegdyś wisiał
obraz jelenia otoczonego przez wilki, teraz widać było
kolorowy widoczek Montmartre'u.
Matka Aleca nie mogła winić Daisy za te przemiany.
Czyniła ją, zgodnie z prawdą, odpowiedzialną za ucieczkę od
sztywnej formalności w postaci otwartych książek i gazet
pozostawionych na stolikach, na wpół ukończonych puzzli,
jedwabnego szala przerzuconego przez oparcie krzesła i
innych zbrodni.
Najgorsza z nich rozciągnęła się na dywaniku przed
radośnie trzaskającym ogniem: szczeniak Nana,
wielokolorowy kundelek Belindy, który zerwał się na równe
nogi, zaledwie Daisy weszła do pokoju, i w podskokach
pośpieszył się przywitać, zupełnie jakby zniknęła na pięć
miesięcy, a nie pięć minut.
- Siad, Nana! - powiedziała Bel, odrzucając na plecy rudy
kucyk, kiedy podniosła głowę znad partii szachów, w które
grała wraz z ojcem. - Przepraszam, mamo.
- W porządku, kochanie, nie skoczyła. Coraz lepiej sobie
radzi.
Podobnie jak Belinda. Już się nie jąkała, mówiąc do Daisy
„mamo", jak robiła to na początku, choć własnej matki niemal
nie pamiętała. Polubiła częste uściski i inne oznaki uczucia,
których babka odmawiała jej z obawy przed rozpieszczeniem
dziewczynki. Uśmiechała się i śmiała znacznie częściej niż
wówczas, gdy Daisy po raz pierwszy wkroczyła w jej życie.
W pełni zadowolona z siebie Daisy uznała swoją zadumę
za próbę odsunięcia w czasie konieczności przekazania
najnowszych machinacji owdowiałej wicehrabiny.
Przynajmniej nieobecność pani Fletcher oznaczała, że Daisy
może pozostawić Alecowi przekazanie jej wieści w możliwie
delikatny sposób.
- Kochanie - zaczęła z poczuciem winy.
Gdy tylko Alec przesunął gońca, podniósł wzrok i zapytał:
- Daisy, co miała do powiedzenia twoja matka?
- Nie chcesz wiedzieć. - Daisy opadła na krzesło. -
Pamiętasz, mama narzekała, że jej dom jest zbyt mały, by
pomieścić całą rodzinę na Boże Narodzenie. Ale nie przyjmie
od kuzyna Edgara zaproszenia dla nas wszystkich do
Fairacres. Chciałabym, żeby pogodziła się z Edgarem i
Geraldine. Od śmierci ojca i objęcia spadku przez tego
biedaka minęło już prawie pięć lat.
- Może byłoby jej łatwiej, gdyby posiadłość Dower House
nie znajdowała się tak blisko Fairacres.
- Gdyby nie chodziło o to, chodziłoby o coś innego.
Jeszcze w trumnie będzie narzekać, że pochowali ją na
głębokości pięciu stóp i jedenastu i pół cala, a nie sześciu stóp.
- Uważaj, gumowe ucho - ostrzegł Alec.
- Och, Bel, kochanie, zapomnij, że to powiedziałam!
- Co powiedziałaś? - zapytała Belinda, podnosząc wzrok
znad szachownicy. - Tato, wydaje mi się, że zapędziłeś moją
królową w kozi róg.
- Potwór - stwierdziła Daisy, która nie miała cierpliwości
do szachów.
- Nieprawda! Powiedziałam tacie, że nie może dać mi
wygrać.
- A ja powiedziałam tobie, że nie wolno ci pozwolić, by
dał ci wygrać. Szczera prawda, kochanie. Nadal jest
potworem.
- Nie, nie jest - odparła Bel niespokojnie. - Zanim
zaczęliśmy, dał mi cztery piony.
- No tak, więc jest rozgrzeszony.
- Ale ty nie, Daisy - wtrącił Alec z szerokim uśmiechem. -
O co chodziło lady Dalrymple?
- Nie uwierzysz. W jakiś sposób zmusiła lorda
Westmoora, by zaprosił nas wszystkich na Boże Narodzenie
do Brockdene. Również Vi i Johnniego. I rzecz jasna twoją
matkę.
- Czy Derek przyjedzie? - Na widok potakującego
skinięcia Daisy piegowata buzia Bel się rozświetliła. -
Świetnie!
- Kochanie, czy powiedziałeś, że dyrektor Crane daje ci
wolne na święta?
- Tak, w zeszłym roku pracowałem w Boże Narodzenie i
Nowy Rok. Nie mam wymówki, by odrzucić zaproszenie
lorda Westmoora. Czy sądzisz, że on ma świadomość, w co
się dał wkręcić?
- Jestem niemal pewna, że go tam nie będzie. Założę się
jednak, o cokolwiek zechcesz, że matka jest przekonana o jego
obecności. Nie dała mi szansy, by przekazać jej nowiny.
- Nasz gospodarz będzie nieobecny?
- Cóż, kiedy dał mi pozwolenie na pisanie o Brockdene,
powiedział, że do starych rodzinnych zwyczajów należało
spędzanie tam Bożego Narodzenia, lecz ten zwyczaj poszedł
w zapomnienie wiele lat temu. Teraz dom zamieszkują ubodzy
krewni. Nie wierzę, że powiedział mamie. Być może odgrywał
się na niej za to, że wmanewrowała go w wysyłanie
zaproszeń. Będzie wściekła!
Mama nie będzie zadowolona również z odkrycia,
pomyślała Daisy, że podróż do Brockdene wiąże się z
wyjściem na brukowaną keję z łodzi motorowej, która
przywiozła ją z Plymouth w górę rzeki Tamar. Odwróciła się,
by pomachać przewoźnikowi na do widzenia.
Lord Westmoor ostrzegał ją, że Brockdene jest dość
odosobnione. Droga lądowa była kręta i stroma, a na dodatek
o tej porze roku kornwalijskie trakty pokrywała gruba warstwa
błota. Pojazdy silnikowe podejmujące próbę przejazdu często
trzeba było wyciągać za pomocą wozów z końmi. Od
najbliższej stacji w Calstock można było przejść błotnistą
ścieżką kilka mil do Brockdene, lecz lord nie sądził, że Daisy
będzie miała na to ochotę. Najszybciej, najłatwiej i najtaniej
było znaleźć łódź i popłynąć w górę rzeki.
Choć redaktor Daisy z wydawnictwa „Town and Country"
przez dłuższą chwilę tłumaczył jej, że nie zamierza pokrywać
kosztów jej wycieczki, w końcu udało jej się go przekonać.
Tym niemniej rejs łódką był przyjemny.
Dzień był piękny. Daisy było ciepło w cieniowanym
tweedowym kostiumiku, nawet bez zimowego płaszcza.
Łagodne, ciepłe powietrze w zachodniej części kraju miało
niewiele wspólnego z wilgotnym chłodem atmosfery
Londynu, przesyconej dymami i spalinami. Przez podnoszącą
się mgiełkę przeświecało słońce, rzucając iskry na
szaroniebieskie wody Plymouth Sound. Nad głowami krążyły
srebrzyste mewy. Gadatliwy przewoźnik, z akcentem rodem z
Devonshire, ciężkim i bogatym niczym gęsta śmietana,
komentował na potrzeby Daisy mijane widoki: Plymouth Hoe,
Wyspę Drake'a, ruchliwe stocznie marynarki wojennej w
Devonport, Hiszpańskie Schody.
W międzyczasie kanał się zwęził i woda zmieniła kolor na
szarobrązowy. Rzeka Tamar wiła się pomiędzy żółtymi
szuwarami i klifami, które były porośnięte drzewami. Na
jednym brzegu rozciągały się wzgórza Devon i dalej
Kornwalii, tworząc kobierzec zieleni, złota i brązu.
Przewoźnik wskazał na niewielką kamienną kapliczkę stojącą
na samym brzegu rzeki w Halton Quay. Oznajmił Daisy, że
podobno druga taka stoi w Brockdene, niewidoczna z rzeki. W
pobliżu kapliczki piece do wypalania wapna wyrzucały w
powietrze dym, produkując wapno na nawóz.
- Czy to nie spali roślin? - zapytała Daisy. Mgliście
pamiętała, że wapna niegaszonego używa się do zasypywania
ciał dotkniętych zarazą.
- Przed wywiezieniem na pola miesza się je z wodą -
uspokoił ją przewoźnik. - Widzi pani tamte chaty? Mówią, że
w dawnych, dobrych dla przemytników czasach czerwona
halka wisząca na sznurku ostrzegała przed policją, zaś koniec,
za który była powieszona, wskazywał, gdzie szukali.
Daisy zauważyła, że mówił o tym z nostalgią, więc
poprosiła go o dalsze opowieści o przemytnikach. Może uda
jej się przekształcić je w artykuł.
- Mówią - zakończył, wprowadzając łódź obok
kamiennego nabrzeża Brockdene Quay - że szef
przemytników, Czerwony Jack, był spokrewniony z rodziną z
Brockdene, i kiedy był ciężko ranny, ukryli go przed
żołnierzami. Ale to było ze sto lat temu, a ile w tym prawdy,
nie mam pojęcia.
- Tak czy inaczej, to interesująca historia.
- To prawda. A teraz, od kiedy wybudowali kolej do
Calstock, te doki zarastają mułem. Za parę lat, o ile ich nie
pogłębią, będzie tu można przypłynąć jedynie przy wysokim
stanie wody. Czasy się zmieniają. Dziękuję pani pięknie -
dodał, kiedy wręczyła mu napiwek.
- Pomogę pani wynieść torby na brzeg, a potem
potrzymam łódkę, żeby mogła pani wysiąść.
Daisy z niepokojem patrzyła, jak rzuca jej bagaż na keję.
Miała tam przecież aparat i statyw, wcześniejszy prezent
świąteczny od Aleca, a także przenośną maszynę do pisania.
Potem sama wysiadła, a łódka z terkotem oddaliła się w dół
rzeki.
Dokoła nie było nikogo. Rozejrzała się i dostrzegła
niewielki bar, parę chat, magazyn, kilka ponuro dymiących
pieców do wapna oraz stróżówkę pilnującą niezwykle
stromego podjazdu. Samo Brockdene - ufortyfikowana
posiadłość - było niewidoczne, leżąc przypuszczalnie na
szczycie wzgórza.
