Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 15 - Prochem jesteś

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 15 - Prochem jesteś.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 15 Prochem jesteś

Dziękuję Belindzie Dettman, Elizabeth Rolls i Anne Gracie, ekspertkom od australijskiego slangu; Paulowi Mulcaheyowi, ekspertowi od broni; Jane Rosen z Imperial War Museum; Stuartowi Hadawayowi z Royal Air Force Museum; Howardowi Poskittowi, ekspertowi od zabytkowych samochodów; doktorowi Trevorowi Jordanowi z Queensland University of Technology; Jacqueline Cox z Cambridge University Archives; Rosemary Horton z Trinity College, Perth; Stuartowi Ivinsonowi z Royal Armouries Museum; i - jak zawsze - Nancy Mayer, za pomoc z angielską historią prawa.

Pamiętać wypada o piątym listopada O prochu, zdradzie i spisku. Bo nie znam powodu dlaczego spisek prochowy Miałby popaść w niepamięć.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nauczę się prowadzić samochód - postanowiła Daisy, kiedy dwuosobowy triumph zwolnił, wjeżdżając do wioski Didmarsh - under - Edge. - To całkiem przyjemne - powiedziała Gwen. - Z wyjątkiem uruchamiania korbą silnika, kiedy jest zimno. Choć listopadowe powietrze było mroźne, słońce świeciło na bladozłote wapienne mury i astry, które wciąż kwitły w przydomowych ogródkach. Tu i ówdzie, na gałęziach wysokich buków i wiązów wisiały ostatnie brązowe i żółte liście. - Byłoby cudownie móc wskoczyć do samochodu w tak cudowny dzień jak dzisiaj i na parę godzin wyjechać z Londynu. Mogłabym odwiedzać w szkole Belindę, moją pasierbicę. Nie musiałabym zawracać sobie głowy rozkładem jazdy i tak dalej. - To dla mnie żaden problem wyjechać po ciebie na stację - zapewniła ją Gwen, a jej szczupła twarz wydawała się szczera. Skręcając w wąską, stromą uliczkę między cmentarzem a budynkiem poczty oraz głównym sklepem w Didmarsh, podniosła głos, żeby przekrzyczeć ryk silnika. - Mąż pozwoliłby ci prowadzić? - Alec? Dobry Boże, on nie mówi mi, co mam robić! Tylko dlatego że jest policjantem, to nie znaczy, że ustala reguły. Przynajmniej... Daisy zawahała się. Powinna zrobić wyjątek i wspomnieć o przypadkach, gdy angażowała się w śledztwa Aleca, kiedy to zdecydowanie, choć mało skutecznie, próbował kontrolować jej działania, ale lepiej było o tym nie mówić. Chociaż Gwen pewnie słyszała to i owo od koleżanek. - Nie wyszłabym za niego, gdyby chciał mi dyktować, co powinnam lub czego nie powinnam robić - dodała. - W końcu mamy tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty rok, a nie

mroczną epokę wiktoriańską. A tak przy okazji, mam nadzieję, że nie powiedziałaś całej swojej rodzinie, że Alec jest policjantem. Niektórzy zaczynają na mnie dziwnie patrzeć, kiedy dowiadują się, że jestem żoną policjanta. - Nie, prosiłaś mnie przecież, bym nic nie mówiła. Ale nie o tym teraz myślałam, raczej o... - Gwen oderwała wzrok od drogi i zerknęła na wystający brzuch Daisy. - O dziecku? - Daisy poklepała się po brzuchu. Kiedy stała, płaszcz idealnie go ukrywał, ale kiedy siedziała, robił się jeszcze większy. - Pewnie powinnam poczekać z lekcjami jazdy do czasu, aż się urodzi. Niedługo i tak nie zmieściłabym się za kierownicą. Jeszcze trzy miesiące! Nigdy nie myślałam, że dziewięć miesięcy może trwać tak długo. Ale to nie ma nic wspólnego z Alekiem. - Daisy! Daisy roześmiała się. - Przepraszam, chodzi mi o to, że to, że jestem w ciąży, nie ma nic wspólnego z tym, czy Alec jest, czy nie jest apodyktyczny. Jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Wiem. Ale jestem przyzwyczajona do tego, że ojciec zawsze dyktuje warunki - nie tylko matce, ale nam wszystkim - i nie wyobrażam sobie, na czym polega nowoczesne małżeństwo. Droga wiła się w górę, wzdłuż stromego zbocza skarpy Cotswold, między żywopłotami, ozdobionymi powojnikiem i jagodami przestępu. Wkrótce żywopłoty ustąpiły miejsca kamiennym murom. Jakieś pół kilometra dalej, wciąż jadąc pod górę, Daisy ujrzała po lewej stronie kamienne słupy okalające otwór w murze. Gwen sprawnie wykonała ostry skręt i wjechała na podjazd pomiędzy otwartą bramę z kutego żelaza. Na lewym skrzydle bramy widniał złoty ozdobny napis „Edge", a na prawym „Manor". Niewielka stróżówka wyglądała na opuszczoną.

