Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 12
Katuj mnie śmiechem
Składam podziękowanie Stephanie Walker i doktor Anne
Dale z Uniwersytetu w Toronto, Heather Thompson, zastępcy
koronera z Franklin County, Washington, i Alice Ford - Smith
z Welcome Library, za ich nieocenioną pomoc w
rozszyfrowywaniu niejasnych informacji technicznych oraz
cierpliwość przy odpowiadaniu na nieskończoną ilość moich
pytań.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widząc, jak Daisy zdejmuje kapelusz z półki w szafie i
odwraca się do lustra, Nana zaczęła brykać z nadzieją u jej
stóp. Daisy spojrzała w dół.
- Nic z tego - westchnęła. Puszysty ogon i uszy pieska
oklapły. - Uwierz mi, że chętniej poszłabym z tobą na
Primrose Hill niż do dentysty, ale już za długo to odkładałam.
Nie mogę udawać, że zapomniałam o wizycie, bo ten
przeklęty ząb boli już tak, że nie mogę wytrzymać - dotknęła
czubkiem języka dziury, o którą mógłby się potknąć dinozaur,
o ile cały by w nią nie wpadł.
Przykryła obcięte na pazia loki liliowym, kloszowym
kapelusikiem i spojrzała w lustro. Bladożółte prymule
zatknięte z boku tuż przy wąskim rondzie to najnowszy krzyk
mody tej wiosny.
- Bardzo twarzowy, prawda, Nana? - Daisy popatrzyła na
swoje odbicie z uznaniem.
Odkąd pół roku temu wyszła za mąż, zdążyła zgromadzić
olbrzymie ilości ubrań. Choć jej teściowa oraz przyjaciółka
Lucy szczerze się nie cierpiały, zgadzały się w jednej kwestii:
garderoba Daisy przedstawiała się kompromitująco. Od
wczesnego dzieciństwa aż do czasu, gdy zaczęła zarabiać na
skromne utrzymanie, Daisy poprzestawała na szkolnym
mundurku, a w czasie wojny na skąpym z konieczności
wyborze ubrań. Moda nigdy nie stała na pierwszym miejscu.
I tak nie było powodu do szaleństw, gdyż obecny styl
podkreślał prostą jak deska, chłopięcą figurę, która dla Daisy
była nieosiągalna. Owszem, nogi miała przyzwoite, a
najnowszy krój halki na wiosnę 1924 roku znów prawie
odsłaniał kolana, ku oburzeniu pani Fletcher.
Daisy czuła, że i tak całkiem nieźle udało jej się pogodzić
różnicę między oczekiwaniami drogiej teściowej, wdowy po
dyrektorze banku, oraz Lucy, miejskiej elegantki. Przyjaciółka
uważała jej nowe ubrania za nieciekawe, a pani Fletcher
twierdziła, że są zbyt frywolne, jak dla szacownej mężatki z
przedmieścia. W sumie i tak liczyło się tylko to, że Alec
wydawał się zadowolony.
To Belinda wybrała jej ten kapelusz. Pamiętając noszone
w dzieciństwie sukienki w stokrotki i takież kapelusiki, w
kwestii ubioru Daisy zawsze podążała po linii najmniejszego
oporu. Jej dziesięcioletnia pasierbica zrobiła w jej imieniu
bardziej przedsiębiorczy krok. Podczas wspólnych zakupów
wypatrzyła liliowy klosik z prymulkami i uparła się, że dla
Daisy będzie jak znalazł.
Zakup kapelusza pociągnął z kolei za sobą zamówienie
stosownego wiosennego kostiumu z liliowego jerseyu, z
pasującą bladożółtą bluzką. Choć był szyty na miarę, a nie
wyszperany wśród kostiumów z wyprzedaży u Selfridge'a,
Alec nawet nie mrugnął, gdy zobaczył rachunek. - Wart
każdej ceny - powiedział z uznaniem, gdy zobaczył ją w
nowym nabytku po raz pierwszy.
- Owszem, całkiem gustowny - przyznała teraz Daisy i
przypudrowała nos. Szminka? Nie, przecież dentysta usmaruje
sobie całe ręce.
- Auu... - jęknęła Daisy, bo na samą myśl o dentyście ząb
zabolał bardziej niż zwykle. Nana polizała jej rękę z
niepokojem.
- Muszę już iść. Skoro będę całkowicie zdana na litość
pana Talmadge'a, nie mogę ryzykować, że go wyprowadzę z
równowagi, wpadając spóźniona. Nieźle, jak na początek
tygodnia!
Zbiegła po schodach. Choć na dworze świeciło słońce, a
pogoda owego kwietniowego poranka była w kratkę, Daisy
sięgnęła po trencz z szafy stojącej na końcu korytarza.
Wkładając rękawiczki, ruszyła ku drzwiom.
- Idę tylko do dentysty, mamo - rzuciła, wtykając głowę w
drzwi bawialni.
Nadal dziwnie się czuła, nazywając panią Fletcher mamą,
choć bynajmniej nie z sentymentu. Jej własna matka, lady
Dalrymple, rzadko odwiedzała pokój dziecięcy, a teraz Daisy
odwiedzała wdowę po wicehrabim tak rzadko, jak tylko się
dało. Z kolei nadal dzierżąc stery gospodarstwa domowego,
pani Fletcher była zawsze w pobliżu. Daisy zdawała sobie
sprawę z tego, że to dzięki niej może robić karierę
dziennikarską, ale jej obecność działała jak kubeł zimnej
wody.
- Nie zapomnij parasola - powiedziała pani Fletcher znad
jadłospisu, który przygotowywała na następny dzień. - Jeśli
chcesz zdążyć na wizytę, będziesz się musiała pospieszyć.
Przecież nie można urazić pana Talmadge'a. Pamiętaj, że
oprócz tego, że jest znakomitym dentystą, jest również
naszym sąsiadem. Gdzie Nana? Wypuść ją, proszę, zanim
wyjdziesz, Daisy. Nie chcę, żeby zrobiła bałagan, zakopując
kości pod dywanem.
Do zakopania kości doszło tylko raz, i to kilka tygodni
temu, jednak uczyniło to z Nany kość niezgody. Za każde jej
uchybienie w zachowaniu pani Fletcher winiła wyłącznie
Daisy, ponieważ to ona przekonała Aleca, żeby pozwolił
Belindzie zatrzymać szczeniaka. Daisy wzięła suczkę do
kuchni, gdzie Dobson, zajęta zmywaniem naczyń po obiedzie,
przywitała ją skórką z tostu.
- Może wyjść, dopóki świeci słońce, proszę pani. Nawet
jak połamie parę żonkili, to ich przecież nie ubędzie, a już na
pewno nie będzie kopać w ogrodzie, to nie w jej stylu.
Zawołam ją, jeśli się rozpada.
- Dziękuję, Dobson. Nie będzie mnie nie więcej niż
godzinkę, przynajmniej taką mam nadzieję.
- Pani do dentysty, tak? Jak pech, to pech, ale
przynajmniej pan Talmadge jest najlepszy. Wszyscy tak
mówią.
Wszyscy twierdzili, że Raymond Talmadge jest dobrym
dentystą, przemknęło przez głowę Daisy, gdy maszerowała
podjazdem w stronę otoczonej drzewami ulicy z ogniście
czerwoną parasolką w dłoni. Talmadge, jako dentysta po
trzydziestce, zapewne miał doświadczenie, a jednocześnie był
na bieżąco z nowinkami technologicznymi. Był też zabójczo
przystojnym, jasnym blondynem o kwadratowym, jakby
nordyckim zarysie podbródka. Daisy spotkała go wraz z jego
żoną na jakiejś proszonej kolacji, a potem jeszcze na pewnym
kameralnym przyjęciu. Fletcherów też raz do siebie zaprosili,
na przedpołudniowego drinka w którąś niedzielę.
Wymagania, jakie stawiała Alecowi jego profesja,
pozwoliły młodym Fletcherom unikać większości spotkań
śmietanki towarzyskiej w St. John's Wood, choć matka Aleca
już zadbała o to, by nie wywinęli się od nich całkowicie.
Bardzo jej zależało na wprowadzeniu Daisy do swojego
towarzystwa.
Chodziło też o dobre stosunki sąsiedzkie, bo Daisy nie
chciała, by uważano ją za wyniosłą z powodu stojącego przed
nazwiskiem owego nieszczęsnego tytułu „wielmożna", który
choć rzadko używany, prędzej czy później musiał wyjść na
jaw (w końcu odkąd Gervaise zginął we Flandrii, a ojca
pochłonęła epidemia grypy, jej daleki kuzyn Dalrymple był
teraz wicehrabią na Fairacres). Rezerwując sobie zatem
przedpołudnia na pracę i odrzucając zaproszenia na poranne
kawy, Daisy przyjmowała na obiady i popołudniowe herbatki
te osoby, które mogła pomieścić w swoim napiętym planie
dnia. Oczywiście chodziło głównie o babskie pogaduchy,
których nieoficjalnym gwoździem programu była wymiana
najświeższych plotek.
Ich nieszkodliwość zaskoczyła Daisy. Widać społeczność
aktywnych zawodowo członków klasy średniej była naprawdę
tak szacowna, jak opinia, którą się cieszyła.
Zaprzyjaźniła się z dwiema matkami koleżanek Belindy,
ale miała wrażenie, że nie poznała dobrze żadnej z nich. Panią
Talmadge, zawsze nienagannie ubraną żonę dentysty,
wspominała jako jedną z tych mądrzejszych.
Daisy wróciła do rzeczywistości, skręcając w ulicę, przy
której mieszkali Talmadge'owie i gdzie znajdował się też
przydomowy gabinet pana Talmadge'a. Wiele tutejszych
domów jednorodzinnych było na wpół ukrytych za
bukszpanowymi i jemiołowymi żywopłotami, przylegającymi
do metalowych barierek ogrodzeń. Dom Talmadge'ów był
oddzielony od chodnika niskim murem otaczającym trawnik,
na którym królował duży, prawie kwitnący kasztan. Na
jednym z ceglanych słupków wjazdowych na wysypanym
żwirem podjeździe widniała mosiężna tabliczka: „Raymond
Talmadge, licencjonowany stomatolog, 9.30 - 12.30, 14.00 -
17.30".
Na ten widok ząb Daisy zaczął rwać jeszcze bardziej, a
brzuch ścisnął się ze strachu.
Spojrzała na zegarek: punkt druga. Idealnie na czas.
Przeszła przez skrzypiący pod nogami żwirowy podjazd
obsadzony po bokach żonkilami i krokusami. Wyłożona
płytami ścieżka odchodziła od frontowych drzwi, ale strzałka
na rogu budynku nieubłaganie kazała jej szukać wejścia do
gabinetu po drugiej stronie budynku.
Podjazd oplatał dom, kończąc się przy garażu na końcu
ogrodu. Na lewo Daisy zobaczyła w ścianie domu dwoje
drzwi, które były rozstawione od siebie o parę metrów. Na
tych pierwszych, przy których stanęła, widniał napis „Gabinet
- wejście". Nie były zamknięte na klucz, więc weszła do
środka.
Poczekalnia była pusta. Krzesła stojące pod białymi
ścianami wydawały się względnie wygodne, ale Daisy i tak
nie mogłaby usiedzieć z nerwów. Omiotła wzrokiem stertę
czasopism, łącznie z „Punchem", którego jeszcze nie czytała, i
starym numerem „Town and Country", który zawierał jej
własny artykuł. Widok z okna również nie był zbyt
pochłaniający: wysypany żółtym żwirem podjazd, a za nim
wysoki ceglany mur, po którym spływał zielonkawo -
brązowy bluszcz wirginijski, dopiero co wypuszczający liście.
