Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony247 929
  • Obserwuję269
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań159 206

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 13 - Zaślubiny z kostuchą

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 13 - Zaślubiny z kostuchą.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 305 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 13 Zaślubiny z kostuchą

Dla Carole, na pamiątkę naszej wyprawy po rezydencjach Wschodniej Anglii. Dziękuję!

PROLOG Lady Eva Devenish zamknęła swoje złote pióro i z westchnieniem oparła się o tył krzesła, poruszając ozdobionymi pierścionkami palcami. Ostatnimi czasy jej palce zawsze robiły się sztywne po pisaniu. Czasami czuła nawet lekki skurcz, ale nie miała zamiaru pozwolić, by to ją powstrzymało. Jej charakter pisma nadal był staranny i elegancki, a wzrok bez zarzutu, jak zawsze. Przyciągnęła do siebie ciężką księgę, wytarła atrament i ponownie przeczytała ostatni akapit. Dowody wydawały się niepodważalne. Miała tylko nadzieję, że nikt inny nie poskłada tych plotek w całość. To było doprawdy niestosowne ze strony wnuczki jej brata, że spędziła noc z lordem Geraldem. Gdyby Lucy nie wychodziła za niego za mąż, lady Eva odbyłaby z nią poważną rozmowę. Ponieważ ustalono już datę ślubu, nie chciała drążyć tematu. Moralność zaczęła schodzić na psy wraz ze śmiercią ukochanej Królowej, a ta okropna niemiecka wojna przybiła gwóźdź do trumny. Poza tym Lucy zawsze chodziła własnymi drogami. I jeszcze ta historia z jej fotografowaniem! W czasach młodości lady Evy byłoby to nie do pomyślenia. Jednak, choć nigdy nie przyznałaby tego wprost, podziwiała pewien rodzaj niezależności u kobiet, o ile wszystko było, jak należy. Otworzyła prawą dolną szufladę biurka, z trudem wsuwając ciężką księgę na swoje miejsce. W prawej szufladzie trzymała sprawy związane z rodziną - swoją i swojego zmarłego męża - a pozostałych w lewej. Pozostali oznaczali tych, którzy byli spokrewnieni dalej niż kuzyni z drugiej linii, gdyż między sobą, Devenishowie i Fotheringayowie, byli spokrewnieni z trzema czwartymi arystokracji, jeśli nie więzami krwi, to przez małżeństwo.

A lady Eva wiedziała o wszystkich więcej niż ktokolwiek inny. Od dziesięcioleci gromadziła plotki, sprawdzała je na tyle, na ile było to możliwe, i wszystko zapisywała. Ludzie byliby zdumieni, wiedząc, ile informacji udało jej się zgromadzić. Niektórzy nie tyle byliby zdziwieni, co raczej zszokowani i przerażeni. Zamknęła prawą dolną szufladę i schowała klucz w sekretnym miejscu za środkową szufladą. Gdyby informacje te wpadły w niepowołane ręce, mogłyby okazać się niebezpieczne. To tak jak z dynamitem, który był niegroźny, o ile odpowiednio się z nim obchodzono, a lady Eva doskonale wiedziała, co robi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Kochanie, dlaczego zaplanowałaś wesele o tak wczesnej porze? Mam teraz okropne poranne mdłości i zamiast wspierać ciebie, sama będę potrzebowała wsparcia. - Daisy sięgnęła po kolejną maślaną bułeczkę. - Bzdury! - Błysnął krwistoczerwony lakier do paznokci, gdy Lucy szybkim ruchem odsunęła stojący na koronkowej serwetce talerz z chińskim wzorem na drugą stronę ciemnego, dębowego stołu, z dala od Daisy. - Jesteś zdrowa jak ryba. - Jem za dwoje - zaprotestowała Daisy. - I nadrabiam stracony czas. Nie widziałaś mnie między siódmą a jedenastą rano. Ledwo udaje mi się wypić filiżankę herbaty. - Moje biedactwo! - powiedziała ironicznie Lucy. Jej czysty sopran zadźwięczał w niewielkiej herbaciarni, sprawiając, że wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Łatwo było jej mówić. Nigdy nie miała problemów z utrzymaniem idealnie płaskiej figury, niestety wciąż modnej w 1924 roku, która była poza zasięgiem Daisy. Ale Lucy przesunęła talerz z powrotem w kierunku Daisy i nalała sobie drugą filiżankę earl grey. Daisy nie przepadała za earl grey nawet wtedy, kiedy dobrze się czuła. Teraz zaś piżmowy zapach herbaty przyprawiał ją o mdłości. Szybko sięgnęła po kolejne ciasteczko. Zapach cynamonu i gałki muszkatołowej ukoił jej niespokojny żołądek. W herbaciarni Cosy Corner nie używali tylu przypraw, co w herbaciarniach Bluebell, pomyślała z żalem, ale po tym, co wydarzyło się w Bluebell, nie miała odwagi tam wrócić. Skierowała swoją uwagę na przyjaciółkę. Lucy jak zwykle stanowiła uosobienie modnej młodej kobiety, począwszy od kloszowego kapelusza z piórami na ciemnym, eleganckim