- Od wojny nie mamy już stróża - powiedziała Gwen. - Teraz mieszka tu nasz ogrodnik, Biddle. Oczywiście w ciągu dnia go tu nie ma, a pani Biddle zajmuje się domem, więc zostawiamy bramę otwartą. - Teraz chyba nikt już nie ma stróżów. Od północy dom był osłonięty aleją cisów. Kiedy triumph zbliżył się do wiecznie zielonych drzew, nastąpiła seria ogłuszających wybuchów. Serce Daisy podeszło do gardła, dopóki nie zdała sobie sprawy, że samochód się cofa. A może nie? Gwen wcisnęła hamulec i wpatrywała się w drzewa. Podążając za jej spojrzeniem, Daisy zauważyła jakiś ruch między ciemnozielonymi liśćmi, a potem nastąpiła kolejna seria huków i wystrzałów. Tym razem, domyślając się, co się stało, zauważyła za samochodem jakiś błysk. - Petardy. - To te małe urwisy! - Gwen wyskoczyła z samochodu i popędziła w stronę drzew. Parę chwil później wyszła z triumfującym wyrazem twarzy, trzymając za kołnierz dwóch małych, żylastych i zdecydowanie brudnych chłopców. Pomaszerowała z nimi do samochodu. - Proszę natychmiast przeprosić panią Fletcher - warknęła. - Albo powiem waszemu dziadkowi i sprawi wam porządne lanie. - Mama mu na to nie pozwoli - jęknął młodszy chłopiec. - Mógł mieć osiem lub dziewięć lat, a starszy około dziesięciu. - Wasza mama dowie się o wszystkim dopiero po fakcie. Dzieciaki Addie - wyjaśniła Daisy. - Pamiętasz moją siostrę Adelaide ze szkoły? - Mgliście. Jest od nas o kilka lat starsza, prawda? - Tak, w styczniu skończy trzydzieści lat. - Potrząsnęła chłopcami. - Przeproście szybko, bo będzie za późno.

- Przepraszam - mruknął ponurym głosem starszy, a jego brat poszedł w jego ślady. Gwen ponownie nimi potrząsnęła. - Potraficie zrobić to lepiej. - Bardzo przepraszamy, pani Fletcher, ale to tylko petardy. Nie są niebezpieczne. - Oczywiście, że są, kiedy rzucacie nimi w samochód - zauważyła ich ciotka. - Mogłam się przestraszyć i zjechać z drogi. Wsiadajcie na dodatkowe siedzenie, tylko uważajcie na bagaż pani Fletcher. Adrian usiądzie ci na kolanach, Reggie. - Nie chcemy iść do domu, - powiedział bojowym głosem Reggie. Adrian wpadł w panikę. - Przecież przeprosiliśmy, ciociu Gwen. Nie możesz teraz powiedzieć dziadkowi! - A powinnam. Ale nie zrobię tego, jeśli obaj opróżnicie kieszenie i oddacie mi wszystkie petardy. - Ale kupiliśmy je za własne pieniądze! - zaprotestował Reggie. - A jeśli obiecamy, że nie będziemy ich rzucać w samochody? - Wszystkie - powiedziała bezwzględnie Gwen. Daisy, która nieraz widziała zawartość kieszeni swojego najstarszego bratanka, nie zdziwiła się na widok drobiazgów wyłożonych na stopniu samochodu. Poza tuzinem petard i kapslami, które Gwen również skonfiskowała, kolekcja zawierała trzy cukierki, pudełko po zapałkach z dwoma martwymi żukami, sznurek, ołówek, kilka małych, zaokrąglonych kamieni i procę. Gwen zawahała się przy tej ostatniej. - Czy ciotka Babs nie zabrała wam już tej procy? - Właśnie ją nam oddała. Obiecaliśmy, że nie będziemy strzelać do zwierząt na farmie, do szklarni ani nic takiego. Trzymała ją cały tydzień, a ta jest wyjątkowo dobra!

- Dobrze, już dobrze. Zabierajcie swoje rzeczy i wsiadajcie. - Czemu? - Bo ja tak mówię. Powiecie matce o tym, co zrobiliście. Chociaż ona i tak nic z tym nie zrobi - mruknęła Gwen, ponownie zajmując miejsce za kierownicą. Jej komentarz potwierdziło zachowanie chłopców, którzy beztrosko usiedli na dodatkowym siedzeniu. - Mam wrażenie, że jeszcze pożałuję, że ustąpiłam w sprawie tej procy. - Ale robi się je tak łatwo - zauważyła Daisy. - Bez problemu zrobiliby drugą. - To prawda. - Chłopcy to chłopcy - wymruczała Daisy, chociaż nienawidziła drugiej części ulubionego powiedzonka swojej niani: „A dziewczynki muszą zachowywać się jak damy". Podjazd ciągnął się wzdłuż zbocza, w dużej mierze na płaskim terenie. Kiedy mijali budynki gospodarcze na niższym zboczu, Gwen pomachała do ubranej w spodnie kobiety, rozmawiającej z mężczyzną, który siedział na grzbiecie olbrzymiego konia pociągowego. - Moja siostra Barbara. Jest z nas najstarsza. - Ciociu Gwen? - z tyłu dotarł do nich roztrzęsiony głos Adriana. - Nie powiesz nic cioci Babs, prawda? O tych petardach? - A niby dlaczego nie? - Bo mówiła, że jeśli w tym tygodniu znowu coś przeskrobiemy, wrzuci nas do końskiego koryta, choćbyśmy mieli złapać zapalenie płuc. - Dobrze by wam to zrobiło. - To byłoby morderstwo - powiedział z pełnym przekonaniem Reggie. - Cóż, nie chcemy dopuścić do morderstwa w rodzinie, więc nic jej nie powiem, jeśli będziecie grzeczni, dopóki nie