Daisy odwróciła się z powrotem do wnętrza poczekalni. W
ścianie po prawej widniały drzwi oflankowane biurkiem, przy
którym stała przeszklona szafka wypełniona kartami
pacjentów. Na biurku stał telefon, a obok leżał otwarty zeszyt
przyjęć oraz trzy czy cztery brązowo - żółte koperty ułożone
w stos.
Daisy podeszła, by im się przyjrzeć. Na pierwszej od góry
było napisane jej nazwisko, więc ją otworzyła. W środku był
tylko czysty formularz. Oczywiście, przecież nigdy wcześniej
nie była u Talmadge'a na wizycie. Przemknęło jej przez myśl,
czy nie powinna spróbować odnaleźć kart z wpisami leczenia
z czasów dzieciństwa i mu je przesłać. Całe wieki nie była u
dentysty.
Ale oto jest i chce załatwić już tę nieprzyjemną
konieczność. Zegarek wskazywał prawie dziesięć po, więc
zapukała do drzwi izby tortur.
Cisza. Nagle Daisy zdała sobie sprawę, że uporczywy ból,
który ją tu przywiódł, całkowicie ustąpił. Z pewnością dziura
w zębie nie była ani trochę tak duża, jak myślała, sprawdzając
ją językiem. W sumie i tak nie zastała nikogo, kto by się miał
tym zająć, więc mogła iść do domu. Jeśli ból powróci, to
zawsze można się umówić jeszcze raz. Trzeba zwiewać, póki
się da, i zadzwonić z domu, żeby wyjaśnić, dlaczego się nie
pokazała na wizycie.
Gdy Daisy była już w połowie drogi do drzwi, do jej uszu
dobiegł chrzęst pośpiesznych kroków na żwirze podjazdu.
Drzwi otwarły się z rozmachem i do wnętrza wpadła
zadyszana, mocno zarumieniona młoda kobieta w szarej
pelerynie i białym pielęgniarskim czepku.
- Strasznie przepraszam za spóźnienie - zawołała od
progu. Nawet w stanie pobudzenia była całkiem ładna, mimo
dość ostrych rysów. Zdjęła rękawiczki i rzuciła na biurko, a
spod peleryny ukazała się schludna granatowa sukienka z
białymi mankietami i kołnierzykiem. - Jestem siostra Hensted,
a pani zapewne jest panią Fletcher. Pan Talmadge jeszcze pani
nie poprosił do gabinetu?
- Nie. Pukałam, ale nikt nie wyszedł.
- To dziwne. Doktor jest zawsze taki punktualny. Ja
zazwyczaj też, a tu, proszę spojrzeć - panna Hensted zerknęła
na zegarek przypięty do gorsu. - Prawie dziesięć minut
spóźnienia! Mam szczęście, że doktor też się dzisiaj spóźnia.
Przygotuję wszystko dla pani, a w tym czasie doktor dotrze.
Chcąc nie chcąc, Daisy pogodziła się z myślą o okropnym
zabiegu.
Pielęgniarka chwyciła za klamkę drzwi prowadzących z
poczekalni do gabinetu, ale te ani drgnęły.
- Oj, ciekawe, dlaczego doktor je zamknął? Może
stwierdził, że zje coś poza domem. Zazwyczaj nie zamyka ich,
kiedy jest w domu.
- Pewnie coś go zatrzymało - Daisy zaświtała nadzieja na
wyjście z ambarasu. - Mogę przyjść innym razem.
- Ależ nie, pani Fletcher, doktor na pewno zaraz
przyjdzie. Będzie dużo czasu przynajmniej na przegląd, nawet
jeżeli wizytę trzeba będzie powtórzyć. Wie pani co? Pójdę
naokoło do drzwi frontowych i sprawdzę, czy nie zajął się
czymś i nie zapomniał, która jest godzina. Pewnie właśnie tak
się stało. Może pójdzie pani ze mną?
Teraz Daisy zaczynała odczuwać wyraźną irytację
zachowaniem Talmadge'a. W końcu była i pacjentką, i
sąsiadką, więc nie powinien się spóźnić choćby ze zwykłej
grzeczności. Daisy nie uśmiechało się siedzenie i kręcenie
palcami z nudów w ponurej poczekalni, więc ruszyła za
siostrą Hensted, licząc, że jeszcze pojawi się jakaś okazja, by
uciec, nie wychodząc przy tym na tchórza.
Gdy tylko wyszły na wyłożoną płytami ścieżkę, zaczęło
kropić.
- A niech to, zapomniałam parasola z poczekalni -
powiedziała Daisy. - Lepiej po niego wrócę.
- Poczekam na panią. W pani towarzystwie zaraz nas
wpuszczą do środka - rzekła panna Hensted poważnie. -
Inaczej będę stać i czekać na progu, aż służąca pójdzie
poszukać pana Talmadge'a. Wszyscy wiedzą, że pani
Talmadge nie lubi, gdy chodzę jej po domu.
Wyglądała na przestraszoną, więc Daisy przystała na
prośbę, wzdychając pod nosem. Gdy już nieomal złapały za
klamkę frontowych drzwi, na podjazd wtoczyła się taksówka.
Wyłoniła się z niej pani Talmadge w eleganckim płowym
płaszczu, którego szeroki kołnierz i takież mankiety
ozdobione były futrem z karakułów, pasującym do
karakułowego kloszowego kapelusza. Nawet torebka była
obszyta karakułami. Podchodząc, uchyliła krótką woalkę
kapelusza i Daisy zobaczyła na jej twarzy ślady poruszenia i
niepokoju oraz zaczerwienione oczy, których nie ukrył nawet
staranny makijaż.
- Co się tu dzieje, siostro? - rzuciła ostro, a potem
zwróciła się do Daisy: - Och, to pani, pani Fletcher, dzień
dobry. Czy mogę pani w czymś pomóc?
- Dzień dobry - odpowiedziała Daisy.
Zanim jednak przeszła do wyjaśnień, wpadła jej w słowo
panna Hensted, tonem, który nie należał do przyjaznych.
- Chodzi o doktora. Pani Fletcher przyszła na wizytę, a on
się nie pojawił. Drzwi są zamknięte, więc obeszłyśmy
dookoła, żeby zobaczyć, czy przedłużył sobie drzemkę czy
coś takiego.
Pani Talmadge odwróciła się z ręką na klamce i kobiety
wymieniły krótkie spojrzenie. Daisy pomyślała, że łączy je
obie jakiś sekret, nie sympatia. Czyżby Raymond Talmadge
wypijał ciut za dużo do obiadu? Nie, nawet jego opinia
świetnego dentysty nigdy nie zatuszowałaby takiego
pobłażania sobie.
- Mieliśmy ciężki poranek - ciągnęła pielęgniarka. - Dwa
wrzeszczące dzieciaki i starszego pana Pettigrewa, któremu
trzeba by wyrwać połowę zębów, choć on upiera się, by
wszystkie zostawić.
- Mężowi zapewne będzie przykro, że kazał pani czekać,
pani Fletcher. Proszę wejść do środka, przecież pada.
- Dziękuję, ale nie zostanę. Mogę umówić się na następną
wizytę i wrócić kiedy indziej.
- O nie, nie może tak być. Wiem, jak ciężko jest się
przemóc, by pójść do dentysty. Raymond z pewnością
przyjmie panią jeszcze dziś po południu.
A niech to, znowu się nie udało! Daisy posłusznie weszła
za panią Talmadge w głąb domu. Siostra Hensted deptała jej
po piętach.
Podczas poprzedniej wizyty w tym miejscu Daisy zbyt
była zajęta przypominaniem sobie nazwisk i twarzy nowych
znajomych, by zwrócić uwagę na wnętrza. Wyłożony
parkietem hol zachęcał do wejścia. Na półkolistym stoliku w
wazonie z zielonego szkła stały żonkile, których odbicie w
wiszącym powyżej lustrze wyglądało jak wewnętrzne słońce.
Na srebrnej tacce obok wazonu leżało kilka biletów
wizytowych oraz trzy albo cztery nieotwarte listy. Pani
Talmadge zignorowała je i otworzyła drzwi po lewo,
zaglądając do środka.
- Nie ma go w gabinecie. Na pewno też skończył już
obiad. Kucharka ma dzisiaj wolne, więc zostawiła mu coś na
zimno - to mówiąc, pani Talmadge przeszła na drugą stronę
holu i otworzyła przeciwległe drzwi.
- Nie zjadł. Być może stwierdził, że wyjdzie coś zjeść na
mieście i coś go zatrzymało? Sprawdzę w salonie.
Wmaszerowały we trzy do przestronnego salonu na tyłach
domu, umeblowanego w prostym, choć niebywale eleganckim
stylu Sheratona albo Hepplewhite'a
- Daisy nigdy nie pamiętała, na czym polega różnica.
Prążkowana tapeta w odcieniach zgaszonego liliowego i
błękitu doskonale komponowała się z dwoma wazonami
pełnymi irysów holenderskich, jednak mimo tego efekt ogólny
był drętwy, prawie muzealny. Salon wydawał się wspaniałym
miejscem do przyjmowania gości, choć nieciekawym na
zaciszne domowe wieczory. Nie widać było odłożonych
naprędce czasopism, żadnej rozpoczętej partii szachów czy
gry planszowej, niedokończonej układanki ani nawet płyty
pozostawionej w gramofonie.
Daisy przypominało to dom Fletcherów, zanim się do
niego wprowadziła i przewróciła do góry nogami sztywny
porządek narzucony przez matkę Aleca. W przeciwieństwie
do niego Talmadge'owie nie mieli dzieci, więc nadmierny
porządek był bardziej na miejscu, a wręcz atrakcyjny.
Najwyraźniej jednak nie przyciągnął Raymonda
Talmadge'a na jedną z tych sztywnych, obitych brokatem sof.
Jego żona odwróciła się wyraźnie podenerwowana.
- Przepraszam, pani Fletcher. Może nie czuł się dobrze i
poszedł się położyć na górę. Jeśli nie, to zapewne wyszedł
zjeść obiad, choć nie mam pojęcia, co mogło go zatrzymać.
Och, Gladys - zwróciła się do pokojówki schodzącej ze
schodów w głębi holu. - Widziałaś może pana?
- Nie, proszę pani, ostatnio widziałam go przy śniadaniu.
Siedziałyśmy na górze z panną Kidd i cerowałyśmy. Właśnie
idę posprzątać ze stołu. Jeśli pani dopiero co weszła, to
pewnie państwo się minęli, i doktor już jest w gabinecie.
- Oczywiście, zapewne właśnie się z nim rozminęłyśmy! -
pani Talmadge minęła schody, stukając obcasami po
parkiecie.
Daisy ruszyła za nią. W korytarzyku po prawej, który
prowadził do drzwi zewnętrznych, były po bokach drzwi -
jedne do kuchni, a drugie do gabinetu.
Pani Talmadge otworzyła te ostatnie i weszła.
- Och! - wykrzyknęła, odwracając się, jakby chciała
zabarykadować drzwi.
Ale Daisy już była w środku. W centralnym miejscu stał
fotel dentystyczny, z którego półleżąc, zwisał dentysta. Jego
jasne włosy i wąsy wystawały wyraźnie spod maski aparatu z
podtlenkiem azotu. Oczy miał zamknięte, a usta wykrzywione,
prawie wyszczerzone w radosnym uśmiechu.