Daisy spojrzała na wzgórze, a potem na swe bagaże i
jęknęła. Lord Westmoor obiecał, że powiadomi domowników
o jej przybyciu, a ona sama napisała w tej sprawie do pani
Norville. Miała nadzieję, że nie jest tu tak niemile widziana,
jak jej się obecnie wydawało.
W tej samej chwili trzasnęły drzwi. Z baru wyszedł
żylasty młodzieniec w serdaku, bryczesach oraz kamaszach i
rozejrzał się po kei. Na widok Daisy poczłapał w jej stronę,
ciągnąc po bruku wózek.
- Witam - powiedziała. - Mam nadzieję, że przybywasz z
domu, by zabrać moje bagaże na górę?
- Tak. - Młody człowiek, prawdopodobnie ogrodnik,
dotknął czapki i po cichu ładował bagaż. Bez słowa ruszył.
Daisy przyśpieszyła, by dotrzymać mu kroku. W swój
zwykły przyjazny sposób usiłowała z nim nawiązać rozmowę,
był jednak mrukliwy, a przy tym jego kornwalijski
uniemożliwiał zrozumienie. Z największą trudnością
rozumiała pojedyncze słowa i wkrótce porzuciła nadzieję na
uzyskanie jakichkolwiek informacji na temat domostwa, które
miała wkrótce zobaczyć.
Zanim doszli na szczyt wzgórza, była tak zasapana, że i
tak nie mogła mówić. Zatrzymała się na chwilę, by nie zjawić
się z zadyszką. Ogrodnik poszedł dalej pomiędzy rzędem
ogromnych klonów i niezwykle długim budynkiem z
porośniętego mchem granitu. Sprawiał wrażenie dość starego,
choć w doskonałym stanie. Być może stodoła lub stajnia? W
powietrzu unosił się nikły zapach zwierząt gospodarskich.
Daisy zastanawiała się, czy mają tu jakiś pojazd konny, jeśli
już nie samochodowy, by przywieźć jej matkę z nabrzeża.
Lady Dalrymple nie ucieszy się z perspektywy przymusowego
spaceru.
Patrząc ponownie przed siebie, Daisy dostrzegła dom.
Trzypiętrowa, zwieńczona blankami stróżówka, z maleńkimi
okienkami i wąskim łukowym wejściem, wydawała się zdolna
przetrzymać oblężenie. Aż prosiła o zdjęcie.
- Zatrzymaj się! - zawołała Daisy. - Zaczekaj, proszę.
Ogrodnik odwrócił się i wbił w nią wzrok. Pospieszyła do
wózka i wyjęła aparat oraz statyw.
- Chcę zrobić zdjęcie, dopóki mam dobre światło -
wyjaśniła. - Jutro może padać.
Młodzieniec bezmyślnie spojrzał na błękit nieba,
niezakłócony nawet delikatną mgiełką.
- Tak - powiedział i ruszył wraz z wózkiem przez otwarte,
nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi pod sklepieniem.
Daisy cofnęła się i zrobiła kilka zdjęć. Szło jej coraz
lepiej. Redaktor nie musiał już złowieszczo zapowiadać, że
wyśle z nią zawodowego fotografa. Odkąd wyszła za mąż, nie
chodziło o pieniądze, lecz o jej dumę.
Składając aparat i statyw, poszła śladem ogrodnika pod
łukiem. Przypominające tunel przejście było wybrukowane.
Jego niewielka szerokość z całą pewnością umożliwiała
obronę. W prawej ścianie znajdowało się dwoje drzwi. Daisy
zastanawiała się, czy powinna zapukać do jednych z nich. A
może do obojga? Nie było nic, co różniłoby jedne drzwi od
drugich, poszła więc dalej i wyszła na światło dzienne na
dziedzińcu, z którego wychodziły kolejne sklepione przejścia i
drzwi. Chłopiec, wózek i bagaż zniknęli.
Nie był to szczególnie pomyślny początek wizyty.
Poszła po najmniejszej linii oporu, prosto przed siebie, i
ołowianą kołatką zapukała do ogromnych, podwójnych drzwi.
Po chwili wysoki, szczupły, lekko pochylony mężczyzna
otworzył jedno skrzydło drzwi i z zaskoczeniem popatrzył na
nią zza okularów w drucianej oprawie.
Miał na sobie wytartą tweedową marynarkę, pod nią
zieloną, robioną na drutach kamizelkę oraz szaro - niebieski
wełniany szal na szyi, a do tego granatowe spodnie. Zatem nie
kamerdyner.
- Witam - powiedziała Daisy. - Nazywam się Fletcher.
Mam nadzieję, że ktoś mnie oczekuje?
Wyraz zaskoczenia na jego twarzy pogłębił się.
- Pani Fletcher? Przepraszam, ale czy ja panią znam?
- Nie, nie osobiście. Lord Westmoor...
- Och, oczywiście, jest pani gościem lorda Westmoora -
stwierdził i twarz mu się rozpogodziła. - Drzwi frontowe są z
drugiej strony domu, ale proszę wejść.
Daisy przekroczyła próg i znalazła się w ogromnej sali,
długiej na jakieś czterdzieści stóp i szerokiej na dwadzieścia.
Bielone ściany obwieszone były chorągwiami oraz bronią - od
pik i mieczy po muszkiety i duże pistolety. Przez środek
pomieszczenia przebiegał długi stół, poczerniały ze starości,
zaś pod ścianami stały krzesła o niewygodnie wygiętych
oparciach z bardziej stoickiej epoki. Witraże w oknach
przedstawiały herby oraz fleur - de - lis. Dach, z krokwiami
ułożonymi w dekoracyjne wzory, wznosił się wysoko ponad
kamienną podłogą. Stojąca obok obszernego kominka zbroja
najwyraźniej grzała przy skromnym ogniu odziane w rękawice
dłonie. W środku faktycznie było chłodniej niż na zewnątrz,
co tłumaczyło wełniany szalik dżentelmena.
Kierując swą uwagę ponownie ku niemu, Daisy
stwierdziła z uśmiechem:
- Nie do końca gość lorda Westmoora, a przynajmniej
jeszcze nie w tej chwili. Lord pozwolił mi napisać artykuł o
Brockdene do czasopisma „Town and Country".
Ku zaskoczeniu Daisy blada twarz mężczyzny rozjaśniła
się.
- Wspaniały temat - oznajmił z entuzjazmem. - Mieszkam
tu przez całe swoje życie i jestem kimś w rodzaju eksperta od
domostwa i jego zawartości. Zawartość jest niemal równie
wspaniała jak sam dom, o ile nie bardziej. Zajmuję się
tworzeniem szczegółowego katalogu opisowego i
historycznego. Ale gdzież moje maniery! Pozwoli pani, że się
przedstawię. Jestem Godfrey Norville.
Jakby nieprzywykły do tego gestu, wyciągnął dłoń, a
kościsty nadgarstek wysunął się z rękawa.
- Daisy Fletcher. - Przypominało to raczej uścisk ręki z
wyfiletowaną flądrą. - Miło mi pana poznać.
- Tak, tak, ja też się cieszę, pani Fletcher. Wie pani, całe
życie poświęciłem na badanie Brockdene. Oprowadzę panią, a
potem niech mnie pani zapyta o wszystko. O cokolwiek! To
doskonałe miejsce na początek. Tę salę wzniósł pod koniec
piętnastego wieku...
- Chciałabym odłożyć tę wycieczkę na później -
przerwała pośpiesznie Daisy. - A teraz, jeżeli to panu nie
przeszkadza, chciałabym umyć dłonie i przedstawić swe listy
polecające pani Norville.
- Listy polecające mamie? - obrzucił ją oszołomionym
spojrzeniem. - Już rozumiem. Tak, tak, śmiem twierdzić, że to
będzie w porządku. Zastanawiam się, gdzie o tej porze może
być pani Pardon.
- Pani Pardon?
- Gospodyni. Lord Westmoor trzyma tu dobry personel,
by zachować dom i jego zawartość. Część jest bardzo cenna,
doprawdy bardzo cenna, zarówno pod względem materialnym,
jak i naukowym. Na przykład zarękawie. - Zaczął się oddalać.
Choć zaciekawiona, Daisy nie dopuściła, by to tajemnicze
„zarękawie" zbiło ją z tropu.
- Pani Pardon? - powtórzyła.
- Och tak. Zadzwonię dzwonkiem, lecz wątpię, by to
miało kogokolwiek sprowadzić. Nie zostali zatrudnieni, by
nam służyć, wie pani, ale do opieki nad domem i jego
otoczeniem.
Cóż za dziwne ustalenia, pomyślała Daisy, zastanawiając
się równocześnie, jakie dokładnie pokrewieństwo łączyło go z
lordem. Matka mogła to wiedzieć, lecz ogólnie rzecz biorąc,
wdowę bardziej interesowały własne żale niż szczegóły
związków pomiędzy członkami dalszej rodziny, zwłaszcza
takich, którzy nie mieli jej nic do zaoferowania.
Godfrey Norville najwyraźniej nie widział w tym nic
dziwnego. Pociągnął za sznur dzwonka przy kominku, a
następnie ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na zbroję.
W sklepionym przejściu za kominkiem zjawiła się kobieta
w ciemnoszarej sukni z białymi mankietami i kołnierzem. Na
dźwięk jej kroków Norville odwrócił się.
- Pani Pardon, ta zbroja wymaga polerowania! Proszę
spojrzeć tutaj, lewy naramiennik zaczyna śniedzieć.
- Wydaje mi się, że zbroję mam na liście na przyszły
tydzień, panie Norville - odparła gospodyni, tonem
jednocześnie kojącym i lekceważącym. - Sprawdzę. Pani
Fletcher? Chłopak zaniósł pani bagaże na górę. Pani pokój
znajduje się we wschodnim skrzydle, ponieważ w pozostałej
części domu nie ma nowoczesnej kanalizacji. Zapraszam tędy.
- Poszła przodem przez jedne z drzwi na końcu sali,
przeciwległym do tego, którym weszła.