paziu, poprzez modną spódnicę do kolan, jedwabne cieliste rajstopy i buty z paskiem. Lucy, zazwyczaj zdystansowana, spokojna i opanowana, teraz bawiła się łyżeczką do herbaty, choć nie używała cukru. Patrzyła na Daisy z nietypowym dla siebie niepokojem i zniżyła głos, by powiedzieć: - Przez chwilę wydawałaś się całkiem zielona. Kochanie, nie mogłabyś przyjechać do Haverhill kilka dni wcześniej? - Wszyscy mówią, że poranne mdłości trwają miesiąc, góra sześć tygodni. Najgorsze jest to, że mówią to w ten serdeczny, krzepiący sposób, przez co człowiek nabiera pewności, że coś przed nim ukrywają. - Ślub jest dopiero za miesiąc. Nie wiem, jak dam sobie radę bez ciebie, Daisy. Zbierze się cała rodzina, i poza ogólnym zamieszaniem niektórzy z moich krewnych są po prostu straszni. - „Jej bracia i kuzyni, których ma tuziny, jej bracia, jej kuzyni i ciotki!" - Daisy rzuciła cytat z operetki HMS Pinafore. - Zakładam, że wychodzisz za mąż w rezydencji Haverhill, a nie w mieście, ponieważ lord Haverhill ma ostatnio problemy ze stawami? - Dziadek ma wprawdzie osiemdziesiąt lat, ale jest żwawy jak baranek, babcia zresztą też. - Nie wyobrażam sobie lady Haverhill brykającej jak baranek! - To prawda, jest zbyt wiktoriańska, ale ma końskie zdrowie. Im wystarczy jakikolwiek powód, by zgromadzić całą rodzinę w Haverhill. To wuj Aubrey ma kłopoty z sercem, choć chyba nie jest aż tak źle, jak uważa ciotka Maud. - Pamiętam, że lady Fotheringay faktycznie lubi robić z siebie męczennicę.

- Raczej robić z igły widły - prychnęła Lucy, w sposób zupełnie nieprzystający damie. - Kiedy go rozpieszcza, czuje się ważna. - Pewnie ciężko jej grać drugie skrzypce - stwierdziła dobrodusznie Daisy. - Pewnie chciałaby zostać hrabiną Haverhill, zanim twój wujek kopnie w kalendarz. To naturalne. Zapewne będzie też lady Eva. Ona mnie trochę przeraża. Zawsze odnoszę wrażenie, że czyta mi w myślach. - Och, ciotka Eva nie potrzebuje nadprzyrodzonych umiejętności, by zbierać swoje informacje. Trochę przynudza, ale w sumie to fajna kobitka. - Założę się, że jest sporo osób, którym jej ciekawość nie pozwala spać. Tych, którzy mają coś do ukrycia. - Ale ona nigdy nie wykorzystuje tego, co wie. Po prostu lubi wiedzieć, co wszyscy robią. To znaczy ludzie naszego pokroju. Nie interesuje jej pierwszy lepszy rzeźnik. - Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wiedziała, że jestem w ciąży, zanim sama to odkryłam! A może straciła zainteresowanie moją osobą, kiedy wyszłam za policjanta? - Trochę tak było - przyznała szczerze Lucy - ale twoja matka wciąż jest wicehrabiną Dalrymple, a twoja siostra lady Frobisher. Ale fakt, że gdyby Alec był zwyczajnym policjantem, a nie inspektorem naczelnym, detektywem ze Scotland Yardu, zostałabyś pewnie zdegradowana do roli plebsu. Jego tytuł nie jest wprawdzie szlachecki, ale ma w sobie pewien powab. Daisy roześmiała się. - Tylko to przekonało moją matkę do naszego małżeństwa, o ile można powiedzieć, że przekonała się do czegoś, czemu zdążyła się już sprzeciwić. Twoi krewni, nawet ci najgorsi, nie mogą mieć nic przeciwko Binkiemu.

- Nie - zgodziła się z zadowoleniem Lucy, opierając się o wysokie oparcie krzesła w stylu Windsor. - Syn markiza, nawet młodszy syn, to dobra partia. - Lucy, kochasz go, prawda? - Ja... chyba tak. Tak, jestem niemal pewna. Byłoby mi trudno znaleźć kogoś innego, kto po ślubie pozwoliłby mi nadal pracować. - Bez problemu owiniesz go sobie wokół palca. - Daisy westchnęła, zaniepokojona postawą swojej przyjaciółki. - Chyba nigdy nie ma się stuprocentowej pewności, prawda? - zapytała błagalnym tonem Lucy. - Ja mam. W każdym razie przez większość czasu. Dobrze, kochanie, przyjadę do Haverhill, by trzymać cię za rękę i nieco cię rozweselić. Może uda mi się nawet napisać jakiś artykuł dla mojego amerykańskiego wydawcy: „Modny angielski ślub". - Dziękuję, kochanie. - Lucy wyciągnęła kosmetyczkę, by przypudrować nos i nałożyć świeżą warstwę szkarłatnej szminki. - Muszę lecieć. Lady Moresby chce mieć kolejny portret, chociaż zachodzę w głowę, po co jej to, biorąc pod uwagę jej twarz. Ale mówi, że jestem jedynym fotografem, który potrafi wydobyć z niej „wnętrze". A propos, ani słowa o fotografii. Rodzice myślą, że to rzucę, kiedy zostanę lady Geraldową Bincombe. - Będę milczała jak grób - obiecała Daisy. Pewnego słonecznego czerwcowego popołudnia granatowy daimler lorda Haverhilla mknął przez płaskie, szmaragdowe wzgórza Cambridgeshire. Opierając się w niesamowicie miękkim fotelu, który dzieliła z koszem z Fortnum i Mason, Daisy zerknęła w prawo na cel swojej podróży. Pomyślała, że jej pasierbicy, Belindzie, spodobałaby się rezydencja Haverhill. Z tej odległości przypominała