Zatem nie pijak, ale narkoman! Może gaz rozweselający
nie liczy się specjalnie jako narkotyk, ale jeśli jego pacjenci
dowiedzą się, że był od niego uzależniony, jego praktyka na
pewno ucierpi.
Pani Talmadge zrozumiała, że nie uchroni męża przed
oczami Daisy. Odwróciła się w jego stronę i rzuciła ostro:
- Raymond, to nie czas na... Raymond? Chwyciła Daisy
za ramię. - Taki jakoś okropnie nieruchomy!
Daisy oderwała wzrok od głupawego grymasu
Talmadge'a, a widząc brak miarowych ruchów klatki
piersiowej lekarza, czuła, jak żołądek ściska się jej w środku.
Wyrwała rękaw z kurczowego uchwytu żony dentysty i
zrobiła kilka kroków naprzód, myśląc tylko o tym, by zdjąć
mu maskę z twarzy.
A jeśli wtedy gaz zacznie się ulatniać po całym
pomieszczeniu i wszystkie się zagazują? Daisy odwróciła się i
zobaczyła, że pani Talmadge stoi jak wryta z
wytrzeszczonymi oczami i dłonią przyciśniętą do ust.
Gdzież się podziała ta pielęgniarka, akurat kiedy jest
najbardziej potrzebna?
- Proszę zawołać pannę Hensted - zaordynowała Daisy i
złapała nadgarstek lekarza.
Skóra Talmadge'a była chłodna i choć Daisy bardzo się
starała, nie mogła odnaleźć pulsu.
- Zabił się! - wrzasnęła pani Talmadge.
ROZDZIAŁ DRUGI
W końcu pojawiła się siostra Hensted.
- Co się dzieje? O Boże, czy...?
- Chy... chyba nie żyje - wyjąkała Daisy. Potrącając panią
Talmadge, która najwyraźniej nie mogła się poruszyć, panna
Hensted podeszła do aparatury znieczulającej i obrzuciła
sprzęt szybkim spojrzeniem.
- Nie odkręcił tlenu. Wiedziałam, że prędzej czy później
coś tu spartaczy. - Odkręciła parę zaworków, a potem ujęła w
dłoń puszczony przed chwilą przez Daisy nadgarstek.
- Czy nie powinnyśmy zdjąć mu maski? - spytała Daisy.
- Nie. Zakręciłam azot. Teraz wdycha czysty tlen, a raczej
wdychałby, gdyby mógł oddychać. To jedyna odtrutka, ale
pompka jest pełna, a wskaźnik się nie rusza. Za późno. Z
ponurą miną złożyła bezwładną rękę na podłokietniku. - Nie
żyje już od dawna.
- Nie żyje! - pani Talmadge wybuchła głośnym szlochem,
przeplatanym śmiechem i czknięciami.
Pielęgniarka wymierzyła jej siarczysty policzek. Śmiech
urwał się nagle, a kobieta zaczęła dyszeć, łapiąc się za gardło.
Łzy płynęły jej po policzkach, rozmazując puder i tworząc
pod oczami kleksy z tuszu do rzęs.
- Histeria. Poradzę sobie z nią - powiedziała panna
Hensted. - Gdyby pani była tak dobra i zadzwoniła po lekarza,
pani Fletcher. Nie żeby tu coś mogło to pomóc, ale zgłosić
sprawę trzeba.
Nie czekając na odpowiedź, wypchnęła panią Talmadge z
gabinetu. Daisy usłyszała, jak woła w korytarzu:
- Gladys! Gladys, chodź tu i pomóż mi zaprowadzić panią
na górę.
Wypadek czy samobójstwo? - zastanawiała się Daisy.
Dlaczego pani Talmadge od razu stwierdziła, że jej mąż się
zabił? Tak czy inaczej, śmierć Talmadge'a należało zgłosić,
zarówno policji jak i lekarzowi. Alec nie uwierzy, gdy się
dowie, że znowu została wmieszana w kolejny, niecodzienny
zgon.
Wypadek albo samobójstwo, nie morderstwo. Przemogła
się, by ponownie spojrzeć na twarz nieboszczyka. Wyglądał
zbyt radośnie jak na samobójcę, ale oczywiście to wszystko
przez gaz. Dziwny był ten brązowo - różowy odcisk dookoła
okropnie uśmiechniętych ust, wykrzywiających bladą twarz.
Biorąc się w garść, Daisy pochyliła się i powąchała
prostokątne przebarwienie. Cynamonowy zapach nalewki
benzoesowej był słaby, ale oczywisty.
Z nagłym dreszczem spojrzała znów na ramiona
Talmadge'a, teraz ładnie ułożone na podłokietnikach. Czy
człowiek, który zamierzał się zabić albo uszczknąć kilka
minut gazowej euforii, odprężałby się z rękami na kolanach?
A co miały oznaczać te zagniecenia na rękawach jego białego
fartucha, jakieś pięć centymetrów powyżej nadgarstków?
Badając puls ani ona, ani pielęgniarka nie ruszały rękawa, na
którym widać było jakieś wgniecenie, jakby coś przycisnęło
materiał.
Daisy obrzuciła gabinet rozpaczliwym spojrzeniem w
nadziei, że zobaczy coś, co rozproszy jej obawy. Ujrzała
wszystkie niezbędne utensylia dentystyczne: ruchomą lampę,
urządzenie do borowania, stojak z narzędziami ze stali
nierdzewnej, spluwaczkę, umywalkę, sterylizator, mahoniową
szafkę z całym mnóstwem malutkich szufladek na zapasy,
kosz na śmieci i mały stolik z segregatorem, w którym
pojedyncza kartka opisana jej nazwiskiem na próżno
domagała się notatki o stanie uzębienia pacjentki.
Szafka z wymalowanym na drzwiczkach czerwonym
krzyżem przypuszczalnie zawierała zestaw pierwszej pomocy,
a w nim proste narzędzia konieczne do przeprowadzenia tego
właśnie morderstwa.
Dowody mogły znajdować się w koszu na śmieci, ale
Daisy nie mogła się przemóc, by do niego zajrzeć. To jest
zadanie dla policji. Nie można niczego ruszać, dopóki nie
przyjadą. Upewniła się, że klucz tkwił w dziurce po
wewnętrznej stronie zamkniętych drzwi łączących gabinet z
poczekalnią. Teraz, gdy myślała o dentyście jako ofierze
morderstwa, o wiele bardziej było go jej żal. Odwracając
wzrok od nieboszczyka, podeszła do drzwi prowadzących do
bocznego przejścia.
Były szeroko otwarte, a klucz tkwił w zamku od
wewnętrznej strony. Wyjęła go, trzymając dłonią w
rękawiczce i przełożyła na zewnątrz. Zamknęła drzwi i
przekręciła klucz w zamku, starając się nie rozmazać żadnych
odcisków. Miała nadzieję, że sierżant Tring będzie z niej
dumny. Potem owinęła klucz w chusteczkę i schowała do
torebki.
Nie można pozwalać sobie na rozmyślanie o tym, co
pozostało za zamkniętymi drzwiami. Najwyższy czas
zadzwonić po lekarza i policję. Przypomniała sobie, że
widziała telefon w poczekalni, ale teraz mogło tam już być
więcej pacjentów, a nie czuła się na siłach, żeby im wszystko
tłumaczyć. Gdzieś w domu na pewno był jeszcze jakiś aparat.
Mijając schody, zobaczyła pokojówkę, która zbiegała po
nich z powiewającymi za nią wstążkami czepka, cała
zaróżowiona z emocji. Na widok Daisy dziewczyna zwolniła,
jak nakazuje przyzwoitość.
- W czym mogę pani pomóc?
- Jesteś Gladys, tak? Szukam telefonu. Wiesz może, kto
jest lekarzem państwa Talmadge'ów?
- Doktor Curtis, proszę pani. Telefon jest w gabinecie, o
tam. Pani jest w takim stanie, że czegoś takiego nie widziałam,
jak żyję! Panna Hensted wysłała mnie, żeby nastawić wodę na
herbatę, a panna Kidd powiedziała, żeby przynieść brandy, ale
z pewnością naszą panią powinien zobaczyć lekarz, i to jak
najszybciej, proszę pani - zakończyła szeptem. - Krzyczy i
płacze, że pan nie żyje!
- Obawiam się, że pan Talmadge miał wypadek. Gdy
skończysz robić to, co poleciła ci panna Hensted, lepiej idź do
poczekalni i powiedz ludziom, którzy tam czekają, że dzisiaj
doktor nie będzie przyjmował z powodu pilnej sprawy, która
mu wypadła. Wywieś też informację na kartce.
- Tak, proszę pani - dygnęła dziewczyna.
- Dziękuję Gladys - Daisy skinieniem głowy odprawiła
służącą i szybkim krokiem ruszyła w stronę gabinetu.
Tu z pewnością Talmadge załatwiał wszystkie sprawy
związane z prowadzeniem praktyki, bo gabinet wyglądał
bardziej na biuro niż na wygodne miejsce odosobnienia. Daisy
usiadła przy funkcjonalnym biurku, przyciągnęła do siebie
telefon i poprosiła telefonistkę o połączenie z doktorem
Curtisem. Leciwy internista, który od niepamiętnych lat był
lekarzem rodzinnym Fletcherów, był kolejnym człowiekiem, z
którym poznała się na gruncie towarzyskim.
Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu słuchawkę podniosła
pokojówka doktora Curtisa. Okazało się, że doktor wyszedł na
obchód pacjentów.
- A niech to! - wymamrotała Daisy, chociaż i tak sprawa
nie była pilna. Raymondowi Talmadge'owi nie można już było
pomóc, a panna Hensted z pewnością poradzi sobie z histerią
Dafne Talmadge. I tak policja przyśle swojego lekarza.
Policja. Biorąc głęboki oddech, poprosiła telefonistkę o
połączenie z Whitehall 1212. Alec nie będzie zadowolony,
kiedy usłyszy, że po czterech spokojnych miesiącach - no,
trzech i pół - znów wplątała się w dochodzenie w sprawie
morderstwa. A może to wszystko jej się tylko wydaje?
- Scotland Yard, słucham.
- Poproszę z inspektorem naczelnym Fletcherem.
- Kto mówi?
- Pani Fletcher. To pilne.
- Już się robi, proszę pani, zobaczę tylko, czy inspektor
jest gdzieś w pobliżu.
Słysząc w słuchawce szepty i chichot, Daisy poczuła, że
się rumieni. Podła przypadłość, nawet jeżeli nikt nie widzi.
Cała komenda główna policji prawdopodobnie wiedziała już,
że zaszła za skórę zastępcy komisarza do spraw kryminalnych,
maczając palce w kilku sprawach.
- Przykro mi, proszę pani, ale pan inspektor wyszedł.
- A sierżant Tring?
- Poszedł z nim. Proszę pani, jeśli to sprawa dla policji, a
nie coś osobistego, to lepiej niech pani mi o tym powie, a ja
panią przełączę do kogoś innego.
- Ja... - zająknęła się Daisy Nie chciała rozmawiać z
nikim poza Alekiem. - Chodzi o to, że... Obawiam się, że
chodzi o podejrzany zgon.
- Gdzie pani jest, pani Fletcher? - zapytał ostro głos w
słuchawce.
Podała adres.
- Chodzi o to, że...
- Musi pani zadzwonić do komendy wydziału, pani
Fletcher. Ma pani ołówek? Podam pani numer telefonu.