pójdziecie spać. Przepraszam cię, Daisy, kiedy cię zapraszałam, zupełnie zapomniałam, że chłopcy mają przerwę semestralną. Obawiam się, że w rodzinie dzieją się też inne hece. - Nie szkodzi, postaram się o tym wszystkim nie myśleć i skupić na swoim artykule. To bardzo miłe ze strony twojej rodziny, że pozwolili mi przyjechać. Mój amerykański wydawca nie może się już doczekać. Oni tam nic nie wiedzą o spisku prochowym, więc wydaje im się to szalenie egzotyczne. To się wydarzyło jeszcze przed „Mayflower" i pielgrzymami (Mayflower - mały, drewniany żaglowiec, na którym pierwsi koloniści angielscy, tzw. pielgrzymi, w liczbie 102 osób, przybyli do Ameryki Północnej w 1620 r. [przyp. tłum.].), a ich historia zaczyna się właśnie wtedy Gwen roześmiała się. - O ile dobrze pamiętam, w szkole zaczęliśmy od najazdu Cezara na Wielką Brytanię w którymś tam roku przed naszą erą. - Ale potem niewiele się działo, poza Alfredem i ciastkami, aż do tysiąc sześćdziesiątego szóstego. Mam nadzieję, że opowiesz mi historię waszych obchodów Dnia Guya Fawkesa (Dzień Guya Fawkesa (ang. Guy Fawkes Day) - angielskie święto ludowe obchodzone hucznie 5 listopada w rocznicę wykrycia spisku prochowego Guya Fawkesa, będącego próbą wysadzenia w powietrze parlamentu, czyli Izby Lordów (1605 r.) [przyp. tłum.].). Powinnam napisać coś na ten temat, poza opisem jutrzejszych uroczystości. - Ojciec z przyjemnością ci o tym opowie. - To dobrze. - Ciekawość Daisy dała o sobie znać. - A jeśli chcesz pogadać o tych hecach, o których wspomniałaś, chętnie posłucham, lub nie, jak wolisz.

- Może rzeczywiście przydałaby się jakaś opinia z zewnątrz - powiedziała z namysłem Gwen. - Poza tym w końcu twój ojciec był wicehrabią, a mój jest tylko baronetem. - Nie śmiałabym się wtrącać! Ani wykorzystywać swojej pozycji. - Kto to jest wicehrabia? - dopytywał się Adrian. Gwen i Daisy popatrzyły na siebie z konsternacją. Zupełnie zapomniały o dwóch urwisach, którzy siedzieli na dodatkowym siedzeniu, uważnie nadstawiając uszu. - Lordem, głupku! - powiedział z wyższością Reggie. - Nie jestem głupkiem! - Adrian był w gorszym położeniu, ponieważ siedział na kolanach brata, ale i tak rzucił się na niego z pięściami. - Końskie koryto! - ostrzegła Gwen. Pozostała część podróży upłynęła w spokoju. W czasach szkolnych Daisy miała okazję być w rezydencji Edge Manor. Gwen nigdy nie była jej bliską przyjaciółką, ale jej własny dom rodzinny, Fairacres, był oddalony o zaledwie trzydzieści kilometrów. Wiedziała, że rodzina Gwen posiadała tu ziemie od czasu Wojny Róż. W ciągu setek lat Tyndallowie nie poddawali się kaprysom historii i udawało im się nie rzucać zbytnio w oczy, choć w decydującym momencie zawsze znajdowali się po odpowiedniej stronie, niczym pastor z Bray (Pastor z Bray - duchowny żyjący w XVI w., który w zależności od panującej religii potrafił szybko „przemienić się" w protestanta lub katolika [przyp. tłum.]).. Rezydencja Edge Manor, zbudowana i przebudowywana z miejscowego wapienia, również dostosowała się do kaprysów właścicieli i trudnego położenia. Znajdowała się bowiem w połowie drogi na strome wzgórze. Południowa fasada, przed którą zatrzymał się triumph, była wyższa i węższa niż większość wiejskich rezydencji. Po prawej stronie wybrukowanego dziedzińca

ciągnął się rząd garaży, niegdyś powozowni, które zazwyczaj były bardziej ukryte, by nie rzucać się w oczy mieszkańcom i gościom. Za fasadą budynek ciągnął się w kierunku północnym i z tego, co Daisy pamiętała, miał mnóstwo niewygodnych schodów, które miały za zadanie wyrównywać poziom. Za to długie, zachodnie skrzydło zapewniało spektakularny widok na tarasowe ogrody, wioskę i dolinę Evesham, gdzie była większość hektarów należących do rodziny Tyndallów. - Zostaw aparat i maszynę do pisania w samochodzie, Daisy - powiedziała Gwen. - Ktoś po nie przyjdzie. A wy, chłopcy, możecie wziąć resztę. Wprowadziła Daisy do domu, a tuż za nimi weszli jej przygnębieni siostrzeńcy, siłujący się z bagażem. Szeroki hol wejściowy, wysoki na dwa piętra, był wyłożony lakierowanym dębem. Poza dwoma antycznymi skrzyniami był urządzony jak salon, z sofami i fotelami ustawionymi' na dużym dywanie wokół kominka, naprzeciwko drzwi frontowych. Późne popołudniowe słońce wlewało się do środka przez wysokie południowe i zachodnie okna, ozdobione wazonami wypełnionymi złotymi liśćmi buku, szkarłatnymi owocami głogu oraz różową i pomarańczową trzmieliną. Tę zachęcającą scenerię psuł widok dwóch rozgniewanych postaci stojących na środku pokoju. Jeden z nich był masywnym mężczyzną, którego przepastne pumpy i myśliwska marynarka z ogromnymi kieszeniami sprawiały, że wydawał się jeszcze większy, niż był w rzeczywistości. Daisy rozpoznała w nim sir Harolda Tyndalla. Od czasu ich ostatniego spotkania zwiększył mu się obwód w pasie, a włosy przerzedziły, ale jego rude wąsy były jak zawsze groźnie zjeżone. Był wysokim mężczyzną, o krótkiej i grubej szyi, który ryczał jak lew:

- Skąd ci do diabła przyszło do głowy, że ten drań jest w Manor Edge mile widziany? - Miller nie jest draniem! - Kłócący się z nim młody człowiek, który kipiał ze złości, był o parę centymetrów wyższy, ale równie mocno zbudowany. Jednak jego sylwetka nie zdążyła się jeszcze wypełnić. W jasnoniebieskim blezerze z herbem Cambridge na kieszeni i spodniach z szerokimi nogawkami wydawał się gibki, tyczkowaty. - On jest... - Phi! Naopowiadał ci bzdur, a w dodatku wpadła mu w oko twoja siostra. - Gwen? - Młodzieniec musiał być Jackiem Tyndallem, zdała sobie sprawę Daisy. Zauważyła też, że Gwen oblała się rumieńcem, zawstydzona z powodu niechcianego komentarza lub też skonsternowana jego trafnością. Jack, wyraźnie zdumiony, ciągnął dalej: - Nie myślę... - W tym właśnie problem, chłopcze, ty nie myślisz! Tyndallowie od wieków sprawują pieczę nad tym majątkiem, który przechodzi z ojca na syna, i mój syn nie złamie tej zasady z powodu jakiejś błahej, przelotnej fanaberii. - Lotnictwo nie jest... - Ojcze, Jack - przerwała im Gwen. - To jest pani Fletcher. Kłócący się mężczyźni obrócili się na pięcie. Sir Harold podszedł bliżej, by się przywitać. - A tak, córka Dalrymple'a. Jest nam bardzo miło, że zechciała pani przyjechać i napisać o naszych uroczystościach, pani Fletcher. Tyndallowie od tysiąc sześćset szóstego roku, niemal co roku, organizują święto z okazji Dnia Guya Fawkesa, nawet w czasach Republiki (Republika Angielska (ang. Commonwealth of England) - okres w historii Anglii obejmujący lata 1649 - 1660. W tym czasie rządy w kraju sprawował Parlament (1649 - 1653, 1659 - 1660) oraz lordowie protektorzy - Oliver Cromwell i Richard Cromwell

[przyp. tłum.].). O dziwo, Noc Ognisk była jedyną uroczystością, na którą pozwolili purytanie, chociaż celebruje udaremnienie spisku przeciwko monarchii. - Cromwell powinien dziękować spiskowcom za to, że próbowali wysadzić Jakuba Pierwszego, co mogło oszczędzić purytanom kłopotu i obcinania głowy Karolowi Pierwszemu - powiedział Jack. - Bardzo mi miło pani, Fletcher. - Pamiętasz mojego brata, Daisy? Kiedy widzieliście się ostatnim razem, musiał mieć dwanaście lub trzynaście lat. - Byłem wtedy okropnym, pyskatym uczniakiem. - Jack miał uroczy uśmiech. - Nie w połowie tak upierdliwym jak... Daisy trąciła Gwen łokciem, żeby przypomnieć jej, że obiecała nie mówić ojcu o występkach jego wnuków. Sami chłopcy zdążyli się już ulotnić. Jack zrobił znaczącą minę. - Co tym razem przeskrobali? - zapytał. Ale sir Harold niczego nie zauważył, chcąc jak najszybciej zaprowadzić Daisy do okna i pokazać jej miejsce, gdzie miał się odbyć pokaz sztucznych ogni i gdzie miało być rozpalone ognisko. - Widzi pani, tam, na dole, na polanie pod tarasami? Moi ogrodnicy i najemcy od tygodni znoszą chrust. Kiedy jej gospodarz snuł swoją opowieść, mówiąc o tym, że tradycja sztucznych ogni rozpoczęła się od zademonstrowania lojalności wobec pierwszego króla z rodu Stuartów, a później stała się mocno wyczekiwanym wydarzeniem, Daisy czuła się coraz bardziej zdesperowana. Dziecko postanowiło kopać ją w pęcherz, jakby odbijało piłeczką o ścianę. Może i była nowoczesną, wyemancypowaną, pracującą kobietą, ale wyjaśnienie tej sytuacji baronetowi przerastało jej możliwości.

Na szczęście przyszła jej z odsieczą lady Tyndall. Blada, delikatna, zdenerwowana kobieta stanęła między swoim mężem a gościem i powiedziała błagalnym głosem: - Haroldzie, jestem pewna, że pani Fletcher z chęcią wysłucha twoich historii później, ale teraz pewnie chce się trochę odświeżyć po podroży i chwilę odpocząć przed podwieczorkiem. I choć sir Harold wyglądał na urażonego, nie zaprotestował. - Zobaczymy się na podwieczorku, pani Fletcher - powiedział i odmaszerował. - Toaleta jest tam, chociaż pewnie pani pamięta - powiedziała lady Tyndall, wskazując drogę. Daisy pobiegła. Kiedy wróciła, czując się znacznie lepiej, Gwen na nią czekała. - Matka powiedziała, że jak tylko cię zobaczyła, od razu wiedziała, o co chodzi. Widziałam, że jesteś zdesperowana, ale myślałam, że chodzi o ojca. Często sprawia, że tak się właśnie czuję, ale nie miałam odwagi mu przerwać, skoro wszedł już na swój ulubiony temat. Przepraszam, że nie domyśliłam się, o co chodzi, ale nigdy nie byłam w ciąży. - Ten mały brutal kopał mnie jak szalony w niezwykle czułe miejsce. To bardzo dziwne uczucie. Nawet sobie nie wyobrażasz. - Nie wyobrażam! Chodź, zaprowadzę cię do pokoju. Twoje rzeczy są już na górze. Kazałam Jackowi zanieść aparat i maszynę do pisania, bo wiem, że się o nie niepokoisz. Możesz iść po schodach, prawda? - Oczywiście. - Muszę powiedzieć, że wyglądasz bardzo dobrze. Addie strasznie grymasiła, kiedy była w ciąży, a matka jeszcze wokół niej skakała.