egzotyczną hybrydę średniowiecznego zamku i gotyckiej katedry. Masywny budynek z wieżyczkami i iglicami, wieżami i blankami, wykuszami i łukami stanowił triumf wczesnowiktoriańskiego neogotyku. Jedna z dwóch najwyższych wież należała do kaplicy, w której Lucy wkrótce miała wziąć ślub. W czasach wiktoriańskich wszyscy mieszkańcy, łącznie z tabunem służących, zbierali się tam na codzienną modlitwę. Obecnie niedzielne msze odbywały się tylko wtedy, gdy w rezydencji przebywał jakiś duchowny, gdyż obecny lord Haverhill nie miał własnego kapelana. Skręciwszy z wąskiej drogi, samochód jechał w kierunku rezydencji wzdłuż alei wiązów. Między drzewami widoczny był dobrze utrzymany park z rosnącymi tu i ówdzie drzewami i zagajnikiem po prawej stronie. Nie było za to płowych saren, które zapamiętała Daisy. Daimler dojechał do szerokich marmurowych schodów, prowadzących do ogromnych frontowych drzwi. Szofer wyszedł z samochodu i otworzył Daisy drzwi. Wyszła na zewnątrz i zatrzymała się, by podziwiać masywną fasadę. Ponieważ dawno jej tu nie było, zapomniała, jak olbrzymi był to budynek. Z miejsca, w którym stała, widoczna była jedynie główna bryła, która z łatwością pomieściłaby podmiejski bliźniak Aleca. Haverhill było co najmniej dwa, a nawet trzy razy większe od Fairacres, dawnej rodzinnej posiadłości Daisy. Kiedy szła po schodach, w ogromnych podwójnych drzwiach pojawiła się Lucy i ruszyła jej na spotkanie. Elegancka jak zawsze, w prostej letniej sukience z żółtego lnu, przepasanej na biodrach białą wstążką, sprawiła, że Daisy poczuła się wygnieciona i zakurzona. Za nią stała kobieta o mysich włosach uczesanych w fale Marcela, która zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i patrzyła.

- Kochanie, mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca. Udało mi się uciec do biblioteki... - Do biblioteki? Ty? - zapytała ze śmiechem Daisy. - ...żeby wyglądać, czy nie jedziesz. - Lucy wskazała okna po lewej stronie. - Zazwyczaj nikogo poza Johnem tam nie ma - wiesz, że nie przepadamy za książkami - ale Sally widziała, jak tam wchodzę, i poszła za mną. Próbuje mnie przekonać, by jej mały berbeć niósł mi welon. Uważa, że powinnam zrobić wyjątek, ponieważ za jakieś pięćdziesiąt lat gówniarz będzie hrabią Haverhill. - Sally jest żoną twojego kuzyna Ruperta, prawda? - Tak. Są też moje szwagierki, które uważają, że ich dzieci powinny mieć pierwszeństwo, i matka, która z kolei nie życzy sobie żadnych dzieci na ślubie, ale chce, bym niosła tuberozy, od których zawsze kicham i... - Ależ kochanie, buzia ci się nie zamyka. - Za chwilę oszaleję. Dzięki Bogu, że przyjechałaś, Daisy. - Przedstaw mnie żonie Ruperta, a potem zaprowadź do mojego pokoju. Muszę się położyć przed podwieczorkiem, jestem wykończona podróżą. Lucy z troską przyjrzała się jej twarzy. - Nie wyglądasz na... Och, masz na myśli... Jasne. - Podniosła głos. - Sally, zdaje się, że nie miałaś okazji poznać Daisy Fletcher. Tweedowa spódnica, jedwabna bluzka i sznur pereł pani Rupertowej Fotheringay, choć odpowiednie na wieś, wyglądały bardzo oficjalnie w porównaniu z sukienką Lucy, a jej ton był raczej formalny niż przyjazny. - Witamy w Haverhill, pani Fletcher. - Zabieram Daisy na górę, żeby odpoczęła po podróży. - To nie wydaje się konieczne, skoro twój dziadek wysłał po nią daimlera. - Teraz jej ton był wyraźnie chłodny. - Ci z nas, którzy musieli przyjechać pociągiem...