Dopilnuję, żeby inspektor naczelny dostał wiadomość, kiedy
wróci.
Wiadomość i mnóstwo docinków, pomyślała Daisy
urażona, zapisując numer. Podziękowała policjantowi. To nie
jej wina, a tym bardziej Aleca, że trup gęsto ściele się w jej
życiu. Wcale tego nie chciała.
Nacisnęła kilkakrotnie widełki, żeby połączyć się z
powrotem z centralą, i podała telefonistce nowy numer. Po
pierwszym sygnale znudzony głos zapytał, w jakiej sprawie
dzwoni.
- Chciałabym zgłosić podejrzany zgon.
Za każdym razem, gdy wymawiała te słowa, brzmiały
coraz bardziej niedorzecznie.
- Podejrzany?
- Cóż, z pewnością nie z przyczyn naturalnych.
- Proszę podać nazwisko i numer, z którego pani dzwoni.
- Fletcher. - Daisy podała numer Talmadge'ów i ich adres.
- To pani miejsce zamieszkania?
- Nie, to dom ofiary i jej gabinet dentystyczny. Ja jestem
tylko pacjentką. Raczej niedoszłą pacjentką. Pan Talmadge,
Raymond Talmadge, zmarł z powodu przedawkowania gazu
rozweselającego. Albo się udusił - dodała niepewnie,
przypominając sobie zakręconą butlę z tlenem.
- Te sprawy niech pani zostawi lekarzom. Nuda w głosie
zniknęła, a zamiast niej pojawiła się wesołość. - Zaraz tam
przyślę policyjnego lekarza i jednego z naszych detektywów.
Proszę chwileczkę zaczekać.
Tym razem do uszu .Daisy nie doszły żadne szepty ani
chichoty. Zapewne policyjna plotka nie dotarła do tego
wydziału albo jeszcze się nie zorientowali, że była tą panią
Fletcher.
- Pani Fletcher? Bardzo proszę zostać na miejscu.
Detektyw sierżant Mackinnon już jest w drodze i będzie pani
chciał zadać parę pytań. Czy może pani dopilnować, żeby nikt
nie wchodził do miejsca... zdarzenia?
- Zamknęłam gabinet.
- Dobrze! Detektyw Mackinnon zaraz tam będzie. Muszę
się teraz rozłączyć, ale jeżeli będzie trzeba, to proszę zaraz do
mnie dzwonić.
Daisy odłożyła słuchawkę. Przeszło jej przez myśl, czy nie
powinna zadzwonić do teściowej, żeby jej powiedzieć, że się
spóźni, ale wtedy będzie musiała wytłumaczyć dlaczego. Pani
Fletcher wiedziała, że Daisy maczała palce w kilku sprawach,
którymi zajmował się Alec, choć jakoś udało im się zachować
część w tajemnicy przed nią. Naturalnie była z tego bardzo
niezadowolona. Daisy wręcz nie mogła sobie wyobrazić, co
pomyśli teściowa, gdy dowie się o jej zaangażowaniu w
sprawę morderstwa kogoś znajomego.
Daisy tak naprawdę w ogóle nie chciała o niczym myśleć,
ale nie było już nic pożytecznego do zrobienia. Zatęskniła za
filiżanką herbaty.
Gladys już pewnie zaparzyła dzbanuszek i zabrała go na
piętro. Pani Talmadge była zaledwie daleką znajomą, więc
byłoby to okropnym nietaktem, gdyby wkroczyła na piętro
domu. Wtargnięcie do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę
samemu, byłoby prawie tak samo nie do pomyślenia. Chociaż
niekoniecznie. Może udałoby się tak zrobić, żeby nikt jej nie
złapał: pani Talmadge powiedziała, że kucharka ma wolne.
Daisy ruszyła w kierunku kuchni.
Zaledwie doszła do schodów, przypomniała sobie, że
drzwi do kuchni znajdowały się dokładnie naprzeciwko drzwi
do gabinetu. Czując mdłości, dreszcze i drżenie w kolanach,
przycupnęła na drugim stopniu schodów i objęła się
ramionami.
- Wszystko w porządku, pani Fletcher? - dobiegł ją z góry
głos panny Hensted.
Odwróciła się i zobaczyła, że pielęgniarka schodzi po
wyłożonych dywanem schodach.
- Tak. Tak, zupełnie w porządku. - Wstała, by przepuścić
dziewczynę na dół. - Jak się czuje pani Talmadge?
- Niespecjalnie. Jeśli ta Hilda Kidd, jej pokojówka, myśli,
że poradzi sobie z tym bez mojej pomocy, no cóż, powiem
tylko, że musi to sobie przemyśleć jeszcze raz - powiedziała
zawzięcie. - Ona jest tylko spoufaloną pokojówką, a ta głupia
kobieta potrzebuje lekarza.
Daisy poczuła, że jako personel medyczny pielęgniarka
powinna wykazać przynajmniej wymaganą przez
przyzwoitość dozę sympatii.
- Przeżyła okropny szok, widząc, że jej mąż nie żyje -
zauważyła.
- Mało się nim interesowała, gdy żył, więc nie ma
powodu, by teraz robić z tego koniec świata. I oskarżać go o
samobójstwo, kiedy to najwyraźniej był wypadek! Doktor
Curtis będzie musiał jej dać coś skutecznego i mocnego, żeby
ją uspokoić.
- Doktor Curtis wyszedł. Zostawiłam mu wiadomość.
Zapewne policyjny lekarz będzie mógł udzielić pani Talmadge
pomocy, kiedy przyjedzie.
- Policja! Niech mi pani nie mówi, że pani wezwała
policję! - Panna Hensted wyglądała na wytrąconą z
równowagi. Zachmurzyła się. - Już widzę, jak jej to całe
zamieszanie pomoże. Będą robić z igły widły i na pewno
wtedy uwierzy, że to faktycznie było samobójstwo -
powiedziała po chwili. Doktor Curtis mógł po cichu wypisać
akt zgonu i nie byłoby sprawy. Reporterzy ją będą nachodzić
i...
- Wypadek czy samobójstwo, trzeba takie rzeczy zgłaszać
policji - przerwała jej Daisy. - Doktor Curtis z pewnością by
na to nalegał w tych okolicznościach.
- No cóż, im mniej gadania, tym szybciej się to skończy.
Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. - Rzuciła Daisy
badawcze spojrzenie. - Pani też nie wygląda zbyt wyraźnie.
Niech pani lepiej usiądzie w salonie, a ja zaparzę filiżankę
porządnej herbaty.
- Dobrze - odpowiedziała Daisy z wdzięcznością w
głosie.
Usiadła przy stoliku nakrytym amerykańskim obrusem, a
panna Hensted napełniła czajnik, postawiła na gazowym
piecyku i zapaliła zapałkę. Wtedy rozległ się dźwięk dzwonka
do drzwi. Spojrzały jednocześnie na dzwonek nad drzwiami
do kuchni.
- Frontowe - powiedziała Daisy.
- To pewnie policja.
Pielęgniarka nie poruszyła się, więc Daisy wstała.
- Otworzę.
- Nie ma potrzeby, pani Fletcher. To rzecz dla Gladys, a
jeśli nie podejdzie, to nic nie zaszkodzi, jeśli... Auć! -
Upuściła zapałkę na kuchenkę i pośpiesznie wsadziła palce
pod kran.
Ona nie chce pokazać, jak bardzo jest zdenerwowana,
mimo tej całej pozornej, zawodowej obojętności, pomyślała
Daisy.
- Nic się pani nie stało? - zapytała, podchodząc i zapalając
gaz pod czajnikiem.
- Nie, to nic takiego. Chciałam tylko powiedzieć, że nic
mu się nie stanie, jeśli poczeka, aż nastawię herbatę.
Dzwonek zabrzmiał ponownie.
- Chyba Gladys jest czymś zajęta. Daisy zdecydowała, że
w tych okolicznościach przygotowanie herbaty było mniej
niestosowne niż otwieranie drzwi, choć pewnie lady wdowa
Dalrymple z pewnością by się nie zgodziła na żadną z
powyższych opcji. - Chyba powinna pani mu otworzyć. Ja
zaparzę herbatę.
Zacisnąwszy usta, siostra Hensted spojrzała na Daisy z
lekkim grymasem.
- Tak, chyba tak zrobię - powiedziała i poszła, skrzypiąc
cicho gumowymi podeszwami po wyłożonym linoleum
korytarzu.
Daisy znalazła duży, brązowy, ceramiczny dzbanek i dwa
pojemniczki pomalowane w orientalny deseń. Jeden pachniał
herbatą earl grey, a drugi herbatą darjeeling. Znalazła też tani
gatunek, ale nie poczuwała się do aż takiego poświęcenia
tylko dlatego, że będzie korzystać z grubej, porcelanowej
filiżanki. Przygotowała naczynia także dla panny Hensted i
detektywa sierżanta Mackinnona. Czajnik buchał parą, więc
nalała wrzątku do dzbanka, żeby go ogrzać.
Nalewając, usłyszała zbliżające się głosy. Przysunęła się
do otwartych drzwi, żeby posłuchać.
- ...pani Fletcher, pacjentka, która akurat przyszła. O, i
jeszcze Gladys, pokojówka. Nie wiem, gdzie ta nieznośna
dziewczyna się podziała! Ale nie ma potrzeby, żeby pan się
fatygował, sierżancie. To z pewnością był wypadek.
- To stwierdzi lekarz policyjny, proszę panienki.
- Bo wie pan, pan Talmadge miał zwyczaj brać kilka
wdechów gazu rozweselającego, kiedy mieliśmy kilku
trudnych pacjentów z rzędu, tak tylko dla rozluźnienia.
Przecież to nic złego! Pielęgniarka zaśmiała się sztucznie. -
Nigdy by mi to do głowy nie przyszło, ale teraz, jak się nad
tym zastanawiam, to mam wrażenie, że musiało się prędzej
czy później tak stać, że doktor zapomni odkręcić tlen. Nie ma
powodu, by posądzać go, że zrobił to celowo.
- O tym zadecyduje lekarz policyjny, proszę panienki.
Po szkockim akcencie było wiadomo, że głos należał do
Mackinnona.
- To tam, prawda?
- Tak.
Daisy zobaczyła, jak panna Hensted wyciąga rękę w
kierunku klamki. Ubrany po cywilnemu detektyw złapał ją
przez biały mankiet za nadgarstek.
- Proszę nie ruszać, proszę panienki. Trzeba zebrać
odciski palców.
- Po co komu...?
- Rutynowe działania w przypadku nietypowego zgonu,
proszę panienki. Czy dotykała panienka tej klamki, kiedy pani
znalazła zwłoki?
- Tak...
- Nie - powiedziała Daisy. - Pani Talmadge otworzyła
drzwi, a ja je zamknęłam, kiedy poszła pani ją zaprowadzić na
górę.
- Ach tak, prawda.
Sierżant Mackinnon, wysoki, żylasty rudzielec, który
prezentował się jeszcze bardziej szkocko niż jego akcent,
zlustrował podejrzliwie Daisy i jej dzbanek herbaty.
- A pani nazywa się...?
- Fletcher. To ja dzwoniłam.
- Ach tak - wyjął notatnik. - Mam parę pytań do pani -
ostatnie słowo wymówił z powątpiewaniem, zerkając
ponownie na dzbanek. - Zanim przejdę do oględzin...
