Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 14
Ostatni wyskok donżuana
Dziękuję Kathryn Furlow i Davidovi Rendellowi z RNLI,
Bobowi Bulginowi z Port Isaac Lifeboat Station, Patrickowi
Chaplinowi, historykowi gry w rzutki, doktor Tarze Maginnis,
historykowi ubioru, magistrowi Dougowi Lyle, autorowi
Kryminalistyki dla opornych, Alison Wareham z
Królewskiego Muzeum Morskiego, Robertowi Bruce'owi
Thompsonowi, historykowi techniki, Nancy Mayer,
konsultantce prawno - historycznej, i wielu Siblings in Crime,
którzy dzielili się ze mną swoimi żeglarskimi
doświadczeniami. Bez ich pomocy książka byłaby znacznie
mniej dokładna. Za pozostałe w niej błędy odpowiedzialność
ponosi autor.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Odblask słońca tańczący na wodach zatoki sprawił, że
Daisy zmrużyła oczy. Dzięki Bogu ulewa już się skończyła.
Być może wakacje roku 1924 jednak nie przejdą do historii
jako porażka z powodu rekordowych deszczów. Belinda i
Deva są grzecznymi dziewczynkami, ale zamknięcie ich przez
dwa dni w bawialni w pensjonacie wystarczyło, by wystawić
na próbę nawet najlepsze zachowanie. Jeszcze jedna partia
„Szczęśliwych rodzin", a Daisy gotowa była wybiec z
krzykiem na deszcz i rzucić się z klifu do morza.
Przedzierając się przez mokry trawnik, pomyślała, że i tak
byłoby gorzej, gdyby nie zabrała ze sobą Devy, by
dotrzymywała jej pasierbicy towarzystwa. Obie dziewczynki
popędziły na plażę po zjedzeniu zaledwie kilku kęsów obiadu,
zostawiając Daisy, by mogła wypić drugą filiżankę herbaty w
spokoju.
Doszła do sięgającego do kolan kamiennego murku
otaczającego ogród za pensjonatem. Nieruchome powietrze
było przepełnione zapachem kwiatów, zmieszanym z lekką
nutą wodorostów, ryb i smoły. Ostrogowiec i płożąca się lnica
kiełkowały z każdej szczeliny i szpary w murze, a na szczycie
murek pokryty był złoto - srebrnymi porostami. Po drugiej
stronie mur opadał o prawie półtora metra do trawiastej dróżki
prowadzącej z wioski na klify. Wytężając wzrok w kierunku
wioski, Daisy ujrzała Westcombe rozłożone na zboczu
wzgórza, w górę od zatoki. Wybudowane chaotycznie budynki
pomalowane były wapnem w odcieniach różowego, żółtego,
białego i niebieskiego - co przywodziło na myśl Morze
Śródziemne - i pokryte omszałą dachówką. Tu i ówdzie
górująca palma zaświadczała o łagodnym klimacie tego
osłoniętego zakątka na południowym wybrzeżu.
W jej stronę, lekkim krokiem, szedł człowiek pełen
wigoru.
Wygląda na zadowolonego z siebie i z życia, pomyślała
Daisy.
Położyła na murku starą poduszkę, którą pożyczyła jej
właścicielka, i siadając, obróciła się twarzą do plaży,
opuszczając luźno w dół bose stopy. Mając na uwadze
obecność przechodnia, podwinęła niebieską bawełnianą
spódnicę pod uda - halki w tym sezonie sięgały nieco poniżej
kolana - zanim zwróciła z powrotem uwagę na panoramę.
Nad jej głową krążyły z krzykiem mewy, a kilka z nich
przysiadło na falach. Dwa małe jachty przepłynęły niedaleko,
zmierzając na pełne morze. Na dalekim końcu błyszczącej
wody wyrastało strome, zadrzewione zbocze, a naprzeciwko
miasteczka, tam, gdzie zatoka się zwężała, łacha piachu oraz
drewniane molo wyznaczały końcowy przystanek przeprawy
promowej. Płynący środkiem zatoki prom wzbudzał wiosłami
małe bryzgi, które wyglądały jak koronkowa lamówka
niebieskiej sukienki.
Westcombe, niegdysiejszy port przy stoczni szkunerów,
stawało się stopniowo kurortem wypoczynkowym i
żeglarskim. Teraz, gdy przestało padać, Daisy zobaczyła
dlaczego.
Po drugiej stronie drogi widać było stertę kamieni,
szarych, czarnych i rdzawoczerwonych, a poniżej piaszczystą
plażę, gdzie dziewczynki budowały zamek, który śmiało mógł
mierzyć się z zamkiem Windsor. Stanowiły malownicze
przeciwieństwo: jedna pulchna i śniada, z czarnymi włosami,
w żółtej koszulce i czerwonych szortach, a druga blada, chuda
i ruda w zielono - białym ubraniu. Daisy pomachała im, ale
były zbyt zajęte pracami ziemnymi, by zauważyć.
- Witam! - Przechodzień doszedł do jej grzędy i zatrzymał
się, unosząc tweedową czapkę, pod którą skrywał gęste włosy
koloru nadmorskiego piasku. - Witam - powtórzył,
uśmiechając się szeroko, co dodało uroku jego dość pospolitej
twarzy i ukazało satysfakcję z życia i z tego, że widzi Daisy. -
Wspaniały dzień.
Nie mogła oprzeć się, by nie odpowiedzieć mu
uśmiechem.
- Cudowny. Już prawie straciłam nadzieję.
- Pani na wakacjach?
Matka Daisy, wdowa wicehrabina lady Dalrymple
dostałaby zawału, gdyby zobaczyła, że jej córka rozmawia z
mężczyzną, który nie został jej właściwie przedstawiony.
Dostałaby drugiego, gdyby zobaczyła, że jej córka siedzi na
murku przylegającym do publicznej dróżki. Nieznajomy
brzmiał jak dżentelmen i był nienagannie ubrany w tweedową
marynarkę i flanelowe spodnie. Chodź był bez krawata i miał
koszulę rozpiętą pod szyją, było to całkiem zrozumiałe w
nadmorskim kurorcie.
- Owszem - odpowiedziała Daisy. - A pan?
- Ja tu mieszkam. George Enderby, właściciel Schooner
Inn, do usług - ukłonił się i popatrzył na nią wyczekująco.
Daisy nie odeszła aż tak daleko od zasad, w jakich została
wychowana, by podawać swoje imię spotkanemu przed chwilą
właścicielowi gospody, nawet jeżeli wyglądał na dżentelmena.
- Wybrał pan piękne miejsce do zamieszkania -
powiedziała. - Właśnie podziwiam widoki.
- Ja również - wpatrywał się w jej twarz z delikatnym
uśmiechem.
Choć nie spuścił wzroku, Daisy nagle przypomniała sobie,
że widać jej nogi. Poczuła, że się po wiktoriańsku rumieni,
czego nie cierpiała. Zmusiła się do zachowania kamiennej
twarzy i powiedziała szybko:
- Chyba widać stąd wszystko na odległość kilku
kilometrów - wskazała na ścieżkę. - Nie mogę się doczekać,
kiedy sobie to pooglądam.
- Nie powinna pani chodzić sama. Na klifach jest
niebezpiecznie. Z radością mogę pani towarzyszyć.
Czy próbował w ten dość wulgarny sposób „dobrać się"
do niej?
- To bardzo miło z pana strony, ale chyba poczekam do
następnego weekendu, aż przyjedzie mój mąż.
Informacja, że była zamężna, nie zdawała się na nim
zrobić żadnego wrażenia.
- Szkoda byłoby przegapić tak piękną pogodę -
przekonywał. - Do następnego weekendu może przyjść
oberwanie chmury. Poza tym ja znam te tereny. Mogę
zapewnić pani niezapomniane wrażenia.
- Rzeczywiście, szkoda tracić taką pogodę. Ciekawe, czy
dziewczynki będą miały ochotę na spacer.
Pan George Enderby zmarszczył się.
- Dziewczynki?
- Moja córka i jej przyjaciółka. - Daisy wskazała z
uśmiechem kierunek plaży. - Świetnie się bawią, budując
zamki z piasku, ale... Och, kto to taki?
Do Belindy i Devy zbliżała się bardzo niecodzienna
postać. Dookoła jej kolan trzepotała czerwona spódnica, a
widoczne pod nią zszargane bryczesy sięgały do połowy łydki
z gołymi stopami i kostkami. Górna część postaci była
odziana w kaftan z owczej skóry narzucony na męską koszulę
bez kołnierzyka, której obszarpany tył powiewał z tyłu.
Słomkowy kapelusz z oklapłym rondem i dziurą w główce
dopełniał całości obrazu.
Strach na wróble dreptał przez plażę, ciągnąc za sobą
rozklekotany wózek ręczny, i zatrzymał się przy
dziewczynkach.
- Sid! - krzyknął Enderby gniewnie i ruszył pędem
między skałami w stronę plaży.
Daisy wyprostowała się na szczycie murku i patrzyła z
niepokojem, zastanawiając się, czy zeskoczyć i za nim pobiec.
Gdyby Sid był niebezpieczny, z pewnością znajdowałby się w
jakimś zakładzie. Czy Enderby chciał odegrać się na
nieszczęśniku za nieudane awanse do Daisy? W całej sytuacji
było coś teatralnego. Enderby potrząsał teraz pięścią; gest ten
poza sceną spotykała raczej na kartkach książek niż w życiu.
Może specjalnie odstawia szopkę w nadziei, że obrońcy dzieci
da się namówić na rendez - vous, nawet mając męża i córkę.
Dziewczynki zdążyły zaledwie podnieść głowy, gdy Sid
do nich podszedł, ale wstały i cofnęły się, gdy Enderby ruszył
w ich stronę.
Sid odwrócił się zaalarmowany i odkrzyknął. Następnie,
ku zdumieniu Daisy, odwrócił się plecami do atakującego,
pochylił się i spojrzał na niego spomiędzy swoich nóg.
Enderby znieruchomiał. Ten niecodzienny manewr
pokrzyżował mu szyki. Stał i patrzył przez chwilę z rękami na
biodrach. Być może zdał sobie sprawę, że wyglądałby
całkowicie głupio, krzycząc i potrząsając ręką w kierunku
pośladków zbieracza morskiego złomu, a potem,
niepocieszony, wzruszył ramionami i wycofał się w kierunku
ścieżki na zboczu.
Wyglądało na to, że Sid wynalazł swoją własną,
wyjątkową wersję „łagodnej odpowiedzi, która uśmierza
gniew".
Daisy przegapiła początek następnej sceny, ponieważ
ostrożnie zeszła z murku na ścieżkę. W trzecim miesiącu ciąży
była pełna energii, ale wolała poruszać się ostrożnie. Kiedy
znów mogła spojrzeć w kierunku plaży, Sid wręczał coś
Belindzie.
Cokolwiek to było, Bel wzięła to z uśmiechem. Sid
przykucnął i wskazał na najwyższą wieżę zamku. Do tego
czasu Daisy była już tak blisko, by dostrzec, że tym czymś
było długie, szaro - białe pióro mewy. Bel zatknęła je na
czubku wieży, a Sid klasnął w dłonie. Odwrócił się do
swojego wózka i zaczął go przetrząsać.
Wózek był rozklekotaną konstrukcją zrobioną z
wyświechtanego drewna, pozbijanego zardzewiałymi
gwoździami i zamontowanego na chybotliwej ramie od
głębokiego wózka dziecięcego. Podchodząc, Daisy zobaczyła,
że był udekorowany kawałkami wstążek, wyblakłymi od
morza kolorowymi szkiełkami, muszelkami, piórami i
sreberkiem. Dziewczęta podeszły bliżej, by się mu przyjrzeć, i
wtedy Belinda dostrzegła Daisy.