Daisy stwierdziła - z wdzięcznością - że służba lorda
Westmoora była przygotowana na wizytę gości jego
lordowskiej mości. Sytuacja była nie tylko dziwna, lecz
również niezręczna. W dalszym ciągu uważała nieznaną panią
Norville za swoją, w pewnym sensie, gospodynię, niezależnie
od tego, czy lord się z nią konsultował, czy też jedynie
przedstawił jej fait accompli.
- Czy macie wielu gości? - zapytała, idąc za panią Pardon
przez jadalnię i wzdłuż korytarza.
- Nie, proszę pani. Od czasu do czasu jego lordowska
mość pozwala jakiemuś historykowi czy komuś w tym stylu
wpaść i spojrzeć na dom. Dawniej było inaczej. W lecie
organizowaliśmy przyjęcie, a na Boże Narodzenie zjeżdżała
się cała rodzina. Obawiam się, że jego lordowska mość po
wojnie nie jest tym, kim był dawniej. - Westchnęła, otwierając
przeszklone drzwi prowadzące do przestronnego holu.
- Mam nadzieję, że moja... nasza wizyta nie sprawi zbyt
wiele kłopotu - powiedziała Daisy, rozglądając się dokoła. Hol
był urządzony bardziej nowocześnie: dość zniszczony stolik
na jednej nodze z wiszącą nad nim lupą, stojak na kapelusze z
tweedowymi czapkami i wełnianymi kapeluszami, stojak na
parasole, kilka krzeseł z oparciami zdobionymi lirą oraz, co
dziwne, spłowiały szezlong.
- Och nie, proszę pani, poradzimy sobie. W końcu lady
Dalrymple nie będzie miała nic przeciwko jadaniu z panią
Norville i rodziną, prawda? To by mi naprawdę ułatwiło życie.
- Nie, dlaczegóż miałaby mieć coś przeciwko?
- Ciekawie, coraz ciekawiej, pomyślała Daisy. Miała
nadzieję otrzymać odpowiedź na zadane przez siebie pytanie,
lecz pani Pardon uznała je za retoryczne.
- Czy chciałaby pani zostawić płaszcz w szafie? -
zapytała, wskazując na drzwi w ścianie z lewej strony drzwi
frontowych.
- Dziękuję, zabiorę go ze sobą.
- Dobrze, proszę pani. Teraz do góry. Zauważy pani, że
schody przecinają jedno ze starych okien. Tę część domu
przebudowano w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim
na potrzeby ówczesnej hrabiny wdowy. Moja babka była tu
wtedy gospodynią. - Pani Pardon westchnęła ponownie. -
Nigdy by nie zgadła, co się stanie z rodziną. Oto pani pokój, a
łazienka i ubikacja są z tyłu. Proszę dzwonić, gdyby pani
czegoś potrzebowała. Moje dziewczęta nie są przyzwyczajone
do usługiwania paniom, ale będą się starać.
- Dziękuję, jestem pewna, że świetnie sobie poradzą.
Gdzie mogę znaleźć panią Norville?
- Jestem pewna, że miejsce jej pobytu nie jest moją
sprawą, lecz jej salon jest na samej górze schodów, nad
drzwiami frontowymi.
Pokój Daisy był niewielki, zatłoczony ciężkimi,
ciemnymi, dość zużytymi meblami z epoki wiktoriańskiej, ale
była w nim umywalka z bieżącą ciepłą i zimną wodą. Okno
wychodziło na ogrody i lasy, za którymi można było dostrzec
rzekę, niewielkie miasteczko, którym z całą pewnością
musiało być Calstock, oraz wiadukt kolejowy. Daisy nie
poświęciła widokowi więcej czasu. Umyła ręce i twarz,
wygładziła włosy i upudrowała nos, po czym wyruszyła na
poszukiwanie swojej gospodyni, przypuszczalnej pani tego z
całą pewnością niezwykłego domostwa.
ROZDZIAŁ DRUGI
Drzwi najbliżej schodów stały otworem. Daisy zapukała.
- Proszę.
Głos był wysoki i cichy, tak cichy, że przez chwilę Daisy
nie była pewna, czy naprawdę go słyszała. Gdyby drzwi były
zamknięte, zapukałaby ponownie. Ponieważ jednak były
otwarte, weszła do środka. I wtedy pomyślała, że musiała się
pomylić, ponieważ nie była w stanie dostrzec żywego
człowieka pośród wielokolorowych obrazów, na które
natknęły się jej zdziwione oczy.
W słońcu padającym przez wychodzące na południe okno
migotały świecidełka, lśniły złocenia i skrzyło się kolorowe
szkło. Wszystkie możliwe powierzchnie zastawione były
figurkami, zaś ze ścian malowane postacie patrzyły z różnym
stopniem życzliwości. Pośród sześcioramiennych bożków,
bożków o głowach słonia, bożków o niebieskich twarzach
oraz pogrążonych w medytacji posążków Buddy Daisy udało
się wychwycić kilka Madonn z dzieciątkiem lub bez niego,
krzyż i taniutką reprodukcję obrazu Holmana Hunta pod
tytułem Światłość świata.
Spomiędzy tej dziwacznej kolekcji dobiegł ją delikatny,
łagodny głos:
- Pani Fletcher?
Czarne oczy w ciemnej, poznaczonej zmarszczkami
twarzy patrzyły niespokojnie na Daisy z krzesła stojącego
przy kominku, gdzie tliła się kłoda drewna. Drobna kobieta
owinięta była mnóstwem jaskrawych szali. Pracowała nad
haftem, szybko migając igłą z wyraźnym doświadczeniem.
- Tak, jestem Daisy Fletcher. A pani nazywa się Norville,
prawda? Miło mi panią poznać.
- Mnie również. Usiądzie pani? - Nie miała akcentu, lecz
intonacja właściwa mówiącym po angielsku osobom
pochodzącym z Indii nadawała jej mowie egzotycznego
posmaku, w pełni pasującego do egzotycznego otoczenia.
To więc wyjaśnia tajemnicę, stwierdziła Daisy, zajmując
krzesło naprzeciw swej gospodyni. Szlachetnie urodzeni
lordowie Westmoor nie przyjęli z radością wprowadzenia
„tubylca" do rodziny. Przez tak wiele dziesięcioleci ta biedna
kobieta pozostawała zamknięta w Brockdene, poza zasięgiem
wzroku i myśli? Niewątpliwie jej pełen niepokoju wygląd był
wynikiem licznych afrontów.
- To bardzo miło z pani strony, że zgodziła się pani mnie
przenocować - powiedziała Daisy ciepło. - Pragnę napisać o
pani domu. Wygląda na fascynujący.
- Jest dość stary. Godfrey, mój syn, twierdzi, że pozostała
część Brockdene, oprócz tego skrzydła, zmieniła się w ciągu
wieków zadziwiająco niewiele. Wie na ten temat wszystko -
oznajmiła pani Norville z wyraźną dumą.
- Tak, pan Norville już zaproponował mi wycieczkę.
Pomoc eksperta bardzo mi się przyda. Pani Norville, kiedy
pisałam do pani, nie wiedziałam jeszcze, że lord Westmoor
zaprosił tu na Boże Narodzenie całą moją rodzinę. Mam
nadzieję, że uprzedził panią.
- Napisał do pani Pardon, a ona powiedziała Dorze. -
Najwyraźniej pominięcie własnej osoby uznała za rzecz
zupełnie naturalną. Widząc pytające spojrzenie Daisy,
wyjaśniła: - Dora jest moją synową.
- Panią Godfreyową Norville? Rozumiem. - Daisy
zastanawiała się, jak wiele innych Norville'ów tu mieszka.
Ciekawość musiała jednak poczekać. Przed przyjazdem
pozostałych członków rodziny miała sporo pracy, chciała też
zrobić kilka zdjęć, korzystając z ładnej pogody. Dobre
wychowanie wymagało jeszcze kilku minut rozmowy.
Rozglądając się po pokoju, zaryzykowała:
- Jakąż interesującą ma pani kolekcję. Pani Norville
uśmiechnęła się.
- Mój starszy syn, Victor, jest marynarzem, kapitanem
okrętu handlowego. Pływa po całym świecie. Przysyła mi te
rzeczy lub przywozi, kiedy tylko uda mu się wpaść na kilka
dni do domu. Przypominają mi dzieciństwo, zanim jeszcze
poszłam do szkoły misyjnej.
- W Indiach? Musi ich pani brakować.
- Nie przyzwyczaiłam się do angielskich zim, choć w
Brockdene mieszkam od prawie pięćdziesięciu lat. Ale moi
synowie są Anglikami - dodała niemal wściekle.
Tak stanowcza obrona musi być wynikiem ataków z
przeszłości. Daisy pragnęła dowiedzieć się więcej, ale
naprawdę musiała zacząć pracę nad artykułem.
- To oczywiste - odparła. - Nie spotkałam jeszcze
kapitana Norville'a, ale pana Norville'a nie można wziąć za
kogoś innego. A teraz już lepiej pójdę i odszukam go, by
skorzystać z oferowanej przez niego wycieczki.
- Mam nadzieję, że wróci pani na podwieczorek. - Pani
Norville znów była nieśmiała. - Dora zawsze przynosi na górę
herbatę o wpół do piątej.
- Przyjdę tu - obiecała Daisy, ponieważ czerstwa kanapka
z serem, którą zjadła na lunch na stacji w Plymouth, była już
odległym wspomnieniem.
Kiedy wyszła z salonu, w przejściu naprzeciw niej
pojawiła się dziewczynka. W błękitnej spódnicy, rozpinanym
sweterku i białej bluzce, z długimi, lnianymi włosami
przytrzymanymi opaską wyglądała na jakieś czternaście lat.
Była duża jak na swój wiek. Jej pyzata twarz wyrażała
podejrzliwość.
- Co pani mówiła mojej babci? - zapytała.
- Że miło mi ją poznać.
- Miło ją poznać - powtórzyła zniecierpliwiona
dziewczyna, marszcząc brwi. - Jestem Jemima Norville.
- Miło mi cię poznać - powiedziała Daisy całkiem
odmiennym tonem. - Ja nazywam się Fletcher. Właśnie
mówiłam pani Norville, że miło mi ją poznać.
Jemima zamrugała z osłupieniem przypominającym
Godfreya Norville'a, który musiał być jej ojcem.