- Daisy jest w ciąży - ogłosiła bez ogródek Lucy. - Jej mąż nie puściłby jej, gdyby musiała jechać pociągiem. - Samochód nie przyjechał tylko po mnie. Jest wypełniony paczkami na ślub - wyjaśniła Daisy. - Chodź, kochanie, zanim padniesz. - Lucy wzięła Daisy pod ramię i niemal wciągnęła ją do środka. - Sally jest zazdrosna - syknęła - ponieważ tym razem to ja jestem panną młodą, która skupia na sobie całą uwagę, i lepiej mi to wychodzi niż jej, choć Bóg mi świadkiem, że wcale tego nie potrzebuję! Gdybym wiedziała, że tak wygląda wielki rodzinny ślub, zmusiłabym Binkiego, byśmy uciekli do Gretny (Gretna - szkockie miasteczko w pobliżu szkocko - angielskiej granicy, znane z liberalnych praw dotyczących zawierania związków małżeńskich [przyp. tłum.].). Hol był ogromny, oświetlony wysokimi oknami w ośmiokątnej wieży zegarowej. Między marmurowymi filarami wisiały portrety pędzla Van Dycka, Lely'ego i Raeburna. Daisy i Lucy ostrożnie stąpały po marmurowej posadzce we wzór szachownicy, między stosami stołów na kozłach i składanych krzeseł. - Dobry Boże, ilu ludzi się spodziewacie? - Sześciuset na śniadaniu, w większości krewnych. Mój pradziadek miał trzynaścioro dzieci. Wszyscy już nie żyją, z wyjątkiem trojga, ale są ich dzieci i ich potomstwo. Potem jest rodzina mamy. A lista gości matki Binkiego jest niemal tak długa jak nasza. Dziadek za wszystko płaci, kochany staruszek. Nie oczekuje od taty, by dołożył się z własnej kieszeni. - To niezwykle hojne. - Och, on ma mnóstwo kasy. Pomimo - a może właśnie z powodu - tych wszystkich dzieci, pradziadek wykorkował, zanim zaczęły obowiązywać te niedorzeczne pośmiertne podatki.

- To bardzo pomocne z jego strony! - Owszem. Ale dziadek ma sporo wydatków z powodu wszystkich ludzi, którzy na nim żerują. Nie tylko tych, którzy tu mieszkają. Stryjeczny wuj Montagu dostaje dość pieniędzy, by z tego żyć. Dziadek daje też pieniądze wujkowi Henry'emu i tatusiowi, a także Rupertowi, ponieważ jest najstarszym synem najstarszego syna. Dziewczęta powinny siedzieć w domu, dopóki nie wyjdą za mąż. - Coś o tym wiem! - Daisy miała mieszkać ze swoją matką lub kuzynem, który odziedziczył Fairacres po śmierci jej ojca i brata. Ale podobnie jak Lucy wolała sama zarabiać na życie, w jej przypadku pisaniem, i zostały współlokatorkami. - Było wesoło, ale muszę przyznać, że miałam już dość jajek, sardynek i najpodlejszego gatunku sera. - Bez ciebie to nie to samo, skarbie. Ale od tej pory wszystko się zmieni. Binkie dostaje pieniądze od swojego ojca i idzie mu bardzo dobrze w City. Dasz radę wejść po schodach? - zapytała Lucy, gdy dotarły do misternie rzeźbionych dębowych schodów, ocalałych po zburzeniu starego budynku, który kiedyś tu stał. - Babcia mówiła Jennifer, by umieściła cię w pokoju obok mnie. Na pierwszym piętrze, niezbyt wysoko. - Nic mi nie jest, teraz, kiedy minęły mi już poranne mdłości. Ale dziękuję za troskę. - Lucy! - Z jadalni po prawej stronie wyszła lady Fotheringay. Niska, pulchna, siwowłosa kobieta, ubrana w lekką sukienkę w pastelowych odcieniach. - Lucy, szkoda że... Och, panna Daisy Dalrymple, prawda? Miło cię widzieć, kochanie. Ale przecież pani wyszła za mąż. Może powinnam zwracać się do ciebie pani Fletcher? - Może być Daisy, lady Fotheringay.

- Co chciałaś mi powiedzieć, ciociu Maud? - zapytała Lucy, nie kryjąc zniecierpliwienia. - A tak. Twój wujek obawia się, że do soboty nie będzie miał dojrzałych ananasów. - Jestem pewna, że jest mnóstwo innych owoców, wiśni i tak dalej. Można też posłać po nie do Londynu. Proszę nam wybaczyć, ciociu. Daisy musi odpocząć przed podwieczorkiem. Daisy obejrzała się za siebie, posyłając kobiecie przepraszający uśmiech, podczas gdy Lucy ponaglała ją po schodach. Lady Fotheringay wydawała się niewzruszona niegrzecznym zachowaniem bratanicy, ale Daisy zaprotestowała: - Lucy, jesteś równie okropna jak reszta twoich krewnych. Nie dam się zamienić w inwalidkę tylko po to, byś mogła od nich uciec. - Przepraszam, kochanie! Wynagrodzę to jakoś ciotce Maud, obiecuję, ale nie Sally, która nie była dla ciebie miła. - To prawda. Ananasy. Widzę, że twój wujek wciąż ma bzika na punkcie swoich oranżerii. - Tak. Wuj Aubrey jest kochany, ale faktycznie ma bzika, jest całkiem szalony. Mówiłam ci, że ma słabe serce? Czasami zastanawiam się, czy do jego mózgu dociera odpowiednia ilość krwi. Przynajmniej skupia się na tych swoich roślinach i nie wtrąca w moje sprawy. O rety, idzie babcia! Hrabina Haverhill była wysoką, wyprostowaną starszą panią ubraną w czerń, która zgodnie z zasadami jej pokolenia była najbardziej odpowiednia dla starszych osób. - Witamy ponownie w Haverhill, pani Fletcher - powiedziała. - Mam nadzieję, że uspokoi pani nieco naszą Lucy. W moich czasach to było normalne, że panny młode robiły się nerwowe, ale sądziłam, że młodzi, nowocześni ludzie nie okazują tego typu słabości.