- Spójrz, mamusiu, czyż to nie piękne?
Sid rozejrzał się z przestraszoną twarzą. Z bliska był
jeszcze bardziej zniewalający niż z daleka. Miał zarośnięte
policzki, potargane włosy i krzaczaste brwi. Spódnica, która
wcześniej przyciągnęła uwagę Daisy, okazała się czerwoną,
flanelową halką osadzoną pod pachami, być może w celu
ukrycia ubytków w bryczesach, które w części wystającej na
dole rozchodziły się na szwach. Nie śmierdział jednak, a
niebieskie oczy patrzyły spod rozczochranych brwi nieśmiało i
dziecinnie. Na kapeluszu miał wianek z różowych stokrotek i
zawciągów pospolitych.
Daisy uśmiechnęła się do niego.
- Witaj, Sid.
- On nie mówi, pani Fletcher - powiedziała Deva
znacząco. - Wydaje tylko dźwięki, kiedy próbuje. Czy on jest
idiotą?
Zbieracz potrząsnął głową, ruszając ustami.
- Nie - powiedziała Belinda. - Deva, pomyśl, jak sprytnie
i szybko pozbył się tego krzyczącego człowieka.
Dziewczynki spojrzały na siebie nawzajem, a potem
pochyliły się, by spojrzeć na Daisy spomiędzy nóg i
zachichotały.
- No dobrze, wystarczy - powiedziała Daisy, bojąc się, że
to może go rozzłościć. - Wy umiecie mówić całkiem dobrze.
Jak pięknie udekorowałeś swój wózek, Sid.
Odsunął się i spojrzał na swoje dzieło z cieniem dumy,
kiwając z zapałem głową. Potem znów zanurkował w
mieszaninie zebranych przez siebie gratów, wodorostów,
drewna wyrzuconego na brzeg i pokrytych sadzą kawałków
korka i wyciągnął zielonkawą szklaną kulę o średnicy ponad
dwudziestu centymetrów i wręczył ją Daisy.
- Och, to boja rybacka, prawda? Jakie wspaniałe
znalezisko.
Sid wskazał na siebie, potem na kulę, a potem na Daisy.
- Mamusiu, on chce powiedzieć, że to prezent. Zrobił tak
samo, kiedy dał nam pióro na flagę do naszego zamku.
Prawda, panie Sid? To prezent dla mojej mamy?
Pokiwał głową uroczyście. Daisy zabrała kulę nieco
opornie, podejrzewając, że zapewne mógłby ją sprzedać, a z
pewnością wyglądał na takiego, który potrzebował pieniędzy.
- Dziękuję, Sid. To bardzo miło z twojej strony.
Położymy ją w domu na kominku, Bel.
Sid potrząsnął głową. Jego ekspresywne dłonie
narysowały kwadrat w powietrzu, wyznaczyły poprzeczki, po
czym wskazały na słońce. Rozcapierzone palce stały się
promieniami światła przeświecającymi przez wyobrażone
okno, wprost na kulę.
- Niech pani postawi ją na parapecie, tak by słońce przez
nią przeświecało - przetłumaczyła Deva.
Gorliwe przytaknięcie zbieracza poprzedziło szeroki
uśmiech, który ujawnił brak kilku zębów. Odwrócił się do
wózka, a Daisy wyobraziła sobie całą hałdę prezentów, gdzie
jeden był bardziej nieodpowiedni od drugiego, i Sida łażącego
za nimi przez całą resztę wakacji. Wyglądał na
nieszkodliwego, ale nie chciała zostawiać dziewczynek
samych, gdy on był w pobliżu. Nieźle się wpakowała.
Ale on wyciągnął kawałek sieci rybackiej i kilkoma
szybkimi węzłami przerobił ją na torbę do przenoszenia kuli.
Ponowne podziękowania i wyrazy podziwu dla jego sprytu
sprawiły, że się zawstydził. Chowając głowę w ramionach,
podniósł dyszle wózka i podreptał na daleki koniec plaży.
Belinda patrzyła w jego stronę z troską na piegowatej
buzi.
- Jest bardzo biedny, prawda, mamusiu? Jak myślisz, czy
chciałby dostać nowy kapelusz? Mam całe kieszonkowe, które
zaoszczędziłam.
- Pomyślę o tym, kochanie. Nie chcemy go wprawić w
zakłopotanie. Śliczny zamek zbudowałyście. Będziecie
jeszcze nad nim pracować czy przejdziemy się na spacer?
- Powiedziałaś, że mamy poczekać na ciebie, zanim
wejdziemy do wody.
- A teraz, skoro pani tu przyszła, pani Fletcher, możemy
sobie popływać?
- Możecie. Ja też wejdę i się pochlapię.
Bel i Deva zdarły z siebie szorty, koszulki i czapki
przeciwsłoneczne i popędziły do wody w kostiumach,
rozchlapując wodę i piszcząc. Daisy poszła w ich ślady,
zostawiając sandały i szklaną kulę razem z resztą ubrań i
ręcznikami. Tu, w zatoce chroniącej przed otwartym morzem,
fale nie były większe niż zmarszczki. Każda wpełzała
kilkadziesiąt centymetrów w głąb plaży i cofała się z miękkim
poszumem. Wchodząc do wody po kostki, zrozumiała,
dlaczego dziewczynki piszczały: chłód był w pierwszym
momencie szokiem.
Do chwili, gdy dziewczęta zdecydowały, że mają już dość,
i wyszły, trzęsąc się z zimna (Belinda nawet niebieskawa), na
plażę zeszło kilka innych rodzin z wioski, ściągniętych tam
promieniami słońca.
- W Indiach morze jest ciepłe - powiedziała Deva, gdy
Daisy zawijała ją w ręcznik.
- Skąd wiesz? - zapytała Belinda. - Byłaś przecież mała,
kiedy przyjechałaś do Anglii.
- Moja ayah mi powiedziała - indyjska pokojówka Devy
była często przywoływanym autorytetem.
- Lepiej biegnijcie do domu i się ubierzcie.
- O nie, mamo, jakiś chłopczyk przygląda się naszemu
zamkowi. Może go popsuć, jeśli odejdziemy. Po prostu
włożymy ubrania na kostiumy.
Nie minęła chwila, gdy zaczęły organizować drużynę
młodszych dzieci, by wzmocnić konstrukcję kamieniami, i
rozsyłać je z wiadrami do napełniania fosy. Daisy wróciła na
ogrodowy murek po poduszkę i książkę.
Właścicielka ośrodka, pani Anstruther, ścinała kwiaty w
ogrodzie. W niczym nie przypominała gospodyni
nadmorskiego pensjonatu, której spodziewałaby się Daisy,
choć trzeba przyznać, że nie miała doświadczenia z tego typu
osobami. Zgodnie z wyobrażeniami powinna być w średnim
wieku, albo pulchna i matczyna, albo o ostrych rysach i
władcza. Zamiast tego miała nieco ponad trzydzieści lat,
zaledwie tylko kilka więcej niż Daisy, i była raczej za chuda,
nawet na modną, płaską jak deska figurę. Była ładna, a nawet
piękna, i miała ciemne włosy. Mimo gościnności była
nieśmiała, nieomal wycofana.
- Och, przestraszyła mnie pani - zawołała, gdy głowa
Daisy pojawiła się nad murem. - Właśnie zbieram dalie do
jadalni - powiedziała tonem usprawiedliwienia, jak gdyby
Daisy mogła ją oskarżyć o zaniedbywanie ścielenia łóżek i
przygotowywania herbaty. Bez wątpienia miała już w
przeszłości do czynienia z osobami, które doszukiwały się
dziury w całym.
- Jedzenie zawsze smakuje lepiej, gdy na stole stoją
kwiaty - powiedziała Daisy. - Miałam właśnie wziąć książkę i
tę poduszkę od pani na plażę, ale skoro panią tu spotkałam,
chciałabym się pani poradzić, jeżeli można.
- Oczywiście. - Pani Anstruther podeszła do murku. - Co
mogę dla pani zrobić?
- Wejdę do pani na górę - nawet gdyby Daisy nie była
niemalże pewna odpowiedzi, pytania, które chciała zadać, nie
należały do gatunku tych, które omawia się na głos na
publicznej ścieżce. Podeszła wzdłuż muru do schodów i
weszła bardziej konwencjonalnie, niż z nich schodziła.
Pani Anstruther wyszła jej na spotkanie do szczytu
schodów z niepokojem na twarzy.
- Czy coś się stało, pani Fletcher?
- Nie, w żadnym razie. Chciałam się tylko pani poradzić.
Razem z dziewczynkami poznałyśmy nieco dziwną postać,
takiego zbieracza...
- Och, zapewne chodzi o Sida - rozjaśniła się. - Jest
zupełnie nieszkodliwy. Jest prosty i nie mówi, ale jak zapewne
pani się już przekonała, jest łagodnym człowiekiem. Nawet
muchy by nie skrzywdził.
- Dobrze, właśnie takie odniosłam wrażenie. Dał mi tę
szklaną kulę.
- Pewnie zrobiła pani na nim ogromne wrażenie!
Sprzedałby takie jak ta w kiosku za szylinga albo dwa za
sztukę. Ludzie kupują je jako pamiątki.
- Ojej, właśnie tego się obawiałam. Bałam się też, że się
obrazi, gdy zaproponuję mu zapłatę.
- Tego nie wiem.
- Nie, cóż, coś wymyślimy. Cieszę się, że nie muszę się
martwić o to, że dziewczynki go spotkają pod moją
nieobecność. Nieco się zmartwiłam po tym, jak pan Enderby
ruszył w dół... Wszystko w porządku?
Pani Anstruther zbladła, ale zaczerwieniła się,
odpowiadając:
- Tak, dziękuję. Tylko przez chwilę... To pewnie dlatego,
że tyle stałam na słońcu.
- Chyba lepiej będzie, jeśli włoży pani kapelusz.
- Tak. Głupio zrobiłam. Pani mówiła coś... o panu
Enderbym?
- Siedziałam tu, na murku, rozmawiając z nim, a kiedy
zobaczył, że Sid przystanął przy dziewczynkach, ruszył na
niego z krzykiem. Muszę przyznać, że ujęła mnie reakcja
Sida.
- Pochylił się i spojrzał przez nogi? - pani Anstruther
uśmiechnęła się lekko. - Nie robi tego często, ale zawsze
odnosi ten sam rozbrajający efekt. Ośmieliłabym się
stwierdzić, że nie musi tego powtarzać zbyt często, ponieważ
ludzie, którzy mogliby go zwymyślać, są tak zakłopotani za
pierwszym razem, że rzadko próbują drugi raz.
- Bez wątpienia. Z pewnością udało mu się w przypadku
pana Enderby'ego, więc wprost nie chciało mi się wierzyć, że
dziewczynki znajdowały się w jakimś niebezpieczeństwie.
Chciałam panią zapytać też o Enderby'ego. Jeśli jest pani
znajomym, mam nadzieję, że nie obrazi się pani na
stwierdzenie, że uważa się chyba za niezłego donżuana.
- Nie jest moim znajomym - lekki ton pani Anstruther nie
ukrył nuty zgorzknienia.
- Przypuszczam, że to wszystko takie gadanie? Blef i
czcze przechwałki?
- Niech się pani trzyma z daleka od George'a
Enderby'ego. Proszę nie pozwolić mu się oszukać. To moja
rada, o ile do czegoś może się przydać. Teraz lepiej już sobie
pójdę, bo nie zdążę przygotować dla pani herbaty. Chciałaby
pani wziąć ze sobą leżak na plażę? Jest kilka w szopie, o tam.
Służąca może go pani tam zanieść.
- Dziękuję, dam sobie radę sama. I dziękuję za radę.