- Dlaczego? - zapytała.
- Ponieważ przyjechałam do Brockdene, a ona jest moją
gospodynią. Kiedy człowiek ogarnie się po podróży, powinien
zawsze przywitać się ze swoją gospodynią. A teraz zamierzam
poszukać pana Norville'a, który ma mnie oprowadzić po
starym domu.
- Cały tata - stwierdziła dziewczyna z niechętną aprobatą.
- Oszalał na punkcie domu. Sądzę, że jest w salonie.
- Pokażesz mi drogę?
- To w wieży. Och, dobrze.
- Pozwolisz, że wezmę aparat.
Jemima poprowadziła ją z powrotem do zawieszonego
bronią holu, gdzie Daisy zostawiła aparat i statyw. Przeszły
przez drzwi na przeciwległym końcu i poszły w górę
stromymi, dębowymi schodami, wypolerowanymi na wysoki
połysk. Drugi ciąg schodów, pod zdobnymi granitowymi
łukami, prowadził do drzwi rzeźbionych w róże. Wychodziły
one na coś w rodzaju wewnętrznego ganku zbudowanego ze
zdobionych płyt, który z kolei wiódł do przyjemnego pokoju z
oknami z trzech stron i ścianami oklejonymi tapetą.
- Tato, oto i pani Fletcher.
- Tylko chwilkę. Zajmę się panią za minutę. - Godfrey
Norville mierzył zdobiony sekretarzyk. Robił jakieś notatki w
bloku leżącym na otwartym blacie.
Daisy podeszła, by przyjrzeć się biurku. Było ono
rzeźbione w wysokie reliefy przedstawiające kupidynów i
postacie ludzkie, wszystkie nagie. Cofnęła się, pragnąc
powstrzymać okropny wiktoriański rumieniec, którego
nienawidziła.
- Mama mówi, że mam na to nie patrzeć - oznajmiła
Jemima.
- Wspaniałe, prawda - entuzjazmował się Norville. -
Włoskie, z około tysiąc sześćsetnego roku. Otrzymałem
zapytanie od profesora z Włoch. Prowadzę rozległą
korespondencję, rozumie pani, z historykami i
antykwariuszami z całego świata. Pochlebiam sobie, że w
skromny sposób moje szczegółowe opisy prowadzą do
postępu wiedzy.
- Jestem pewna, że są niezwykle pomocne - mruknęła
Daisy.
- Proszę spojrzeć na przykład na to. Każdy widzi, że to
antyk, i to piękny, ale ja jestem w stanie wymienić jego ukryte
atrybuty. Z pewnością odgadła pani, droga pani Fletcher, że
zawiera on mnóstwo - tak, sądzę, że mogę stwierdzić, iż
prawdziwe mnóstwo - tajemnych schowków. Wątpię, czy
nawet ja wiem o nich wszystkich, ale z przyjemnością pokażę
pani kilka.
- Opowiedz jej o skrzyni skarbów, tato - ponagliła
Jemima.
- Chciałabym usłyszeć o skrzyni skarbów - oznajmiła
Daisy - a także zobaczyć kilka tajnych szuflad, ale jeśli nie ma
pan nic przeciwko, teraz pragnę zrobić kilka zdjęć na zewnątrz
domu, dopóki pogoda dopisuje. Sądziłam, że może zechciałby
pan wyjść, panie Norville, i opowiedzieć mi, co fotografuję.
- Dopóki pogoda pozwoli? - Pan Norville rzucił pełne
zwątpienia spojrzenie za okno. Uspokojony powodzią słońca,
ciągnął: - Pewnie, pewnie. Jemimo, biegnij po moje kalosze i
płaszcz do holu, i jeszcze kapelusz i rękawiczki. Dobra
dziewczynka.
Jemima nadąsała się, lecz wykonała polecenie.
Kiedy poszli za nią, Norville opowiedział Daisy o skrzyni
skarbów. Prawdopodobnie została ukryta lub zakopana gdzieś
w pobliżu domu lub na przyległych gruntach przez
holenderskiego kupca, który w XVI wieku uciekł przed
hiszpańską inkwizycją i otrzymał schronienie w Brockdene.
- Tajemnicza postać - przyznał Norville - o której
dowiedziałem się niewiele. To on może odpowiadać za
budowę wieży, którą ukończono w roku tysiąc sześćset
dwudziestym siódmym.
- I nikt nigdy nie znalazł jego skarbu?
- Wiele pokoleń szukało na próżno.
- Nie zostawił mapy? Jakież to nierozważne.
- Nie, nigdy nie natknąłem się na mapę tajnego przejścia,
z którego - według legendy - przez wieki korzystali
przemytnicy.
Dotarli do holu i Daisy wyjęła notes, by zapisać tę historię
własną odmianą stenografowania. Po chwili była już gotowa
do wyjścia, lecz pozbawionego płaszcza i kaloszy Norville'a
nie dało się ruszyć.
- Wilgotny klimat - mruknął - mokre stopy, absolutnie
śmiertelne.
Kiedy więc czekali na Jemimę, Daisy zapytała go o
wspomniane wcześniej „zarękawie". Okazało się, że to część
zbroi chroniąca przedramię. Ten konkretny przykład był
szczególny, ponieważ zaprojektowano go dla mężczyzny
pozbawionego dłoni. Można było zablokować palce i kciuk,
by mogły trzymać wodze, a nawet miecz.
- To wprost fantastyczne - stwierdziła Daisy, kiedy
ostrożnie odwieszał lśniące zarękawie na ścianę. - Moich
czytelników interesują właśnie takie kąski.
Pomyślała, że zafascynowany będzie również Derek. Już
sam zaginiony skarb wystarczy, by on i Belinda mieli co robić
całymi godzinami.
Oprócz kaloszy i płaszcza ojca Jemima przyniosła
rękawiczki z jednym palcem i wełniany kapelusz z
pomponem, pasujący do szala, który Norville już miał na
sobie. Kapryśnie włożył na siebie to wszystko, choć nie
wydawał się przejęty, kiedy córka wyszła wraz z nimi bez
płaszcza, kapelusza i kaloszy. Ponieważ było dość ciepło i
sucho, o ile nie stali na trawie, Daisy również się tym nie
zmartwiła.
Kiedy robiła zdjęcia budynków dworu, służbówki, Wieży
Holendra, kuchni oraz przebudowanego wschodniego skrzydła
- które połączyło się ze starymi budynkami w niezwykle
gustowny sposób - Norville opowiadał o ich historii.
Wszystkie fakty miał w jednym palcu, a jego zapał w
dzieleniu się posiadaną wiedzą był dość wzruszający.
Jemima krążyła wokół nich. W pewnej chwili przerwała:
- Tato, opowiedz jej o duchu.
- Bzdura! - wykrzyknął, machając dłonią w pasiastej
rękawiczce. - Doprawdy duch! Prawdziwa bzdura. Pani
Fletcher potrzebuje faktów.
Jemima nachmurzyła się.
- Jemimo, chciałabym, żebyś opowiedziała mi o duchu -
zapewniła ją Daisy. - Ale później.
- Mogę - odparła dziewczyna grymaśnie, odwracając się.
Norville zmarszczył brwi. Aby odciągnąć jego myśli,
Daisy zapytała:
- Co to jest ta wielka, wysoka wieża na wzgórzu za
domem.
Zmarszczka nie zniknęła.
- Wieża widokowa. Nie znalazłem na jej temat żadnych
wiarygodnych informacji, ale jest to prawdopodobnie
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 11 Morderstwo pod choinkę
Czytelnicy mojej powieści pod tytułem Smugglers' Summer (wydawnictwo Walker 1987 rok) rozpoznają scenerię tej historii: Brockdene to Cotehele, nieruchomość należąca do organizacji National Trust, otwarta obecnie dla zwiedzających. Nazwę zmieniłam, by chronić niewinnych, to jest prawdziwych mieszkańców tego domu z lat dwudziestych XX wieku i ich potomków. Rodzina Norville'ów jest w całości wytworem mojej wyobraźni, choć pożyczyłam autentyczne legendy rodzinne, zaś jedną czy dwie historie wymyśliłam na potrzeby Smugglers' Summer. Wyjaśniwszy tę kwestię, pragnę podziękować Louisowi Eynonowi, zarządcy nieruchomości z ramienia National Trust w Cotehele, za nieocenioną pomoc. Po zmianie nazwy domu miałam śmiałość przekształcić kilka rzeczy, lecz ogólnie rzecz biorąc, jest to opis dokładny. Mam nadzieję, że zachęci on czytelników do odwiedzenia Cotehele, co niewątpliwie okaże się fascynującym doświadczeniem.
PROLOG Kornwalia, 1874 rok Barka gładko prześlizgnęła się w dół rzeki Tamar niesiona falą odpływu. Nie musząc wiosłować, załoga mogła spokojnie przyglądać się dwóm młodym dżentelmenom siedzącym na dziobie. Poza oczywistym podobieństwem - w postaci jasnych wąsów i bokobrodów - ich twarze zdradzały bliskie stosunki. Starszym był lord Nondlle, dziedzic szóstego lorda Westmoora. Jego wiejski tweedowy strój ze spodniami do kolan kontrastował ze strojem wojskowym towarzysza. Albert, jego najmłodszy brat, niedawno wrócił z Indii i nosił mundur porucznika we własnym Regimencie Księcia Kornwalii. Twarze braci ukazywały więcej niż jedynie wspólne pochodzenie. Niewątpliwie się kłócili. Ich głosy były przyciszone tak bardzo, że nawet najbliżej stojący jeden z marynarzy nie był w stanie odgadnąć przyczyny sporu, lecz najwyraźniej nie była to sprawa błaha. Żółknące szuwary rozstąpiły się na boki. Gdy rzeka wpłynęła do poszerzającego się ujścia, barka zaczęła huśtać się na falach. Kapitan wydał komendę, a załoga ruszyła stawiać żagiel. Nieświadomi niczego Norville'owie nie przerwali kłótni. Fregata wypuszczająca kłęby pary wypłynęła ze stoczni marynarki wojennej w Devonport. - Jesteś głupcem! - krzyknął wreszcie lord Norville. - Z tej bzdury nie wyniknie nic dobrego. Daj mi ten papier! Włożył dłoń do kieszeni płaszcza na piersi Alberta i wyciągnął z niej jakiś papier. Rozdzierając go na pół, wstał i zamachnął się, by wyrzucić go za burtę. Albert skoczył na równe nogi i chwycił go, głośno krzycząc.