Idąc wolnym tempem, Gwen zaprowadziła ją po wspaniale rzeźbionych dębowych schodach w stylu Jakuba I. Daisy, która szła za nią, zapytała: - Czy Adelaide wróciła do Edge Manor? Jej mąż zginął na wojnie, prawda? - I tak, i nie. Wyszła za sąsiada i mieszka z teściową, tuż za rogiem, między naszym domem a wioską. Stephen zginął w tysiąc dziewięćset piętnastym, kiedy była w ciąży z Adrianem. - Została wdową w wieku dwudziestu lat, z dwoma małymi synami! - Wiem, że jest jej ciężko, ale Addie naprawdę przesadza. Ciągle tylko jęczy i narzeka, i bez przerwy rozpuszcza dzieci albo narzeka na ich zachowanie. Obawiam się, że pani Yarborough zachęca ją do tego, by spędzała większość czasu na łonie rodziny. Mimo swoich wcześniejszych słów Daisy była zmęczona po podróży i ucieszyła się, gdy dotarły na szczyt schodów. - Ale teraz chłopcy są już na tyle duzi, że można ich wysłać do szkoły z internatem, prawda? - zapytała, gdy mijały podest, galerię otwartą na hol poniżej. - Tak, ale ona nie chce ich posłać. Chodzą do zwyczajnej szkoły w Evesham, gdzie nie ma żadnej dyscypliny. I zamierza ich również wysłać do liceum imienia księcia Harolda w Evesham, więc nie ma żadnej nadziei. Twierdzi, że nie stać jej na prywatną szkołę. - A sir Harold nie mógłby...? - Mógłby, gdyby udało się go przekonać, że to jego pomysł. Problem w tym, że Reggie i Adrian się go boją, więc przy nim zachowują się grzecznie. Nie można w nieskończoność ich straszyć, a oni powoli zaczynają zdawać sobie z tego sprawę, więc groźby przestają działać. Poza tym wątpię, by faktycznie sprawił im lanie. Był taki dumny z

Addie, że tak szybko urodziła dwóch synów, i chyba myśli, że nie mogą zrobić nic złego. - A szkoda! Weszły na kolejne trzy schodki prowadzące na korytarz i minęły kilkoro drzwi. W końcu Gwen oznajmiła: - To twój pokój. Uważaj na schody. Dwa. Ostrzeżenie przyszło w samą porę, gdy Gwen otworzyła drzwi na zalane złotym wieczornym blaskiem pomieszczenie. Ostrożnie schodząc po schodach, Daisy kątem oka zauważyła wygodne niebieskie meble, ale jej uwagę przykuł widok na dolinę w stronę Malvern Hills, które było tak blisko jej rodzinnego domu. - Cudownie! Zazdroszczę ci widoków. Mieszkanie w St. John's Wood, które jest blisko centrum Londynu, ma oczywiście swoje zalety, ale widoki do nich nie należą. - Matka mówiła mi, żeby dać ci najlepszy pokój gościnny i nie umieszczać cię z nami na drugim piętrze, tak jak wtedy, gdy byłaś tylko koleżanką ze szkoły. Niestety, ten nie ma własnej łazienki. Będziesz musiała dzielić łazienkę z moimi rodzicami, ale za to jest mnóstwo ciepłej wody. To ich pokoje mijałyśmy po tej stronie. Łazienka, et cetera, jest naprzeciwko, a gabinet ojca na końcu. - Ty wciąż jesteś na górze? - Tak, Babs, Jack i ja, i przyjaciel Jacka, który przyjechał z wizytą. - Gwen lekko się zarumieniła, kiedy wspomniała o przyjacielu Jacka. Miller, przypomniała sobie Daisy, drań, który zachęca Jacka do lotnictwa i któremu rzekomo wpadła w oko Gwen. - Mam nadzieję, że pamiętasz dziwny układ tego domu. - Mniej więcej. - Daisy zdjęła kapelusz i płaszcz i podeszła do umywalki, wskazując ręką, by Gwen usiadła w fotelu.