- Śmiem twierdzić, że każdy przeżywa to inaczej, lady Haverhill. - Bez wątpienia. - Spojrzała ponad ramieniem Daisy i zmarszczyła brwi. - O co chodzi, Jennifer? - Pani Oliver chce, żeby Lucy przymierzyła żakiet na wyjazd, lady Haverhill. - Jakaś kobieta szybkim krokiem zeszła ze schodów, które nie były już tak okazałe jak te niższe. Jej lekko sfatygowane ubranie mogło być odrzucone przez Sally Fotheringay i prawdopodobnie było. Siostrzenica lady Fotheringay wyszła za uchodźcę wojennego bez grosza przy duszy z jakiegoś europejskiego kraju. - Znowu? - Lucy wydała z siebie przeciągłe westchnienie. - W pokoju do szycia? Powiedz mamie, że zaraz tam przyjdę, jak tylko zaprowadzę Daisy do jej pokoju, dobrze, Jennifer? - Witaj, Jennifer - powiedziała Daisy. - Witaj, Daisy. Może zaprowadzę cię do pokoju, kiedy Lucy pójdzie do matki? Lucy otworzyła usta, by zaoponować, napotkała na wzrok babci, westchnęła i poddała się. - Mam nadzieję, że spotkamy się na podwieczorku - powiedziała lady Haverhill - jeśli poczuje się pani na siłach, by zejść. - Na pewno zejdę, proszę się nie obawiać. - Daisy poszła z Jennifer wzdłuż wyłożonego dywanem korytarza i skręciła w lewo w zachodnie skrzydło. - Pewnie dziwisz się, że wciąż tu mieszkamy - powiedziała Jennifer nieco agresywnym tonem. - Nie jestem zdziwiona, choć pamiętam, że kiedy ostatni raz tu byłam, była mowa o tym żebyście z Johanem wrócili do... Luksemburga, prawda? - Zgadza się, z tym że obecnie mój mąż woli, żeby nazywać go Johnem. Wrócił niedawno do kraju i odkrył, że wszystko jest całkowicie zniszczone po niemieckiej okupacji.

Postanowił zostać brytyjskim obywatelem, chociażby dla dobra Emily. - No tak, macie dziecko. Jak się czuje? - Daisy była teraz żywo zainteresowana tematem dzieci. Dość zwyczajna twarz Jennifer wyraźnie się rozpromieniła. - Właśnie zaczyna mówić. Może chciałabyś ją odwiedzić? - Może po podwieczorku? - Kiedy tylko chcesz. Lady Haverhill była na tyle miła, że pozwoliła jednej ze służących pełnić rolę niani dla Emily, ale oczywiście większość czasu opiekuję się nią sama. - To pewnie masz co robić. - To prawda, ale pomagam też przy domu. Gospodyni jest niemal w tym samym wieku co lord Haverhill i nie da się wysłać na emeryturę. A John pełni rolę sekretarza lorda Haverhilla i zajmuje się katalogowaniem biblioteki, więc nie żyjemy z jałmużny, niezależnie od tego, co mówi Sally. To jest pokój Lucy, a obok jest twój. Miedzy wami jest łazienka, możesz używać tyle ciepłej wody, ile tylko chcesz, a toaleta jest po drugiej stronie korytarza. - Dzięki Bogu, że pierwszy hrabia Haverhill nie upierał się przy średniowiecznym systemie kanalizacji, który pasowałby do wystroju wnętrza! - powiedziała Daisy. Jako panna młoda Lucy dostała jeden z lepszych z trzydziestu czy czterdziestu pokoi gościnnych, więc pokój Daisy również był przestronny i wygodnie wyposażony. Był tam niewielki stolik do pisania z papierem, kopertami i kałamarzem. Przy oknie z widokiem na park, jezioro i altankę na niskim wzgórzu stało kilka foteli. Szofer przysłał już bagaż Daisy, a służąca zaczęła go rozpakowywać. Wyglądało na to, że Jennifer Walsdorf miała ochotę zostać i pogadać. Daisy nie znała jej zbyt dobrze, ale podziwiała ją za to, że miała tupet, by wyjść za cudzoziemca, mimo sprzeciwu