Jego słowa zagłuszył jednostajny hałas silników fregaty. Trasę barki przeciął statek, nieuważny z racji swej mocy i arogancji. Fala wywołana jego dziobem pochwyciła niewielką łódkę, podrzucając ją, niczym wiatr podrzuca jesienny liść. Utraciwszy równowagę, obaj młodzi mężczyźni wpadli do wody. Zanim przerażeni marynarze zdołali zawrócić barkę, bracia zniknęli bez śladu.
Londyn, 1923 rok - Mamo, po prostu nie możesz! - Daisy, upór nic ci nie da. - Samozadowolenie owdowiałej wicehrabiny było wyraźnie słyszalne między dźwiękami pękających polan. - Być może nie zrozumiałaś, co powiedziałam. To jest oburzająco zły pomysł. Napisałam do lorda Westmoora, kiedy tylko Violet wspomniała, że wybierasz się do Brockdene tuż przed Bożym Narodzeniem. I muszę stwierdzić, że moim zdaniem nie będziesz musiała czekać, aż usłyszysz wieści od siostry. - Przepraszam, mamo, od powrotu z Ameryki z Alekiem byłam straszliwie zajęta. Ale... - Westmoor jest twoim najważniejszym obowiązkiem. To już zaplanowane. Przyjedziemy do ciebie dwudziestego trzeciego. - Wszyscy? - Ostrzegłam Westmoora, że poślubiłaś policjanta. Powinnaś była zaprosić lorda na ślub, Daisy. W końcu Norville'owie są krewnymi. - Tylko trochę - mruknęła Daisy buntowniczo. - Kuzynowie przez małżeństwo dwukrotnie anulowane czy coś w tym stylu. Mimo to te nikłe powiązania dały jej odwagę, by prosić jego lordowską mość o pozwolenie na napisanie o Brockdene, więc nie powinna narzekać... ...co nieprzerwanie robiła lady Dalrymple. Daisy umknęła część tej tyrady, lecz zrozumiała, że Alec nie został wykluczony ze spotkania rodziny ze względu na swą infra dig profesję. - I, jak sądzę, na święta nie można go rozdzielić z jego małą dziewczynką. - Mam nadzieję, że nie, mamo! A poza tym Belinda jest teraz również moją córką.
Ze słuchawki dotarło do niej zrezygnowane westchnienie. - Tak, kochanie. A Violet twierdzi, że ona i Derek żyją ze sobą blisko, więc być może uchronią ich przed nieprzyjemnościami. - Albo podburzą jedno przeciwko drugiemu - pomyślała Daisy. - A co z panią Fletcher? - Kochanie, czy według ciebie twoja teściowa dobrze by się czuła w takim towarzystwie? Wdowa po kierowniku banku, o ile pamiętam, i to w dodatku zaledwie filii banku... - Mamo, Bel jest jej jedyną wnuczką, a my mówimy o Bożym Narodzeniu! - Pozbawiona przekonania cisza zmusiła Daisy do wyciągnięcia asa z rękawa. - No i gra w brydża. Teraz jest na cotygodniowym wieczorku brydżowym. - Hmm... - Po chwili zadumy matrona burknęła: - Bardzo dobrze, sama nigdy nie nauczyłaś się grać. Wspomniałam Westmoorowi, że ona może przyjechać, i nie miał nic przeciwko. Daisy, naprawdę nie mogę sobie pozwolić na niekończące się rozmowy przy tym koszcie rozmów zamiejscowych. Do zobaczenia w niedzielę. Do widzenia. Daisy odwiesiła słuchawkę na miejsce i pośpiesznie przeszła z holu wejściowego do salonu. Był to przyjemny pokój, za który Daisy była wdzięczna pierwszej żonie Aleca. W ciężkich, mahoniowych meblach wymieniono tapicerkę, która teraz miała radosne wzory. Ściany, niewątpliwie wcześniej pokryte ponurą tapetą, tak uwielbianą w czasach wiktoriańskich, były teraz pomalowane na biało, zaś nad kominkiem, gdzie - jak podejrzewała Daisy - niegdyś wisiał obraz jelenia otoczonego przez wilki, teraz widać było kolorowy widoczek Montmartre'u. Matka Aleca nie mogła winić Daisy za te przemiany. Czyniła ją, zgodnie z prawdą, odpowiedzialną za ucieczkę od sztywnej formalności w postaci otwartych książek i gazet
pozostawionych na stolikach, na wpół ukończonych puzzli, jedwabnego szala przerzuconego przez oparcie krzesła i innych zbrodni. Najgorsza z nich rozciągnęła się na dywaniku przed radośnie trzaskającym ogniem: szczeniak Nana, wielokolorowy kundelek Belindy, który zerwał się na równe nogi, zaledwie Daisy weszła do pokoju, i w podskokach pośpieszył się przywitać, zupełnie jakby zniknęła na pięć miesięcy, a nie pięć minut. - Siad, Nana! - powiedziała Bel, odrzucając na plecy rudy kucyk, kiedy podniosła głowę znad partii szachów, w które grała wraz z ojcem. - Przepraszam, mamo. - W porządku, kochanie, nie skoczyła. Coraz lepiej sobie radzi. Podobnie jak Belinda. Już się nie jąkała, mówiąc do Daisy „mamo", jak robiła to na początku, choć własnej matki niemal nie pamiętała. Polubiła częste uściski i inne oznaki uczucia, których babka odmawiała jej z obawy przed rozpieszczeniem dziewczynki. Uśmiechała się i śmiała znacznie częściej niż wówczas, gdy Daisy po raz pierwszy wkroczyła w jej życie. W pełni zadowolona z siebie Daisy uznała swoją zadumę za próbę odsunięcia w czasie konieczności przekazania najnowszych machinacji owdowiałej wicehrabiny. Przynajmniej nieobecność pani Fletcher oznaczała, że Daisy może pozostawić Alecowi przekazanie jej wieści w możliwie delikatny sposób. - Kochanie - zaczęła z poczuciem winy. Gdy tylko Alec przesunął gońca, podniósł wzrok i zapytał: - Daisy, co miała do powiedzenia twoja matka? - Nie chcesz wiedzieć. - Daisy opadła na krzesło. - Pamiętasz, mama narzekała, że jej dom jest zbyt mały, by pomieścić całą rodzinę na Boże Narodzenie. Ale nie przyjmie od kuzyna Edgara zaproszenia dla nas wszystkich do
Fairacres. Chciałabym, żeby pogodziła się z Edgarem i Geraldine. Od śmierci ojca i objęcia spadku przez tego biedaka minęło już prawie pięć lat. - Może byłoby jej łatwiej, gdyby posiadłość Dower House nie znajdowała się tak blisko Fairacres. - Gdyby nie chodziło o to, chodziłoby o coś innego. Jeszcze w trumnie będzie narzekać, że pochowali ją na głębokości pięciu stóp i jedenastu i pół cala, a nie sześciu stóp. - Uważaj, gumowe ucho - ostrzegł Alec. - Och, Bel, kochanie, zapomnij, że to powiedziałam! - Co powiedziałaś? - zapytała Belinda, podnosząc wzrok znad szachownicy. - Tato, wydaje mi się, że zapędziłeś moją królową w kozi róg. - Potwór - stwierdziła Daisy, która nie miała cierpliwości do szachów. - Nieprawda! Powiedziałam tacie, że nie może dać mi wygrać. - A ja powiedziałam tobie, że nie wolno ci pozwolić, by dał ci wygrać. Szczera prawda, kochanie. Nadal jest potworem. - Nie, nie jest - odparła Bel niespokojnie. - Zanim zaczęliśmy, dał mi cztery piony. - No tak, więc jest rozgrzeszony. - Ale ty nie, Daisy - wtrącił Alec z szerokim uśmiechem. - O co chodziło lady Dalrymple? - Nie uwierzysz. W jakiś sposób zmusiła lorda Westmoora, by zaprosił nas wszystkich na Boże Narodzenie do Brockdene. Również Vi i Johnniego. I rzecz jasna twoją matkę. - Czy Derek przyjedzie? - Na widok potakującego skinięcia Daisy piegowata buzia Bel się rozświetliła. - Świetnie!