- Panno Hensted! - Do kuchni wpadła Gladys, biegnąc od
strony holu. - Panno Hensted, panna Kidd mówi, że jeśli
doktor jeszcze nie przyszedł, to żeby pani przyszła na górę i
obejrzała naszą panią. Dostała ataku!
- A nie mówiłam? Powiedziałam jej, że nie da sobie rady
beze mnie - rzuciła panna Hensted, wychodząc.
Pokojówka zawahała się, wyraźnie pękając z ciekawości,
kim był przybysz na dole, a jednocześnie nie chcąc przegapić
niczego interesującego na górze.
- To Gladys, pokojówka, sierżancie - powiedziała Daisy.
- Policjant? - pisnęła Gladys.
- Tak, i chciałbym zamienić z tobą słówko, dziewczyno,
ale teraz możesz odejść. Tylko pamiętaj, żebyś nasłuchiwała
dzwonka. Za chwilę przyjdzie tu więcej ludzi.
Gladys znów wydała z siebie jakiś bliżej nieokreślony pisk
i czmychnęła.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 12 Katuj mnie śmiechem
Składam podziękowanie Stephanie Walker i doktor Anne Dale z Uniwersytetu w Toronto, Heather Thompson, zastępcy koronera z Franklin County, Washington, i Alice Ford - Smith z Welcome Library, za ich nieocenioną pomoc w rozszyfrowywaniu niejasnych informacji technicznych oraz cierpliwość przy odpowiadaniu na nieskończoną ilość moich pytań.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Widząc, jak Daisy zdejmuje kapelusz z półki w szafie i odwraca się do lustra, Nana zaczęła brykać z nadzieją u jej stóp. Daisy spojrzała w dół. - Nic z tego - westchnęła. Puszysty ogon i uszy pieska oklapły. - Uwierz mi, że chętniej poszłabym z tobą na Primrose Hill niż do dentysty, ale już za długo to odkładałam. Nie mogę udawać, że zapomniałam o wizycie, bo ten przeklęty ząb boli już tak, że nie mogę wytrzymać - dotknęła czubkiem języka dziury, o którą mógłby się potknąć dinozaur, o ile cały by w nią nie wpadł. Przykryła obcięte na pazia loki liliowym, kloszowym kapelusikiem i spojrzała w lustro. Bladożółte prymule zatknięte z boku tuż przy wąskim rondzie to najnowszy krzyk mody tej wiosny. - Bardzo twarzowy, prawda, Nana? - Daisy popatrzyła na swoje odbicie z uznaniem. Odkąd pół roku temu wyszła za mąż, zdążyła zgromadzić olbrzymie ilości ubrań. Choć jej teściowa oraz przyjaciółka Lucy szczerze się nie cierpiały, zgadzały się w jednej kwestii: garderoba Daisy przedstawiała się kompromitująco. Od wczesnego dzieciństwa aż do czasu, gdy zaczęła zarabiać na skromne utrzymanie, Daisy poprzestawała na szkolnym mundurku, a w czasie wojny na skąpym z konieczności wyborze ubrań. Moda nigdy nie stała na pierwszym miejscu. I tak nie było powodu do szaleństw, gdyż obecny styl podkreślał prostą jak deska, chłopięcą figurę, która dla Daisy była nieosiągalna. Owszem, nogi miała przyzwoite, a najnowszy krój halki na wiosnę 1924 roku znów prawie odsłaniał kolana, ku oburzeniu pani Fletcher. Daisy czuła, że i tak całkiem nieźle udało jej się pogodzić różnicę między oczekiwaniami drogiej teściowej, wdowy po dyrektorze banku, oraz Lucy, miejskiej elegantki. Przyjaciółka
uważała jej nowe ubrania za nieciekawe, a pani Fletcher twierdziła, że są zbyt frywolne, jak dla szacownej mężatki z przedmieścia. W sumie i tak liczyło się tylko to, że Alec wydawał się zadowolony. To Belinda wybrała jej ten kapelusz. Pamiętając noszone w dzieciństwie sukienki w stokrotki i takież kapelusiki, w kwestii ubioru Daisy zawsze podążała po linii najmniejszego oporu. Jej dziesięcioletnia pasierbica zrobiła w jej imieniu bardziej przedsiębiorczy krok. Podczas wspólnych zakupów wypatrzyła liliowy klosik z prymulkami i uparła się, że dla Daisy będzie jak znalazł. Zakup kapelusza pociągnął z kolei za sobą zamówienie stosownego wiosennego kostiumu z liliowego jerseyu, z pasującą bladożółtą bluzką. Choć był szyty na miarę, a nie wyszperany wśród kostiumów z wyprzedaży u Selfridge'a, Alec nawet nie mrugnął, gdy zobaczył rachunek. - Wart każdej ceny - powiedział z uznaniem, gdy zobaczył ją w nowym nabytku po raz pierwszy. - Owszem, całkiem gustowny - przyznała teraz Daisy i przypudrowała nos. Szminka? Nie, przecież dentysta usmaruje sobie całe ręce. - Auu... - jęknęła Daisy, bo na samą myśl o dentyście ząb zabolał bardziej niż zwykle. Nana polizała jej rękę z niepokojem. - Muszę już iść. Skoro będę całkowicie zdana na litość pana Talmadge'a, nie mogę ryzykować, że go wyprowadzę z równowagi, wpadając spóźniona. Nieźle, jak na początek tygodnia! Zbiegła po schodach. Choć na dworze świeciło słońce, a pogoda owego kwietniowego poranka była w kratkę, Daisy sięgnęła po trencz z szafy stojącej na końcu korytarza. Wkładając rękawiczki, ruszyła ku drzwiom.
- Idę tylko do dentysty, mamo - rzuciła, wtykając głowę w drzwi bawialni. Nadal dziwnie się czuła, nazywając panią Fletcher mamą, choć bynajmniej nie z sentymentu. Jej własna matka, lady Dalrymple, rzadko odwiedzała pokój dziecięcy, a teraz Daisy odwiedzała wdowę po wicehrabim tak rzadko, jak tylko się dało. Z kolei nadal dzierżąc stery gospodarstwa domowego, pani Fletcher była zawsze w pobliżu. Daisy zdawała sobie sprawę z tego, że to dzięki niej może robić karierę dziennikarską, ale jej obecność działała jak kubeł zimnej wody. - Nie zapomnij parasola - powiedziała pani Fletcher znad jadłospisu, który przygotowywała na następny dzień. - Jeśli chcesz zdążyć na wizytę, będziesz się musiała pospieszyć. Przecież nie można urazić pana Talmadge'a. Pamiętaj, że oprócz tego, że jest znakomitym dentystą, jest również naszym sąsiadem. Gdzie Nana? Wypuść ją, proszę, zanim wyjdziesz, Daisy. Nie chcę, żeby zrobiła bałagan, zakopując kości pod dywanem. Do zakopania kości doszło tylko raz, i to kilka tygodni temu, jednak uczyniło to z Nany kość niezgody. Za każde jej uchybienie w zachowaniu pani Fletcher winiła wyłącznie Daisy, ponieważ to ona przekonała Aleca, żeby pozwolił Belindzie zatrzymać szczeniaka. Daisy wzięła suczkę do kuchni, gdzie Dobson, zajęta zmywaniem naczyń po obiedzie, przywitała ją skórką z tostu. - Może wyjść, dopóki świeci słońce, proszę pani. Nawet jak połamie parę żonkili, to ich przecież nie ubędzie, a już na pewno nie będzie kopać w ogrodzie, to nie w jej stylu. Zawołam ją, jeśli się rozpada. - Dziękuję, Dobson. Nie będzie mnie nie więcej niż godzinkę, przynajmniej taką mam nadzieję.
- Pani do dentysty, tak? Jak pech, to pech, ale przynajmniej pan Talmadge jest najlepszy. Wszyscy tak mówią. Wszyscy twierdzili, że Raymond Talmadge jest dobrym dentystą, przemknęło przez głowę Daisy, gdy maszerowała podjazdem w stronę otoczonej drzewami ulicy z ogniście czerwoną parasolką w dłoni. Talmadge, jako dentysta po trzydziestce, zapewne miał doświadczenie, a jednocześnie był na bieżąco z nowinkami technologicznymi. Był też zabójczo przystojnym, jasnym blondynem o kwadratowym, jakby nordyckim zarysie podbródka. Daisy spotkała go wraz z jego żoną na jakiejś proszonej kolacji, a potem jeszcze na pewnym kameralnym przyjęciu. Fletcherów też raz do siebie zaprosili, na przedpołudniowego drinka w którąś niedzielę. Wymagania, jakie stawiała Alecowi jego profesja, pozwoliły młodym Fletcherom unikać większości spotkań śmietanki towarzyskiej w St. John's Wood, choć matka Aleca już zadbała o to, by nie wywinęli się od nich całkowicie. Bardzo jej zależało na wprowadzeniu Daisy do swojego towarzystwa. Chodziło też o dobre stosunki sąsiedzkie, bo Daisy nie chciała, by uważano ją za wyniosłą z powodu stojącego przed nazwiskiem owego nieszczęsnego tytułu „wielmożna", który choć rzadko używany, prędzej czy później musiał wyjść na jaw (w końcu odkąd Gervaise zginął we Flandrii, a ojca pochłonęła epidemia grypy, jej daleki kuzyn Dalrymple był teraz wicehrabią na Fairacres). Rezerwując sobie zatem przedpołudnia na pracę i odrzucając zaproszenia na poranne kawy, Daisy przyjmowała na obiady i popołudniowe herbatki te osoby, które mogła pomieścić w swoim napiętym planie dnia. Oczywiście chodziło głównie o babskie pogaduchy, których nieoficjalnym gwoździem programu była wymiana najświeższych plotek.
Ich nieszkodliwość zaskoczyła Daisy. Widać społeczność aktywnych zawodowo członków klasy średniej była naprawdę tak szacowna, jak opinia, którą się cieszyła. Zaprzyjaźniła się z dwiema matkami koleżanek Belindy, ale miała wrażenie, że nie poznała dobrze żadnej z nich. Panią Talmadge, zawsze nienagannie ubraną żonę dentysty, wspominała jako jedną z tych mądrzejszych. Daisy wróciła do rzeczywistości, skręcając w ulicę, przy której mieszkali Talmadge'owie i gdzie znajdował się też przydomowy gabinet pana Talmadge'a. Wiele tutejszych domów jednorodzinnych było na wpół ukrytych za bukszpanowymi i jemiołowymi żywopłotami, przylegającymi do metalowych barierek ogrodzeń. Dom Talmadge'ów był oddzielony od chodnika niskim murem otaczającym trawnik, na którym królował duży, prawie kwitnący kasztan. Na jednym z ceglanych słupków wjazdowych na wysypanym żwirem podjeździe widniała mosiężna tabliczka: „Raymond Talmadge, licencjonowany stomatolog, 9.30 - 12.30, 14.00 - 17.30". Na ten widok ząb Daisy zaczął rwać jeszcze bardziej, a brzuch ścisnął się ze strachu. Spojrzała na zegarek: punkt druga. Idealnie na czas. Przeszła przez skrzypiący pod nogami żwirowy podjazd obsadzony po bokach żonkilami i krokusami. Wyłożona płytami ścieżka odchodziła od frontowych drzwi, ale strzałka na rogu budynku nieubłaganie kazała jej szukać wejścia do gabinetu po drugiej stronie budynku. Podjazd oplatał dom, kończąc się przy garażu na końcu ogrodu. Na lewo Daisy zobaczyła w ścianie domu dwoje drzwi, które były rozstawione od siebie o parę metrów. Na tych pierwszych, przy których stanęła, widniał napis „Gabinet - wejście". Nie były zamknięte na klucz, więc weszła do środka.