rodziny. Usiadły w fotelach przy oknie. Daisy zapytała, kto już przyjechał na ślub. - Rodzice Lucy, ale ich pewnie znasz. - Tak. Nazywałam ich wujkiem Oliverem i ciocią Vickie, ale pewnie teraz, kiedy wyszłam za mąż, to nie przystoi. Kto jeszcze? - Lady Eva Devenish, siostra lorda Haverhilla. Często przyjeżdża na weekendy, więc po prostu została. Nie mogę się wprost doczekać, by zobaczyć jej kapelusz na ślub. - Tak, trzeba przyznać, że te ogromne edwardiańskie kapelusze, w których gustuje, mają swój urok. - Jest też jej syn, sir James, z lady Devenish i Angelą. - Angelą? - Ich niezamężną córką. Jej brat, Teddy, przyjedzie później. Ich zamężna siostra - jedna z nich - przyjedzie wieczorem z mężem i dziećmi. Veronica i Peter Bancroftowie. Czasami przyjeżdżają na weekend, kiedy jest tu lady Eva, a Emily lubi ich małą córeczkę. Uwielbia też Dickiego Fotheringaya, synka Sally, który również tu jest. Znasz Sally, prawda? - Właśnie ją poznałam. Nie ma Ruperta? - Nie, jest na jakiś manewrach, jeśli kawaleria przyboczna zajmuje się czymś tak prozaicznym. Większość mężczyzn przyjeżdża później. Wuj Montagu już jest i brat Lucy, Timothy, duchowny z rodziną. On odprawi mszę. - Tak, Lucy mówiła mi, że go o to prosiła. - Są też różni kuzyni i kuzynki - ale chyba nie chcesz, żebym ci opowiadała o wszystkich kuzynach, ich małżonkach i dzieciach, prawda? Dziś na kolacji będzie ponad dwadzieścia osób, a w tygodniu dojadą kolejni. Trudno mi ich wszystkich spamiętać, choć większość z nich często tu przyjeżdża. Nie uda ci się to w ciągu czterech dni.

- Masz rację, nawet nie będę próbować. Już samo myślenie o nich przyprawia mnie o zawrót głowy. Chyba się trochę położę. - Powinnaś mieć tu jakiś podnóżek. - Nie trzeba, wystarczy mi łóżko. - Przyślę później lokaja z podnóżkiem. Czy coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić? - Nie, dziękuję, Jennifer. Zobaczymy się później. Podwieczorek jest pewnie w Długiej Galerii, jak zwykle? - Albo na tarasie, jeśli będzie ciepło. Za kwadrans piąta. Czy potrzebujesz jeszcze czegoś? Służąca skończyła rozpakowywanie i wyszła. Daisy zdjęła spódnicę, żakiet i bluzkę i położyła się na łóżku w samej halce. Chwilę później Lucy potrząsała ją za ramię. - Kochanie, jeśli chcesz się napić herbaty, a jestem pewna, że chcesz, inaczej bym cię nie budziła, lepiej się ubierz. - Rety, już tak późno? Zaraz zejdę.

ROZDZIAŁ DRUGI Pięć minut później, dziękując niebiosom za swoje krótko ścięte włosy, które nie wymagały rozpinania, czesania i ponownego spinania, Daisy ruszyła do Długiej Galerii. To było jej ulubione pomieszczenie w całym domu. Jedna z długich ścian była wyłożona boazerią ocalałą ze starego budynku, misternie rzeźbioną rycerzami i muzykami, ptakami i zwierzętami, kwiatami i drzewami, a nawet statkami i wężami morskimi. Wzdłuż ściany stały cudowne stare skrzynie, niektóre rzeźbione, inne dekorowane markietażem i okropny stół z pozłacanymi nogami i zielonym marmurowym blatem, inkrustowanym wirującymi wielokolorowymi wzorami. Na przeciwległej ścianie były okna i drzwi balkonowe wychodzące na taras i ogród. Na zewnątrz, obok ustawionych wzdłuż balustrady marmurowych ławek, dostawiono wiklinowe fotele z perkalowymi poduszkami i krzesła z kutego żelaza. Skierowany na południe taras był osłonięty od wiatru, ponieważ po obu stronach osłaniały go skrzydła jadalni i salonu. Wokół stolika z herbatą, nad którym pieczę sprawowała lady Haverhill, choć, jak zauważyła Daisy, to Jennifer nalewała do filiżanek, kręciły się letnie sukienki i kapelusze z szerokim rondem. Spośród nielicznych obecnych mężczyzn starsi byli w większości w tweedach, a młodsi we flanelowych spodniach i blezerach. Między luźnymi weekendowymi strojami wyróżniał się granatowy garnitur w prążki. W jego właścicielu Daisy rozpoznała wielmożnego Montagu Fotheringaya, młodszego brata hrabiego, potężnego dżentelmena, który na szczęście siedział na żeliwnym, a nie wiklinowym krześle. Montagu mieszkał w swoim klubie w

Londynie, i choć często odwiedzał Haverhill, nigdy nie wypuszczał się dalej niż na taras. Obok niego, przy stoliku ze szklanym blatem, siedziała jego siostra, lady Eva Devenish. Jej proporcje były nie tyle obfite, co majestatyczne. Podobnie jak jej edwardiański kapelusz z szerokim rondem, na którym był prawdziwy różany ogród i różowe pióra ptaka. Na sukience zaś kwitły olbrzymie róże - choć była wdową, to w przeciwieństwie do swojej szwagierki nie znosiła czerni. Nawet jej pończochy były różowe i pasowały do kwiatów. Lady Eva była zatopiona w rozmowie z bratem. Daisy zastanawiała się, jaka część domniemanych informacji lady Evy dotyczących arystokracji pochodziła z plotek klubowych kolegów brata. Według Lucy, jej stryjeczna babka nie polegała tylko na plotkach, ale robiła wszystko, by sprawdzić swoje informacje. Sama nie była plotkarą, po prostu lubiła wszystko wiedzieć. Tak czy siak, Daisy nie czuła się dobrze w towarzystwie osoby, która znała wszystkie fakty z jej życia. Jeśli - jak mówiła Lucy - lady Eva wciąż interesowała się jej życiem, niewątpliwie wiedziała, że Daisy nie tylko wyszła za policjanta, ale zdołała wplątać się w szereg jego śledztw. Idąc po filiżankę herbaty, której rozpaczliwie potrzebowała, Daisy próbowała przejść obok niej niezauważona. - Daisy! - usłyszała za sobą ostry głos lady Evy. - Teraz powinnam pewnie mówić pani Fletcher, ale ponieważ znam cię jeszcze z czasów szkolnych... - Może być Daisy, lady Evo. Dzień dobry, panie Fotheringay. Montagu, który podniósł się na nogi, uprzejmie, choć nieco ociężale ukłonił się i zaprosił ją, by usiadła.