- Kochanie, czy powiedziałeś, że dyrektor Crane daje ci wolne na święta? - Tak, w zeszłym roku pracowałem w Boże Narodzenie i Nowy Rok. Nie mam wymówki, by odrzucić zaproszenie lorda Westmoora. Czy sądzisz, że on ma świadomość, w co się dał wkręcić? - Jestem niemal pewna, że go tam nie będzie. Założę się jednak, o cokolwiek zechcesz, że matka jest przekonana o jego obecności. Nie dała mi szansy, by przekazać jej nowiny. - Nasz gospodarz będzie nieobecny? - Cóż, kiedy dał mi pozwolenie na pisanie o Brockdene, powiedział, że do starych rodzinnych zwyczajów należało spędzanie tam Bożego Narodzenia, lecz ten zwyczaj poszedł w zapomnienie wiele lat temu. Teraz dom zamieszkują ubodzy krewni. Nie wierzę, że powiedział mamie. Być może odgrywał się na niej za to, że wmanewrowała go w wysyłanie zaproszeń. Będzie wściekła! Mama nie będzie zadowolona również z odkrycia, pomyślała Daisy, że podróż do Brockdene wiąże się z wyjściem na brukowaną keję z łodzi motorowej, która przywiozła ją z Plymouth w górę rzeki Tamar. Odwróciła się, by pomachać przewoźnikowi na do widzenia. Lord Westmoor ostrzegał ją, że Brockdene jest dość odosobnione. Droga lądowa była kręta i stroma, a na dodatek o tej porze roku kornwalijskie trakty pokrywała gruba warstwa błota. Pojazdy silnikowe podejmujące próbę przejazdu często trzeba było wyciągać za pomocą wozów z końmi. Od najbliższej stacji w Calstock można było przejść błotnistą ścieżką kilka mil do Brockdene, lecz lord nie sądził, że Daisy będzie miała na to ochotę. Najszybciej, najłatwiej i najtaniej było znaleźć łódź i popłynąć w górę rzeki. Choć redaktor Daisy z wydawnictwa „Town and Country" przez dłuższą chwilę tłumaczył jej, że nie zamierza pokrywać
kosztów jej wycieczki, w końcu udało jej się go przekonać. Tym niemniej rejs łódką był przyjemny. Dzień był piękny. Daisy było ciepło w cieniowanym tweedowym kostiumiku, nawet bez zimowego płaszcza. Łagodne, ciepłe powietrze w zachodniej części kraju miało niewiele wspólnego z wilgotnym chłodem atmosfery Londynu, przesyconej dymami i spalinami. Przez podnoszącą się mgiełkę przeświecało słońce, rzucając iskry na szaroniebieskie wody Plymouth Sound. Nad głowami krążyły srebrzyste mewy. Gadatliwy przewoźnik, z akcentem rodem z Devonshire, ciężkim i bogatym niczym gęsta śmietana, komentował na potrzeby Daisy mijane widoki: Plymouth Hoe, Wyspę Drake'a, ruchliwe stocznie marynarki wojennej w Devonport, Hiszpańskie Schody. W międzyczasie kanał się zwęził i woda zmieniła kolor na szarobrązowy. Rzeka Tamar wiła się pomiędzy żółtymi szuwarami i klifami, które były porośnięte drzewami. Na jednym brzegu rozciągały się wzgórza Devon i dalej Kornwalii, tworząc kobierzec zieleni, złota i brązu. Przewoźnik wskazał na niewielką kamienną kapliczkę stojącą na samym brzegu rzeki w Halton Quay. Oznajmił Daisy, że podobno druga taka stoi w Brockdene, niewidoczna z rzeki. W pobliżu kapliczki piece do wypalania wapna wyrzucały w powietrze dym, produkując wapno na nawóz. - Czy to nie spali roślin? - zapytała Daisy. Mgliście pamiętała, że wapna niegaszonego używa się do zasypywania ciał dotkniętych zarazą. - Przed wywiezieniem na pola miesza się je z wodą - uspokoił ją przewoźnik. - Widzi pani tamte chaty? Mówią, że w dawnych, dobrych dla przemytników czasach czerwona halka wisząca na sznurku ostrzegała przed policją, zaś koniec, za który była powieszona, wskazywał, gdzie szukali.
Daisy zauważyła, że mówił o tym z nostalgią, więc poprosiła go o dalsze opowieści o przemytnikach. Może uda jej się przekształcić je w artykuł. - Mówią - zakończył, wprowadzając łódź obok kamiennego nabrzeża Brockdene Quay - że szef przemytników, Czerwony Jack, był spokrewniony z rodziną z Brockdene, i kiedy był ciężko ranny, ukryli go przed żołnierzami. Ale to było ze sto lat temu, a ile w tym prawdy, nie mam pojęcia. - Tak czy inaczej, to interesująca historia. - To prawda. A teraz, od kiedy wybudowali kolej do Calstock, te doki zarastają mułem. Za parę lat, o ile ich nie pogłębią, będzie tu można przypłynąć jedynie przy wysokim stanie wody. Czasy się zmieniają. Dziękuję pani pięknie - dodał, kiedy wręczyła mu napiwek. - Pomogę pani wynieść torby na brzeg, a potem potrzymam łódkę, żeby mogła pani wysiąść. Daisy z niepokojem patrzyła, jak rzuca jej bagaż na keję. Miała tam przecież aparat i statyw, wcześniejszy prezent świąteczny od Aleca, a także przenośną maszynę do pisania. Potem sama wysiadła, a łódka z terkotem oddaliła się w dół rzeki. Dokoła nie było nikogo. Rozejrzała się i dostrzegła niewielki bar, parę chat, magazyn, kilka ponuro dymiących pieców do wapna oraz stróżówkę pilnującą niezwykle stromego podjazdu. Samo Brockdene - ufortyfikowana posiadłość - było niewidoczne, leżąc przypuszczalnie na szczycie wzgórza. Daisy spojrzała na wzgórze, a potem na swe bagaże i jęknęła. Lord Westmoor obiecał, że powiadomi domowników o jej przybyciu, a ona sama napisała w tej sprawie do pani Norville. Miała nadzieję, że nie jest tu tak niemile widziana, jak jej się obecnie wydawało.
W tej samej chwili trzasnęły drzwi. Z baru wyszedł żylasty młodzieniec w serdaku, bryczesach oraz kamaszach i rozejrzał się po kei. Na widok Daisy poczłapał w jej stronę, ciągnąc po bruku wózek. - Witam - powiedziała. - Mam nadzieję, że przybywasz z domu, by zabrać moje bagaże na górę? - Tak. - Młody człowiek, prawdopodobnie ogrodnik, dotknął czapki i po cichu ładował bagaż. Bez słowa ruszył. Daisy przyśpieszyła, by dotrzymać mu kroku. W swój zwykły przyjazny sposób usiłowała z nim nawiązać rozmowę, był jednak mrukliwy, a przy tym jego kornwalijski uniemożliwiał zrozumienie. Z największą trudnością rozumiała pojedyncze słowa i wkrótce porzuciła nadzieję na uzyskanie jakichkolwiek informacji na temat domostwa, które miała wkrótce zobaczyć. Zanim doszli na szczyt wzgórza, była tak zasapana, że i tak nie mogła mówić. Zatrzymała się na chwilę, by nie zjawić się z zadyszką. Ogrodnik poszedł dalej pomiędzy rzędem ogromnych klonów i niezwykle długim budynkiem z porośniętego mchem granitu. Sprawiał wrażenie dość starego, choć w doskonałym stanie. Być może stodoła lub stajnia? W powietrzu unosił się nikły zapach zwierząt gospodarskich. Daisy zastanawiała się, czy mają tu jakiś pojazd konny, jeśli już nie samochodowy, by przywieźć jej matkę z nabrzeża. Lady Dalrymple nie ucieszy się z perspektywy przymusowego spaceru. Patrząc ponownie przed siebie, Daisy dostrzegła dom. Trzypiętrowa, zwieńczona blankami stróżówka, z maleńkimi okienkami i wąskim łukowym wejściem, wydawała się zdolna przetrzymać oblężenie. Aż prosiła o zdjęcie. - Zatrzymaj się! - zawołała Daisy. - Zaczekaj, proszę. Ogrodnik odwrócił się i wbił w nią wzrok. Pospieszyła do wózka i wyjęła aparat oraz statyw.
- Chcę zrobić zdjęcie, dopóki mam dobre światło - wyjaśniła. - Jutro może padać. Młodzieniec bezmyślnie spojrzał na błękit nieba, niezakłócony nawet delikatną mgiełką. - Tak - powiedział i ruszył wraz z wózkiem przez otwarte, nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi pod sklepieniem. Daisy cofnęła się i zrobiła kilka zdjęć. Szło jej coraz lepiej. Redaktor nie musiał już złowieszczo zapowiadać, że wyśle z nią zawodowego fotografa. Odkąd wyszła za mąż, nie chodziło o pieniądze, lecz o jej dumę. Składając aparat i statyw, poszła śladem ogrodnika pod łukiem. Przypominające tunel przejście było wybrukowane. Jego niewielka szerokość z całą pewnością umożliwiała obronę. W prawej ścianie znajdowało się dwoje drzwi. Daisy zastanawiała się, czy powinna zapukać do jednych z nich. A może do obojga? Nie było nic, co różniłoby jedne drzwi od drugich, poszła więc dalej i wyszła na światło dzienne na dziedzińcu, z którego wychodziły kolejne sklepione przejścia i drzwi. Chłopiec, wózek i bagaż zniknęli. Nie był to szczególnie pomyślny początek wizyty. Poszła po najmniejszej linii oporu, prosto przed siebie, i ołowianą kołatką zapukała do ogromnych, podwójnych drzwi. Po chwili wysoki, szczupły, lekko pochylony mężczyzna otworzył jedno skrzydło drzwi i z zaskoczeniem popatrzył na nią zza okularów w drucianej oprawie. Miał na sobie wytartą tweedową marynarkę, pod nią zieloną, robioną na drutach kamizelkę oraz szaro - niebieski wełniany szal na szyi, a do tego granatowe spodnie. Zatem nie kamerdyner. - Witam - powiedziała Daisy. - Nazywam się Fletcher. Mam nadzieję, że ktoś mnie oczekuje? Wyraz zaskoczenia na jego twarzy pogłębił się. - Pani Fletcher? Przepraszam, ale czy ja panią znam?
- Nie, nie osobiście. Lord Westmoor... - Och, oczywiście, jest pani gościem lorda Westmoora - stwierdził i twarz mu się rozpogodziła. - Drzwi frontowe są z drugiej strony domu, ale proszę wejść. Daisy przekroczyła próg i znalazła się w ogromnej sali, długiej na jakieś czterdzieści stóp i szerokiej na dwadzieścia. Bielone ściany obwieszone były chorągwiami oraz bronią - od pik i mieczy po muszkiety i duże pistolety. Przez środek pomieszczenia przebiegał długi stół, poczerniały ze starości, zaś pod ścianami stały krzesła o niewygodnie wygiętych oparciach z bardziej stoickiej epoki. Witraże w oknach przedstawiały herby oraz fleur - de - lis. Dach, z krokwiami ułożonymi w dekoracyjne wzory, wznosił się wysoko ponad kamienną podłogą. Stojąca obok obszernego kominka zbroja najwyraźniej grzała przy skromnym ogniu odziane w rękawice dłonie. W środku faktycznie było chłodniej niż na zewnątrz, co tłumaczyło wełniany szalik dżentelmena. Kierując swą uwagę ponownie ku niemu, Daisy stwierdziła z uśmiechem: - Nie do końca gość lorda Westmoora, a przynajmniej jeszcze nie w tej chwili. Lord pozwolił mi napisać artykuł o Brockdene do czasopisma „Town and Country". Ku zaskoczeniu Daisy blada twarz mężczyzny rozjaśniła się. - Wspaniały temat - oznajmił z entuzjazmem. - Mieszkam tu przez całe swoje życie i jestem kimś w rodzaju eksperta od domostwa i jego zawartości. Zawartość jest niemal równie wspaniała jak sam dom, o ile nie bardziej. Zajmuję się tworzeniem szczegółowego katalogu opisowego i historycznego. Ale gdzież moje maniery! Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Godfrey Norville. Jakby nieprzywykły do tego gestu, wyciągnął dłoń, a kościsty nadgarstek wysunął się z rękawa.