Poczekalnia była pusta. Krzesła stojące pod białymi ścianami wydawały się względnie wygodne, ale Daisy i tak nie mogłaby usiedzieć z nerwów. Omiotła wzrokiem stertę czasopism, łącznie z „Punchem", którego jeszcze nie czytała, i starym numerem „Town and Country", który zawierał jej własny artykuł. Widok z okna również nie był zbyt pochłaniający: wysypany żółtym żwirem podjazd, a za nim wysoki ceglany mur, po którym spływał zielonkawo - brązowy bluszcz wirginijski, dopiero co wypuszczający liście. Daisy odwróciła się z powrotem do wnętrza poczekalni. W ścianie po prawej widniały drzwi oflankowane biurkiem, przy którym stała przeszklona szafka wypełniona kartami pacjentów. Na biurku stał telefon, a obok leżał otwarty zeszyt przyjęć oraz trzy czy cztery brązowo - żółte koperty ułożone w stos. Daisy podeszła, by im się przyjrzeć. Na pierwszej od góry było napisane jej nazwisko, więc ją otworzyła. W środku był tylko czysty formularz. Oczywiście, przecież nigdy wcześniej nie była u Talmadge'a na wizycie. Przemknęło jej przez myśl, czy nie powinna spróbować odnaleźć kart z wpisami leczenia z czasów dzieciństwa i mu je przesłać. Całe wieki nie była u dentysty. Ale oto jest i chce załatwić już tę nieprzyjemną konieczność. Zegarek wskazywał prawie dziesięć po, więc zapukała do drzwi izby tortur. Cisza. Nagle Daisy zdała sobie sprawę, że uporczywy ból, który ją tu przywiódł, całkowicie ustąpił. Z pewnością dziura w zębie nie była ani trochę tak duża, jak myślała, sprawdzając ją językiem. W sumie i tak nie zastała nikogo, kto by się miał tym zająć, więc mogła iść do domu. Jeśli ból powróci, to zawsze można się umówić jeszcze raz. Trzeba zwiewać, póki się da, i zadzwonić z domu, żeby wyjaśnić, dlaczego się nie pokazała na wizycie.
Gdy Daisy była już w połowie drogi do drzwi, do jej uszu dobiegł chrzęst pośpiesznych kroków na żwirze podjazdu. Drzwi otwarły się z rozmachem i do wnętrza wpadła zadyszana, mocno zarumieniona młoda kobieta w szarej pelerynie i białym pielęgniarskim czepku. - Strasznie przepraszam za spóźnienie - zawołała od progu. Nawet w stanie pobudzenia była całkiem ładna, mimo dość ostrych rysów. Zdjęła rękawiczki i rzuciła na biurko, a spod peleryny ukazała się schludna granatowa sukienka z białymi mankietami i kołnierzykiem. - Jestem siostra Hensted, a pani zapewne jest panią Fletcher. Pan Talmadge jeszcze pani nie poprosił do gabinetu? - Nie. Pukałam, ale nikt nie wyszedł. - To dziwne. Doktor jest zawsze taki punktualny. Ja zazwyczaj też, a tu, proszę spojrzeć - panna Hensted zerknęła na zegarek przypięty do gorsu. - Prawie dziesięć minut spóźnienia! Mam szczęście, że doktor też się dzisiaj spóźnia. Przygotuję wszystko dla pani, a w tym czasie doktor dotrze. Chcąc nie chcąc, Daisy pogodziła się z myślą o okropnym zabiegu. Pielęgniarka chwyciła za klamkę drzwi prowadzących z poczekalni do gabinetu, ale te ani drgnęły. - Oj, ciekawe, dlaczego doktor je zamknął? Może stwierdził, że zje coś poza domem. Zazwyczaj nie zamyka ich, kiedy jest w domu. - Pewnie coś go zatrzymało - Daisy zaświtała nadzieja na wyjście z ambarasu. - Mogę przyjść innym razem. - Ależ nie, pani Fletcher, doktor na pewno zaraz przyjdzie. Będzie dużo czasu przynajmniej na przegląd, nawet jeżeli wizytę trzeba będzie powtórzyć. Wie pani co? Pójdę naokoło do drzwi frontowych i sprawdzę, czy nie zajął się czymś i nie zapomniał, która jest godzina. Pewnie właśnie tak się stało. Może pójdzie pani ze mną?
Teraz Daisy zaczynała odczuwać wyraźną irytację zachowaniem Talmadge'a. W końcu była i pacjentką, i sąsiadką, więc nie powinien się spóźnić choćby ze zwykłej grzeczności. Daisy nie uśmiechało się siedzenie i kręcenie palcami z nudów w ponurej poczekalni, więc ruszyła za siostrą Hensted, licząc, że jeszcze pojawi się jakaś okazja, by uciec, nie wychodząc przy tym na tchórza. Gdy tylko wyszły na wyłożoną płytami ścieżkę, zaczęło kropić. - A niech to, zapomniałam parasola z poczekalni - powiedziała Daisy. - Lepiej po niego wrócę. - Poczekam na panią. W pani towarzystwie zaraz nas wpuszczą do środka - rzekła panna Hensted poważnie. - Inaczej będę stać i czekać na progu, aż służąca pójdzie poszukać pana Talmadge'a. Wszyscy wiedzą, że pani Talmadge nie lubi, gdy chodzę jej po domu. Wyglądała na przestraszoną, więc Daisy przystała na prośbę, wzdychając pod nosem. Gdy już nieomal złapały za klamkę frontowych drzwi, na podjazd wtoczyła się taksówka. Wyłoniła się z niej pani Talmadge w eleganckim płowym płaszczu, którego szeroki kołnierz i takież mankiety ozdobione były futrem z karakułów, pasującym do karakułowego kloszowego kapelusza. Nawet torebka była obszyta karakułami. Podchodząc, uchyliła krótką woalkę kapelusza i Daisy zobaczyła na jej twarzy ślady poruszenia i niepokoju oraz zaczerwienione oczy, których nie ukrył nawet staranny makijaż. - Co się tu dzieje, siostro? - rzuciła ostro, a potem zwróciła się do Daisy: - Och, to pani, pani Fletcher, dzień dobry. Czy mogę pani w czymś pomóc? - Dzień dobry - odpowiedziała Daisy. Zanim jednak przeszła do wyjaśnień, wpadła jej w słowo panna Hensted, tonem, który nie należał do przyjaznych.
- Chodzi o doktora. Pani Fletcher przyszła na wizytę, a on się nie pojawił. Drzwi są zamknięte, więc obeszłyśmy dookoła, żeby zobaczyć, czy przedłużył sobie drzemkę czy coś takiego. Pani Talmadge odwróciła się z ręką na klamce i kobiety wymieniły krótkie spojrzenie. Daisy pomyślała, że łączy je obie jakiś sekret, nie sympatia. Czyżby Raymond Talmadge wypijał ciut za dużo do obiadu? Nie, nawet jego opinia świetnego dentysty nigdy nie zatuszowałaby takiego pobłażania sobie. - Mieliśmy ciężki poranek - ciągnęła pielęgniarka. - Dwa wrzeszczące dzieciaki i starszego pana Pettigrewa, któremu trzeba by wyrwać połowę zębów, choć on upiera się, by wszystkie zostawić. - Mężowi zapewne będzie przykro, że kazał pani czekać, pani Fletcher. Proszę wejść do środka, przecież pada. - Dziękuję, ale nie zostanę. Mogę umówić się na następną wizytę i wrócić kiedy indziej. - O nie, nie może tak być. Wiem, jak ciężko jest się przemóc, by pójść do dentysty. Raymond z pewnością przyjmie panią jeszcze dziś po południu. A niech to, znowu się nie udało! Daisy posłusznie weszła za panią Talmadge w głąb domu. Siostra Hensted deptała jej po piętach. Podczas poprzedniej wizyty w tym miejscu Daisy zbyt była zajęta przypominaniem sobie nazwisk i twarzy nowych znajomych, by zwrócić uwagę na wnętrza. Wyłożony parkietem hol zachęcał do wejścia. Na półkolistym stoliku w wazonie z zielonego szkła stały żonkile, których odbicie w wiszącym powyżej lustrze wyglądało jak wewnętrzne słońce. Na srebrnej tacce obok wazonu leżało kilka biletów wizytowych oraz trzy albo cztery nieotwarte listy. Pani
Talmadge zignorowała je i otworzyła drzwi po lewo, zaglądając do środka. - Nie ma go w gabinecie. Na pewno też skończył już obiad. Kucharka ma dzisiaj wolne, więc zostawiła mu coś na zimno - to mówiąc, pani Talmadge przeszła na drugą stronę holu i otworzyła przeciwległe drzwi. - Nie zjadł. Być może stwierdził, że wyjdzie coś zjeść na mieście i coś go zatrzymało? Sprawdzę w salonie. Wmaszerowały we trzy do przestronnego salonu na tyłach domu, umeblowanego w prostym, choć niebywale eleganckim stylu Sheratona albo Hepplewhite'a - Daisy nigdy nie pamiętała, na czym polega różnica. Prążkowana tapeta w odcieniach zgaszonego liliowego i błękitu doskonale komponowała się z dwoma wazonami pełnymi irysów holenderskich, jednak mimo tego efekt ogólny był drętwy, prawie muzealny. Salon wydawał się wspaniałym miejscem do przyjmowania gości, choć nieciekawym na zaciszne domowe wieczory. Nie widać było odłożonych naprędce czasopism, żadnej rozpoczętej partii szachów czy gry planszowej, niedokończonej układanki ani nawet płyty pozostawionej w gramofonie. Daisy przypominało to dom Fletcherów, zanim się do niego wprowadziła i przewróciła do góry nogami sztywny porządek narzucony przez matkę Aleca. W przeciwieństwie do niego Talmadge'owie nie mieli dzieci, więc nadmierny porządek był bardziej na miejscu, a wręcz atrakcyjny. Najwyraźniej jednak nie przyciągnął Raymonda Talmadge'a na jedną z tych sztywnych, obitych brokatem sof. Jego żona odwróciła się wyraźnie podenerwowana. - Przepraszam, pani Fletcher. Może nie czuł się dobrze i poszedł się położyć na górę. Jeśli nie, to zapewne wyszedł zjeść obiad, choć nie mam pojęcia, co mogło go zatrzymać.