- Przyniosę pani filiżankę herbaty, pani Fletcher. Eva nie może się doczekać, żeby poplotkować. - Słyszałam, że tym razem pani siostra urodziła córeczkę - zaczęła lady Eva. - W końcu ma już dwóch chłopców. Szkoda, że nie ma tytułu, który mogliby odziedziczyć. Znam wiele rodzin, które oddałyby wszystko za syna i następcę. Jak się czuje pani matka? - Bardzo dobrze. - Zdrowie było chyba jedyną rzeczą, na którą nie narzekała wicehrabina Dalrymple. - Z tego, co słyszałam, wciąż nie pogodziła się z obecnym lordem Dalrymple. Szkoda, że sama nie miała dwóch synów. Daisy nie znosiła, gdy ktoś mówił o śmierci jej jedynego brata, który zginął na wojnie. - Niestety, nie mamy na to wpływu - powiedziała chłodno. Nie zwracając uwagi na jej ton, lady Eva przeszła do sedna: - Dziwna sprawa z tym spadkiem Westmoora. Oczywiście sprawa jest teraz w sądzie i prawa do niego zostaną dopiero ustalone, ale pewnie prawdą jest to, co mówiła mi twoja matka? - Nie wiem, co pani mówiła, ale zdziwiłabym się, gdyby wymyśliła sobie jakąś historię. - Mówiła, że pani... - Daisy! - Lucy przybyła jej na ratunek. - Proszę wybaczyć, ciociu Evo. Dziadek chce porozmawiać z Daisy. - Porozmawiamy później, Daisy - obiecała bądź też zagroziła lady Eva, w zależności od punktu widzenia. - Lucy, czy wuj Aubrey przyszedł już na podwieczorek? - Chyba wciąż jest w oranżerii. - Zaraz po niego pójdę. W takiej chwili powinien trochę bardziej udzielać się towarzysko. Jego słabe serce to wymysł Maud, a on używa tego jako wymówki.

- Lady Eva odmaszerowała na bok budynku, z lekkością niosąc na karku swoje siedemdziesiąt parę lat i osiemdziesiąt parę kilogramów. - Przepraszam, że wam przerwałam. - Bardzo się cieszę, kochanie. - Tak też myślałam. Chodzi o to, że dziadek nie czuje się najlepiej. Wygląda na to, że starość dopadła go znienacka. - Jaka szkoda. Twój stryjeczny dziadek Montagu właśnie poszedł po filiżankę herbaty dla mnie... - Zaraz go przekieruję. A oto i wuj Aubrey. Ciotka Eva niepotrzebnie po niego poszła. Lord Fotheringay wyszedł z Długiej Galerii z żoną. Wysoki, szczupły, łysiejący, zgarbiony, w okularach w złotych oprawkach, mógł uchodzić za wykładowcę akademickiego, gdyby nie rumiana od słońca skóra i nędzne ubranie. - Umyłem ręce, Maud - powiedział żałośnie. - Dobrze wiesz, że żywica nie schodzi. Och, panna Dalrymple! - powitał ją z zachwytem. - Pani Fletcher - poprawiła go lady Fotheringay. - Mówiłam ci. - Minęło sporo czasu od pani ostatniej wizyty. Mam kilka nowych okazów, które mogą panią zainteresować, i niezliczoną ilość kwitnących kwiatów: tuberozy, hibiskusy, oleandry, gardenie i kilka spektakularnych orchidei. Może pójdziemy...? - Daisy marzy o filiżance herbaty, wujku Aubrey. - Lucy po raz kolejny wybawiła ją z opresji, biorąc ją pod ramię i przesuwając całe towarzystwo w stronę stolika z herbatą. - Ty pewnie też. - Zazwyczaj piję herbatę w oranżerii - powiedział z powątpiewaniem, zerkając na swoje pobrudzone ziemią