Wracając na plażę z książką w jednej ręce i leżakiem w
drugiej, Daisy powiedziała sobie, że jakikolwiek związek - w
przeszłości lub obecnie - między Enderbym a panią Anstruther
nie był jej sprawą. Ale ciekawość była jej największym
grzeszkiem i nie mogła się oprzeć rozważaniom, czy pani
Anstruther była faktycznie wdową, jak Daisy przypuszczała.
A może pan Anstruther zaraz zostanie zastąpiony przez kogoś,
kogo jeszcze nie spotkała?
O czwartej po południu urlopowicze na plaży zaczęli
rozpakowywać kosze piknikowe lub wracać do swoich kwater
na podwieczorek. Daisy zawołała dziewczynki.
- Jeszcze pięć minut, mamo. Wielka wieża nam się
zaczyna zapadać! Musimy ją wzmocnić.
- Nie teraz. Nie pomyślałam, żeby poprosić o prowiant,
więc musicie zmyć piasek i włożyć sukienki. Chodźcie. -
Złożyła na płasko czerwono - zielony pasiasty leżak, jak
zwykle źle układając ramę. - Rety, to wygląda tak prosto, ale
zawsze udaje mi się coś poplątać.
- Poniesiemy ci.
- Udawajmy, że to palankin - powiedziała Deva, gdy
wzięły leżak za końce.
- Co to jest palankin?
- Moja ayah mówi, że to taki rodzaj krzesła z tyczkami, w
którym noszą maharani.
- Kto to jest maharani?
- Taka jakby królowa. Pani Fletcher, pani może być
maharani, a my panią poniesiemy.
- O nie, jestem zbyt ciężka. A poza tym na pewno
złożyłby się ze mną w środku, i jeszcze przytrzasnął wam
palce.
- Poniesiemy na nim ręczniki, wiaderka i łopatki. I twoją
książkę, mamusiu.
- Raczej nie, bo cała zawilgnie i zapiaszczy się.
Jakoś udało im się przejść przez skały i wejść po
schodach, nie zrzucając wiaderek i łopatek więcej niż kilka
razy. Kiedy doszły do szopy, Daisy powiedziała:
- Dziękuję. A teraz ja go odłożę, a wy biegnijcie na górę i
się przebierzcie. Idźcie tylnym wejściem, nie chcemy zostawić
piasku w całym holu frontowym.
Dziewczynki ruszyły pędem. Pozbywszy się leżaka, Daisy
poszła za nimi tylnym wejściem, które było otwarte na oścież,
by wpuścić ciepłe powietrze. Przejście prowadziło do
początku schodów, gdzie rozszerzało się w hol. Daisy
zobaczyła tam panią Anstruther stojącą przy stoliku w holu z
listem w ręku. Jej blada twarz wyglądała na zszokowaną.
- Co się stało? Mogę pani jakoś pomóc? Gospodyni
uniknęła patrzenia jej w twarz.
- Właśnie przyniesiono pocztę - powiedziała bezbarwnym
głosem, podnosząc kolejny list ze stolika. - Ciężarówka im się
zepsuła na drodze z Abbotsford. Jest tu list do pani.
- Och, to dobrze. Dziękuję. Ale czy z panią wszystko w
porządku? Chyba pani dostała złe wieści.
Zamykając oczy potrząsnęła głową i przełknęła ślinę.
- Nie, nie o to chodzi. Mój mąż wraca do domu.
- Nie spodziewała się pani tego?
- Owszem, ale Peter jest w marynarce, jest chorążym,
artylerzystą. Często wyjeżdża na całe miesiące i nigdy nie
wiadomo, kiedy... Jego statek jest w Nore. Przyjedzie w
sobotę. Obawiam się jedynie...
Daisy milczała współczująco.
- Boję się, co zrobi, kiedy dowie się o George'u
Enderbym!
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego dnia rano plażę zalał wysoki przypływ, więc
dziewczynki bardzo nalegały, by popłynąć promem na drugą
stronę zatoki.
- Mamo, możemy iść na spacer po drugiej stronie, a jutro
woda może być niespokojna i nie będzie to zbyt zabawne -
zauważyła Belinda.
- Moja ayah mówiła, że miałam chorobę morską przez
całą drogę z Indii, kiedy przypłynęliśmy do Anglii -
powiedziała Deva z niepokojem.
Daisy płynęła wśród październikowych burz na Atlantyku
bez ani jednego odczucia mdłości, ale mając w pamięci męki
Aleca, nie chciała wystawiać Devy ani na minutę na
wzburzone fale. Poszły dróżką do nadbrzeża w miasteczku i
weszły na skalistą groblę, gdzie cumował prom. Właśnie
wchodził do portu, napędzany wiosłami dwóch postawnych
mężczyzn w niebieskich kurtkach. Wysiadający pasażerowie
musieli przejść kilka wąskich i śliskich stopni po zboczu
grobli, mając za poręcz jedynie zardzewiały łańcuch z jednej
strony.
- Ostrożnie - ostrzegła Daisy, gdy przyszła ich kolej do
wsiadania, a dziewczynki rzuciły się naprzód. - Trzymajcie się
łańcucha. Nie chcemy żadnych skręconych kostek.
- Jest brudny - zaprotestowała Deva.
- To tylko rdza - powiedziała Belinda. - Zmyje się.
Wczoraj byłaś cała brudna od piasku i jakoś ci to nie
przeszkadzało.
W końcu wszystkie trzy wsiadły bezpiecznie na prom.
Dziewczynki uklękły przy dziobie i pochyliły się, by moczyć
ręce w wodzie. Daisy zapłaciła za bilety i usiadła w miejscu,
gdzie mogłaby złapać je za kostkę, gdyby zbytnio się
wychyliły, ale kilka minut później wysiadły bez żadnych
przygód na podeście na drugim końcu.
Kiedy po długim spacerze przez lasy i pola wróciły na
przystanek promu, przypływ już znacznie opadł,
pozostawiając za sobą bezmiar piaszczystego błota po obu
stronach zatoki. Prom przed chwilą odpłynął. Południowe
słońce mocno przygrzewało; dziewczynki były zgrzane,
zmęczone i głodne, a przez to skłonne do kłótni. Daisy
wysłała je na przeciwległy koniec małej plaży, by pozbierały
muszelki i ładne kamienie, postanawiając, że następnym
razem przed długim spacerem napełni kieszenie batonikami
czekoladowymi.
Sama też była zgrzana i głodna, usiadła więc na prostej,
drewnianej ławce, czekając na powrót promu.
Ze wzgórza zszedł mężczyzna, najwyraźniej turysta
wracający z wycieczki, sądząc po plecaku, marynarce norfolk,
spodniach khaki z demobilu, solidnych butach i pokaźnym
kiju. Usiadł na głazie i napełnił fajkę. Dym dotarł do nozdrzy
Daisy, przypominając jej o Alecu i wzbudzając pragnienie, by
dotarł do nich w najbliższą sobotę.
Następnie przyjechał wiejski wóz ciągnięty przez parę
koni pociągowych o bujnych szczotkach pęcinowych.
Starszy wiekiem woźnica oraz chłopiec, który mu
towarzyszył, zaczęli wyładowywać ciężkie, wypchane worki i
układać je w stos obok podestu. Daisy patrzyła z konsternacją,
mając nadzieję, że worki nie będą płynąć razem z pasażerami
lub pod nimi.
Za wozem ze wzgórza zeszła kobieta w średnim wieku
niosąca koszyk. Miała na sobie brązową, lnianą suknię w żółte
kropki, z długimi rękawami, białymi mankietami i
kołnierzykiem. Suknia sięgała jej prawie do kostek, a spod
niej widać było niecałe dziesięć centymetrów grubych
pończoch zakończonych brązowymi, wiązanymi butami.
Daisy pomyślała, że kobieta musi umierać z gorąca, ale twarz
wyzierająca spod niemodnego, płaskiego kapelusza z
szerokim rondem była bardziej oburzona niż wyczerpana.
Zatrzymała się przy starszym człowieku i warknęła:
- Johnie Ashton, mam nadzieję, że nie masz zamiaru
wysłać tych ziemniaków razem z pasażerami, którzy płacą za
bilet!
- Nie, pani Hammett - odpowiedział uspokajającym
tonem, zdejmując oklapły filcowy kapelusz i wycierając czoło.
- Chłopak płynie wynająć łódź, żeby przywiozła ziemniaki.
- No, mam nadzieję! - Pani Hammett postawiła koszyk
ostrożnie na ziemi i usiadła ciężko na drugim końcu ławki,
gdy do Daisy podbiegła Belinda.
- Mamo, mogę iść porozmawiać z końmi? Czyż nie są
piękne? Popilnujesz mi muszelek? Uważaj, w jednej jest krab
pustelnik.
Daisy spojrzała na muszle z niepokojem. Nigdy wcześniej
nie była nad morzem, bo w dzieciństwie spędzała wakacje w
majątku swojego ojca w Worcestershire i nie chciała
okazywać swojej niewiedzy. Co to takiego ten krab pustelnik i
czy gryzie? Przynajmniej musi być mały, skoro może się
schować między muszlami.
O koniach jednak wiedziała co nieco, jeden narowisty
wałach nawet ją raz ugryzł.
- Zapytaj tego pana, czy możesz z nimi porozmawiać.
Wyglądają na łagodne, ale nigdy nic nie wiadomo. Jeżeli się
zgodzi, to trzymaj się z daleka od ich kopyt. Nie byłabyś
zadowolona, gdyby jeden z nich nadepnął ci na nogę.
Pani Hammett spojrzała, marszcząc się z dezaprobatą, gdy
Bel poszła porozmawiać z rolnikiem, a potem wyciągnęła
rękę, by pogłaskać konie po chrapach. Daisy domyśliła się, o
co chodzi: nie podobało jej się, że dziewczynki miały na sobie
szorty. Podobnie zareagowała jej własna matka i Alec; nawet
matka Devy, Sakari Prasad, miała wątpliwości, gdy Daisy
zasugerowała kupienie kilku par dla Devy na wakacje. Ale
były takie praktyczne i wygodne na wieś, że Daisy żałowała,
że nie jest wystarczająco odważna, by ona też mogła je nosić.
A może kobiecie nie podobało się, że dzieli ławkę z krabem
pustelnikiem? To dla Daisy było całkowicie zrozumiałe.
Deva podeszła z chusteczką pełną muszelek i stała przed
Daisy, pokazując jej małe żółte ślimaki i kawałki macicy
perłowej. Kątem oka Daisy dostrzegła, że pani Hammett
przeniosła marsową minę na małą Hinduskę. Znowu chodziło
o szorty? A może o ciemną skórę? Dezaprobata w tej drugiej
kwestii była powszechna, ale na szczęście Deva zdawała się
tego nie zauważać.
- To są muszelki Belindy, pani Fletcher?
- Tak. Powiedziała, że znalazła kraba pustelnika. Deva już
prawie usiadła na ławce, ale szybko zmieniła zdanie.
- Fuj! On jest żywy?
- Chyba tak. Idź ją zapytaj.
- Te konie są strasznie duże.
- Nie musisz do nich podchodzić. Proszę cię, zawołaj ją.
Prom już płynie.
Belinda szybko pozbierała swoje muszelki i wsiadły na
prom. Za nimi podążyła pani Hammett. Koszyk wyglądał na
wypełniony sianem, ale najwyraźniej był ciężki. Zanim zeszła,
wręczyła go flisakowi, a on postawił go z łomotem na deskach
pokładu i obrócił się, by podać jej rękę.
- Bałwan! - zawołała. - Nie potrafisz się domyśleć, że w
środku są jajka, Billu Watsonie? Wożę koszyk jajek od
mojego brata raz w tygodniu przez więcej lat, niż mogę
zliczyć. Jak się któreś rozbije, to mi za nie zapłacisz!