Och, Gladys - zwróciła się do pokojówki schodzącej ze schodów w głębi holu. - Widziałaś może pana? - Nie, proszę pani, ostatnio widziałam go przy śniadaniu. Siedziałyśmy na górze z panną Kidd i cerowałyśmy. Właśnie idę posprzątać ze stołu. Jeśli pani dopiero co weszła, to pewnie państwo się minęli, i doktor już jest w gabinecie. - Oczywiście, zapewne właśnie się z nim rozminęłyśmy! - pani Talmadge minęła schody, stukając obcasami po parkiecie. Daisy ruszyła za nią. W korytarzyku po prawej, który prowadził do drzwi zewnętrznych, były po bokach drzwi - jedne do kuchni, a drugie do gabinetu. Pani Talmadge otworzyła te ostatnie i weszła. - Och! - wykrzyknęła, odwracając się, jakby chciała zabarykadować drzwi. Ale Daisy już była w środku. W centralnym miejscu stał fotel dentystyczny, z którego półleżąc, zwisał dentysta. Jego jasne włosy i wąsy wystawały wyraźnie spod maski aparatu z podtlenkiem azotu. Oczy miał zamknięte, a usta wykrzywione, prawie wyszczerzone w radosnym uśmiechu. Zatem nie pijak, ale narkoman! Może gaz rozweselający nie liczy się specjalnie jako narkotyk, ale jeśli jego pacjenci dowiedzą się, że był od niego uzależniony, jego praktyka na pewno ucierpi. Pani Talmadge zrozumiała, że nie uchroni męża przed oczami Daisy. Odwróciła się w jego stronę i rzuciła ostro: - Raymond, to nie czas na... Raymond? Chwyciła Daisy za ramię. - Taki jakoś okropnie nieruchomy! Daisy oderwała wzrok od głupawego grymasu Talmadge'a, a widząc brak miarowych ruchów klatki piersiowej lekarza, czuła, jak żołądek ściska się jej w środku. Wyrwała rękaw z kurczowego uchwytu żony dentysty i
zrobiła kilka kroków naprzód, myśląc tylko o tym, by zdjąć mu maskę z twarzy. A jeśli wtedy gaz zacznie się ulatniać po całym pomieszczeniu i wszystkie się zagazują? Daisy odwróciła się i zobaczyła, że pani Talmadge stoi jak wryta z wytrzeszczonymi oczami i dłonią przyciśniętą do ust. Gdzież się podziała ta pielęgniarka, akurat kiedy jest najbardziej potrzebna? - Proszę zawołać pannę Hensted - zaordynowała Daisy i złapała nadgarstek lekarza. Skóra Talmadge'a była chłodna i choć Daisy bardzo się starała, nie mogła odnaleźć pulsu. - Zabił się! - wrzasnęła pani Talmadge.
ROZDZIAŁ DRUGI W końcu pojawiła się siostra Hensted. - Co się dzieje? O Boże, czy...? - Chy... chyba nie żyje - wyjąkała Daisy. Potrącając panią Talmadge, która najwyraźniej nie mogła się poruszyć, panna Hensted podeszła do aparatury znieczulającej i obrzuciła sprzęt szybkim spojrzeniem. - Nie odkręcił tlenu. Wiedziałam, że prędzej czy później coś tu spartaczy. - Odkręciła parę zaworków, a potem ujęła w dłoń puszczony przed chwilą przez Daisy nadgarstek. - Czy nie powinnyśmy zdjąć mu maski? - spytała Daisy. - Nie. Zakręciłam azot. Teraz wdycha czysty tlen, a raczej wdychałby, gdyby mógł oddychać. To jedyna odtrutka, ale pompka jest pełna, a wskaźnik się nie rusza. Za późno. Z ponurą miną złożyła bezwładną rękę na podłokietniku. - Nie żyje już od dawna. - Nie żyje! - pani Talmadge wybuchła głośnym szlochem, przeplatanym śmiechem i czknięciami. Pielęgniarka wymierzyła jej siarczysty policzek. Śmiech urwał się nagle, a kobieta zaczęła dyszeć, łapiąc się za gardło. Łzy płynęły jej po policzkach, rozmazując puder i tworząc pod oczami kleksy z tuszu do rzęs. - Histeria. Poradzę sobie z nią - powiedziała panna Hensted. - Gdyby pani była tak dobra i zadzwoniła po lekarza, pani Fletcher. Nie żeby tu coś mogło to pomóc, ale zgłosić sprawę trzeba. Nie czekając na odpowiedź, wypchnęła panią Talmadge z gabinetu. Daisy usłyszała, jak woła w korytarzu: - Gladys! Gladys, chodź tu i pomóż mi zaprowadzić panią na górę. Wypadek czy samobójstwo? - zastanawiała się Daisy. Dlaczego pani Talmadge od razu stwierdziła, że jej mąż się zabił? Tak czy inaczej, śmierć Talmadge'a należało zgłosić,
zarówno policji jak i lekarzowi. Alec nie uwierzy, gdy się dowie, że znowu została wmieszana w kolejny, niecodzienny zgon. Wypadek albo samobójstwo, nie morderstwo. Przemogła się, by ponownie spojrzeć na twarz nieboszczyka. Wyglądał zbyt radośnie jak na samobójcę, ale oczywiście to wszystko przez gaz. Dziwny był ten brązowo - różowy odcisk dookoła okropnie uśmiechniętych ust, wykrzywiających bladą twarz. Biorąc się w garść, Daisy pochyliła się i powąchała prostokątne przebarwienie. Cynamonowy zapach nalewki benzoesowej był słaby, ale oczywisty. Z nagłym dreszczem spojrzała znów na ramiona Talmadge'a, teraz ładnie ułożone na podłokietnikach. Czy człowiek, który zamierzał się zabić albo uszczknąć kilka minut gazowej euforii, odprężałby się z rękami na kolanach? A co miały oznaczać te zagniecenia na rękawach jego białego fartucha, jakieś pięć centymetrów powyżej nadgarstków? Badając puls ani ona, ani pielęgniarka nie ruszały rękawa, na którym widać było jakieś wgniecenie, jakby coś przycisnęło materiał. Daisy obrzuciła gabinet rozpaczliwym spojrzeniem w nadziei, że zobaczy coś, co rozproszy jej obawy. Ujrzała wszystkie niezbędne utensylia dentystyczne: ruchomą lampę, urządzenie do borowania, stojak z narzędziami ze stali nierdzewnej, spluwaczkę, umywalkę, sterylizator, mahoniową szafkę z całym mnóstwem malutkich szufladek na zapasy, kosz na śmieci i mały stolik z segregatorem, w którym pojedyncza kartka opisana jej nazwiskiem na próżno domagała się notatki o stanie uzębienia pacjentki. Szafka z wymalowanym na drzwiczkach czerwonym krzyżem przypuszczalnie zawierała zestaw pierwszej pomocy, a w nim proste narzędzia konieczne do przeprowadzenia tego właśnie morderstwa.
Dowody mogły znajdować się w koszu na śmieci, ale Daisy nie mogła się przemóc, by do niego zajrzeć. To jest zadanie dla policji. Nie można niczego ruszać, dopóki nie przyjadą. Upewniła się, że klucz tkwił w dziurce po wewnętrznej stronie zamkniętych drzwi łączących gabinet z poczekalnią. Teraz, gdy myślała o dentyście jako ofierze morderstwa, o wiele bardziej było go jej żal. Odwracając wzrok od nieboszczyka, podeszła do drzwi prowadzących do bocznego przejścia. Były szeroko otwarte, a klucz tkwił w zamku od wewnętrznej strony. Wyjęła go, trzymając dłonią w rękawiczce i przełożyła na zewnątrz. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, starając się nie rozmazać żadnych odcisków. Miała nadzieję, że sierżant Tring będzie z niej dumny. Potem owinęła klucz w chusteczkę i schowała do torebki. Nie można pozwalać sobie na rozmyślanie o tym, co pozostało za zamkniętymi drzwiami. Najwyższy czas zadzwonić po lekarza i policję. Przypomniała sobie, że widziała telefon w poczekalni, ale teraz mogło tam już być więcej pacjentów, a nie czuła się na siłach, żeby im wszystko tłumaczyć. Gdzieś w domu na pewno był jeszcze jakiś aparat. Mijając schody, zobaczyła pokojówkę, która zbiegała po nich z powiewającymi za nią wstążkami czepka, cała zaróżowiona z emocji. Na widok Daisy dziewczyna zwolniła, jak nakazuje przyzwoitość. - W czym mogę pani pomóc? - Jesteś Gladys, tak? Szukam telefonu. Wiesz może, kto jest lekarzem państwa Talmadge'ów? - Doktor Curtis, proszę pani. Telefon jest w gabinecie, o tam. Pani jest w takim stanie, że czegoś takiego nie widziałam, jak żyję! Panna Hensted wysłała mnie, żeby nastawić wodę na herbatę, a panna Kidd powiedziała, żeby przynieść brandy, ale
z pewnością naszą panią powinien zobaczyć lekarz, i to jak najszybciej, proszę pani - zakończyła szeptem. - Krzyczy i płacze, że pan nie żyje! - Obawiam się, że pan Talmadge miał wypadek. Gdy skończysz robić to, co poleciła ci panna Hensted, lepiej idź do poczekalni i powiedz ludziom, którzy tam czekają, że dzisiaj doktor nie będzie przyjmował z powodu pilnej sprawy, która mu wypadła. Wywieś też informację na kartce. - Tak, proszę pani - dygnęła dziewczyna. - Dziękuję Gladys - Daisy skinieniem głowy odprawiła służącą i szybkim krokiem ruszyła w stronę gabinetu. Tu z pewnością Talmadge załatwiał wszystkie sprawy związane z prowadzeniem praktyki, bo gabinet wyglądał bardziej na biuro niż na wygodne miejsce odosobnienia. Daisy usiadła przy funkcjonalnym biurku, przyciągnęła do siebie telefon i poprosiła telefonistkę o połączenie z doktorem Curtisem. Leciwy internista, który od niepamiętnych lat był lekarzem rodzinnym Fletcherów, był kolejnym człowiekiem, z którym poznała się na gruncie towarzyskim. Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu słuchawkę podniosła pokojówka doktora Curtisa. Okazało się, że doktor wyszedł na obchód pacjentów. - A niech to! - wymamrotała Daisy, chociaż i tak sprawa nie była pilna. Raymondowi Talmadge'owi nie można już było pomóc, a panna Hensted z pewnością poradzi sobie z histerią Dafne Talmadge. I tak policja przyśle swojego lekarza. Policja. Biorąc głęboki oddech, poprosiła telefonistkę o połączenie z Whitehall 1212. Alec nie będzie zadowolony, kiedy usłyszy, że po czterech spokojnych miesiącach - no, trzech i pół - znów wplątała się w dochodzenie w sprawie morderstwa. A może to wszystko jej się tylko wydaje? - Scotland Yard, słucham. - Poproszę z inspektorem naczelnym Fletcherem.
- Kto mówi? - Pani Fletcher. To pilne. - Już się robi, proszę pani, zobaczę tylko, czy inspektor jest gdzieś w pobliżu. Słysząc w słuchawce szepty i chichot, Daisy poczuła, że się rumieni. Podła przypadłość, nawet jeżeli nikt nie widzi. Cała komenda główna policji prawdopodobnie wiedziała już, że zaszła za skórę zastępcy komisarza do spraw kryminalnych, maczając palce w kilku sprawach. - Przykro mi, proszę pani, ale pan inspektor wyszedł. - A sierżant Tring? - Poszedł z nim. Proszę pani, jeśli to sprawa dla policji, a nie coś osobistego, to lepiej niech pani mi o tym powie, a ja panią przełączę do kogoś innego. - Ja... - zająknęła się Daisy Nie chciała rozmawiać z nikim poza Alekiem. - Chodzi o to, że... Obawiam się, że chodzi o podejrzany zgon. - Gdzie pani jest, pani Fletcher? - zapytał ostro głos w słuchawce. Podała adres. - Chodzi o to, że... - Musi pani zadzwonić do komendy wydziału, pani Fletcher. Ma pani ołówek? Podam pani numer telefonu. Dopilnuję, żeby inspektor naczelny dostał wiadomość, kiedy wróci. Wiadomość i mnóstwo docinków, pomyślała Daisy urażona, zapisując numer. Podziękowała policjantowi. To nie jej wina, a tym bardziej Aleca, że trup gęsto ściele się w jej życiu. Wcale tego nie chciała. Nacisnęła kilkakrotnie widełki, żeby połączyć się z powrotem z centralą, i podała telefonistce nowy numer. Po pierwszym sygnale znudzony głos zapytał, w jakiej sprawie dzwoni.