- Daisy Fletcher. - Przypominało to raczej uścisk ręki z wyfiletowaną flądrą. - Miło mi pana poznać. - Tak, tak, ja też się cieszę, pani Fletcher. Wie pani, całe życie poświęciłem na badanie Brockdene. Oprowadzę panią, a potem niech mnie pani zapyta o wszystko. O cokolwiek! To doskonałe miejsce na początek. Tę salę wzniósł pod koniec piętnastego wieku... - Chciałabym odłożyć tę wycieczkę na później - przerwała pośpiesznie Daisy. - A teraz, jeżeli to panu nie przeszkadza, chciałabym umyć dłonie i przedstawić swe listy polecające pani Norville. - Listy polecające mamie? - obrzucił ją oszołomionym spojrzeniem. - Już rozumiem. Tak, tak, śmiem twierdzić, że to będzie w porządku. Zastanawiam się, gdzie o tej porze może być pani Pardon. - Pani Pardon? - Gospodyni. Lord Westmoor trzyma tu dobry personel, by zachować dom i jego zawartość. Część jest bardzo cenna, doprawdy bardzo cenna, zarówno pod względem materialnym, jak i naukowym. Na przykład zarękawie. - Zaczął się oddalać. Choć zaciekawiona, Daisy nie dopuściła, by to tajemnicze „zarękawie" zbiło ją z tropu. - Pani Pardon? - powtórzyła. - Och tak. Zadzwonię dzwonkiem, lecz wątpię, by to miało kogokolwiek sprowadzić. Nie zostali zatrudnieni, by nam służyć, wie pani, ale do opieki nad domem i jego otoczeniem. Cóż za dziwne ustalenia, pomyślała Daisy, zastanawiając się równocześnie, jakie dokładnie pokrewieństwo łączyło go z lordem. Matka mogła to wiedzieć, lecz ogólnie rzecz biorąc, wdowę bardziej interesowały własne żale niż szczegóły związków pomiędzy członkami dalszej rodziny, zwłaszcza takich, którzy nie mieli jej nic do zaoferowania.
Godfrey Norville najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego. Pociągnął za sznur dzwonka przy kominku, a następnie ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na zbroję. W sklepionym przejściu za kominkiem zjawiła się kobieta w ciemnoszarej sukni z białymi mankietami i kołnierzem. Na dźwięk jej kroków Norville odwrócił się. - Pani Pardon, ta zbroja wymaga polerowania! Proszę spojrzeć tutaj, lewy naramiennik zaczyna śniedzieć. - Wydaje mi się, że zbroję mam na liście na przyszły tydzień, panie Norville - odparła gospodyni, tonem jednocześnie kojącym i lekceważącym. - Sprawdzę. Pani Fletcher? Chłopak zaniósł pani bagaże na górę. Pani pokój znajduje się we wschodnim skrzydle, ponieważ w pozostałej części domu nie ma nowoczesnej kanalizacji. Zapraszam tędy. - Poszła przodem przez jedne z drzwi na końcu sali, przeciwległym do tego, którym weszła. Daisy stwierdziła - z wdzięcznością - że służba lorda Westmoora była przygotowana na wizytę gości jego lordowskiej mości. Sytuacja była nie tylko dziwna, lecz również niezręczna. W dalszym ciągu uważała nieznaną panią Norville za swoją, w pewnym sensie, gospodynię, niezależnie od tego, czy lord się z nią konsultował, czy też jedynie przedstawił jej fait accompli. - Czy macie wielu gości? - zapytała, idąc za panią Pardon przez jadalnię i wzdłuż korytarza. - Nie, proszę pani. Od czasu do czasu jego lordowska mość pozwala jakiemuś historykowi czy komuś w tym stylu wpaść i spojrzeć na dom. Dawniej było inaczej. W lecie organizowaliśmy przyjęcie, a na Boże Narodzenie zjeżdżała się cała rodzina. Obawiam się, że jego lordowska mość po wojnie nie jest tym, kim był dawniej. - Westchnęła, otwierając przeszklone drzwi prowadzące do przestronnego holu.
- Mam nadzieję, że moja... nasza wizyta nie sprawi zbyt wiele kłopotu - powiedziała Daisy, rozglądając się dokoła. Hol był urządzony bardziej nowocześnie: dość zniszczony stolik na jednej nodze z wiszącą nad nim lupą, stojak na kapelusze z tweedowymi czapkami i wełnianymi kapeluszami, stojak na parasole, kilka krzeseł z oparciami zdobionymi lirą oraz, co dziwne, spłowiały szezlong. - Och nie, proszę pani, poradzimy sobie. W końcu lady Dalrymple nie będzie miała nic przeciwko jadaniu z panią Norville i rodziną, prawda? To by mi naprawdę ułatwiło życie. - Nie, dlaczegóż miałaby mieć coś przeciwko? - Ciekawie, coraz ciekawiej, pomyślała Daisy. Miała nadzieję otrzymać odpowiedź na zadane przez siebie pytanie, lecz pani Pardon uznała je za retoryczne. - Czy chciałaby pani zostawić płaszcz w szafie? - zapytała, wskazując na drzwi w ścianie z lewej strony drzwi frontowych. - Dziękuję, zabiorę go ze sobą. - Dobrze, proszę pani. Teraz do góry. Zauważy pani, że schody przecinają jedno ze starych okien. Tę część domu przebudowano w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim na potrzeby ówczesnej hrabiny wdowy. Moja babka była tu wtedy gospodynią. - Pani Pardon westchnęła ponownie. - Nigdy by nie zgadła, co się stanie z rodziną. Oto pani pokój, a łazienka i ubikacja są z tyłu. Proszę dzwonić, gdyby pani czegoś potrzebowała. Moje dziewczęta nie są przyzwyczajone do usługiwania paniom, ale będą się starać. - Dziękuję, jestem pewna, że świetnie sobie poradzą. Gdzie mogę znaleźć panią Norville? - Jestem pewna, że miejsce jej pobytu nie jest moją sprawą, lecz jej salon jest na samej górze schodów, nad drzwiami frontowymi.
Pokój Daisy był niewielki, zatłoczony ciężkimi, ciemnymi, dość zużytymi meblami z epoki wiktoriańskiej, ale była w nim umywalka z bieżącą ciepłą i zimną wodą. Okno wychodziło na ogrody i lasy, za którymi można było dostrzec rzekę, niewielkie miasteczko, którym z całą pewnością musiało być Calstock, oraz wiadukt kolejowy. Daisy nie poświęciła widokowi więcej czasu. Umyła ręce i twarz, wygładziła włosy i upudrowała nos, po czym wyruszyła na poszukiwanie swojej gospodyni, przypuszczalnej pani tego z całą pewnością niezwykłego domostwa.
ROZDZIAŁ DRUGI Drzwi najbliżej schodów stały otworem. Daisy zapukała. - Proszę. Głos był wysoki i cichy, tak cichy, że przez chwilę Daisy nie była pewna, czy naprawdę go słyszała. Gdyby drzwi były zamknięte, zapukałaby ponownie. Ponieważ jednak były otwarte, weszła do środka. I wtedy pomyślała, że musiała się pomylić, ponieważ nie była w stanie dostrzec żywego człowieka pośród wielokolorowych obrazów, na które natknęły się jej zdziwione oczy. W słońcu padającym przez wychodzące na południe okno migotały świecidełka, lśniły złocenia i skrzyło się kolorowe szkło. Wszystkie możliwe powierzchnie zastawione były figurkami, zaś ze ścian malowane postacie patrzyły z różnym stopniem życzliwości. Pośród sześcioramiennych bożków, bożków o głowach słonia, bożków o niebieskich twarzach oraz pogrążonych w medytacji posążków Buddy Daisy udało się wychwycić kilka Madonn z dzieciątkiem lub bez niego, krzyż i taniutką reprodukcję obrazu Holmana Hunta pod tytułem Światłość świata. Spomiędzy tej dziwacznej kolekcji dobiegł ją delikatny, łagodny głos: - Pani Fletcher? Czarne oczy w ciemnej, poznaczonej zmarszczkami twarzy patrzyły niespokojnie na Daisy z krzesła stojącego przy kominku, gdzie tliła się kłoda drewna. Drobna kobieta owinięta była mnóstwem jaskrawych szali. Pracowała nad haftem, szybko migając igłą z wyraźnym doświadczeniem. - Tak, jestem Daisy Fletcher. A pani nazywa się Norville, prawda? Miło mi panią poznać. - Mnie również. Usiądzie pani? - Nie miała akcentu, lecz intonacja właściwa mówiącym po angielsku osobom
pochodzącym z Indii nadawała jej mowie egzotycznego posmaku, w pełni pasującego do egzotycznego otoczenia. To więc wyjaśnia tajemnicę, stwierdziła Daisy, zajmując krzesło naprzeciw swej gospodyni. Szlachetnie urodzeni lordowie Westmoor nie przyjęli z radością wprowadzenia „tubylca" do rodziny. Przez tak wiele dziesięcioleci ta biedna kobieta pozostawała zamknięta w Brockdene, poza zasięgiem wzroku i myśli? Niewątpliwie jej pełen niepokoju wygląd był wynikiem licznych afrontów. - To bardzo miło z pani strony, że zgodziła się pani mnie przenocować - powiedziała Daisy ciepło. - Pragnę napisać o pani domu. Wygląda na fascynujący. - Jest dość stary. Godfrey, mój syn, twierdzi, że pozostała część Brockdene, oprócz tego skrzydła, zmieniła się w ciągu wieków zadziwiająco niewiele. Wie na ten temat wszystko - oznajmiła pani Norville z wyraźną dumą. - Tak, pan Norville już zaproponował mi wycieczkę. Pomoc eksperta bardzo mi się przyda. Pani Norville, kiedy pisałam do pani, nie wiedziałam jeszcze, że lord Westmoor zaprosił tu na Boże Narodzenie całą moją rodzinę. Mam nadzieję, że uprzedził panią. - Napisał do pani Pardon, a ona powiedziała Dorze. - Najwyraźniej pominięcie własnej osoby uznała za rzecz zupełnie naturalną. Widząc pytające spojrzenie Daisy, wyjaśniła: - Dora jest moją synową. - Panią Godfreyową Norville? Rozumiem. - Daisy zastanawiała się, jak wiele innych Norville'ów tu mieszka. Ciekawość musiała jednak poczekać. Przed przyjazdem pozostałych członków rodziny miała sporo pracy, chciała też zrobić kilka zdjęć, korzystając z ładnej pogody. Dobre wychowanie wymagało jeszcze kilku minut rozmowy. Rozglądając się po pokoju, zaryzykowała:
- Jakąż interesującą ma pani kolekcję. Pani Norville uśmiechnęła się. - Mój starszy syn, Victor, jest marynarzem, kapitanem okrętu handlowego. Pływa po całym świecie. Przysyła mi te rzeczy lub przywozi, kiedy tylko uda mu się wpaść na kilka dni do domu. Przypominają mi dzieciństwo, zanim jeszcze poszłam do szkoły misyjnej. - W Indiach? Musi ich pani brakować. - Nie przyzwyczaiłam się do angielskich zim, choć w Brockdene mieszkam od prawie pięćdziesięciu lat. Ale moi synowie są Anglikami - dodała niemal wściekle. Tak stanowcza obrona musi być wynikiem ataków z przeszłości. Daisy pragnęła dowiedzieć się więcej, ale naprawdę musiała zacząć pracę nad artykułem. - To oczywiste - odparła. - Nie spotkałam jeszcze kapitana Norville'a, ale pana Norville'a nie można wziąć za kogoś innego. A teraz już lepiej pójdę i odszukam go, by skorzystać z oferowanej przez niego wycieczki. - Mam nadzieję, że wróci pani na podwieczorek. - Pani Norville znów była nieśmiała. - Dora zawsze przynosi na górę herbatę o wpół do piątej. - Przyjdę tu - obiecała Daisy, ponieważ czerstwa kanapka z serem, którą zjadła na lunch na stacji w Plymouth, była już odległym wspomnieniem. Kiedy wyszła z salonu, w przejściu naprzeciw niej pojawiła się dziewczynka. W błękitnej spódnicy, rozpinanym sweterku i białej bluzce, z długimi, lnianymi włosami przytrzymanymi opaską wyglądała na jakieś czternaście lat. Była duża jak na swój wiek. Jej pyzata twarz wyrażała podejrzliwość. - Co pani mówiła mojej babci? - zapytała. - Że miło mi ją poznać.