- Nie, pani Hammett, pewnie są tak dobrze zapakowane,
jak zawsze - pojednawczy ton Billa Watsona brzmiał zupełnie
jak u Johna Ashtona.
Podniosła koszyk, ostrożnie ułożyła na siedzeniu i usiadła
obok, kładąc dla pewności rękę na pałąku. Turysta i wiejski
chłopak zajęli miejsca jak najbardziej oddalone od niej.
Jeszcze kilkoro ludzi przyszło w samą porę, by wsiąść na
prom, a potem wioślarze odepchnęli go od brzegu.
- Popatrz, mamusiu. - Na wyciągniętej ręce Bel leżała
skręcona muszla. - Patrz. Zaraz wyjdzie.
- Chyba cię nie ugryzie, prawda kochanie?
- Nie, tylko łaskocze, kiedy chodzi. Babcia nigdy by mi
nie pozwoliła go trzymać na ręce, ale widziałam, jak chłopcy
trzymają. Patrz!
Deva zaglądała z drugiego boku Daisy, gdzie skromnie
przysiadła. Turysta pochylił się, żeby lepiej widzieć, nawet
pani Hammett patrzyła, choć udawała, że nie patrzy.
Najpierw pojawiła się para małych szczypiec. Belinda
bezwiednie drgnęła i się schowały, ale za moment pojawiły się
znowu, a za nimi czułki, które badały otoczenie. Następnie
wyłoniły się słupki, zakończone czarnymi punkcikami oczu.
Daisy pomyślała, że biedne stworzenie wyglądało raczej na
zaniepokojone, ale krab wysunął po dwa odnóża z każdej
strony i zaczął dreptać po ręce Bel, ciągnąc za sobą muszlę.
Bel znów drgnęła i małe zwierzątko zniknęło we wnętrzu
swojej kryjówki.
- Jest z rodziny Paguridae - powiedział turysta tonem
znawcy. - Wiesz, on długo nie przeżyje bez wody.
- Nie, nie chcę, żeby zdechł. Mam go wrzucić do wody?
- Pewnie wolałby kamienistą sadzawkę albo nawet plażę.
- No to zabierzemy go na plażę, prawda, Deva?
- O ile nie będę musiała go dotykać - powiedziała Deva.
Młody człowiek uśmiechnął się do Daisy, która
odpowiedziała tym samym.
- Dziękujemy za ostrzeżenie - powiedziała.
- Bardzo dobrze pamiętam, jak moja siostra przez godzinę
płakała z powodu zdechłego kraba pustelnika.
Pani Hammett wbiła spojrzenie w Daisy i wymruczała aż
nader słyszalnie: „Rozmawiać z obcym mężczyzną... Do
czego to już dochodzi na tym świecie!". Resztę krótkiej
podróży spędzili w pełnej skrępowania ciszy.
Cofający się przypływ odsłonił śliskie, pokryte
wodorostami schody w całej okazałości. Pani Hammet
wysiadała jako pierwsza. Gdy stała na najniższym stopniu,
odwróciła się nieco i sięgnęła za siebie, by odebrać od
wioślarza koszyk z jajkami, a w tym momencie stopa jej
drgnęła. Próbując zachować równowagę, nie złapała rączki
koszyka w chwili, gdy mężczyzna go puścił. Tylko szybka
reakcja Daisy uratowała jajka.
Puszczając do Daisy perskie oko, mężczyzna odebrał z jej
rąk koszyk i oddał pani Hammett, która weszła do góry po
schodkach czerwona i z zaciśniętymi ustami.
Belinda i Deva były równie czerwone na twarzy, próbując
powstrzymać chichot. Uśmiech turysty był szerszy niż zwykle.
- Proszę iść - powiedział do Daisy. - Ja pójdę z tyłu i
upewnię się, że pani dziewczynki nie spadną.
Na górze Daisy zobaczyła, że pani Hammett na nią czeka.
- Dziękuję, że uratowała pani moje jajka - powiedziała
zimno. - Powinni szorować te schody regularnie. To
niedopuszczalne. Złożę skargę.
- Owszem, są śliskie. Cieszę się, że pani nie spadła. - I
dlatego, że spadłabyś na mnie - dodała Daisy w myślach.
- To śmiertelna pułapka. Zatrzymała się pani w mieście?
- Tak, jesteśmy na wakacjach.
Najpierw u szczytu schodów pokazała się Belinda, a za nią
wyszła Deva. Widząc, że Daisy jest zajęta, odsunęły się na
bok, szepcząc.
- Myślałam, że dziewczynki w tym wieku nie mogą być
służącymi - powiedziała pani Hammett. - Ale skoro jest
Hinduską...
- Deva chodzi razem z moją córką do szkoły -
powiedziała Daisy ostro. - Jej ojciec jest ważnym urzędnikiem
w India House.
- Ach, w takim razie... - umilkła, gdy do szczytu schodów
doszedł turysta, a potem zmarszczyła się na widok szerokiego
uśmiechu, który posłał Daisy.
- Moja droga, słówko ostrzeżenia.
Daisy powstrzymała westchnienie, ale nie przychodził jej
do głowy żaden kulturalny sposób ucieczki.
- Przepraszam na chwilę. Dziewczynki, biegnijcie i
znajdźcie nowy dom dla kraba, a potem idźcie się
przygotować do obiadu. Zobaczymy się za chwilę w domu.
Dziewczynki odbiegły. Pani Hammett zaczęła iść wzdłuż
grobli za nimi i innymi wysiadającymi pasażerami.
- Słówko ostrzeżenia - powtórzyła. - Młoda, samotna
kobieta, bez męża, który by ją wspierał, musi zawsze
zachowywać najwyższą ostrożność. Ośmielam się twierdzić,
że ów młody człowiek, z którym pani rozmawiała, jest
wystarczająco porządny - pociągnęła nosem, co zdradzało
lekką nutę powątpiewania. - Ale są też inni, którzy mogą
wziąć całą rękę, jeżeli da się im palec.
- Doprawdy? - Chłodny ton Daisy miał dać jasno do
zrozumienia, że uratowanie przez kogoś jajek tej cholernej
babie nie dawało tejże prawa do pouczania tego kogoś. Ale
najwyraźniej musiała wyjść z praktyki w posługiwaniu się
lodowato zimnym, ukrócającym wszelką zarozumiałość tonem
wicehrabiny wdowy, ponieważ równie dobrze ów chłód mógł
jej posłużyć do chłodzenia owsianki.
- Dam pani radę dla pani własnego dobra. Niech pani się
trzyma z daleka od tego George'a Enderby'ego, właściciela
Schooner Inn. Ożenił się z Nancy Pinner, chociaż dziewczyna
powinna była mieć więcej rozumu, a to dlatego, żeby położyć
łapę na hotelu. Nie potrafi utrzymać rąk z daleka od żadnej
kobiety poniżej czterdziestego roku życia. Mówią, że jest
prawdziwym przystojniakiem, chociaż ja tam nie widzę, ale
dostanie kiedyś za swoje, niech pani zapamięta moje słowa.
Powinni przywrócić zakuwanie w dyby.
I mokre krzesło dla sekutnic, pomyślała Daisy. Pani
Hammett należała do osób, które u postronnych przywoływały
myśli, których raczej nie powinno się wypowiadać na głos.
- I to tyle chciałam pani powiedzieć. Niech pani lepiej
idzie przypilnować córki, bo się spóźnią na obiad. Dzieci nie
słuchają starszych, tak jak kiedyś, kiedy byłam młoda.
Spojrzała podejrzliwie na Daisy. - Wygląda pani bardzo
młodo jak na kogoś, kto ma córkę w tym wieku!
- Jak to miło z pani strony - Daisy rozpromieniła się w
stronę nowej, niechcianej znajomej, jak gdyby kobieta
zamierzała powiedzieć jej komplement. - Ma pani rację,
muszę iść i poszukać dziewczynek. Miłego dnia - lekko
skinąwszy głową, umknęła.
Kiedy doszła do pensjonatu, zatrzymawszy się wcześniej
w kiosku, by kupić czekoladę, Bel i Deva wracały właśnie z
plaży.
- Zmyło cały nasz zamek - powiedziała Deva grobowym
tonem.
- Nie został po nim nawet ślad. Szkoda, że nie
zachowałyśmy piórka, które dał nam Sid. Ale Deva, przecież
możemy zbudować jeszcze lepszy dziś po południu -
pocieszyła ją Belinda. - Prawda, mamusiu?
- Gdy odpoczniecie po spacerze. A teraz chodźcie, bo się
spóźnimy na obiad.
W holu spotkały znajomego turystę. Właśnie zwrócił się
do pani Anstruther:
- Polecono mi pani pensjonat jako szczególnie wygodne
miejsce zakwaterowania.
- Ojej, mam jeden wolny pokój, ale obawiam się, że z
zasady nie przyjmuję młodych kawalerów. - Spojrzała na
Daisy i dziewczynki i twarz jej się rozjaśniła.
- Ale skoro mam wśród gości rodzinę, to chyba wszystko
w porządku. Nie ma pan nic przeciwko dzieciom?
- Absolutnie - obejrzał się z uśmiechem. - Już się
spotkaliśmy na promie. Jestem nauczycielem. I tak mnie nie
będzie, bo przez większość czasu będę chodził na wycieczki.
Mam nadzieję, że będzie mi pani mogła przygotowywać suchy
prowiant i herbatę na obiad, pani Anstruther?
- Oczywiście, proszę pana, a jeżeli pan chce zostać na
obiad już teraz, to też mamy wystarczająco. Proszę się wpisać
do księgi gości, dobrze?
Daisy i dziewczęta poszły na górę, by doprowadzić się do
porządku. Kilka minut po tym, jak zeszły do przystrojonej
perkalem jadalni, z której przez okno z wykuszem widać było
zatokę, dołączył do nich ów młody człowiek. Teraz miał na
sobie nieco pomięte flanelowe spodnie, marynarkę i krawat.
Stał przez chwilę, opierając się rękami o oparcie swojego
krzesła, badając rozkładany stół, na którym przy każdym z
czterech nakryć stał talerzyk z plastrem melona i dzbanek
lemoniady, a pośrodku koszyk z bułeczkami.
- Świetny pokaz umiejętności, i to w okamgnieniu.
Wygląda na to, że nie umrę z głodu.
- Zapewne pana plecak będzie dodatkowo obciążony
zapakowanym obiadem i herbatą - powiedziała Daisy. - Proszę
usiąść. Jestem pani Fletcher, a to moja córka Belinda i jej
przyjaciółka, Deva Prasad.
- Jestem Donald Baskin. Bardzo mi miło panie poznać.
Na długo panie przyjechały?
- Na dwa tygodnie - poinformowała go Belinda. - Mój
ojciec przyjedzie w sobotę. Wsadziłyśmy kraba pustelnika do
kamienistej sadzawki, w której były wodorosty, ślimaki,
ukwiały i małe rybki.
- Przypuszczam, że to Pomatoschistus microps, babki
piaskowe. To dobrze, wasz krab pustelnik z pewnością będzie
miał szczęśliwe życie.
- Panie Baskin - odezwała się Deva, a jej ciemne oczy się
zaokrągliły. - Czy naprawdę będzie pan codziennie chodził na
wycieczki, przez cały dzień?
- Owszem, panno Prasad. Wie pani, pracuję w Londynie i
to dla mnie ogromna gratka, gdy mogę sobie pochodzić po tak
pięknej okolicy.
- Och - odpowiedziała z powątpiewaniem. - Poszłyśmy
dziś rano na długi spacer i moje nogi się bardzo zmęczyły.
- Ale jeśli chodzi się codziennie, to wtedy człowiek
przestaje się męczyć.
- Aha. Pani Fletcher, czy będziemy codziennie chodzić na
wycieczki, kiedy nie będzie padać?