- Chciałabym zgłosić podejrzany zgon. Za każdym razem, gdy wymawiała te słowa, brzmiały coraz bardziej niedorzecznie. - Podejrzany? - Cóż, z pewnością nie z przyczyn naturalnych. - Proszę podać nazwisko i numer, z którego pani dzwoni. - Fletcher. - Daisy podała numer Talmadge'ów i ich adres. - To pani miejsce zamieszkania? - Nie, to dom ofiary i jej gabinet dentystyczny. Ja jestem tylko pacjentką. Raczej niedoszłą pacjentką. Pan Talmadge, Raymond Talmadge, zmarł z powodu przedawkowania gazu rozweselającego. Albo się udusił - dodała niepewnie, przypominając sobie zakręconą butlę z tlenem. - Te sprawy niech pani zostawi lekarzom. Nuda w głosie zniknęła, a zamiast niej pojawiła się wesołość. - Zaraz tam przyślę policyjnego lekarza i jednego z naszych detektywów. Proszę chwileczkę zaczekać. Tym razem do uszu .Daisy nie doszły żadne szepty ani chichoty. Zapewne policyjna plotka nie dotarła do tego wydziału albo jeszcze się nie zorientowali, że była tą panią Fletcher. - Pani Fletcher? Bardzo proszę zostać na miejscu. Detektyw sierżant Mackinnon już jest w drodze i będzie pani chciał zadać parę pytań. Czy może pani dopilnować, żeby nikt nie wchodził do miejsca... zdarzenia? - Zamknęłam gabinet. - Dobrze! Detektyw Mackinnon zaraz tam będzie. Muszę się teraz rozłączyć, ale jeżeli będzie trzeba, to proszę zaraz do mnie dzwonić. Daisy odłożyła słuchawkę. Przeszło jej przez myśl, czy nie powinna zadzwonić do teściowej, żeby jej powiedzieć, że się spóźni, ale wtedy będzie musiała wytłumaczyć dlaczego. Pani Fletcher wiedziała, że Daisy maczała palce w kilku sprawach,
którymi zajmował się Alec, choć jakoś udało im się zachować część w tajemnicy przed nią. Naturalnie była z tego bardzo niezadowolona. Daisy wręcz nie mogła sobie wyobrazić, co pomyśli teściowa, gdy dowie się o jej zaangażowaniu w sprawę morderstwa kogoś znajomego. Daisy tak naprawdę w ogóle nie chciała o niczym myśleć, ale nie było już nic pożytecznego do zrobienia. Zatęskniła za filiżanką herbaty. Gladys już pewnie zaparzyła dzbanuszek i zabrała go na piętro. Pani Talmadge była zaledwie daleką znajomą, więc byłoby to okropnym nietaktem, gdyby wkroczyła na piętro domu. Wtargnięcie do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę samemu, byłoby prawie tak samo nie do pomyślenia. Chociaż niekoniecznie. Może udałoby się tak zrobić, żeby nikt jej nie złapał: pani Talmadge powiedziała, że kucharka ma wolne. Daisy ruszyła w kierunku kuchni. Zaledwie doszła do schodów, przypomniała sobie, że drzwi do kuchni znajdowały się dokładnie naprzeciwko drzwi do gabinetu. Czując mdłości, dreszcze i drżenie w kolanach, przycupnęła na drugim stopniu schodów i objęła się ramionami. - Wszystko w porządku, pani Fletcher? - dobiegł ją z góry głos panny Hensted. Odwróciła się i zobaczyła, że pielęgniarka schodzi po wyłożonych dywanem schodach. - Tak. Tak, zupełnie w porządku. - Wstała, by przepuścić dziewczynę na dół. - Jak się czuje pani Talmadge? - Niespecjalnie. Jeśli ta Hilda Kidd, jej pokojówka, myśli, że poradzi sobie z tym bez mojej pomocy, no cóż, powiem tylko, że musi to sobie przemyśleć jeszcze raz - powiedziała zawzięcie. - Ona jest tylko spoufaloną pokojówką, a ta głupia kobieta potrzebuje lekarza.
Daisy poczuła, że jako personel medyczny pielęgniarka powinna wykazać przynajmniej wymaganą przez przyzwoitość dozę sympatii. - Przeżyła okropny szok, widząc, że jej mąż nie żyje - zauważyła. - Mało się nim interesowała, gdy żył, więc nie ma powodu, by teraz robić z tego koniec świata. I oskarżać go o samobójstwo, kiedy to najwyraźniej był wypadek! Doktor Curtis będzie musiał jej dać coś skutecznego i mocnego, żeby ją uspokoić. - Doktor Curtis wyszedł. Zostawiłam mu wiadomość. Zapewne policyjny lekarz będzie mógł udzielić pani Talmadge pomocy, kiedy przyjedzie. - Policja! Niech mi pani nie mówi, że pani wezwała policję! - Panna Hensted wyglądała na wytrąconą z równowagi. Zachmurzyła się. - Już widzę, jak jej to całe zamieszanie pomoże. Będą robić z igły widły i na pewno wtedy uwierzy, że to faktycznie było samobójstwo - powiedziała po chwili. Doktor Curtis mógł po cichu wypisać akt zgonu i nie byłoby sprawy. Reporterzy ją będą nachodzić i... - Wypadek czy samobójstwo, trzeba takie rzeczy zgłaszać policji - przerwała jej Daisy. - Doktor Curtis z pewnością by na to nalegał w tych okolicznościach. - No cóż, im mniej gadania, tym szybciej się to skończy. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. - Rzuciła Daisy badawcze spojrzenie. - Pani też nie wygląda zbyt wyraźnie. Niech pani lepiej usiądzie w salonie, a ja zaparzę filiżankę porządnej herbaty. - Dobrze - odpowiedziała Daisy z wdzięcznością w głosie. Usiadła przy stoliku nakrytym amerykańskim obrusem, a panna Hensted napełniła czajnik, postawiła na gazowym
piecyku i zapaliła zapałkę. Wtedy rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Spojrzały jednocześnie na dzwonek nad drzwiami do kuchni. - Frontowe - powiedziała Daisy. - To pewnie policja. Pielęgniarka nie poruszyła się, więc Daisy wstała. - Otworzę. - Nie ma potrzeby, pani Fletcher. To rzecz dla Gladys, a jeśli nie podejdzie, to nic nie zaszkodzi, jeśli... Auć! - Upuściła zapałkę na kuchenkę i pośpiesznie wsadziła palce pod kran. Ona nie chce pokazać, jak bardzo jest zdenerwowana, mimo tej całej pozornej, zawodowej obojętności, pomyślała Daisy. - Nic się pani nie stało? - zapytała, podchodząc i zapalając gaz pod czajnikiem. - Nie, to nic takiego. Chciałam tylko powiedzieć, że nic mu się nie stanie, jeśli poczeka, aż nastawię herbatę. Dzwonek zabrzmiał ponownie. - Chyba Gladys jest czymś zajęta. Daisy zdecydowała, że w tych okolicznościach przygotowanie herbaty było mniej niestosowne niż otwieranie drzwi, choć pewnie lady wdowa Dalrymple z pewnością by się nie zgodziła na żadną z powyższych opcji. - Chyba powinna pani mu otworzyć. Ja zaparzę herbatę. Zacisnąwszy usta, siostra Hensted spojrzała na Daisy z lekkim grymasem. - Tak, chyba tak zrobię - powiedziała i poszła, skrzypiąc cicho gumowymi podeszwami po wyłożonym linoleum korytarzu. Daisy znalazła duży, brązowy, ceramiczny dzbanek i dwa pojemniczki pomalowane w orientalny deseń. Jeden pachniał herbatą earl grey, a drugi herbatą darjeeling. Znalazła też tani
gatunek, ale nie poczuwała się do aż takiego poświęcenia tylko dlatego, że będzie korzystać z grubej, porcelanowej filiżanki. Przygotowała naczynia także dla panny Hensted i detektywa sierżanta Mackinnona. Czajnik buchał parą, więc nalała wrzątku do dzbanka, żeby go ogrzać. Nalewając, usłyszała zbliżające się głosy. Przysunęła się do otwartych drzwi, żeby posłuchać. - ...pani Fletcher, pacjentka, która akurat przyszła. O, i jeszcze Gladys, pokojówka. Nie wiem, gdzie ta nieznośna dziewczyna się podziała! Ale nie ma potrzeby, żeby pan się fatygował, sierżancie. To z pewnością był wypadek. - To stwierdzi lekarz policyjny, proszę panienki. - Bo wie pan, pan Talmadge miał zwyczaj brać kilka wdechów gazu rozweselającego, kiedy mieliśmy kilku trudnych pacjentów z rzędu, tak tylko dla rozluźnienia. Przecież to nic złego! Pielęgniarka zaśmiała się sztucznie. - Nigdy by mi to do głowy nie przyszło, ale teraz, jak się nad tym zastanawiam, to mam wrażenie, że musiało się prędzej czy później tak stać, że doktor zapomni odkręcić tlen. Nie ma powodu, by posądzać go, że zrobił to celowo. - O tym zadecyduje lekarz policyjny, proszę panienki. Po szkockim akcencie było wiadomo, że głos należał do Mackinnona. - To tam, prawda? - Tak. Daisy zobaczyła, jak panna Hensted wyciąga rękę w kierunku klamki. Ubrany po cywilnemu detektyw złapał ją przez biały mankiet za nadgarstek. - Proszę nie ruszać, proszę panienki. Trzeba zebrać odciski palców. - Po co komu...?
- Rutynowe działania w przypadku nietypowego zgonu, proszę panienki. Czy dotykała panienka tej klamki, kiedy pani znalazła zwłoki? - Tak... - Nie - powiedziała Daisy. - Pani Talmadge otworzyła drzwi, a ja je zamknęłam, kiedy poszła pani ją zaprowadzić na górę. - Ach tak, prawda. Sierżant Mackinnon, wysoki, żylasty rudzielec, który prezentował się jeszcze bardziej szkocko niż jego akcent, zlustrował podejrzliwie Daisy i jej dzbanek herbaty. - A pani nazywa się...? - Fletcher. To ja dzwoniłam. - Ach tak - wyjął notatnik. - Mam parę pytań do pani - ostatnie słowo wymówił z powątpiewaniem, zerkając ponownie na dzbanek. - Zanim przejdę do oględzin... - Panno Hensted! - Do kuchni wpadła Gladys, biegnąc od strony holu. - Panno Hensted, panna Kidd mówi, że jeśli doktor jeszcze nie przyszedł, to żeby pani przyszła na górę i obejrzała naszą panią. Dostała ataku! - A nie mówiłam? Powiedziałam jej, że nie da sobie rady beze mnie - rzuciła panna Hensted, wychodząc. Pokojówka zawahała się, wyraźnie pękając z ciekawości, kim był przybysz na dole, a jednocześnie nie chcąc przegapić niczego interesującego na górze. - To Gladys, pokojówka, sierżancie - powiedziała Daisy. - Policjant? - pisnęła Gladys. - Tak, i chciałbym zamienić z tobą słówko, dziewczyno, ale teraz możesz odejść. Tylko pamiętaj, żebyś nasłuchiwała dzwonka. Za chwilę przyjdzie tu więcej ludzi. Gladys znów wydała z siebie jakiś bliżej nieokreślony pisk i czmychnęła.