- Mieszkamy po zachodniej stronie, a służba po wschodniej, wychodzącej na wzgórze. Od czasu wojny ciężko o służących i cały czas czekam, aż ci, którzy zostali, się zbuntują i będą żądali większej ilości światła i powietrza. Z drugiej strony - pamiętasz może naszego kamerdynera, Jenningsa? - Mam jakieś mgliste wspomnienie starszego osobnika w czerni. - Teraz jest jeszcze starszy, ale nie chce przejść na emeryturę i zamieszkać w jakimś przyjemnym, wygodnym domku, ani porzucić tamtego płaszcza. Nie daje rady wejść po schodach i pojawia się tylko na obiedzie. Większość czasu spędza, polerując srebra, ale wciąż rządzi służbą żelazną ręką. - Kolejny powód, by masowo rzucili pracę, poza ciemnymi pokojami. - Przynajmniej mają już elektryczność. Kiedy ojciec wstawił generator, podłączył również skrzydło dla służby. - Wszystko, co ułatwia życie służbie, ułatwia też życie twojej matce. Wydawało mi się, że wyglądała... nie najlepiej. - Ona nie wygląda „najlepiej", odkąd tylko pamiętam. Kiedy byliśmy dziećmi, niewiele o tym myśleliśmy, ale teraz, z perspektywy czasu, wiem, że zawsze była bardzo delikatna. Ale od czasu zakończenia wojny nie musi martwić się domem. Jak tylko zostałyśmy z Babs zdemobilizowane ze służby rolnej, przejęłam kontrolę. - Babs wciąż zajmuje się ziemią, prawda? - Okazało się, że rolnictwo ją wciągnęło, a potrzebowała czegoś, czym mogła się zająć. Obie straciłyśmy na wojnie narzeczonych. Trzy pechowe siostry - to brzmi jak ponura baśń dla dzieci, prawda? - Gwen zamilkła, a jej wzrok zrobił się nieobecny. Daisy chciała jej powiedzieć, że ona również straciła narzeczonego. Ale Michael był obdżektorem, pacyfistą, który

wjechał na minę, prowadząc karetkę w oddziale ochotniczym. I chociaż był na froncie, nie walczył, a uprzedzenia wobec takich jak on wciąż były bardzo silne. Poza tym, chociaż jej pierwsza miłość na zawsze pozostanie w jej sercu, znalazła drugą, a siostry Tyndall nie. A może coś jednak było między Gwen a tajemniczym Millerem? Jednak zanim Daisy wymyśliła, jak ją o to delikatnie zapytać, Gwen westchnęła i mówiła dalej: - Twój brat również zginął, prawda? Mamy szczęście, że Jack jest najmłodszy w rodzinie i był zbyt młody, żeby się zaciągnąć. Matka by tego nie przeżyła, gdyby go straciła. Żałuję tylko, że zaprosił... Ale nie powinnam zawracać ci głowy naszymi swarami. - Wstała, zmuszając się do uśmiechu. - Uroczystości z okazji Dnia Guya Fawkesa zawsze wprawiają ojca w lordowski nastrój. Strasznie się cieszy, że przyjechałaś, by o tym napisać, więc przynajmniej on powinien być w dobrym nastroju. Zostawię cię teraz samą. Muszę poszukać Addie i spróbować ją przekonać, by ukarała tych nieznośnych chłopaków. Podwieczorek jest za pół godziny w salonie, jeśli będziesz miała siłę zejść. - Pamiętaj, że teraz jem za dwoje. Będę tam - obiecała Daisy, mając nadzieję, że ten drań, Miller, który był przyczyną wszystkich swarów, będzie obecny. Nie mogła się doczekać, by go poznać.

ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy Daisy wyszła z pokoju i ruszyła w kierunku schodów, z ostatniego pomieszczenia po prawej stronie wyszła lady Tyndall. Zobaczyła Daisy i poczekała na nią. - Mam nadzieję, że udało się pani odpocząć po tej okropnej podróży. - Tak, dziękuję, mogłam przez chwilę poleżeć. - To mój salon. - Wskazała na drzwi, które przed chwilą zamknęła. - Może pani z niego korzystać, żeby odpocząć czy pisać. - To bardzo miłe z pani strony, lady Tyndall. W moim pokoju jest chyba wszystko, czego potrzebuję. - Nawet drugie łóżko. Szkoda, że nie zajmował go Alec. - Wiem, że Gwen wstawiła tam biurko, ale nie byłam pewna, czy jest odpowiednie dla profesjonalnej dziennikarki. - Jest idealne. Nie mogę się doczekać, by opisać państwa uroczystości. Mam nadzieję, że sir Harold nie poczuł się urażony tym, że go wtedy opuściłam, i opowie mi resztę historii. - Harold nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu się sprzeciwia. - Lady Tyndall posłała jej zmęczony uśmiech. - Zazwyczaj staram się go nie złościć, ale widziałam, że potrzebowała pani pilnej pomocy. - Tak było - powiedziała z wdzięcznością Daisy. - To jedna z tych rzeczy, o której nikt mnie nie uprzedził. Poza tym czuję się bardzo dobrze. - Cieszę się. Ja miałam pecha, moje ciąże nie należały do łatwych. Ale pani wygląda kwitnąco. - Jestem zdrowa jak ryba i mam apetyt za dwóch, niestety. - Proszę się nie obawiać, na podwieczorku będzie mnóstwo jedzenia. Pam jest zawsze głodna, a Jack - nawet jeśli jest za chudy, to nie dlatego, że nie je. Pod wieloma względami wciąż jest tylko chłopcem. Ale jest zbyt dorosły,