- Tak, Devo. Pomyślałam, że jutro pójdziemy w górę
klifu. A teraz pozwólcie panu Baskinowi zjeść obiad w
spokoju.
- Nic nie szkodzi - sięgnął jeszcze po ciepłą bułeczkę
domowej roboty, a Belinda podała mu masło.
- Pyszna! Jeszcze nie miałem okazji rozejrzeć się po
miasteczku. Człowiek, który polecił mi panią Anstruther,
wspomniał o hotelu Schooner Inn. Zna go pani, pani Fletcher?
- Słyszałam o nim - powiedziała Daisy ostrożnie.
- Ale dopiero dzisiaj jest pierwszy słoneczny dzień, odkąd
przyjechałyśmy, więc nie udało nam się zbyt dużo zobaczyć.
Miasteczko jest malutkie, to taka bardziej rozrośnięta wieś,
więc na pewno pan go nie przegapi.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 14 Ostatni wyskok donżuana
Dziękuję Kathryn Furlow i Davidovi Rendellowi z RNLI, Bobowi Bulginowi z Port Isaac Lifeboat Station, Patrickowi Chaplinowi, historykowi gry w rzutki, doktor Tarze Maginnis, historykowi ubioru, magistrowi Dougowi Lyle, autorowi Kryminalistyki dla opornych, Alison Wareham z Królewskiego Muzeum Morskiego, Robertowi Bruce'owi Thompsonowi, historykowi techniki, Nancy Mayer, konsultantce prawno - historycznej, i wielu Siblings in Crime, którzy dzielili się ze mną swoimi żeglarskimi doświadczeniami. Bez ich pomocy książka byłaby znacznie mniej dokładna. Za pozostałe w niej błędy odpowiedzialność ponosi autor.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Odblask słońca tańczący na wodach zatoki sprawił, że Daisy zmrużyła oczy. Dzięki Bogu ulewa już się skończyła. Być może wakacje roku 1924 jednak nie przejdą do historii jako porażka z powodu rekordowych deszczów. Belinda i Deva są grzecznymi dziewczynkami, ale zamknięcie ich przez dwa dni w bawialni w pensjonacie wystarczyło, by wystawić na próbę nawet najlepsze zachowanie. Jeszcze jedna partia „Szczęśliwych rodzin", a Daisy gotowa była wybiec z krzykiem na deszcz i rzucić się z klifu do morza. Przedzierając się przez mokry trawnik, pomyślała, że i tak byłoby gorzej, gdyby nie zabrała ze sobą Devy, by dotrzymywała jej pasierbicy towarzystwa. Obie dziewczynki popędziły na plażę po zjedzeniu zaledwie kilku kęsów obiadu, zostawiając Daisy, by mogła wypić drugą filiżankę herbaty w spokoju. Doszła do sięgającego do kolan kamiennego murku otaczającego ogród za pensjonatem. Nieruchome powietrze było przepełnione zapachem kwiatów, zmieszanym z lekką nutą wodorostów, ryb i smoły. Ostrogowiec i płożąca się lnica kiełkowały z każdej szczeliny i szpary w murze, a na szczycie murek pokryty był złoto - srebrnymi porostami. Po drugiej stronie mur opadał o prawie półtora metra do trawiastej dróżki prowadzącej z wioski na klify. Wytężając wzrok w kierunku wioski, Daisy ujrzała Westcombe rozłożone na zboczu wzgórza, w górę od zatoki. Wybudowane chaotycznie budynki pomalowane były wapnem w odcieniach różowego, żółtego, białego i niebieskiego - co przywodziło na myśl Morze Śródziemne - i pokryte omszałą dachówką. Tu i ówdzie górująca palma zaświadczała o łagodnym klimacie tego osłoniętego zakątka na południowym wybrzeżu. W jej stronę, lekkim krokiem, szedł człowiek pełen wigoru.
Wygląda na zadowolonego z siebie i z życia, pomyślała Daisy. Położyła na murku starą poduszkę, którą pożyczyła jej właścicielka, i siadając, obróciła się twarzą do plaży, opuszczając luźno w dół bose stopy. Mając na uwadze obecność przechodnia, podwinęła niebieską bawełnianą spódnicę pod uda - halki w tym sezonie sięgały nieco poniżej kolana - zanim zwróciła z powrotem uwagę na panoramę. Nad jej głową krążyły z krzykiem mewy, a kilka z nich przysiadło na falach. Dwa małe jachty przepłynęły niedaleko, zmierzając na pełne morze. Na dalekim końcu błyszczącej wody wyrastało strome, zadrzewione zbocze, a naprzeciwko miasteczka, tam, gdzie zatoka się zwężała, łacha piachu oraz drewniane molo wyznaczały końcowy przystanek przeprawy promowej. Płynący środkiem zatoki prom wzbudzał wiosłami małe bryzgi, które wyglądały jak koronkowa lamówka niebieskiej sukienki. Westcombe, niegdysiejszy port przy stoczni szkunerów, stawało się stopniowo kurortem wypoczynkowym i żeglarskim. Teraz, gdy przestało padać, Daisy zobaczyła dlaczego. Po drugiej stronie drogi widać było stertę kamieni, szarych, czarnych i rdzawoczerwonych, a poniżej piaszczystą plażę, gdzie dziewczynki budowały zamek, który śmiało mógł mierzyć się z zamkiem Windsor. Stanowiły malownicze przeciwieństwo: jedna pulchna i śniada, z czarnymi włosami, w żółtej koszulce i czerwonych szortach, a druga blada, chuda i ruda w zielono - białym ubraniu. Daisy pomachała im, ale były zbyt zajęte pracami ziemnymi, by zauważyć. - Witam! - Przechodzień doszedł do jej grzędy i zatrzymał się, unosząc tweedową czapkę, pod którą skrywał gęste włosy koloru nadmorskiego piasku. - Witam - powtórzył, uśmiechając się szeroko, co dodało uroku jego dość pospolitej
twarzy i ukazało satysfakcję z życia i z tego, że widzi Daisy. - Wspaniały dzień. Nie mogła oprzeć się, by nie odpowiedzieć mu uśmiechem. - Cudowny. Już prawie straciłam nadzieję. - Pani na wakacjach? Matka Daisy, wdowa wicehrabina lady Dalrymple dostałaby zawału, gdyby zobaczyła, że jej córka rozmawia z mężczyzną, który nie został jej właściwie przedstawiony. Dostałaby drugiego, gdyby zobaczyła, że jej córka siedzi na murku przylegającym do publicznej dróżki. Nieznajomy brzmiał jak dżentelmen i był nienagannie ubrany w tweedową marynarkę i flanelowe spodnie. Chodź był bez krawata i miał koszulę rozpiętą pod szyją, było to całkiem zrozumiałe w nadmorskim kurorcie. - Owszem - odpowiedziała Daisy. - A pan? - Ja tu mieszkam. George Enderby, właściciel Schooner Inn, do usług - ukłonił się i popatrzył na nią wyczekująco. Daisy nie odeszła aż tak daleko od zasad, w jakich została wychowana, by podawać swoje imię spotkanemu przed chwilą właścicielowi gospody, nawet jeżeli wyglądał na dżentelmena. - Wybrał pan piękne miejsce do zamieszkania - powiedziała. - Właśnie podziwiam widoki. - Ja również - wpatrywał się w jej twarz z delikatnym uśmiechem. Choć nie spuścił wzroku, Daisy nagle przypomniała sobie, że widać jej nogi. Poczuła, że się po wiktoriańsku rumieni, czego nie cierpiała. Zmusiła się do zachowania kamiennej twarzy i powiedziała szybko: - Chyba widać stąd wszystko na odległość kilku kilometrów - wskazała na ścieżkę. - Nie mogę się doczekać, kiedy sobie to pooglądam.
- Nie powinna pani chodzić sama. Na klifach jest niebezpiecznie. Z radością mogę pani towarzyszyć. Czy próbował w ten dość wulgarny sposób „dobrać się" do niej? - To bardzo miło z pana strony, ale chyba poczekam do następnego weekendu, aż przyjedzie mój mąż. Informacja, że była zamężna, nie zdawała się na nim zrobić żadnego wrażenia. - Szkoda byłoby przegapić tak piękną pogodę - przekonywał. - Do następnego weekendu może przyjść oberwanie chmury. Poza tym ja znam te tereny. Mogę zapewnić pani niezapomniane wrażenia. - Rzeczywiście, szkoda tracić taką pogodę. Ciekawe, czy dziewczynki będą miały ochotę na spacer. Pan George Enderby zmarszczył się. - Dziewczynki? - Moja córka i jej przyjaciółka. - Daisy wskazała z uśmiechem kierunek plaży. - Świetnie się bawią, budując zamki z piasku, ale... Och, kto to taki? Do Belindy i Devy zbliżała się bardzo niecodzienna postać. Dookoła jej kolan trzepotała czerwona spódnica, a widoczne pod nią zszargane bryczesy sięgały do połowy łydki z gołymi stopami i kostkami. Górna część postaci była odziana w kaftan z owczej skóry narzucony na męską koszulę bez kołnierzyka, której obszarpany tył powiewał z tyłu. Słomkowy kapelusz z oklapłym rondem i dziurą w główce dopełniał całości obrazu. Strach na wróble dreptał przez plażę, ciągnąc za sobą rozklekotany wózek ręczny, i zatrzymał się przy dziewczynkach. - Sid! - krzyknął Enderby gniewnie i ruszył pędem między skałami w stronę plaży.
Daisy wyprostowała się na szczycie murku i patrzyła z niepokojem, zastanawiając się, czy zeskoczyć i za nim pobiec. Gdyby Sid był niebezpieczny, z pewnością znajdowałby się w jakimś zakładzie. Czy Enderby chciał odegrać się na nieszczęśniku za nieudane awanse do Daisy? W całej sytuacji było coś teatralnego. Enderby potrząsał teraz pięścią; gest ten poza sceną spotykała raczej na kartkach książek niż w życiu. Może specjalnie odstawia szopkę w nadziei, że obrońcy dzieci da się namówić na rendez - vous, nawet mając męża i córkę. Dziewczynki zdążyły zaledwie podnieść głowy, gdy Sid do nich podszedł, ale wstały i cofnęły się, gdy Enderby ruszył w ich stronę. Sid odwrócił się zaalarmowany i odkrzyknął. Następnie, ku zdumieniu Daisy, odwrócił się plecami do atakującego, pochylił się i spojrzał na niego spomiędzy swoich nóg. Enderby znieruchomiał. Ten niecodzienny manewr pokrzyżował mu szyki. Stał i patrzył przez chwilę z rękami na biodrach. Być może zdał sobie sprawę, że wyglądałby całkowicie głupio, krzycząc i potrząsając ręką w kierunku pośladków zbieracza morskiego złomu, a potem, niepocieszony, wzruszył ramionami i wycofał się w kierunku ścieżki na zboczu. Wyglądało na to, że Sid wynalazł swoją własną, wyjątkową wersję „łagodnej odpowiedzi, która uśmierza gniew". Daisy przegapiła początek następnej sceny, ponieważ ostrożnie zeszła z murku na ścieżkę. W trzecim miesiącu ciąży była pełna energii, ale wolała poruszać się ostrożnie. Kiedy znów mogła spojrzeć w kierunku plaży, Sid wręczał coś Belindzie. Cokolwiek to było, Bel wzięła to z uśmiechem. Sid przykucnął i wskazał na najwyższą wieżę zamku. Do tego czasu Daisy była już tak blisko, by dostrzec, że tym czymś
było długie, szaro - białe pióro mewy. Bel zatknęła je na czubku wieży, a Sid klasnął w dłonie. Odwrócił się do swojego wózka i zaczął go przetrząsać. Wózek był rozklekotaną konstrukcją zrobioną z wyświechtanego drewna, pozbijanego zardzewiałymi gwoździami i zamontowanego na chybotliwej ramie od głębokiego wózka dziecięcego. Podchodząc, Daisy zobaczyła, że był udekorowany kawałkami wstążek, wyblakłymi od morza kolorowymi szkiełkami, muszelkami, piórami i sreberkiem. Dziewczęta podeszły bliżej, by się mu przyjrzeć, i wtedy Belinda dostrzegła Daisy. - Spójrz, mamusiu, czyż to nie piękne? Sid rozejrzał się z przestraszoną twarzą. Z bliska był jeszcze bardziej zniewalający niż z daleka. Miał zarośnięte policzki, potargane włosy i krzaczaste brwi. Spódnica, która wcześniej przyciągnęła uwagę Daisy, okazała się czerwoną, flanelową halką osadzoną pod pachami, być może w celu ukrycia ubytków w bryczesach, które w części wystającej na dole rozchodziły się na szwach. Nie śmierdział jednak, a niebieskie oczy patrzyły spod rozczochranych brwi nieśmiało i dziecinnie. Na kapeluszu miał wianek z różowych stokrotek i zawciągów pospolitych. Daisy uśmiechnęła się do niego. - Witaj, Sid. - On nie mówi, pani Fletcher - powiedziała Deva znacząco. - Wydaje tylko dźwięki, kiedy próbuje. Czy on jest idiotą? Zbieracz potrząsnął głową, ruszając ustami. - Nie - powiedziała Belinda. - Deva, pomyśl, jak sprytnie i szybko pozbył się tego krzyczącego człowieka. Dziewczynki spojrzały na siebie nawzajem, a potem pochyliły się, by spojrzeć na Daisy spomiędzy nóg i zachichotały.