- Miło ją poznać - powtórzyła zniecierpliwiona dziewczyna, marszcząc brwi. - Jestem Jemima Norville. - Miło mi cię poznać - powiedziała Daisy całkiem odmiennym tonem. - Ja nazywam się Fletcher. Właśnie mówiłam pani Norville, że miło mi ją poznać. Jemima zamrugała z osłupieniem przypominającym Godfreya Norville'a, który musiał być jej ojcem. - Dlaczego? - zapytała. - Ponieważ przyjechałam do Brockdene, a ona jest moją gospodynią. Kiedy człowiek ogarnie się po podróży, powinien zawsze przywitać się ze swoją gospodynią. A teraz zamierzam poszukać pana Norville'a, który ma mnie oprowadzić po starym domu. - Cały tata - stwierdziła dziewczyna z niechętną aprobatą. - Oszalał na punkcie domu. Sądzę, że jest w salonie. - Pokażesz mi drogę? - To w wieży. Och, dobrze. - Pozwolisz, że wezmę aparat. Jemima poprowadziła ją z powrotem do zawieszonego bronią holu, gdzie Daisy zostawiła aparat i statyw. Przeszły przez drzwi na przeciwległym końcu i poszły w górę stromymi, dębowymi schodami, wypolerowanymi na wysoki połysk. Drugi ciąg schodów, pod zdobnymi granitowymi łukami, prowadził do drzwi rzeźbionych w róże. Wychodziły one na coś w rodzaju wewnętrznego ganku zbudowanego ze zdobionych płyt, który z kolei wiódł do przyjemnego pokoju z oknami z trzech stron i ścianami oklejonymi tapetą. - Tato, oto i pani Fletcher. - Tylko chwilkę. Zajmę się panią za minutę. - Godfrey Norville mierzył zdobiony sekretarzyk. Robił jakieś notatki w bloku leżącym na otwartym blacie. Daisy podeszła, by przyjrzeć się biurku. Było ono rzeźbione w wysokie reliefy przedstawiające kupidynów i
postacie ludzkie, wszystkie nagie. Cofnęła się, pragnąc powstrzymać okropny wiktoriański rumieniec, którego nienawidziła. - Mama mówi, że mam na to nie patrzeć - oznajmiła Jemima. - Wspaniałe, prawda - entuzjazmował się Norville. - Włoskie, z około tysiąc sześćsetnego roku. Otrzymałem zapytanie od profesora z Włoch. Prowadzę rozległą korespondencję, rozumie pani, z historykami i antykwariuszami z całego świata. Pochlebiam sobie, że w skromny sposób moje szczegółowe opisy prowadzą do postępu wiedzy. - Jestem pewna, że są niezwykle pomocne - mruknęła Daisy. - Proszę spojrzeć na przykład na to. Każdy widzi, że to antyk, i to piękny, ale ja jestem w stanie wymienić jego ukryte atrybuty. Z pewnością odgadła pani, droga pani Fletcher, że zawiera on mnóstwo - tak, sądzę, że mogę stwierdzić, iż prawdziwe mnóstwo - tajemnych schowków. Wątpię, czy nawet ja wiem o nich wszystkich, ale z przyjemnością pokażę pani kilka. - Opowiedz jej o skrzyni skarbów, tato - ponagliła Jemima. - Chciałabym usłyszeć o skrzyni skarbów - oznajmiła Daisy - a także zobaczyć kilka tajnych szuflad, ale jeśli nie ma pan nic przeciwko, teraz pragnę zrobić kilka zdjęć na zewnątrz domu, dopóki pogoda dopisuje. Sądziłam, że może zechciałby pan wyjść, panie Norville, i opowiedzieć mi, co fotografuję. - Dopóki pogoda pozwoli? - Pan Norville rzucił pełne zwątpienia spojrzenie za okno. Uspokojony powodzią słońca, ciągnął: - Pewnie, pewnie. Jemimo, biegnij po moje kalosze i płaszcz do holu, i jeszcze kapelusz i rękawiczki. Dobra dziewczynka.
Jemima nadąsała się, lecz wykonała polecenie. Kiedy poszli za nią, Norville opowiedział Daisy o skrzyni skarbów. Prawdopodobnie została ukryta lub zakopana gdzieś w pobliżu domu lub na przyległych gruntach przez holenderskiego kupca, który w XVI wieku uciekł przed hiszpańską inkwizycją i otrzymał schronienie w Brockdene. - Tajemnicza postać - przyznał Norville - o której dowiedziałem się niewiele. To on może odpowiadać za budowę wieży, którą ukończono w roku tysiąc sześćset dwudziestym siódmym. - I nikt nigdy nie znalazł jego skarbu? - Wiele pokoleń szukało na próżno. - Nie zostawił mapy? Jakież to nierozważne. - Nie, nigdy nie natknąłem się na mapę tajnego przejścia, z którego - według legendy - przez wieki korzystali przemytnicy. Dotarli do holu i Daisy wyjęła notes, by zapisać tę historię własną odmianą stenografowania. Po chwili była już gotowa do wyjścia, lecz pozbawionego płaszcza i kaloszy Norville'a nie dało się ruszyć. - Wilgotny klimat - mruknął - mokre stopy, absolutnie śmiertelne. Kiedy więc czekali na Jemimę, Daisy zapytała go o wspomniane wcześniej „zarękawie". Okazało się, że to część zbroi chroniąca przedramię. Ten konkretny przykład był szczególny, ponieważ zaprojektowano go dla mężczyzny pozbawionego dłoni. Można było zablokować palce i kciuk, by mogły trzymać wodze, a nawet miecz. - To wprost fantastyczne - stwierdziła Daisy, kiedy ostrożnie odwieszał lśniące zarękawie na ścianę. - Moich czytelników interesują właśnie takie kąski.
Pomyślała, że zafascynowany będzie również Derek. Już sam zaginiony skarb wystarczy, by on i Belinda mieli co robić całymi godzinami. Oprócz kaloszy i płaszcza ojca Jemima przyniosła rękawiczki z jednym palcem i wełniany kapelusz z pomponem, pasujący do szala, który Norville już miał na sobie. Kapryśnie włożył na siebie to wszystko, choć nie wydawał się przejęty, kiedy córka wyszła wraz z nimi bez płaszcza, kapelusza i kaloszy. Ponieważ było dość ciepło i sucho, o ile nie stali na trawie, Daisy również się tym nie zmartwiła. Kiedy robiła zdjęcia budynków dworu, służbówki, Wieży Holendra, kuchni oraz przebudowanego wschodniego skrzydła - które połączyło się ze starymi budynkami w niezwykle gustowny sposób - Norville opowiadał o ich historii. Wszystkie fakty miał w jednym palcu, a jego zapał w dzieleniu się posiadaną wiedzą był dość wzruszający. Jemima krążyła wokół nich. W pewnej chwili przerwała: - Tato, opowiedz jej o duchu. - Bzdura! - wykrzyknął, machając dłonią w pasiastej rękawiczce. - Doprawdy duch! Prawdziwa bzdura. Pani Fletcher potrzebuje faktów. Jemima nachmurzyła się. - Jemimo, chciałabym, żebyś opowiedziała mi o duchu - zapewniła ją Daisy. - Ale później. - Mogę - odparła dziewczyna grymaśnie, odwracając się. Norville zmarszczył brwi. Aby odciągnąć jego myśli, Daisy zapytała: - Co to jest ta wielka, wysoka wieża na wzgórzu za domem. Zmarszczka nie zniknęła. - Wieża widokowa. Nie znalazłem na jej temat żadnych wiarygodnych informacji, ale jest to prawdopodobnie