spodnie z wypchanymi kolanami. - Nie jestem odpowiednio ubrany do towarzystwa, ale Maud mówiła... - Mówiłam ci, że twoja matka oczekuje, że się pojawisz, kiedy przyjechało do nas tyle gości na ślub Lucy. Mówiłam ci też, że nikt nie oczekuje, byś wspinał się po schodach do swojego pokoju, żeby się przebrać, nie przy twoim stanie zdrowia. To tylko rodzina, z wyjątkiem pani Fletcher. - Z przyjemnością obejrzę pana kwiaty, lordzie Fotheringay - wtrąciła szybko Daisy. - Może po podwieczorku? - Przypomniała sobie, że po podwieczorku miała odwiedzić córeczkę Jennifer Walsdorf. - Obiecałam, że zajrzę do bawialni, ale nie zostanę tam dłużej niż pół godziny, a potem poszukam pana. A teraz muszę przywitać się z lordem Haverhillem. Stary hrabia wciąż był imponującą postacią, a jego srebrne włosy i wąsy niezmiennie gęste. Daisy odkryła, że był w ironicznym nastroju. - Aubrey pewnie zapraszał panią, by obejrzała pani jego kwiaty. Jak mnie nie będzie, niewątpliwie zamieni cały dom w cieplarnie i oranżerie. - Uważam, że to godne podziwu, że lord Fotheringay znalazł sobie hobby i z sukcesem się mu oddaje. - Ha. Cóż, zawsze był chorowitym chłopcem. Nie sądziłem, że mnie przeżyje. Daisy nie przychodziła do głowy żadna uprzejma odpowiedź, która nie sugerowałaby rychłej śmierci lorda Haverhill lub jego syna, więc zmieniła temat. - Organizuje pan dla Lucy wspaniałe wesele. - Jest moją ulubioną wnuczką - mruknął hrabia. - Stoi na własnych nogach, choć w czasach mojej młodości, dziewczętom to nie uchodziło. Ona nie przybiega do mnie z wyciągniętą ręką. Szkoda, że nie urodziła się chłopcem!

- Nawet tak nie mów, Nick! - Zjawił się Montagu, trzymając w ręku filiżankę dla Daisy i talerz z asortymentem maleńkich kanapek, ciasteczek i ciasta. Postawił wszystko na stole, między swoim starszym bratem i Daisy. - Nigdy za wiele pięknych kobiet na tym świecie, prawda, pani Fletcher? Kolejny komentarz bez odpowiedzi. Daisy uśmiechnęła się i sączyła herbatę. - Jesteś durniem, Montagu - warknął lord Haverhill. - Pani Fletcher ma rację, przynajmniej Aubrey ma przyzwoite hobby. - I oczekiwania. Musi jedynie siedzieć cicho i Haverhill wpadnie mu do kieszeni - powiedział Montagu z tą samą uprzejmością. - No tak - powiedział drwiącym głosem hrabia - miałeś pecha, że Rupert zdołał umknąć niemieckim kulom skierowanym w jego stronę w czasie wojny, prawda? Aubrey jest chorowity, i miałeś nadzieje zająć moje miejsce. - Czy ty insynuujesz...? Przepraszam, pani Fletcher! - Montagu pomachał ręką w stronę Daisy, która zaczęła podnosić się z miejsca. - Niech pani zostanie. Mój brat Nicholas i ja nie nadajemy na tych samych falach. Już sobie idę. Daisy usiadła z powrotem, nie czując się jednak komfortowo. - Przepraszam, pani Fletcher - powiedział lord Haverhill. - Zazwyczaj udaje mi się zachować większą cierpliwość, nawet w przypadku takich głupców, jak mój brat. Starzeję się! Proszę mi powiedzieć, co pani ostatnio pisze? Z dużą przyjemnością czytam pani artykuły w czasopiśmie „Town and Country". - I niewiele więcej - powiedział czyjś żałosny głos. Johan - obecnie John - Walsdorf ukłonił się. Był niskim, drobnym mężczyzną o jasnych włosach, w okularach w stalowych

oprawkach. Jego akcent był ledwo słyszalny. - Dzień dobry, pani Fletcher - kontynuował. - Nie chcę dyskredytować pani artykułów, które rzeczywiście są wspaniałe i dobrze napisane. Jednak żałuję, że w bibliotece hrabiego nie ma czegoś bardziej treściwego niż niezliczone egzemplarze wspaniałego czasopisma „Punch", począwszy od pierwszego jego wydania, i setek popularnych powieści. - Bzdury, mój drogi. Pamiętam, że moja matka i babka czytały księgi z kazaniami. - Kazania są - przyznał z uśmiechem pan Walsdorf. - Jak również przestarzałe książki o rolnictwie i szlachcie. Jak cała reszta pańskiej biblioteki, hrabio, żadna z nich nie przedstawia żadnej antykwarycznej wartości. - Jesteśmy młodą rodziną, pani Fletcher, mniej więcej w tym samym wieku, co dom. Bez żadnych antykwarycznych zainteresowań i literackich aspiracji. Przodkowie, których portrety wiszą w holu, nie są nasi. Ale pewnie słyszała już pani tę historię? - Nie, nie słyszałam. - Historia rodziny Dalrymple ciągnęła się daleko wstecz, a Daisy nigdy nie interesowała się szlacheckimi rodowodami. Ponadto wojna sprawiła, że ominęło ją tradycyjne wprowadzenie młodej damy do towarzystwa: zamiast uczęszczać na bale i polować na męża z własnej klasy, pracowała w szpitalu wojskowym. Wydawało jej się dziwne, że Lucy, która zwracała większą uwagę na tego typu sprawy, nigdy nie opowiadała o historii swojej rodziny. - Wszystko zaczęło się od Eustace'a Fothersa - rozpoczął hrabia - który produkował jedwab na parasolki w miasteczku Haverhill w hrabstwie Suffolk. Może pani o nim słyszała? - Nie przypominam sobie. - Nic dziwnego. To małe i dość nudne miasteczko. Wyglądało na to, że pan Eustace Fothers nieźle sobie radził z