- No dobrze, wystarczy - powiedziała Daisy, bojąc się, że to może go rozzłościć. - Wy umiecie mówić całkiem dobrze. Jak pięknie udekorowałeś swój wózek, Sid. Odsunął się i spojrzał na swoje dzieło z cieniem dumy, kiwając z zapałem głową. Potem znów zanurkował w mieszaninie zebranych przez siebie gratów, wodorostów, drewna wyrzuconego na brzeg i pokrytych sadzą kawałków korka i wyciągnął zielonkawą szklaną kulę o średnicy ponad dwudziestu centymetrów i wręczył ją Daisy. - Och, to boja rybacka, prawda? Jakie wspaniałe znalezisko. Sid wskazał na siebie, potem na kulę, a potem na Daisy. - Mamusiu, on chce powiedzieć, że to prezent. Zrobił tak samo, kiedy dał nam pióro na flagę do naszego zamku. Prawda, panie Sid? To prezent dla mojej mamy? Pokiwał głową uroczyście. Daisy zabrała kulę nieco opornie, podejrzewając, że zapewne mógłby ją sprzedać, a z pewnością wyglądał na takiego, który potrzebował pieniędzy. - Dziękuję, Sid. To bardzo miło z twojej strony. Położymy ją w domu na kominku, Bel. Sid potrząsnął głową. Jego ekspresywne dłonie narysowały kwadrat w powietrzu, wyznaczyły poprzeczki, po czym wskazały na słońce. Rozcapierzone palce stały się promieniami światła przeświecającymi przez wyobrażone okno, wprost na kulę. - Niech pani postawi ją na parapecie, tak by słońce przez nią przeświecało - przetłumaczyła Deva. Gorliwe przytaknięcie zbieracza poprzedziło szeroki uśmiech, który ujawnił brak kilku zębów. Odwrócił się do wózka, a Daisy wyobraziła sobie całą hałdę prezentów, gdzie jeden był bardziej nieodpowiedni od drugiego, i Sida łażącego za nimi przez całą resztę wakacji. Wyglądał na
nieszkodliwego, ale nie chciała zostawiać dziewczynek samych, gdy on był w pobliżu. Nieźle się wpakowała. Ale on wyciągnął kawałek sieci rybackiej i kilkoma szybkimi węzłami przerobił ją na torbę do przenoszenia kuli. Ponowne podziękowania i wyrazy podziwu dla jego sprytu sprawiły, że się zawstydził. Chowając głowę w ramionach, podniósł dyszle wózka i podreptał na daleki koniec plaży. Belinda patrzyła w jego stronę z troską na piegowatej buzi. - Jest bardzo biedny, prawda, mamusiu? Jak myślisz, czy chciałby dostać nowy kapelusz? Mam całe kieszonkowe, które zaoszczędziłam. - Pomyślę o tym, kochanie. Nie chcemy go wprawić w zakłopotanie. Śliczny zamek zbudowałyście. Będziecie jeszcze nad nim pracować czy przejdziemy się na spacer? - Powiedziałaś, że mamy poczekać na ciebie, zanim wejdziemy do wody. - A teraz, skoro pani tu przyszła, pani Fletcher, możemy sobie popływać? - Możecie. Ja też wejdę i się pochlapię. Bel i Deva zdarły z siebie szorty, koszulki i czapki przeciwsłoneczne i popędziły do wody w kostiumach, rozchlapując wodę i piszcząc. Daisy poszła w ich ślady, zostawiając sandały i szklaną kulę razem z resztą ubrań i ręcznikami. Tu, w zatoce chroniącej przed otwartym morzem, fale nie były większe niż zmarszczki. Każda wpełzała kilkadziesiąt centymetrów w głąb plaży i cofała się z miękkim poszumem. Wchodząc do wody po kostki, zrozumiała, dlaczego dziewczynki piszczały: chłód był w pierwszym momencie szokiem. Do chwili, gdy dziewczęta zdecydowały, że mają już dość, i wyszły, trzęsąc się z zimna (Belinda nawet niebieskawa), na
plażę zeszło kilka innych rodzin z wioski, ściągniętych tam promieniami słońca. - W Indiach morze jest ciepłe - powiedziała Deva, gdy Daisy zawijała ją w ręcznik. - Skąd wiesz? - zapytała Belinda. - Byłaś przecież mała, kiedy przyjechałaś do Anglii. - Moja ayah mi powiedziała - indyjska pokojówka Devy była często przywoływanym autorytetem. - Lepiej biegnijcie do domu i się ubierzcie. - O nie, mamo, jakiś chłopczyk przygląda się naszemu zamkowi. Może go popsuć, jeśli odejdziemy. Po prostu włożymy ubrania na kostiumy. Nie minęła chwila, gdy zaczęły organizować drużynę młodszych dzieci, by wzmocnić konstrukcję kamieniami, i rozsyłać je z wiadrami do napełniania fosy. Daisy wróciła na ogrodowy murek po poduszkę i książkę. Właścicielka ośrodka, pani Anstruther, ścinała kwiaty w ogrodzie. W niczym nie przypominała gospodyni nadmorskiego pensjonatu, której spodziewałaby się Daisy, choć trzeba przyznać, że nie miała doświadczenia z tego typu osobami. Zgodnie z wyobrażeniami powinna być w średnim wieku, albo pulchna i matczyna, albo o ostrych rysach i władcza. Zamiast tego miała nieco ponad trzydzieści lat, zaledwie tylko kilka więcej niż Daisy, i była raczej za chuda, nawet na modną, płaską jak deska figurę. Była ładna, a nawet piękna, i miała ciemne włosy. Mimo gościnności była nieśmiała, nieomal wycofana. - Och, przestraszyła mnie pani - zawołała, gdy głowa Daisy pojawiła się nad murem. - Właśnie zbieram dalie do jadalni - powiedziała tonem usprawiedliwienia, jak gdyby Daisy mogła ją oskarżyć o zaniedbywanie ścielenia łóżek i przygotowywania herbaty. Bez wątpienia miała już w
przeszłości do czynienia z osobami, które doszukiwały się dziury w całym. - Jedzenie zawsze smakuje lepiej, gdy na stole stoją kwiaty - powiedziała Daisy. - Miałam właśnie wziąć książkę i tę poduszkę od pani na plażę, ale skoro panią tu spotkałam, chciałabym się pani poradzić, jeżeli można. - Oczywiście. - Pani Anstruther podeszła do murku. - Co mogę dla pani zrobić? - Wejdę do pani na górę - nawet gdyby Daisy nie była niemalże pewna odpowiedzi, pytania, które chciała zadać, nie należały do gatunku tych, które omawia się na głos na publicznej ścieżce. Podeszła wzdłuż muru do schodów i weszła bardziej konwencjonalnie, niż z nich schodziła. Pani Anstruther wyszła jej na spotkanie do szczytu schodów z niepokojem na twarzy. - Czy coś się stało, pani Fletcher? - Nie, w żadnym razie. Chciałam się tylko pani poradzić. Razem z dziewczynkami poznałyśmy nieco dziwną postać, takiego zbieracza... - Och, zapewne chodzi o Sida - rozjaśniła się. - Jest zupełnie nieszkodliwy. Jest prosty i nie mówi, ale jak zapewne pani się już przekonała, jest łagodnym człowiekiem. Nawet muchy by nie skrzywdził. - Dobrze, właśnie takie odniosłam wrażenie. Dał mi tę szklaną kulę. - Pewnie zrobiła pani na nim ogromne wrażenie! Sprzedałby takie jak ta w kiosku za szylinga albo dwa za sztukę. Ludzie kupują je jako pamiątki. - Ojej, właśnie tego się obawiałam. Bałam się też, że się obrazi, gdy zaproponuję mu zapłatę. - Tego nie wiem. - Nie, cóż, coś wymyślimy. Cieszę się, że nie muszę się martwić o to, że dziewczynki go spotkają pod moją
nieobecność. Nieco się zmartwiłam po tym, jak pan Enderby ruszył w dół... Wszystko w porządku? Pani Anstruther zbladła, ale zaczerwieniła się, odpowiadając: - Tak, dziękuję. Tylko przez chwilę... To pewnie dlatego, że tyle stałam na słońcu. - Chyba lepiej będzie, jeśli włoży pani kapelusz. - Tak. Głupio zrobiłam. Pani mówiła coś... o panu Enderbym? - Siedziałam tu, na murku, rozmawiając z nim, a kiedy zobaczył, że Sid przystanął przy dziewczynkach, ruszył na niego z krzykiem. Muszę przyznać, że ujęła mnie reakcja Sida. - Pochylił się i spojrzał przez nogi? - pani Anstruther uśmiechnęła się lekko. - Nie robi tego często, ale zawsze odnosi ten sam rozbrajający efekt. Ośmieliłabym się stwierdzić, że nie musi tego powtarzać zbyt często, ponieważ ludzie, którzy mogliby go zwymyślać, są tak zakłopotani za pierwszym razem, że rzadko próbują drugi raz. - Bez wątpienia. Z pewnością udało mu się w przypadku pana Enderby'ego, więc wprost nie chciało mi się wierzyć, że dziewczynki znajdowały się w jakimś niebezpieczeństwie. Chciałam panią zapytać też o Enderby'ego. Jeśli jest pani znajomym, mam nadzieję, że nie obrazi się pani na stwierdzenie, że uważa się chyba za niezłego donżuana. - Nie jest moim znajomym - lekki ton pani Anstruther nie ukrył nuty zgorzknienia. - Przypuszczam, że to wszystko takie gadanie? Blef i czcze przechwałki? - Niech się pani trzyma z daleka od George'a Enderby'ego. Proszę nie pozwolić mu się oszukać. To moja rada, o ile do czegoś może się przydać. Teraz lepiej już sobie pójdę, bo nie zdążę przygotować dla pani herbaty. Chciałaby
pani wziąć ze sobą leżak na plażę? Jest kilka w szopie, o tam. Służąca może go pani tam zanieść. - Dziękuję, dam sobie radę sama. I dziękuję za radę. Wracając na plażę z książką w jednej ręce i leżakiem w drugiej, Daisy powiedziała sobie, że jakikolwiek związek - w przeszłości lub obecnie - między Enderbym a panią Anstruther nie był jej sprawą. Ale ciekawość była jej największym grzeszkiem i nie mogła się oprzeć rozważaniom, czy pani Anstruther była faktycznie wdową, jak Daisy przypuszczała. A może pan Anstruther zaraz zostanie zastąpiony przez kogoś, kogo jeszcze nie spotkała? O czwartej po południu urlopowicze na plaży zaczęli rozpakowywać kosze piknikowe lub wracać do swoich kwater na podwieczorek. Daisy zawołała dziewczynki. - Jeszcze pięć minut, mamo. Wielka wieża nam się zaczyna zapadać! Musimy ją wzmocnić. - Nie teraz. Nie pomyślałam, żeby poprosić o prowiant, więc musicie zmyć piasek i włożyć sukienki. Chodźcie. - Złożyła na płasko czerwono - zielony pasiasty leżak, jak zwykle źle układając ramę. - Rety, to wygląda tak prosto, ale zawsze udaje mi się coś poplątać. - Poniesiemy ci. - Udawajmy, że to palankin - powiedziała Deva, gdy wzięły leżak za końce. - Co to jest palankin? - Moja ayah mówi, że to taki rodzaj krzesła z tyczkami, w którym noszą maharani. - Kto to jest maharani? - Taka jakby królowa. Pani Fletcher, pani może być maharani, a my panią poniesiemy. - O nie, jestem zbyt ciężka. A poza tym na pewno złożyłby się ze mną w środku, i jeszcze przytrzasnął wam palce.