by zaakceptować to, że ojciec ustala reguły, tylko że Harold nie zdaje sobie z tego sprawy. - Lady Tyndall zachowywała się tak, jakby mówiła do siebie. Kiedy dotarły z Daisy na dół i ruszyły przez hol, otrząsnęła się i powiedziała: - Gwen pewnie wspominała, że mamy jeszcze jednego gościa? - Tak, niejakiego pana Millera. - To przyjaciel Jacka... dość nieodpowiedni, z przykrością to stwierdzam. Zdecydowanie nie „z górnej półki", że się tak wyrażę. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, by go poznać. - Oczywiście, że nie, lady Tyndall. W końcu jestem dziennikarką. Piszę o różnych sprawach i rozmawiam z różnymi ludźmi. Moje artykuły o rezydencjach arystokracji były początkiem góry lodowej, czymś, co było dla mnie łatwe, a o czym nikt nie pisał. - Czytałam niektóre z nich. Robią wrażenie. - Zaprowadziła Daisy do salonu. Wszyscy stali przy oknach wpatrzeni w zachód słońca, spektakularną ognistą kulę otoczoną zielonym i cytrynowym blaskiem. Odwrócili się, gdy lady Tyndall zamknęła drzwi, by nie wpuszczać z holu przeciągów. - „Gdy czerwień o zachodzie, wie marynarz o pogodzie" - zacytował Jack Tyndall. - Wygląda na to, że pogoda nam jutro dopisze. Cieszę się, że nie przejechała pani takiego kawału drogi na marne, pani Fletcher. - Ja też - zapewniła go Daisy. - Pani pozwoli, że przedstawię mojego przyjaciela. Martin Miller, inżynier lotnictwa. - Ostatni wyraz został wypowiedziany nieco wojowniczym tonem. Człowiek, który do niej podszedł, nie był tym, kogo Daisy się spodziewała. „Drań" bynajmniej nie był ubrany w krzykliwym stylu, ale w przyzwoity ciemny garnitur, zupełnie

dobrze skrojony, choć nie u krawca z Savile Row. Był starszy, niż można się było spodziewać, jak na przyjaciela młodego Tyndalla. W kącikach oczu miał już pierwsze kurze łapki, a jego ciemne włosy były lekko posiwiałe na skroniach. Musiał mieć co najmniej czterdzieści lat, oceniła. Może dlatego obawiano się jego wpływu na Jacka, chociaż wydawał się poważnym człowiekiem, jakby miał na niego raczej dobry wpływ niż zły. Gdy zaś chodziło o jego ewentualny wpływ na Gwen, cóż, nie był zbyt przystojny, choć w jego wyglądzie nie było nic, co można mu było zarzucić. A Gwen była dwudziestosiedmioletnią starą panną w świecie, w którym znaczna część mężczyzn w „odpowiednim" wieku i z „odpowiedniej" klasy społecznej zginęła na wojnie. - Bardzo mi miło, panie Miller. - Daisy podała mu dłoń, którą ten uścisnął. Jego uścisk był mocny, ciepły i suchy - taki, który nie powinien zniechęcić sir Harolda. - Konstruował pan samoloty w czasie wojny? Mój mąż był w Królewskim Korpusie Lotniczym. Był zwiadowcą. Może brał pan udział w produkcji maszyn, którymi latał? Uśmiechnął się, choć jego spojrzenie było nerwowe. - Owszem, choć nie brałem udziału w samym procesie produkcyjnym. Moja firma zajmowała się głównie projektami. - Ostatnia głoska była wyraźnie zaakcentowana, drażniąc ucho. Musiał pochodzić z Midlands, z niższej klasy średniej. Daisy było wszystko jedno, ale sir Harold z pewnością wyrobi sobie złą opinię. - Czym się pan teraz zajmuje? - zapytała. - To znaczy teraz, kiedy nie potrzebujemy już myśliwców? Pewnie wierzy pan w przyszłość podróży pasażerskich? Jack z ochotą włączył się do rozmowy. - Ależ wciąż potrzebujemy samolotów bojowych! Niemcom nie można ufać. A teraz jeszcze Winston Churchill -

był ministrem do spraw lotnictwa po wojnie, pamięta pani? Trochę czasu mu to zajęło, ale jest przekonany, że potrzebujemy silnego lotnictwa. Mówią, że ma dołączyć do konserwatywnego rządu, i jestem pewien, że będzie forsował ponowne uzbrojenie. - Idiotyczna strata pieniędzy! - Sir Harold zjawił się niezauważony. - Szkop wie, kiedy został pokonany. Jeśli zaś chodzi o podniebne podróże, to chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie ryzykował własnego życia, żeby zaoszczędzić trochę czasu. - Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział Miller. - Od kilku lat działa u nas i w Europie kilka linii lotniczych. Teraz, kiedy rząd utworzył Imperial Airlines i zaczął finansować... - Idiotyczna strata pieniędzy! Daisy była rozdarta między chęcią zaspokojenia ciekawości a wymyśleniem sposobu ucieczki. - To już kwestia opinii, ojcze. Faktem jest, że ludzie nie przestaną projektować i konstruować samolotów, a ja chcę brać w tym udział. - A moja firma potrzebuje młodych, bystrych inżynierów takich jak Jack. - Po moim trupie! Ten kraj potrzebuje właścicieli ziemskich, którzy potrafią zająć się ziemią. Gdzie byśmy byli, gdyby nie rolnicy, którzy nas żywią, co? Miejsce Jacka jest tutaj, na gospodarstwie, jak dwadzieścia pokoleń jego przodków. - Ale mnie w ogóle nie interesuje rolnictwo - zaprotestował Jack. - Babs wie wszystko na ten temat, a co więcej, sprawia jej to przyjemność. - Babs jest dziewczyną. - Baronet rzucił gniewne spojrzenie swojej najstarszej córce, która właśnie weszła, włączając światło przy drzwiach. - Nie, na Boga, Babs jest