- Poniesiemy na nim ręczniki, wiaderka i łopatki. I twoją książkę, mamusiu. - Raczej nie, bo cała zawilgnie i zapiaszczy się. Jakoś udało im się przejść przez skały i wejść po schodach, nie zrzucając wiaderek i łopatek więcej niż kilka razy. Kiedy doszły do szopy, Daisy powiedziała: - Dziękuję. A teraz ja go odłożę, a wy biegnijcie na górę i się przebierzcie. Idźcie tylnym wejściem, nie chcemy zostawić piasku w całym holu frontowym. Dziewczynki ruszyły pędem. Pozbywszy się leżaka, Daisy poszła za nimi tylnym wejściem, które było otwarte na oścież, by wpuścić ciepłe powietrze. Przejście prowadziło do początku schodów, gdzie rozszerzało się w hol. Daisy zobaczyła tam panią Anstruther stojącą przy stoliku w holu z listem w ręku. Jej blada twarz wyglądała na zszokowaną. - Co się stało? Mogę pani jakoś pomóc? Gospodyni uniknęła patrzenia jej w twarz. - Właśnie przyniesiono pocztę - powiedziała bezbarwnym głosem, podnosząc kolejny list ze stolika. - Ciężarówka im się zepsuła na drodze z Abbotsford. Jest tu list do pani. - Och, to dobrze. Dziękuję. Ale czy z panią wszystko w porządku? Chyba pani dostała złe wieści. Zamykając oczy potrząsnęła głową i przełknęła ślinę. - Nie, nie o to chodzi. Mój mąż wraca do domu. - Nie spodziewała się pani tego? - Owszem, ale Peter jest w marynarce, jest chorążym, artylerzystą. Często wyjeżdża na całe miesiące i nigdy nie wiadomo, kiedy... Jego statek jest w Nore. Przyjedzie w sobotę. Obawiam się jedynie... Daisy milczała współczująco. - Boję się, co zrobi, kiedy dowie się o George'u Enderbym!
ROZDZIAŁ DRUGI Następnego dnia rano plażę zalał wysoki przypływ, więc dziewczynki bardzo nalegały, by popłynąć promem na drugą stronę zatoki. - Mamo, możemy iść na spacer po drugiej stronie, a jutro woda może być niespokojna i nie będzie to zbyt zabawne - zauważyła Belinda. - Moja ayah mówiła, że miałam chorobę morską przez całą drogę z Indii, kiedy przypłynęliśmy do Anglii - powiedziała Deva z niepokojem. Daisy płynęła wśród październikowych burz na Atlantyku bez ani jednego odczucia mdłości, ale mając w pamięci męki Aleca, nie chciała wystawiać Devy ani na minutę na wzburzone fale. Poszły dróżką do nadbrzeża w miasteczku i weszły na skalistą groblę, gdzie cumował prom. Właśnie wchodził do portu, napędzany wiosłami dwóch postawnych mężczyzn w niebieskich kurtkach. Wysiadający pasażerowie musieli przejść kilka wąskich i śliskich stopni po zboczu grobli, mając za poręcz jedynie zardzewiały łańcuch z jednej strony. - Ostrożnie - ostrzegła Daisy, gdy przyszła ich kolej do wsiadania, a dziewczynki rzuciły się naprzód. - Trzymajcie się łańcucha. Nie chcemy żadnych skręconych kostek. - Jest brudny - zaprotestowała Deva. - To tylko rdza - powiedziała Belinda. - Zmyje się. Wczoraj byłaś cała brudna od piasku i jakoś ci to nie przeszkadzało. W końcu wszystkie trzy wsiadły bezpiecznie na prom. Dziewczynki uklękły przy dziobie i pochyliły się, by moczyć ręce w wodzie. Daisy zapłaciła za bilety i usiadła w miejscu, gdzie mogłaby złapać je za kostkę, gdyby zbytnio się wychyliły, ale kilka minut później wysiadły bez żadnych przygód na podeście na drugim końcu.
Kiedy po długim spacerze przez lasy i pola wróciły na przystanek promu, przypływ już znacznie opadł, pozostawiając za sobą bezmiar piaszczystego błota po obu stronach zatoki. Prom przed chwilą odpłynął. Południowe słońce mocno przygrzewało; dziewczynki były zgrzane, zmęczone i głodne, a przez to skłonne do kłótni. Daisy wysłała je na przeciwległy koniec małej plaży, by pozbierały muszelki i ładne kamienie, postanawiając, że następnym razem przed długim spacerem napełni kieszenie batonikami czekoladowymi. Sama też była zgrzana i głodna, usiadła więc na prostej, drewnianej ławce, czekając na powrót promu. Ze wzgórza zszedł mężczyzna, najwyraźniej turysta wracający z wycieczki, sądząc po plecaku, marynarce norfolk, spodniach khaki z demobilu, solidnych butach i pokaźnym kiju. Usiadł na głazie i napełnił fajkę. Dym dotarł do nozdrzy Daisy, przypominając jej o Alecu i wzbudzając pragnienie, by dotarł do nich w najbliższą sobotę. Następnie przyjechał wiejski wóz ciągnięty przez parę koni pociągowych o bujnych szczotkach pęcinowych. Starszy wiekiem woźnica oraz chłopiec, który mu towarzyszył, zaczęli wyładowywać ciężkie, wypchane worki i układać je w stos obok podestu. Daisy patrzyła z konsternacją, mając nadzieję, że worki nie będą płynąć razem z pasażerami lub pod nimi. Za wozem ze wzgórza zeszła kobieta w średnim wieku niosąca koszyk. Miała na sobie brązową, lnianą suknię w żółte kropki, z długimi rękawami, białymi mankietami i kołnierzykiem. Suknia sięgała jej prawie do kostek, a spod niej widać było niecałe dziesięć centymetrów grubych pończoch zakończonych brązowymi, wiązanymi butami. Daisy pomyślała, że kobieta musi umierać z gorąca, ale twarz
wyzierająca spod niemodnego, płaskiego kapelusza z szerokim rondem była bardziej oburzona niż wyczerpana. Zatrzymała się przy starszym człowieku i warknęła: - Johnie Ashton, mam nadzieję, że nie masz zamiaru wysłać tych ziemniaków razem z pasażerami, którzy płacą za bilet! - Nie, pani Hammett - odpowiedział uspokajającym tonem, zdejmując oklapły filcowy kapelusz i wycierając czoło. - Chłopak płynie wynająć łódź, żeby przywiozła ziemniaki. - No, mam nadzieję! - Pani Hammett postawiła koszyk ostrożnie na ziemi i usiadła ciężko na drugim końcu ławki, gdy do Daisy podbiegła Belinda. - Mamo, mogę iść porozmawiać z końmi? Czyż nie są piękne? Popilnujesz mi muszelek? Uważaj, w jednej jest krab pustelnik. Daisy spojrzała na muszle z niepokojem. Nigdy wcześniej nie była nad morzem, bo w dzieciństwie spędzała wakacje w majątku swojego ojca w Worcestershire i nie chciała okazywać swojej niewiedzy. Co to takiego ten krab pustelnik i czy gryzie? Przynajmniej musi być mały, skoro może się schować między muszlami. O koniach jednak wiedziała co nieco, jeden narowisty wałach nawet ją raz ugryzł. - Zapytaj tego pana, czy możesz z nimi porozmawiać. Wyglądają na łagodne, ale nigdy nic nie wiadomo. Jeżeli się zgodzi, to trzymaj się z daleka od ich kopyt. Nie byłabyś zadowolona, gdyby jeden z nich nadepnął ci na nogę. Pani Hammett spojrzała, marszcząc się z dezaprobatą, gdy Bel poszła porozmawiać z rolnikiem, a potem wyciągnęła rękę, by pogłaskać konie po chrapach. Daisy domyśliła się, o co chodzi: nie podobało jej się, że dziewczynki miały na sobie szorty. Podobnie zareagowała jej własna matka i Alec; nawet matka Devy, Sakari Prasad, miała wątpliwości, gdy Daisy
zasugerowała kupienie kilku par dla Devy na wakacje. Ale były takie praktyczne i wygodne na wieś, że Daisy żałowała, że nie jest wystarczająco odważna, by ona też mogła je nosić. A może kobiecie nie podobało się, że dzieli ławkę z krabem pustelnikiem? To dla Daisy było całkowicie zrozumiałe. Deva podeszła z chusteczką pełną muszelek i stała przed Daisy, pokazując jej małe żółte ślimaki i kawałki macicy perłowej. Kątem oka Daisy dostrzegła, że pani Hammett przeniosła marsową minę na małą Hinduskę. Znowu chodziło o szorty? A może o ciemną skórę? Dezaprobata w tej drugiej kwestii była powszechna, ale na szczęście Deva zdawała się tego nie zauważać. - To są muszelki Belindy, pani Fletcher? - Tak. Powiedziała, że znalazła kraba pustelnika. Deva już prawie usiadła na ławce, ale szybko zmieniła zdanie. - Fuj! On jest żywy? - Chyba tak. Idź ją zapytaj. - Te konie są strasznie duże. - Nie musisz do nich podchodzić. Proszę cię, zawołaj ją. Prom już płynie. Belinda szybko pozbierała swoje muszelki i wsiadły na prom. Za nimi podążyła pani Hammett. Koszyk wyglądał na wypełniony sianem, ale najwyraźniej był ciężki. Zanim zeszła, wręczyła go flisakowi, a on postawił go z łomotem na deskach pokładu i obrócił się, by podać jej rękę. - Bałwan! - zawołała. - Nie potrafisz się domyśleć, że w środku są jajka, Billu Watsonie? Wożę koszyk jajek od mojego brata raz w tygodniu przez więcej lat, niż mogę zliczyć. Jak się któreś rozbije, to mi za nie zapłacisz! - Nie, pani Hammett, pewnie są tak dobrze zapakowane, jak zawsze - pojednawczy ton Billa Watsona brzmiał zupełnie jak u Johna Ashtona.
Podniosła koszyk, ostrożnie ułożyła na siedzeniu i usiadła obok, kładąc dla pewności rękę na pałąku. Turysta i wiejski chłopak zajęli miejsca jak najbardziej oddalone od niej. Jeszcze kilkoro ludzi przyszło w samą porę, by wsiąść na prom, a potem wioślarze odepchnęli go od brzegu. - Popatrz, mamusiu. - Na wyciągniętej ręce Bel leżała skręcona muszla. - Patrz. Zaraz wyjdzie. - Chyba cię nie ugryzie, prawda kochanie? - Nie, tylko łaskocze, kiedy chodzi. Babcia nigdy by mi nie pozwoliła go trzymać na ręce, ale widziałam, jak chłopcy trzymają. Patrz! Deva zaglądała z drugiego boku Daisy, gdzie skromnie przysiadła. Turysta pochylił się, żeby lepiej widzieć, nawet pani Hammett patrzyła, choć udawała, że nie patrzy. Najpierw pojawiła się para małych szczypiec. Belinda bezwiednie drgnęła i się schowały, ale za moment pojawiły się znowu, a za nimi czułki, które badały otoczenie. Następnie wyłoniły się słupki, zakończone czarnymi punkcikami oczu. Daisy pomyślała, że biedne stworzenie wyglądało raczej na zaniepokojone, ale krab wysunął po dwa odnóża z każdej strony i zaczął dreptać po ręce Bel, ciągnąc za sobą muszlę. Bel znów drgnęła i małe zwierzątko zniknęło we wnętrzu swojej kryjówki. - Jest z rodziny Paguridae - powiedział turysta tonem znawcy. - Wiesz, on długo nie przeżyje bez wody. - Nie, nie chcę, żeby zdechł. Mam go wrzucić do wody? - Pewnie wolałby kamienistą sadzawkę albo nawet plażę. - No to zabierzemy go na plażę, prawda, Deva? - O ile nie będę musiała go dotykać - powiedziała Deva. Młody człowiek uśmiechnął się do Daisy, która odpowiedziała tym samym. - Dziękujemy za ostrzeżenie - powiedziała.
- Bardzo dobrze pamiętam, jak moja siostra przez godzinę płakała z powodu zdechłego kraba pustelnika. Pani Hammett wbiła spojrzenie w Daisy i wymruczała aż nader słyszalnie: „Rozmawiać z obcym mężczyzną... Do czego to już dochodzi na tym świecie!". Resztę krótkiej podróży spędzili w pełnej skrępowania ciszy. Cofający się przypływ odsłonił śliskie, pokryte wodorostami schody w całej okazałości. Pani Hammet wysiadała jako pierwsza. Gdy stała na najniższym stopniu, odwróciła się nieco i sięgnęła za siebie, by odebrać od wioślarza koszyk z jajkami, a w tym momencie stopa jej drgnęła. Próbując zachować równowagę, nie złapała rączki koszyka w chwili, gdy mężczyzna go puścił. Tylko szybka reakcja Daisy uratowała jajka. Puszczając do Daisy perskie oko, mężczyzna odebrał z jej rąk koszyk i oddał pani Hammett, która weszła do góry po schodkach czerwona i z zaciśniętymi ustami. Belinda i Deva były równie czerwone na twarzy, próbując powstrzymać chichot. Uśmiech turysty był szerszy niż zwykle. - Proszę iść - powiedział do Daisy. - Ja pójdę z tyłu i upewnię się, że pani dziewczynki nie spadną. Na górze Daisy zobaczyła, że pani Hammett na nią czeka. - Dziękuję, że uratowała pani moje jajka - powiedziała zimno. - Powinni szorować te schody regularnie. To niedopuszczalne. Złożę skargę. - Owszem, są śliskie. Cieszę się, że pani nie spadła. - I dlatego, że spadłabyś na mnie - dodała Daisy w myślach. - To śmiertelna pułapka. Zatrzymała się pani w mieście? - Tak, jesteśmy na wakacjach. Najpierw u szczytu schodów pokazała się Belinda, a za nią wyszła Deva. Widząc, że Daisy jest zajęta, odsunęły się na bok, szepcząc.
- Myślałam, że dziewczynki w tym wieku nie mogą być służącymi - powiedziała pani Hammett. - Ale skoro jest Hinduską... - Deva chodzi razem z moją córką do szkoły - powiedziała Daisy ostro. - Jej ojciec jest ważnym urzędnikiem w India House. - Ach, w takim razie... - umilkła, gdy do szczytu schodów doszedł turysta, a potem zmarszczyła się na widok szerokiego uśmiechu, który posłał Daisy. - Moja droga, słówko ostrzeżenia. Daisy powstrzymała westchnienie, ale nie przychodził jej do głowy żaden kulturalny sposób ucieczki. - Przepraszam na chwilę. Dziewczynki, biegnijcie i znajdźcie nowy dom dla kraba, a potem idźcie się przygotować do obiadu. Zobaczymy się za chwilę w domu. Dziewczynki odbiegły. Pani Hammett zaczęła iść wzdłuż grobli za nimi i innymi wysiadającymi pasażerami. - Słówko ostrzeżenia - powtórzyła. - Młoda, samotna kobieta, bez męża, który by ją wspierał, musi zawsze zachowywać najwyższą ostrożność. Ośmielam się twierdzić, że ów młody człowiek, z którym pani rozmawiała, jest wystarczająco porządny - pociągnęła nosem, co zdradzało lekką nutę powątpiewania. - Ale są też inni, którzy mogą wziąć całą rękę, jeżeli da się im palec. - Doprawdy? - Chłodny ton Daisy miał dać jasno do zrozumienia, że uratowanie przez kogoś jajek tej cholernej babie nie dawało tejże prawa do pouczania tego kogoś. Ale najwyraźniej musiała wyjść z praktyki w posługiwaniu się lodowato zimnym, ukrócającym wszelką zarozumiałość tonem wicehrabiny wdowy, ponieważ równie dobrze ów chłód mógł jej posłużyć do chłodzenia owsianki. - Dam pani radę dla pani własnego dobra. Niech pani się trzyma z daleka od tego George'a Enderby'ego, właściciela
Schooner Inn. Ożenił się z Nancy Pinner, chociaż dziewczyna powinna była mieć więcej rozumu, a to dlatego, żeby położyć łapę na hotelu. Nie potrafi utrzymać rąk z daleka od żadnej kobiety poniżej czterdziestego roku życia. Mówią, że jest prawdziwym przystojniakiem, chociaż ja tam nie widzę, ale dostanie kiedyś za swoje, niech pani zapamięta moje słowa. Powinni przywrócić zakuwanie w dyby. I mokre krzesło dla sekutnic, pomyślała Daisy. Pani Hammett należała do osób, które u postronnych przywoływały myśli, których raczej nie powinno się wypowiadać na głos. - I to tyle chciałam pani powiedzieć. Niech pani lepiej idzie przypilnować córki, bo się spóźnią na obiad. Dzieci nie słuchają starszych, tak jak kiedyś, kiedy byłam młoda. Spojrzała podejrzliwie na Daisy. - Wygląda pani bardzo młodo jak na kogoś, kto ma córkę w tym wieku! - Jak to miło z pani strony - Daisy rozpromieniła się w stronę nowej, niechcianej znajomej, jak gdyby kobieta zamierzała powiedzieć jej komplement. - Ma pani rację, muszę iść i poszukać dziewczynek. Miłego dnia - lekko skinąwszy głową, umknęła. Kiedy doszła do pensjonatu, zatrzymawszy się wcześniej w kiosku, by kupić czekoladę, Bel i Deva wracały właśnie z plaży. - Zmyło cały nasz zamek - powiedziała Deva grobowym tonem. - Nie został po nim nawet ślad. Szkoda, że nie zachowałyśmy piórka, które dał nam Sid. Ale Deva, przecież możemy zbudować jeszcze lepszy dziś po południu - pocieszyła ją Belinda. - Prawda, mamusiu? - Gdy odpoczniecie po spacerze. A teraz chodźcie, bo się spóźnimy na obiad. W holu spotkały znajomego turystę. Właśnie zwrócił się do pani Anstruther:
- Polecono mi pani pensjonat jako szczególnie wygodne miejsce zakwaterowania. - Ojej, mam jeden wolny pokój, ale obawiam się, że z zasady nie przyjmuję młodych kawalerów. - Spojrzała na Daisy i dziewczynki i twarz jej się rozjaśniła. - Ale skoro mam wśród gości rodzinę, to chyba wszystko w porządku. Nie ma pan nic przeciwko dzieciom? - Absolutnie - obejrzał się z uśmiechem. - Już się spotkaliśmy na promie. Jestem nauczycielem. I tak mnie nie będzie, bo przez większość czasu będę chodził na wycieczki. Mam nadzieję, że będzie mi pani mogła przygotowywać suchy prowiant i herbatę na obiad, pani Anstruther? - Oczywiście, proszę pana, a jeżeli pan chce zostać na obiad już teraz, to też mamy wystarczająco. Proszę się wpisać do księgi gości, dobrze? Daisy i dziewczęta poszły na górę, by doprowadzić się do porządku. Kilka minut po tym, jak zeszły do przystrojonej perkalem jadalni, z której przez okno z wykuszem widać było zatokę, dołączył do nich ów młody człowiek. Teraz miał na sobie nieco pomięte flanelowe spodnie, marynarkę i krawat. Stał przez chwilę, opierając się rękami o oparcie swojego krzesła, badając rozkładany stół, na którym przy każdym z czterech nakryć stał talerzyk z plastrem melona i dzbanek lemoniady, a pośrodku koszyk z bułeczkami. - Świetny pokaz umiejętności, i to w okamgnieniu. Wygląda na to, że nie umrę z głodu. - Zapewne pana plecak będzie dodatkowo obciążony zapakowanym obiadem i herbatą - powiedziała Daisy. - Proszę usiąść. Jestem pani Fletcher, a to moja córka Belinda i jej przyjaciółka, Deva Prasad. - Jestem Donald Baskin. Bardzo mi miło panie poznać. Na długo panie przyjechały?
- Na dwa tygodnie - poinformowała go Belinda. - Mój ojciec przyjedzie w sobotę. Wsadziłyśmy kraba pustelnika do kamienistej sadzawki, w której były wodorosty, ślimaki, ukwiały i małe rybki. - Przypuszczam, że to Pomatoschistus microps, babki piaskowe. To dobrze, wasz krab pustelnik z pewnością będzie miał szczęśliwe życie. - Panie Baskin - odezwała się Deva, a jej ciemne oczy się zaokrągliły. - Czy naprawdę będzie pan codziennie chodził na wycieczki, przez cały dzień? - Owszem, panno Prasad. Wie pani, pracuję w Londynie i to dla mnie ogromna gratka, gdy mogę sobie pochodzić po tak pięknej okolicy. - Och - odpowiedziała z powątpiewaniem. - Poszłyśmy dziś rano na długi spacer i moje nogi się bardzo zmęczyły. - Ale jeśli chodzi się codziennie, to wtedy człowiek przestaje się męczyć. - Aha. Pani Fletcher, czy będziemy codziennie chodzić na wycieczki, kiedy nie będzie padać? - Tak, Devo. Pomyślałam, że jutro pójdziemy w górę klifu. A teraz pozwólcie panu Baskinowi zjeść obiad w spokoju. - Nic nie szkodzi - sięgnął jeszcze po ciepłą bułeczkę domowej roboty, a Belinda podała mu masło. - Pyszna! Jeszcze nie miałem okazji rozejrzeć się po miasteczku. Człowiek, który polecił mi panią Anstruther, wspomniał o hotelu Schooner Inn. Zna go pani, pani Fletcher? - Słyszałam o nim - powiedziała Daisy ostrożnie. - Ale dopiero dzisiaj jest pierwszy słoneczny dzień, odkąd przyjechałyśmy, więc nie udało nam się zbyt dużo zobaczyć. Miasteczko jest malutkie, to taka bardziej rozrośnięta wieś, więc na pewno pan go nie przegapi.