kobietą, i jeśli nie przestanie wygłupiać się przy gospodarstwie i szybko nie znajdzie sobie męża, to nawet modlitwy jej nie pomogą. Babs posłała ojcu nienawistne spojrzenie. I choć zdjęła spodnie i włożyła tweedową spódnicę oraz długi, robiony na drutach sweter, było oczywiste, że nie przykłada dużej wagi do wyglądu. Nie zrobiła nic, by przy pomocy pudru i szminki ukryć na skórze efekty swojej pracy na dworze. Jej proste brązowe włosy były krótko obcięte. Nosiła buty na płaskim obcasie, a jedynym rodzajem biżuterii, jaki miała na sobie, był wiktoriański, diamentowo - rubinowy pierścionek, który nosiła na serdecznym palcu. Rodowy pierścionek zaręczynowy, domyśliła się Daisy, do którego prawdopodobnie nigdy nie dołączy ślubna obrączka. Gwen nie nosiła pierścionka, pomyślała. Czyżby to był znak, że miała nowe nadzieje? A jeśli tak, to czy rozbudził je Martin Miller? Kiwnąwszy głową w stronę Daisy, Babs podeszła do matki i Gwen. Obie stały przy oknie, wyglądając na zewnątrz, ale sądząc po ich napiętej postawie, uważnie słuchały tego, co działo się za ich plecami. Odwróciły się, by przywitać się z Babs. Podobieństwo między trzema kobietami było oczywiste. Wszystkie były szczupłe, drobnej kości, o figurach idealnie pasujących do modnego obecnie prostego kroju z niską talią. W przypadku lady Tyndall jej kruchość była dodatkowo podkreślona nie najlepszym stanem zdrowia, jak zdążyła zauważyć Daisy. Babs wręcz przeciwnie. Sposób, w jaki się poruszała, sugerował spory zapas sił i kipiącej energii, mimo całego dnia spędzonego na gospodarstwie. Gdy zaś chodziło o Gwen, Daisy pamiętała jej delikatną dziewczęcą urodę i zastanawiała się, co sprawiło, że przeminęła: upływ czasu, strata

narzeczonego czy konieczność życia pod jednym dachem z porywczym ojcem. Gwen wciąż była ładna, gdy się uśmiechała, ale teraz, gdy była zdenerwowana, wyglądała całkiem zwyczajnie. Widząc, że Daisy utknęła między skłóconymi mężczyznami, powiedziała coś do Babs, która wzruszyła ramionami. Po chwili wahania Gwen zdobyła się na odwagę i podeszła bliżej, by odciągnąć przyjaciółkę na bok. Jednak do tej pory antagoniści zaczęli się już powtarzać. Daisy doszła do wniosku, że nie dowie się niczego nowego. Już miała się wymknąć, by udaremnić próbę odbicia, gdy zjawiły się dwie pokojówki z podwieczorkiem. Kłótnia z miejsca ustała. Jedna z pokojówek zaczęła rozstawiać na stole przy kominku filiżanki, spodki i talerzyki z masłem i chlebem, ciastkami i herbatnikami. Druga z dziewcząt poszła zasunąć kremowo - złote zasłony, zasłaniając ostatnie promienie zachodzącego słońca. Pokój przestał być polem walki i przeistoczył się w przytulny azyl, w sam raz na podwieczorek. Lady Tyndall usiadła za stołem, gotowa nalewać herbatę. Korzystając z zamieszania, Gwen przeprosiła Daisy: - Tak mi przykro, Daisy. Nie zdawałam sobie sprawy, że znalazłaś się w samym centrum konfliktu. - Jedynie jako obserwator. Zapomnieli o tym, że tam byłam. Zdaje się, że mogłam spokojnie odejść i nic by nie zauważyli. - Jack kiedyś nieźle radził sobie z ojcem, ale odkąd wrócił z Cambridge, zrobił się taki uparty... - Pewnie dorasta. Wie, czego chce od życia, co według mnie brzmi całkiem rozsądnie, i ma wsparcie w postaci pana Millera, który wydaje się lojalnym, rozsądnym gościem. - Lubisz go? - zapytała z nadzieją Gwen.

- Owszem, na podstawie tego, co do tej pory widziałam. Ale nie znam go na tyle dobrze, by wyrobić sobie na jego temat jakąś opinię. A ty od dawna go znasz? - Poznałam go zeszłej wiosny. Jeden z wykładowców Jacka pracował z nim w czasie wojny i co roku zaprasza go na wykłady w czasie wiosennego semestru, by rozmawiał ze studentami wydziału budowy maszyn na temat przemysłu lotniczego. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że byłaś na wykładzie z budowy maszyn! - Cos' ty! Chodź, usiądź przy kominku. Wieczór jest chłodny. Przyniosę ci filiżankę herbaty i opowiem, jak do tego doszło. Ale kiedy Gwen odeszła, do Daisy podszedł sir Harold z filiżanką, spodkiem i talerzem wypełnionym jedzeniem, który jej podał. - Musi pani mieć siłę, prawda? - powiedział przyjaźnie. - Jeśli chce pani znać moje zdanie, połowa problemów mojej żony brała się stąd, że za mało jadła, gdy była w ciąży z dziewczynkami. Cały czas liczyłem na chłopca, a ona wciąż rodziła dziewczynki. Daisy przeszło przez myśl kilka ciętych uwag, ale upomniała siebie, sir Harold był przecież jej gospodarzem. - W końcu doczekał się pan syna - zauważyła, a widząc, że miał na końcu języka jakąś obraźliwą uwagę na temat Jacka, szybko dodała: - Nie wspominając o dwóch wnukach. Nie napije się pan herbaty? - Nigdy jej nie piję. Popłuczyny, jak mawiał mój dziadek. - Uniósł głos. - Dodie, a gdzie są chłopcy? Nie było ich tu dzisiaj? Lady Tyndall rzuciła Gwen bezradne spojrzenie, a ta powiedziała: