Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 15
Prochem jesteś
Dziękuję Belindzie Dettman, Elizabeth Rolls i Anne
Gracie, ekspertkom od australijskiego slangu; Paulowi
Mulcaheyowi, ekspertowi od broni; Jane Rosen z Imperial
War Museum; Stuartowi Hadawayowi z Royal Air Force
Museum; Howardowi Poskittowi, ekspertowi od zabytkowych
samochodów; doktorowi Trevorowi Jordanowi z Queensland
University of Technology; Jacqueline Cox z Cambridge
University Archives; Rosemary Horton z Trinity College,
Perth; Stuartowi Ivinsonowi z Royal Armouries Museum; i -
jak zawsze - Nancy Mayer, za pomoc z angielską historią
prawa.
Pamiętać wypada o piątym listopada
O prochu, zdradzie i spisku.
Bo nie znam powodu dlaczego spisek prochowy
Miałby popaść w niepamięć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nauczę się prowadzić samochód - postanowiła Daisy,
kiedy dwuosobowy triumph zwolnił, wjeżdżając do wioski
Didmarsh - under - Edge.
- To całkiem przyjemne - powiedziała Gwen. - Z
wyjątkiem uruchamiania korbą silnika, kiedy jest zimno.
Choć listopadowe powietrze było mroźne, słońce świeciło
na bladozłote wapienne mury i astry, które wciąż kwitły w
przydomowych ogródkach. Tu i ówdzie, na gałęziach
wysokich buków i wiązów wisiały ostatnie brązowe i żółte
liście.
- Byłoby cudownie móc wskoczyć do samochodu w tak
cudowny dzień jak dzisiaj i na parę godzin wyjechać z
Londynu. Mogłabym odwiedzać w szkole Belindę, moją
pasierbicę. Nie musiałabym zawracać sobie głowy rozkładem
jazdy i tak dalej.
- To dla mnie żaden problem wyjechać po ciebie na stację
- zapewniła ją Gwen, a jej szczupła twarz wydawała się
szczera. Skręcając w wąską, stromą uliczkę między
cmentarzem a budynkiem poczty oraz głównym sklepem w
Didmarsh, podniosła głos, żeby przekrzyczeć ryk silnika. -
Mąż pozwoliłby ci prowadzić?
- Alec? Dobry Boże, on nie mówi mi, co mam robić!
Tylko dlatego że jest policjantem, to nie znaczy, że ustala
reguły. Przynajmniej...
Daisy zawahała się. Powinna zrobić wyjątek i wspomnieć
o przypadkach, gdy angażowała się w śledztwa Aleca, kiedy
to zdecydowanie, choć mało skutecznie, próbował
kontrolować jej działania, ale lepiej było o tym nie mówić.
Chociaż Gwen pewnie słyszała to i owo od koleżanek.
- Nie wyszłabym za niego, gdyby chciał mi dyktować, co
powinnam lub czego nie powinnam robić - dodała. - W końcu
mamy tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty rok, a nie
mroczną epokę wiktoriańską. A tak przy okazji, mam
nadzieję, że nie powiedziałaś całej swojej rodzinie, że Alec
jest policjantem. Niektórzy zaczynają na mnie dziwnie
patrzeć, kiedy dowiadują się, że jestem żoną policjanta.
- Nie, prosiłaś mnie przecież, bym nic nie mówiła. Ale nie
o tym teraz myślałam, raczej o... - Gwen oderwała wzrok od
drogi i zerknęła na wystający brzuch Daisy.
- O dziecku? - Daisy poklepała się po brzuchu. Kiedy
stała, płaszcz idealnie go ukrywał, ale kiedy siedziała, robił się
jeszcze większy. - Pewnie powinnam poczekać z lekcjami
jazdy do czasu, aż się urodzi. Niedługo i tak nie zmieściłabym
się za kierownicą. Jeszcze trzy miesiące! Nigdy nie myślałam,
że dziewięć miesięcy może trwać tak długo. Ale to nie ma nic
wspólnego z Alekiem.
- Daisy!
Daisy roześmiała się.
- Przepraszam, chodzi mi o to, że to, że jestem w ciąży,
nie ma nic wspólnego z tym, czy Alec jest, czy nie jest
apodyktyczny. Jeśli wiesz, o co mi chodzi.
- Wiem. Ale jestem przyzwyczajona do tego, że ojciec
zawsze dyktuje warunki - nie tylko matce, ale nam wszystkim
- i nie wyobrażam sobie, na czym polega nowoczesne
małżeństwo.
Droga wiła się w górę, wzdłuż stromego zbocza skarpy
Cotswold, między żywopłotami, ozdobionymi powojnikiem i
jagodami przestępu. Wkrótce żywopłoty ustąpiły miejsca
kamiennym murom. Jakieś pół kilometra dalej, wciąż jadąc
pod górę, Daisy ujrzała po lewej stronie kamienne słupy
okalające otwór w murze. Gwen sprawnie wykonała ostry
skręt i wjechała na podjazd pomiędzy otwartą bramę z kutego
żelaza. Na lewym skrzydle bramy widniał złoty ozdobny napis
„Edge", a na prawym „Manor". Niewielka stróżówka
wyglądała na opuszczoną.
- Od wojny nie mamy już stróża - powiedziała Gwen. -
Teraz mieszka tu nasz ogrodnik, Biddle. Oczywiście w ciągu
dnia go tu nie ma, a pani Biddle zajmuje się domem, więc
zostawiamy bramę otwartą.
- Teraz chyba nikt już nie ma stróżów.
Od północy dom był osłonięty aleją cisów. Kiedy triumph
zbliżył się do wiecznie zielonych drzew, nastąpiła seria
ogłuszających wybuchów. Serce Daisy podeszło do gardła,
dopóki nie zdała sobie sprawy, że samochód się cofa.
A może nie? Gwen wcisnęła hamulec i wpatrywała się w
drzewa. Podążając za jej spojrzeniem, Daisy zauważyła jakiś
ruch między ciemnozielonymi liśćmi, a potem nastąpiła
kolejna seria huków i wystrzałów.
Tym razem, domyślając się, co się stało, zauważyła za
samochodem jakiś błysk.
- Petardy.
- To te małe urwisy! - Gwen wyskoczyła z samochodu i
popędziła w stronę drzew.
Parę chwil później wyszła z triumfującym wyrazem
twarzy, trzymając za kołnierz dwóch małych, żylastych i
zdecydowanie brudnych chłopców. Pomaszerowała z nimi do
samochodu.
- Proszę natychmiast przeprosić panią Fletcher -
warknęła. - Albo powiem waszemu dziadkowi i sprawi wam
porządne lanie.
- Mama mu na to nie pozwoli - jęknął młodszy chłopiec. -
Mógł mieć osiem lub dziewięć lat, a starszy około dziesięciu.
- Wasza mama dowie się o wszystkim dopiero po fakcie.
Dzieciaki Addie - wyjaśniła Daisy. - Pamiętasz moją siostrę
Adelaide ze szkoły?
- Mgliście. Jest od nas o kilka lat starsza, prawda?
- Tak, w styczniu skończy trzydzieści lat. - Potrząsnęła
chłopcami. - Przeproście szybko, bo będzie za późno.
- Przepraszam - mruknął ponurym głosem starszy, a jego
brat poszedł w jego ślady.
Gwen ponownie nimi potrząsnęła.
- Potraficie zrobić to lepiej.
- Bardzo przepraszamy, pani Fletcher, ale to tylko
petardy. Nie są niebezpieczne.
- Oczywiście, że są, kiedy rzucacie nimi w samochód -
zauważyła ich ciotka. - Mogłam się przestraszyć i zjechać z
drogi. Wsiadajcie na dodatkowe siedzenie, tylko uważajcie na
bagaż pani Fletcher. Adrian usiądzie ci na kolanach, Reggie.
- Nie chcemy iść do domu, - powiedział bojowym głosem
Reggie.
Adrian wpadł w panikę.
- Przecież przeprosiliśmy, ciociu Gwen. Nie możesz teraz
powiedzieć dziadkowi!
- A powinnam. Ale nie zrobię tego, jeśli obaj opróżnicie
kieszenie i oddacie mi wszystkie petardy.
- Ale kupiliśmy je za własne pieniądze! - zaprotestował
Reggie. - A jeśli obiecamy, że nie będziemy ich rzucać w
samochody?
- Wszystkie - powiedziała bezwzględnie Gwen.
Daisy, która nieraz widziała zawartość kieszeni swojego
najstarszego bratanka, nie zdziwiła się na widok drobiazgów
wyłożonych na stopniu samochodu. Poza tuzinem petard i
kapslami, które Gwen również skonfiskowała, kolekcja
zawierała trzy cukierki, pudełko po zapałkach z dwoma
martwymi żukami, sznurek, ołówek, kilka małych,
zaokrąglonych kamieni i procę. Gwen zawahała się przy tej
ostatniej.
- Czy ciotka Babs nie zabrała wam już tej procy?
- Właśnie ją nam oddała. Obiecaliśmy, że nie będziemy
strzelać do zwierząt na farmie, do szklarni ani nic takiego.
Trzymała ją cały tydzień, a ta jest wyjątkowo dobra!
- Dobrze, już dobrze. Zabierajcie swoje rzeczy i
wsiadajcie.
- Czemu?
- Bo ja tak mówię. Powiecie matce o tym, co zrobiliście.
Chociaż ona i tak nic z tym nie zrobi - mruknęła Gwen,
ponownie zajmując miejsce za kierownicą.
Jej komentarz potwierdziło zachowanie chłopców, którzy
beztrosko usiedli na dodatkowym siedzeniu. - Mam wrażenie,
że jeszcze pożałuję, że ustąpiłam w sprawie tej procy.
- Ale robi się je tak łatwo - zauważyła Daisy. - Bez
problemu zrobiliby drugą.
- To prawda.
- Chłopcy to chłopcy - wymruczała Daisy, chociaż
nienawidziła drugiej części ulubionego powiedzonka swojej
niani: „A dziewczynki muszą zachowywać się jak damy".
Podjazd ciągnął się wzdłuż zbocza, w dużej mierze na
płaskim terenie. Kiedy mijali budynki gospodarcze na
niższym zboczu, Gwen pomachała do ubranej w spodnie
kobiety, rozmawiającej z mężczyzną, który siedział na
grzbiecie olbrzymiego konia pociągowego.
- Moja siostra Barbara. Jest z nas najstarsza.
- Ciociu Gwen? - z tyłu dotarł do nich roztrzęsiony głos
Adriana. - Nie powiesz nic cioci Babs, prawda? O tych
petardach?
- A niby dlaczego nie?
- Bo mówiła, że jeśli w tym tygodniu znowu coś
przeskrobiemy, wrzuci nas do końskiego koryta, choćbyśmy
mieli złapać zapalenie płuc.
- Dobrze by wam to zrobiło.
- To byłoby morderstwo - powiedział z pełnym
przekonaniem Reggie.
- Cóż, nie chcemy dopuścić do morderstwa w rodzinie,
więc nic jej nie powiem, jeśli będziecie grzeczni, dopóki nie
pójdziecie spać. Przepraszam cię, Daisy, kiedy cię
zapraszałam, zupełnie zapomniałam, że chłopcy mają przerwę
semestralną. Obawiam się, że w rodzinie dzieją się też inne
hece.
- Nie szkodzi, postaram się o tym wszystkim nie myśleć i
skupić na swoim artykule. To bardzo miłe ze strony twojej
rodziny, że pozwolili mi przyjechać. Mój amerykański
wydawca nie może się już doczekać. Oni tam nic nie wiedzą o
spisku prochowym, więc wydaje im się to szalenie
egzotyczne. To się wydarzyło jeszcze przed „Mayflower" i
pielgrzymami (Mayflower - mały, drewniany żaglowiec, na
którym pierwsi koloniści angielscy, tzw. pielgrzymi, w liczbie
102 osób, przybyli do Ameryki Północnej w 1620 r. [przyp.
tłum.].), a ich historia zaczyna się właśnie wtedy
Gwen roześmiała się.
- O ile dobrze pamiętam, w szkole zaczęliśmy od najazdu
Cezara na Wielką Brytanię w którymś tam roku przed naszą
erą.
- Ale potem niewiele się działo, poza Alfredem i
ciastkami, aż do tysiąc sześćdziesiątego szóstego. Mam
nadzieję, że opowiesz mi historię waszych obchodów Dnia
Guya Fawkesa (Dzień Guya Fawkesa (ang. Guy Fawkes Day)
- angielskie święto ludowe obchodzone hucznie 5 listopada w
rocznicę wykrycia spisku prochowego Guya Fawkesa,
będącego próbą wysadzenia w powietrze parlamentu, czyli
Izby Lordów (1605 r.) [przyp. tłum.].). Powinnam napisać coś
na ten temat, poza opisem jutrzejszych uroczystości.
- Ojciec z przyjemnością ci o tym opowie.
- To dobrze. - Ciekawość Daisy dała o sobie znać. - A
jeśli chcesz pogadać o tych hecach, o których wspomniałaś,
chętnie posłucham, lub nie, jak wolisz.
- Może rzeczywiście przydałaby się jakaś opinia z
zewnątrz - powiedziała z namysłem Gwen. - Poza tym w
końcu twój ojciec był wicehrabią, a mój jest tylko baronetem.
- Nie śmiałabym się wtrącać! Ani wykorzystywać swojej
pozycji.
- Kto to jest wicehrabia? - dopytywał się Adrian. Gwen i
Daisy popatrzyły na siebie z konsternacją.
Zupełnie zapomniały o dwóch urwisach, którzy siedzieli
na dodatkowym siedzeniu, uważnie nadstawiając uszu.
- Lordem, głupku! - powiedział z wyższością Reggie.
- Nie jestem głupkiem! - Adrian był w gorszym
położeniu, ponieważ siedział na kolanach brata, ale i tak rzucił
się na niego z pięściami.
- Końskie koryto! - ostrzegła Gwen. Pozostała część
podróży upłynęła w spokoju.
W czasach szkolnych Daisy miała okazję być w rezydencji
Edge Manor. Gwen nigdy nie była jej bliską przyjaciółką, ale
jej własny dom rodzinny, Fairacres, był oddalony o zaledwie
trzydzieści kilometrów. Wiedziała, że rodzina Gwen posiadała
tu ziemie od czasu Wojny Róż. W ciągu setek lat Tyndallowie
nie poddawali się kaprysom historii i udawało im się nie
rzucać zbytnio w oczy, choć w decydującym momencie
zawsze znajdowali się po odpowiedniej stronie, niczym pastor
z Bray (Pastor z Bray - duchowny żyjący w XVI w., który w
zależności od panującej religii potrafił szybko „przemienić
się" w protestanta lub katolika [przyp. tłum.])..
Rezydencja Edge Manor, zbudowana i przebudowywana z
miejscowego wapienia, również dostosowała się do kaprysów
właścicieli i trudnego położenia.
Znajdowała się bowiem w połowie drogi na strome
wzgórze. Południowa fasada, przed którą zatrzymał się
triumph, była wyższa i węższa niż większość wiejskich
rezydencji. Po prawej stronie wybrukowanego dziedzińca
ciągnął się rząd garaży, niegdyś powozowni, które zazwyczaj
były bardziej ukryte, by nie rzucać się w oczy mieszkańcom i
gościom.
Za fasadą budynek ciągnął się w kierunku północnym i z
tego, co Daisy pamiętała, miał mnóstwo niewygodnych
schodów, które miały za zadanie wyrównywać poziom. Za to
długie, zachodnie skrzydło zapewniało spektakularny widok
na tarasowe ogrody, wioskę i dolinę Evesham, gdzie była
większość hektarów należących do rodziny Tyndallów.
- Zostaw aparat i maszynę do pisania w samochodzie,
Daisy - powiedziała Gwen. - Ktoś po nie przyjdzie. A wy,
chłopcy, możecie wziąć resztę.
Wprowadziła Daisy do domu, a tuż za nimi weszli jej
przygnębieni siostrzeńcy, siłujący się z bagażem. Szeroki hol
wejściowy, wysoki na dwa piętra, był wyłożony
lakierowanym dębem. Poza dwoma antycznymi skrzyniami
był urządzony jak salon, z sofami i fotelami ustawionymi' na
dużym dywanie wokół kominka, naprzeciwko drzwi
frontowych. Późne popołudniowe słońce wlewało się do
środka przez wysokie południowe i zachodnie okna,
ozdobione wazonami wypełnionymi złotymi liśćmi buku,
szkarłatnymi owocami głogu oraz różową i pomarańczową
trzmieliną.
Tę zachęcającą scenerię psuł widok dwóch rozgniewanych
postaci stojących na środku pokoju.
Jeden z nich był masywnym mężczyzną, którego
przepastne pumpy i myśliwska marynarka z ogromnymi
kieszeniami sprawiały, że wydawał się jeszcze większy, niż
był w rzeczywistości. Daisy rozpoznała w nim sir Harolda
Tyndalla. Od czasu ich ostatniego spotkania zwiększył mu się
obwód w pasie, a włosy przerzedziły, ale jego rude wąsy były
jak zawsze groźnie zjeżone. Był wysokim mężczyzną, o
krótkiej i grubej szyi, który ryczał jak lew:
- Skąd ci do diabła przyszło do głowy, że ten drań jest w
Manor Edge mile widziany?
- Miller nie jest draniem! - Kłócący się z nim młody
człowiek, który kipiał ze złości, był o parę centymetrów
wyższy, ale równie mocno zbudowany. Jednak jego sylwetka
nie zdążyła się jeszcze wypełnić. W jasnoniebieskim blezerze
z herbem Cambridge na kieszeni i spodniach z szerokimi
nogawkami wydawał się gibki, tyczkowaty. - On jest...
- Phi! Naopowiadał ci bzdur, a w dodatku wpadła mu w
oko twoja siostra.
- Gwen? - Młodzieniec musiał być Jackiem Tyndallem,
zdała sobie sprawę Daisy. Zauważyła też, że Gwen oblała się
rumieńcem, zawstydzona z powodu niechcianego komentarza
lub też skonsternowana jego trafnością. Jack, wyraźnie
zdumiony, ciągnął dalej: - Nie myślę...
- W tym właśnie problem, chłopcze, ty nie myślisz!
Tyndallowie od wieków sprawują pieczę nad tym majątkiem,
który przechodzi z ojca na syna, i mój syn nie złamie tej
zasady z powodu jakiejś błahej, przelotnej fanaberii.
- Lotnictwo nie jest...
- Ojcze, Jack - przerwała im Gwen. - To jest pani
Fletcher.
Kłócący się mężczyźni obrócili się na pięcie. Sir Harold
podszedł bliżej, by się przywitać.
- A tak, córka Dalrymple'a. Jest nam bardzo miło, że
zechciała pani przyjechać i napisać o naszych uroczystościach,
pani Fletcher. Tyndallowie od tysiąc sześćset szóstego roku,
niemal co roku, organizują święto z okazji Dnia Guya
Fawkesa, nawet w czasach Republiki (Republika Angielska
(ang. Commonwealth of England) - okres w historii Anglii
obejmujący lata 1649 - 1660. W tym czasie rządy w kraju
sprawował Parlament (1649 - 1653, 1659 - 1660) oraz
lordowie protektorzy - Oliver Cromwell i Richard Cromwell
[przyp. tłum.].). O dziwo, Noc Ognisk była jedyną
uroczystością, na którą pozwolili purytanie, chociaż celebruje
udaremnienie spisku przeciwko monarchii.
- Cromwell powinien dziękować spiskowcom za to, że
próbowali wysadzić Jakuba Pierwszego, co mogło oszczędzić
purytanom kłopotu i obcinania głowy Karolowi Pierwszemu -
powiedział Jack. - Bardzo mi miło pani, Fletcher.
- Pamiętasz mojego brata, Daisy? Kiedy widzieliście się
ostatnim razem, musiał mieć dwanaście lub trzynaście lat.
- Byłem wtedy okropnym, pyskatym uczniakiem. - Jack
miał uroczy uśmiech.
- Nie w połowie tak upierdliwym jak...
Daisy trąciła Gwen łokciem, żeby przypomnieć jej, że
obiecała nie mówić ojcu o występkach jego wnuków. Sami
chłopcy zdążyli się już ulotnić.
Jack zrobił znaczącą minę.
- Co tym razem przeskrobali? - zapytał.
Ale sir Harold niczego nie zauważył, chcąc jak najszybciej
zaprowadzić Daisy do okna i pokazać jej miejsce, gdzie miał
się odbyć pokaz sztucznych ogni i gdzie miało być rozpalone
ognisko.
- Widzi pani, tam, na dole, na polanie pod tarasami? Moi
ogrodnicy i najemcy od tygodni znoszą chrust.
Kiedy jej gospodarz snuł swoją opowieść, mówiąc o tym,
że tradycja sztucznych ogni rozpoczęła się od
zademonstrowania lojalności wobec pierwszego króla z rodu
Stuartów, a później stała się mocno wyczekiwanym
wydarzeniem, Daisy czuła się coraz bardziej zdesperowana.
Dziecko postanowiło kopać ją w pęcherz, jakby odbijało
piłeczką o ścianę. Może i była nowoczesną,
wyemancypowaną, pracującą kobietą, ale wyjaśnienie tej
sytuacji baronetowi przerastało jej możliwości.
Na szczęście przyszła jej z odsieczą lady Tyndall. Blada,
delikatna, zdenerwowana kobieta stanęła między swoim
mężem a gościem i powiedziała błagalnym głosem:
- Haroldzie, jestem pewna, że pani Fletcher z chęcią
wysłucha twoich historii później, ale teraz pewnie chce się
trochę odświeżyć po podroży i chwilę odpocząć przed
podwieczorkiem.
I choć sir Harold wyglądał na urażonego, nie
zaprotestował.
- Zobaczymy się na podwieczorku, pani Fletcher -
powiedział i odmaszerował.
- Toaleta jest tam, chociaż pewnie pani pamięta -
powiedziała lady Tyndall, wskazując drogę.
Daisy pobiegła.
Kiedy wróciła, czując się znacznie lepiej, Gwen na nią
czekała.
- Matka powiedziała, że jak tylko cię zobaczyła, od razu
wiedziała, o co chodzi. Widziałam, że jesteś zdesperowana,
ale myślałam, że chodzi o ojca. Często sprawia, że tak się
właśnie czuję, ale nie miałam odwagi mu przerwać, skoro
wszedł już na swój ulubiony temat. Przepraszam, że nie
domyśliłam się, o co chodzi, ale nigdy nie byłam w ciąży.
- Ten mały brutal kopał mnie jak szalony w niezwykle
czułe miejsce. To bardzo dziwne uczucie. Nawet sobie nie
wyobrażasz.
- Nie wyobrażam! Chodź, zaprowadzę cię do pokoju.
Twoje rzeczy są już na górze. Kazałam Jackowi zanieść aparat
i maszynę do pisania, bo wiem, że się o nie niepokoisz.
Możesz iść po schodach, prawda?
- Oczywiście.
- Muszę powiedzieć, że wyglądasz bardzo dobrze. Addie
strasznie grymasiła, kiedy była w ciąży, a matka jeszcze
wokół niej skakała.
Idąc wolnym tempem, Gwen zaprowadziła ją po
wspaniale rzeźbionych dębowych schodach w stylu Jakuba I.
Daisy, która szła za nią, zapytała:
- Czy Adelaide wróciła do Edge Manor? Jej mąż zginął na
wojnie, prawda?
- I tak, i nie. Wyszła za sąsiada i mieszka z teściową, tuż
za rogiem, między naszym domem a wioską. Stephen zginął w
tysiąc dziewięćset piętnastym, kiedy była w ciąży z Adrianem.
- Została wdową w wieku dwudziestu lat, z dwoma
małymi synami!
- Wiem, że jest jej ciężko, ale Addie naprawdę przesadza.
Ciągle tylko jęczy i narzeka, i bez przerwy rozpuszcza dzieci
albo narzeka na ich zachowanie. Obawiam się, że pani
Yarborough zachęca ją do tego, by spędzała większość czasu
na łonie rodziny.
Mimo swoich wcześniejszych słów Daisy była zmęczona
po podróży i ucieszyła się, gdy dotarły na szczyt schodów.
- Ale teraz chłopcy są już na tyle duzi, że można ich
wysłać do szkoły z internatem, prawda? - zapytała, gdy mijały
podest, galerię otwartą na hol poniżej.
- Tak, ale ona nie chce ich posłać. Chodzą do zwyczajnej
szkoły w Evesham, gdzie nie ma żadnej dyscypliny. I
zamierza ich również wysłać do liceum imienia księcia
Harolda w Evesham, więc nie ma żadnej nadziei. Twierdzi, że
nie stać jej na prywatną szkołę.
- A sir Harold nie mógłby...?
- Mógłby, gdyby udało się go przekonać, że to jego
pomysł. Problem w tym, że Reggie i Adrian się go boją, więc
przy nim zachowują się grzecznie. Nie można w
nieskończoność ich straszyć, a oni powoli zaczynają zdawać
sobie z tego sprawę, więc groźby przestają działać. Poza tym
wątpię, by faktycznie sprawił im lanie. Był taki dumny z
Addie, że tak szybko urodziła dwóch synów, i chyba myśli, że
nie mogą zrobić nic złego.
- A szkoda!
Weszły na kolejne trzy schodki prowadzące na korytarz i
minęły kilkoro drzwi. W końcu Gwen oznajmiła:
- To twój pokój. Uważaj na schody. Dwa.
Ostrzeżenie przyszło w samą porę, gdy Gwen otworzyła
drzwi na zalane złotym wieczornym blaskiem pomieszczenie.
Ostrożnie schodząc po schodach, Daisy kątem oka
zauważyła wygodne niebieskie meble, ale jej uwagę przykuł
widok na dolinę w stronę Malvern Hills, które było tak blisko
jej rodzinnego domu.
- Cudownie! Zazdroszczę ci widoków. Mieszkanie w St.
John's Wood, które jest blisko centrum Londynu, ma
oczywiście swoje zalety, ale widoki do nich nie należą.
- Matka mówiła mi, żeby dać ci najlepszy pokój gościnny
i nie umieszczać cię z nami na drugim piętrze, tak jak wtedy,
gdy byłaś tylko koleżanką ze szkoły. Niestety, ten nie ma
własnej łazienki. Będziesz musiała dzielić łazienkę z moimi
rodzicami, ale za to jest mnóstwo ciepłej wody. To ich pokoje
mijałyśmy po tej stronie. Łazienka, et cetera, jest
naprzeciwko, a gabinet ojca na końcu.
- Ty wciąż jesteś na górze?
- Tak, Babs, Jack i ja, i przyjaciel Jacka, który przyjechał
z wizytą. - Gwen lekko się zarumieniła, kiedy wspomniała o
przyjacielu Jacka. Miller, przypomniała sobie Daisy, drań,
który zachęca Jacka do lotnictwa i któremu rzekomo wpadła w
oko Gwen. - Mam nadzieję, że pamiętasz dziwny układ tego
domu.
- Mniej więcej. - Daisy zdjęła kapelusz i płaszcz i
podeszła do umywalki, wskazując ręką, by Gwen usiadła w
fotelu.
- Mieszkamy po zachodniej stronie, a służba po
wschodniej, wychodzącej na wzgórze. Od czasu wojny ciężko
o służących i cały czas czekam, aż ci, którzy zostali, się
zbuntują i będą żądali większej ilości światła i powietrza. Z
drugiej strony - pamiętasz może naszego kamerdynera,
Jenningsa?
- Mam jakieś mgliste wspomnienie starszego osobnika w
czerni.
- Teraz jest jeszcze starszy, ale nie chce przejść na
emeryturę i zamieszkać w jakimś przyjemnym, wygodnym
domku, ani porzucić tamtego płaszcza. Nie daje rady wejść po
schodach i pojawia się tylko na obiedzie. Większość czasu
spędza, polerując srebra, ale wciąż rządzi służbą żelazną ręką.
- Kolejny powód, by masowo rzucili pracę, poza ciemnymi
pokojami.
- Przynajmniej mają już elektryczność. Kiedy ojciec
wstawił generator, podłączył również skrzydło dla służby.
- Wszystko, co ułatwia życie służbie, ułatwia też życie
twojej matce. Wydawało mi się, że wyglądała... nie najlepiej.
- Ona nie wygląda „najlepiej", odkąd tylko pamiętam.
Kiedy byliśmy dziećmi, niewiele o tym myśleliśmy, ale teraz,
z perspektywy czasu, wiem, że zawsze była bardzo delikatna.
Ale od czasu zakończenia wojny nie musi martwić się domem.
Jak tylko zostałyśmy z Babs zdemobilizowane ze służby
rolnej, przejęłam kontrolę.
- Babs wciąż zajmuje się ziemią, prawda?
- Okazało się, że rolnictwo ją wciągnęło, a potrzebowała
czegoś, czym mogła się zająć. Obie straciłyśmy na wojnie
narzeczonych. Trzy pechowe siostry - to brzmi jak ponura
baśń dla dzieci, prawda? - Gwen zamilkła, a jej wzrok zrobił
się nieobecny.
Daisy chciała jej powiedzieć, że ona również straciła
narzeczonego. Ale Michael był obdżektorem, pacyfistą, który
wjechał na minę, prowadząc karetkę w oddziale ochotniczym.
I chociaż był na froncie, nie walczył, a uprzedzenia wobec
takich jak on wciąż były bardzo silne. Poza tym, chociaż jej
pierwsza miłość na zawsze pozostanie w jej sercu, znalazła
drugą, a siostry Tyndall nie.
A może coś jednak było między Gwen a tajemniczym
Millerem? Jednak zanim Daisy wymyśliła, jak ją o to
delikatnie zapytać, Gwen westchnęła i mówiła dalej:
- Twój brat również zginął, prawda? Mamy szczęście, że
Jack jest najmłodszy w rodzinie i był zbyt młody, żeby się
zaciągnąć. Matka by tego nie przeżyła, gdyby go straciła.
Żałuję tylko, że zaprosił... Ale nie powinnam zawracać ci
głowy naszymi swarami. - Wstała, zmuszając się do uśmiechu.
- Uroczystości z okazji Dnia Guya Fawkesa zawsze wprawiają
ojca w lordowski nastrój. Strasznie się cieszy, że przyjechałaś,
by o tym napisać, więc przynajmniej on powinien być w
dobrym nastroju. Zostawię cię teraz samą. Muszę poszukać
Addie i spróbować ją przekonać, by ukarała tych nieznośnych
chłopaków. Podwieczorek jest za pół godziny w salonie, jeśli
będziesz miała siłę zejść.
- Pamiętaj, że teraz jem za dwoje. Będę tam - obiecała
Daisy, mając nadzieję, że ten drań, Miller, który był przyczyną
wszystkich swarów, będzie obecny. Nie mogła się doczekać,
by go poznać.
ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy Daisy wyszła z pokoju i ruszyła w kierunku
schodów, z ostatniego pomieszczenia po prawej stronie
wyszła lady Tyndall. Zobaczyła Daisy i poczekała na nią.
- Mam nadzieję, że udało się pani odpocząć po tej
okropnej podróży.
- Tak, dziękuję, mogłam przez chwilę poleżeć.
- To mój salon. - Wskazała na drzwi, które przed chwilą
zamknęła. - Może pani z niego korzystać, żeby odpocząć czy
pisać.
- To bardzo miłe z pani strony, lady Tyndall. W moim
pokoju jest chyba wszystko, czego potrzebuję. - Nawet drugie
łóżko. Szkoda, że nie zajmował go Alec.
- Wiem, że Gwen wstawiła tam biurko, ale nie byłam
pewna, czy jest odpowiednie dla profesjonalnej dziennikarki.
- Jest idealne. Nie mogę się doczekać, by opisać państwa
uroczystości. Mam nadzieję, że sir Harold nie poczuł się
urażony tym, że go wtedy opuściłam, i opowie mi resztę
historii.
- Harold nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu się
sprzeciwia. - Lady Tyndall posłała jej zmęczony uśmiech. -
Zazwyczaj staram się go nie złościć, ale widziałam, że
potrzebowała pani pilnej pomocy.
- Tak było - powiedziała z wdzięcznością Daisy.
- To jedna z tych rzeczy, o której nikt mnie nie uprzedził.
Poza tym czuję się bardzo dobrze.
- Cieszę się. Ja miałam pecha, moje ciąże nie należały do
łatwych. Ale pani wygląda kwitnąco.
- Jestem zdrowa jak ryba i mam apetyt za dwóch, niestety.
- Proszę się nie obawiać, na podwieczorku będzie
mnóstwo jedzenia. Pam jest zawsze głodna, a Jack - nawet
jeśli jest za chudy, to nie dlatego, że nie je. Pod wieloma
względami wciąż jest tylko chłopcem. Ale jest zbyt dorosły,
by zaakceptować to, że ojciec ustala reguły, tylko że Harold
nie zdaje sobie z tego sprawy.
- Lady Tyndall zachowywała się tak, jakby mówiła do
siebie. Kiedy dotarły z Daisy na dół i ruszyły przez hol,
otrząsnęła się i powiedziała: - Gwen pewnie wspominała, że
mamy jeszcze jednego gościa?
- Tak, niejakiego pana Millera.
- To przyjaciel Jacka... dość nieodpowiedni, z przykrością
to stwierdzam. Zdecydowanie nie „z górnej półki", że się tak
wyrażę. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, by go
poznać.
- Oczywiście, że nie, lady Tyndall. W końcu jestem
dziennikarką. Piszę o różnych sprawach i rozmawiam z
różnymi ludźmi. Moje artykuły o rezydencjach arystokracji
były początkiem góry lodowej, czymś, co było dla mnie łatwe,
a o czym nikt nie pisał.
- Czytałam niektóre z nich. Robią wrażenie. -
Zaprowadziła Daisy do salonu.
Wszyscy stali przy oknach wpatrzeni w zachód słońca,
spektakularną ognistą kulę otoczoną zielonym i cytrynowym
blaskiem. Odwrócili się, gdy lady Tyndall zamknęła drzwi, by
nie wpuszczać z holu przeciągów.
- „Gdy czerwień o zachodzie, wie marynarz o pogodzie" -
zacytował Jack Tyndall. - Wygląda na to, że pogoda nam jutro
dopisze. Cieszę się, że nie przejechała pani takiego kawału
drogi na marne, pani Fletcher.
- Ja też - zapewniła go Daisy.
- Pani pozwoli, że przedstawię mojego przyjaciela. Martin
Miller, inżynier lotnictwa. - Ostatni wyraz został
wypowiedziany nieco wojowniczym tonem.
Człowiek, który do niej podszedł, nie był tym, kogo Daisy
się spodziewała. „Drań" bynajmniej nie był ubrany w
krzykliwym stylu, ale w przyzwoity ciemny garnitur, zupełnie
dobrze skrojony, choć nie u krawca z Savile Row. Był starszy,
niż można się było spodziewać, jak na przyjaciela młodego
Tyndalla. W kącikach oczu miał już pierwsze kurze łapki, a
jego ciemne włosy były lekko posiwiałe na skroniach. Musiał
mieć co najmniej czterdzieści lat, oceniła. Może dlatego
obawiano się jego wpływu na Jacka, chociaż wydawał się
poważnym człowiekiem, jakby miał na niego raczej dobry
wpływ niż zły.
Gdy zaś chodziło o jego ewentualny wpływ na Gwen, cóż,
nie był zbyt przystojny, choć w jego wyglądzie nie było nic,
co można mu było zarzucić. A Gwen była
dwudziestosiedmioletnią starą panną w świecie, w którym
znaczna część mężczyzn w „odpowiednim" wieku i z
„odpowiedniej" klasy społecznej zginęła na wojnie.
- Bardzo mi miło, panie Miller. - Daisy podała mu dłoń,
którą ten uścisnął. Jego uścisk był mocny, ciepły i suchy -
taki, który nie powinien zniechęcić sir Harolda. - Konstruował
pan samoloty w czasie wojny? Mój mąż był w Królewskim
Korpusie Lotniczym. Był zwiadowcą. Może brał pan udział w
produkcji maszyn, którymi latał?
Uśmiechnął się, choć jego spojrzenie było nerwowe.
- Owszem, choć nie brałem udziału w samym procesie
produkcyjnym. Moja firma zajmowała się głównie projektami.
- Ostatnia głoska była wyraźnie zaakcentowana, drażniąc
ucho. Musiał pochodzić z Midlands, z niższej klasy średniej.
Daisy było wszystko jedno, ale sir Harold z pewnością
wyrobi sobie złą opinię.
- Czym się pan teraz zajmuje? - zapytała. - To znaczy
teraz, kiedy nie potrzebujemy już myśliwców? Pewnie wierzy
pan w przyszłość podróży pasażerskich?
Jack z ochotą włączył się do rozmowy.
- Ależ wciąż potrzebujemy samolotów bojowych!
Niemcom nie można ufać. A teraz jeszcze Winston Churchill -
był ministrem do spraw lotnictwa po wojnie, pamięta pani?
Trochę czasu mu to zajęło, ale jest przekonany, że
potrzebujemy silnego lotnictwa. Mówią, że ma dołączyć do
konserwatywnego rządu, i jestem pewien, że będzie forsował
ponowne uzbrojenie.
- Idiotyczna strata pieniędzy! - Sir Harold zjawił się
niezauważony. - Szkop wie, kiedy został pokonany. Jeśli zaś
chodzi o podniebne podróże, to chyba nikt przy zdrowych
zmysłach nie będzie ryzykował własnego życia, żeby
zaoszczędzić trochę czasu.
- Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział Miller. -
Od kilku lat działa u nas i w Europie kilka linii lotniczych.
Teraz, kiedy rząd utworzył Imperial Airlines i zaczął
finansować...
- Idiotyczna strata pieniędzy!
Daisy była rozdarta między chęcią zaspokojenia
ciekawości a wymyśleniem sposobu ucieczki.
- To już kwestia opinii, ojcze. Faktem jest, że ludzie nie
przestaną projektować i konstruować samolotów, a ja chcę
brać w tym udział.
- A moja firma potrzebuje młodych, bystrych inżynierów
takich jak Jack.
- Po moim trupie! Ten kraj potrzebuje właścicieli
ziemskich, którzy potrafią zająć się ziemią. Gdzie byśmy byli,
gdyby nie rolnicy, którzy nas żywią, co? Miejsce Jacka jest
tutaj, na gospodarstwie, jak dwadzieścia pokoleń jego
przodków.
- Ale mnie w ogóle nie interesuje rolnictwo -
zaprotestował Jack. - Babs wie wszystko na ten temat, a co
więcej, sprawia jej to przyjemność.
- Babs jest dziewczyną. - Baronet rzucił gniewne
spojrzenie swojej najstarszej córce, która właśnie weszła,
włączając światło przy drzwiach. - Nie, na Boga, Babs jest
kobietą, i jeśli nie przestanie wygłupiać się przy
gospodarstwie i szybko nie znajdzie sobie męża, to nawet
modlitwy jej nie pomogą.
Babs posłała ojcu nienawistne spojrzenie. I choć zdjęła
spodnie i włożyła tweedową spódnicę oraz długi, robiony na
drutach sweter, było oczywiste, że nie przykłada dużej wagi
do wyglądu. Nie zrobiła nic, by przy pomocy pudru i szminki
ukryć na skórze efekty swojej pracy na dworze. Jej proste
brązowe włosy były krótko obcięte. Nosiła buty na płaskim
obcasie, a jedynym rodzajem biżuterii, jaki miała na sobie, był
wiktoriański, diamentowo - rubinowy pierścionek, który
nosiła na serdecznym palcu.
Rodowy pierścionek zaręczynowy, domyśliła się Daisy,
do którego prawdopodobnie nigdy nie dołączy ślubna
obrączka. Gwen nie nosiła pierścionka, pomyślała. Czyżby to
był znak, że miała nowe nadzieje? A jeśli tak, to czy rozbudził
je Martin Miller?
Kiwnąwszy głową w stronę Daisy, Babs podeszła do
matki i Gwen. Obie stały przy oknie, wyglądając na zewnątrz,
ale sądząc po ich napiętej postawie, uważnie słuchały tego, co
działo się za ich plecami.
Odwróciły się, by przywitać się z Babs. Podobieństwo
między trzema kobietami było oczywiste. Wszystkie były
szczupłe, drobnej kości, o figurach idealnie pasujących do
modnego obecnie prostego kroju z niską talią. W przypadku
lady Tyndall jej kruchość była dodatkowo podkreślona nie
najlepszym stanem zdrowia, jak zdążyła zauważyć Daisy.
Babs wręcz przeciwnie. Sposób, w jaki się poruszała,
sugerował spory zapas sił i kipiącej energii, mimo całego dnia
spędzonego na gospodarstwie. Gdy zaś chodziło o Gwen,
Daisy pamiętała jej delikatną dziewczęcą urodę i zastanawiała
się, co sprawiło, że przeminęła: upływ czasu, strata
narzeczonego czy konieczność życia pod jednym dachem z
porywczym ojcem.
Gwen wciąż była ładna, gdy się uśmiechała, ale teraz, gdy
była zdenerwowana, wyglądała całkiem zwyczajnie. Widząc,
że Daisy utknęła między skłóconymi mężczyznami,
powiedziała coś do Babs, która wzruszyła ramionami. Po
chwili wahania Gwen zdobyła się na odwagę i podeszła bliżej,
by odciągnąć przyjaciółkę na bok.
Jednak do tej pory antagoniści zaczęli się już powtarzać.
Daisy doszła do wniosku, że nie dowie się niczego nowego.
Już miała się wymknąć, by udaremnić próbę odbicia, gdy
zjawiły się dwie pokojówki z podwieczorkiem.
Kłótnia z miejsca ustała. Jedna z pokojówek zaczęła
rozstawiać na stole przy kominku filiżanki, spodki i talerzyki z
masłem i chlebem, ciastkami i herbatnikami. Druga z
dziewcząt poszła zasunąć kremowo - złote zasłony,
zasłaniając ostatnie promienie zachodzącego słońca. Pokój
przestał być polem walki i przeistoczył się w przytulny azyl, w
sam raz na podwieczorek. Lady Tyndall usiadła za stołem,
gotowa nalewać herbatę.
Korzystając z zamieszania, Gwen przeprosiła Daisy:
- Tak mi przykro, Daisy. Nie zdawałam sobie sprawy, że
znalazłaś się w samym centrum konfliktu.
- Jedynie jako obserwator. Zapomnieli o tym, że tam
byłam. Zdaje się, że mogłam spokojnie odejść i nic by nie
zauważyli.
- Jack kiedyś nieźle radził sobie z ojcem, ale odkąd wrócił
z Cambridge, zrobił się taki uparty...
- Pewnie dorasta. Wie, czego chce od życia, co według
mnie brzmi całkiem rozsądnie, i ma wsparcie w postaci pana
Millera, który wydaje się lojalnym, rozsądnym gościem.
- Lubisz go? - zapytała z nadzieją Gwen.
- Owszem, na podstawie tego, co do tej pory widziałam.
Ale nie znam go na tyle dobrze, by wyrobić sobie na jego
temat jakąś opinię. A ty od dawna go znasz?
- Poznałam go zeszłej wiosny. Jeden z wykładowców
Jacka pracował z nim w czasie wojny i co roku zaprasza go na
wykłady w czasie wiosennego semestru, by rozmawiał ze
studentami wydziału budowy maszyn na temat przemysłu
lotniczego.
- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że byłaś na wykładzie
z budowy maszyn!
- Cos' ty! Chodź, usiądź przy kominku. Wieczór jest
chłodny. Przyniosę ci filiżankę herbaty i opowiem, jak do tego
doszło.
Ale kiedy Gwen odeszła, do Daisy podszedł sir Harold z
filiżanką, spodkiem i talerzem wypełnionym jedzeniem, który
jej podał.
- Musi pani mieć siłę, prawda? - powiedział przyjaźnie. -
Jeśli chce pani znać moje zdanie, połowa problemów mojej
żony brała się stąd, że za mało jadła, gdy była w ciąży z
dziewczynkami. Cały czas liczyłem na chłopca, a ona wciąż
rodziła dziewczynki.
Daisy przeszło przez myśl kilka ciętych uwag, ale
upomniała siebie, sir Harold był przecież jej gospodarzem.
- W końcu doczekał się pan syna - zauważyła, a widząc,
że miał na końcu języka jakąś obraźliwą uwagę na temat
Jacka, szybko dodała: - Nie wspominając o dwóch wnukach.
Nie napije się pan herbaty?
- Nigdy jej nie piję. Popłuczyny, jak mawiał mój dziadek.
- Uniósł głos. - Dodie, a gdzie są chłopcy? Nie było ich tu
dzisiaj?
Lady Tyndall rzuciła Gwen bezradne spojrzenie, a ta
powiedziała:
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 15 Prochem jesteś
Dziękuję Belindzie Dettman, Elizabeth Rolls i Anne Gracie, ekspertkom od australijskiego slangu; Paulowi Mulcaheyowi, ekspertowi od broni; Jane Rosen z Imperial War Museum; Stuartowi Hadawayowi z Royal Air Force Museum; Howardowi Poskittowi, ekspertowi od zabytkowych samochodów; doktorowi Trevorowi Jordanowi z Queensland University of Technology; Jacqueline Cox z Cambridge University Archives; Rosemary Horton z Trinity College, Perth; Stuartowi Ivinsonowi z Royal Armouries Museum; i - jak zawsze - Nancy Mayer, za pomoc z angielską historią prawa.
Pamiętać wypada o piątym listopada O prochu, zdradzie i spisku. Bo nie znam powodu dlaczego spisek prochowy Miałby popaść w niepamięć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Nauczę się prowadzić samochód - postanowiła Daisy, kiedy dwuosobowy triumph zwolnił, wjeżdżając do wioski Didmarsh - under - Edge. - To całkiem przyjemne - powiedziała Gwen. - Z wyjątkiem uruchamiania korbą silnika, kiedy jest zimno. Choć listopadowe powietrze było mroźne, słońce świeciło na bladozłote wapienne mury i astry, które wciąż kwitły w przydomowych ogródkach. Tu i ówdzie, na gałęziach wysokich buków i wiązów wisiały ostatnie brązowe i żółte liście. - Byłoby cudownie móc wskoczyć do samochodu w tak cudowny dzień jak dzisiaj i na parę godzin wyjechać z Londynu. Mogłabym odwiedzać w szkole Belindę, moją pasierbicę. Nie musiałabym zawracać sobie głowy rozkładem jazdy i tak dalej. - To dla mnie żaden problem wyjechać po ciebie na stację - zapewniła ją Gwen, a jej szczupła twarz wydawała się szczera. Skręcając w wąską, stromą uliczkę między cmentarzem a budynkiem poczty oraz głównym sklepem w Didmarsh, podniosła głos, żeby przekrzyczeć ryk silnika. - Mąż pozwoliłby ci prowadzić? - Alec? Dobry Boże, on nie mówi mi, co mam robić! Tylko dlatego że jest policjantem, to nie znaczy, że ustala reguły. Przynajmniej... Daisy zawahała się. Powinna zrobić wyjątek i wspomnieć o przypadkach, gdy angażowała się w śledztwa Aleca, kiedy to zdecydowanie, choć mało skutecznie, próbował kontrolować jej działania, ale lepiej było o tym nie mówić. Chociaż Gwen pewnie słyszała to i owo od koleżanek. - Nie wyszłabym za niego, gdyby chciał mi dyktować, co powinnam lub czego nie powinnam robić - dodała. - W końcu mamy tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty rok, a nie
mroczną epokę wiktoriańską. A tak przy okazji, mam nadzieję, że nie powiedziałaś całej swojej rodzinie, że Alec jest policjantem. Niektórzy zaczynają na mnie dziwnie patrzeć, kiedy dowiadują się, że jestem żoną policjanta. - Nie, prosiłaś mnie przecież, bym nic nie mówiła. Ale nie o tym teraz myślałam, raczej o... - Gwen oderwała wzrok od drogi i zerknęła na wystający brzuch Daisy. - O dziecku? - Daisy poklepała się po brzuchu. Kiedy stała, płaszcz idealnie go ukrywał, ale kiedy siedziała, robił się jeszcze większy. - Pewnie powinnam poczekać z lekcjami jazdy do czasu, aż się urodzi. Niedługo i tak nie zmieściłabym się za kierownicą. Jeszcze trzy miesiące! Nigdy nie myślałam, że dziewięć miesięcy może trwać tak długo. Ale to nie ma nic wspólnego z Alekiem. - Daisy! Daisy roześmiała się. - Przepraszam, chodzi mi o to, że to, że jestem w ciąży, nie ma nic wspólnego z tym, czy Alec jest, czy nie jest apodyktyczny. Jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Wiem. Ale jestem przyzwyczajona do tego, że ojciec zawsze dyktuje warunki - nie tylko matce, ale nam wszystkim - i nie wyobrażam sobie, na czym polega nowoczesne małżeństwo. Droga wiła się w górę, wzdłuż stromego zbocza skarpy Cotswold, między żywopłotami, ozdobionymi powojnikiem i jagodami przestępu. Wkrótce żywopłoty ustąpiły miejsca kamiennym murom. Jakieś pół kilometra dalej, wciąż jadąc pod górę, Daisy ujrzała po lewej stronie kamienne słupy okalające otwór w murze. Gwen sprawnie wykonała ostry skręt i wjechała na podjazd pomiędzy otwartą bramę z kutego żelaza. Na lewym skrzydle bramy widniał złoty ozdobny napis „Edge", a na prawym „Manor". Niewielka stróżówka wyglądała na opuszczoną.
- Od wojny nie mamy już stróża - powiedziała Gwen. - Teraz mieszka tu nasz ogrodnik, Biddle. Oczywiście w ciągu dnia go tu nie ma, a pani Biddle zajmuje się domem, więc zostawiamy bramę otwartą. - Teraz chyba nikt już nie ma stróżów. Od północy dom był osłonięty aleją cisów. Kiedy triumph zbliżył się do wiecznie zielonych drzew, nastąpiła seria ogłuszających wybuchów. Serce Daisy podeszło do gardła, dopóki nie zdała sobie sprawy, że samochód się cofa. A może nie? Gwen wcisnęła hamulec i wpatrywała się w drzewa. Podążając za jej spojrzeniem, Daisy zauważyła jakiś ruch między ciemnozielonymi liśćmi, a potem nastąpiła kolejna seria huków i wystrzałów. Tym razem, domyślając się, co się stało, zauważyła za samochodem jakiś błysk. - Petardy. - To te małe urwisy! - Gwen wyskoczyła z samochodu i popędziła w stronę drzew. Parę chwil później wyszła z triumfującym wyrazem twarzy, trzymając za kołnierz dwóch małych, żylastych i zdecydowanie brudnych chłopców. Pomaszerowała z nimi do samochodu. - Proszę natychmiast przeprosić panią Fletcher - warknęła. - Albo powiem waszemu dziadkowi i sprawi wam porządne lanie. - Mama mu na to nie pozwoli - jęknął młodszy chłopiec. - Mógł mieć osiem lub dziewięć lat, a starszy około dziesięciu. - Wasza mama dowie się o wszystkim dopiero po fakcie. Dzieciaki Addie - wyjaśniła Daisy. - Pamiętasz moją siostrę Adelaide ze szkoły? - Mgliście. Jest od nas o kilka lat starsza, prawda? - Tak, w styczniu skończy trzydzieści lat. - Potrząsnęła chłopcami. - Przeproście szybko, bo będzie za późno.
- Przepraszam - mruknął ponurym głosem starszy, a jego brat poszedł w jego ślady. Gwen ponownie nimi potrząsnęła. - Potraficie zrobić to lepiej. - Bardzo przepraszamy, pani Fletcher, ale to tylko petardy. Nie są niebezpieczne. - Oczywiście, że są, kiedy rzucacie nimi w samochód - zauważyła ich ciotka. - Mogłam się przestraszyć i zjechać z drogi. Wsiadajcie na dodatkowe siedzenie, tylko uważajcie na bagaż pani Fletcher. Adrian usiądzie ci na kolanach, Reggie. - Nie chcemy iść do domu, - powiedział bojowym głosem Reggie. Adrian wpadł w panikę. - Przecież przeprosiliśmy, ciociu Gwen. Nie możesz teraz powiedzieć dziadkowi! - A powinnam. Ale nie zrobię tego, jeśli obaj opróżnicie kieszenie i oddacie mi wszystkie petardy. - Ale kupiliśmy je za własne pieniądze! - zaprotestował Reggie. - A jeśli obiecamy, że nie będziemy ich rzucać w samochody? - Wszystkie - powiedziała bezwzględnie Gwen. Daisy, która nieraz widziała zawartość kieszeni swojego najstarszego bratanka, nie zdziwiła się na widok drobiazgów wyłożonych na stopniu samochodu. Poza tuzinem petard i kapslami, które Gwen również skonfiskowała, kolekcja zawierała trzy cukierki, pudełko po zapałkach z dwoma martwymi żukami, sznurek, ołówek, kilka małych, zaokrąglonych kamieni i procę. Gwen zawahała się przy tej ostatniej. - Czy ciotka Babs nie zabrała wam już tej procy? - Właśnie ją nam oddała. Obiecaliśmy, że nie będziemy strzelać do zwierząt na farmie, do szklarni ani nic takiego. Trzymała ją cały tydzień, a ta jest wyjątkowo dobra!
- Dobrze, już dobrze. Zabierajcie swoje rzeczy i wsiadajcie. - Czemu? - Bo ja tak mówię. Powiecie matce o tym, co zrobiliście. Chociaż ona i tak nic z tym nie zrobi - mruknęła Gwen, ponownie zajmując miejsce za kierownicą. Jej komentarz potwierdziło zachowanie chłopców, którzy beztrosko usiedli na dodatkowym siedzeniu. - Mam wrażenie, że jeszcze pożałuję, że ustąpiłam w sprawie tej procy. - Ale robi się je tak łatwo - zauważyła Daisy. - Bez problemu zrobiliby drugą. - To prawda. - Chłopcy to chłopcy - wymruczała Daisy, chociaż nienawidziła drugiej części ulubionego powiedzonka swojej niani: „A dziewczynki muszą zachowywać się jak damy". Podjazd ciągnął się wzdłuż zbocza, w dużej mierze na płaskim terenie. Kiedy mijali budynki gospodarcze na niższym zboczu, Gwen pomachała do ubranej w spodnie kobiety, rozmawiającej z mężczyzną, który siedział na grzbiecie olbrzymiego konia pociągowego. - Moja siostra Barbara. Jest z nas najstarsza. - Ciociu Gwen? - z tyłu dotarł do nich roztrzęsiony głos Adriana. - Nie powiesz nic cioci Babs, prawda? O tych petardach? - A niby dlaczego nie? - Bo mówiła, że jeśli w tym tygodniu znowu coś przeskrobiemy, wrzuci nas do końskiego koryta, choćbyśmy mieli złapać zapalenie płuc. - Dobrze by wam to zrobiło. - To byłoby morderstwo - powiedział z pełnym przekonaniem Reggie. - Cóż, nie chcemy dopuścić do morderstwa w rodzinie, więc nic jej nie powiem, jeśli będziecie grzeczni, dopóki nie
pójdziecie spać. Przepraszam cię, Daisy, kiedy cię zapraszałam, zupełnie zapomniałam, że chłopcy mają przerwę semestralną. Obawiam się, że w rodzinie dzieją się też inne hece. - Nie szkodzi, postaram się o tym wszystkim nie myśleć i skupić na swoim artykule. To bardzo miłe ze strony twojej rodziny, że pozwolili mi przyjechać. Mój amerykański wydawca nie może się już doczekać. Oni tam nic nie wiedzą o spisku prochowym, więc wydaje im się to szalenie egzotyczne. To się wydarzyło jeszcze przed „Mayflower" i pielgrzymami (Mayflower - mały, drewniany żaglowiec, na którym pierwsi koloniści angielscy, tzw. pielgrzymi, w liczbie 102 osób, przybyli do Ameryki Północnej w 1620 r. [przyp. tłum.].), a ich historia zaczyna się właśnie wtedy Gwen roześmiała się. - O ile dobrze pamiętam, w szkole zaczęliśmy od najazdu Cezara na Wielką Brytanię w którymś tam roku przed naszą erą. - Ale potem niewiele się działo, poza Alfredem i ciastkami, aż do tysiąc sześćdziesiątego szóstego. Mam nadzieję, że opowiesz mi historię waszych obchodów Dnia Guya Fawkesa (Dzień Guya Fawkesa (ang. Guy Fawkes Day) - angielskie święto ludowe obchodzone hucznie 5 listopada w rocznicę wykrycia spisku prochowego Guya Fawkesa, będącego próbą wysadzenia w powietrze parlamentu, czyli Izby Lordów (1605 r.) [przyp. tłum.].). Powinnam napisać coś na ten temat, poza opisem jutrzejszych uroczystości. - Ojciec z przyjemnością ci o tym opowie. - To dobrze. - Ciekawość Daisy dała o sobie znać. - A jeśli chcesz pogadać o tych hecach, o których wspomniałaś, chętnie posłucham, lub nie, jak wolisz.
- Może rzeczywiście przydałaby się jakaś opinia z zewnątrz - powiedziała z namysłem Gwen. - Poza tym w końcu twój ojciec był wicehrabią, a mój jest tylko baronetem. - Nie śmiałabym się wtrącać! Ani wykorzystywać swojej pozycji. - Kto to jest wicehrabia? - dopytywał się Adrian. Gwen i Daisy popatrzyły na siebie z konsternacją. Zupełnie zapomniały o dwóch urwisach, którzy siedzieli na dodatkowym siedzeniu, uważnie nadstawiając uszu. - Lordem, głupku! - powiedział z wyższością Reggie. - Nie jestem głupkiem! - Adrian był w gorszym położeniu, ponieważ siedział na kolanach brata, ale i tak rzucił się na niego z pięściami. - Końskie koryto! - ostrzegła Gwen. Pozostała część podróży upłynęła w spokoju. W czasach szkolnych Daisy miała okazję być w rezydencji Edge Manor. Gwen nigdy nie była jej bliską przyjaciółką, ale jej własny dom rodzinny, Fairacres, był oddalony o zaledwie trzydzieści kilometrów. Wiedziała, że rodzina Gwen posiadała tu ziemie od czasu Wojny Róż. W ciągu setek lat Tyndallowie nie poddawali się kaprysom historii i udawało im się nie rzucać zbytnio w oczy, choć w decydującym momencie zawsze znajdowali się po odpowiedniej stronie, niczym pastor z Bray (Pastor z Bray - duchowny żyjący w XVI w., który w zależności od panującej religii potrafił szybko „przemienić się" w protestanta lub katolika [przyp. tłum.]).. Rezydencja Edge Manor, zbudowana i przebudowywana z miejscowego wapienia, również dostosowała się do kaprysów właścicieli i trudnego położenia. Znajdowała się bowiem w połowie drogi na strome wzgórze. Południowa fasada, przed którą zatrzymał się triumph, była wyższa i węższa niż większość wiejskich rezydencji. Po prawej stronie wybrukowanego dziedzińca
ciągnął się rząd garaży, niegdyś powozowni, które zazwyczaj były bardziej ukryte, by nie rzucać się w oczy mieszkańcom i gościom. Za fasadą budynek ciągnął się w kierunku północnym i z tego, co Daisy pamiętała, miał mnóstwo niewygodnych schodów, które miały za zadanie wyrównywać poziom. Za to długie, zachodnie skrzydło zapewniało spektakularny widok na tarasowe ogrody, wioskę i dolinę Evesham, gdzie była większość hektarów należących do rodziny Tyndallów. - Zostaw aparat i maszynę do pisania w samochodzie, Daisy - powiedziała Gwen. - Ktoś po nie przyjdzie. A wy, chłopcy, możecie wziąć resztę. Wprowadziła Daisy do domu, a tuż za nimi weszli jej przygnębieni siostrzeńcy, siłujący się z bagażem. Szeroki hol wejściowy, wysoki na dwa piętra, był wyłożony lakierowanym dębem. Poza dwoma antycznymi skrzyniami był urządzony jak salon, z sofami i fotelami ustawionymi' na dużym dywanie wokół kominka, naprzeciwko drzwi frontowych. Późne popołudniowe słońce wlewało się do środka przez wysokie południowe i zachodnie okna, ozdobione wazonami wypełnionymi złotymi liśćmi buku, szkarłatnymi owocami głogu oraz różową i pomarańczową trzmieliną. Tę zachęcającą scenerię psuł widok dwóch rozgniewanych postaci stojących na środku pokoju. Jeden z nich był masywnym mężczyzną, którego przepastne pumpy i myśliwska marynarka z ogromnymi kieszeniami sprawiały, że wydawał się jeszcze większy, niż był w rzeczywistości. Daisy rozpoznała w nim sir Harolda Tyndalla. Od czasu ich ostatniego spotkania zwiększył mu się obwód w pasie, a włosy przerzedziły, ale jego rude wąsy były jak zawsze groźnie zjeżone. Był wysokim mężczyzną, o krótkiej i grubej szyi, który ryczał jak lew:
- Skąd ci do diabła przyszło do głowy, że ten drań jest w Manor Edge mile widziany? - Miller nie jest draniem! - Kłócący się z nim młody człowiek, który kipiał ze złości, był o parę centymetrów wyższy, ale równie mocno zbudowany. Jednak jego sylwetka nie zdążyła się jeszcze wypełnić. W jasnoniebieskim blezerze z herbem Cambridge na kieszeni i spodniach z szerokimi nogawkami wydawał się gibki, tyczkowaty. - On jest... - Phi! Naopowiadał ci bzdur, a w dodatku wpadła mu w oko twoja siostra. - Gwen? - Młodzieniec musiał być Jackiem Tyndallem, zdała sobie sprawę Daisy. Zauważyła też, że Gwen oblała się rumieńcem, zawstydzona z powodu niechcianego komentarza lub też skonsternowana jego trafnością. Jack, wyraźnie zdumiony, ciągnął dalej: - Nie myślę... - W tym właśnie problem, chłopcze, ty nie myślisz! Tyndallowie od wieków sprawują pieczę nad tym majątkiem, który przechodzi z ojca na syna, i mój syn nie złamie tej zasady z powodu jakiejś błahej, przelotnej fanaberii. - Lotnictwo nie jest... - Ojcze, Jack - przerwała im Gwen. - To jest pani Fletcher. Kłócący się mężczyźni obrócili się na pięcie. Sir Harold podszedł bliżej, by się przywitać. - A tak, córka Dalrymple'a. Jest nam bardzo miło, że zechciała pani przyjechać i napisać o naszych uroczystościach, pani Fletcher. Tyndallowie od tysiąc sześćset szóstego roku, niemal co roku, organizują święto z okazji Dnia Guya Fawkesa, nawet w czasach Republiki (Republika Angielska (ang. Commonwealth of England) - okres w historii Anglii obejmujący lata 1649 - 1660. W tym czasie rządy w kraju sprawował Parlament (1649 - 1653, 1659 - 1660) oraz lordowie protektorzy - Oliver Cromwell i Richard Cromwell
[przyp. tłum.].). O dziwo, Noc Ognisk była jedyną uroczystością, na którą pozwolili purytanie, chociaż celebruje udaremnienie spisku przeciwko monarchii. - Cromwell powinien dziękować spiskowcom za to, że próbowali wysadzić Jakuba Pierwszego, co mogło oszczędzić purytanom kłopotu i obcinania głowy Karolowi Pierwszemu - powiedział Jack. - Bardzo mi miło pani, Fletcher. - Pamiętasz mojego brata, Daisy? Kiedy widzieliście się ostatnim razem, musiał mieć dwanaście lub trzynaście lat. - Byłem wtedy okropnym, pyskatym uczniakiem. - Jack miał uroczy uśmiech. - Nie w połowie tak upierdliwym jak... Daisy trąciła Gwen łokciem, żeby przypomnieć jej, że obiecała nie mówić ojcu o występkach jego wnuków. Sami chłopcy zdążyli się już ulotnić. Jack zrobił znaczącą minę. - Co tym razem przeskrobali? - zapytał. Ale sir Harold niczego nie zauważył, chcąc jak najszybciej zaprowadzić Daisy do okna i pokazać jej miejsce, gdzie miał się odbyć pokaz sztucznych ogni i gdzie miało być rozpalone ognisko. - Widzi pani, tam, na dole, na polanie pod tarasami? Moi ogrodnicy i najemcy od tygodni znoszą chrust. Kiedy jej gospodarz snuł swoją opowieść, mówiąc o tym, że tradycja sztucznych ogni rozpoczęła się od zademonstrowania lojalności wobec pierwszego króla z rodu Stuartów, a później stała się mocno wyczekiwanym wydarzeniem, Daisy czuła się coraz bardziej zdesperowana. Dziecko postanowiło kopać ją w pęcherz, jakby odbijało piłeczką o ścianę. Może i była nowoczesną, wyemancypowaną, pracującą kobietą, ale wyjaśnienie tej sytuacji baronetowi przerastało jej możliwości.
Na szczęście przyszła jej z odsieczą lady Tyndall. Blada, delikatna, zdenerwowana kobieta stanęła między swoim mężem a gościem i powiedziała błagalnym głosem: - Haroldzie, jestem pewna, że pani Fletcher z chęcią wysłucha twoich historii później, ale teraz pewnie chce się trochę odświeżyć po podroży i chwilę odpocząć przed podwieczorkiem. I choć sir Harold wyglądał na urażonego, nie zaprotestował. - Zobaczymy się na podwieczorku, pani Fletcher - powiedział i odmaszerował. - Toaleta jest tam, chociaż pewnie pani pamięta - powiedziała lady Tyndall, wskazując drogę. Daisy pobiegła. Kiedy wróciła, czując się znacznie lepiej, Gwen na nią czekała. - Matka powiedziała, że jak tylko cię zobaczyła, od razu wiedziała, o co chodzi. Widziałam, że jesteś zdesperowana, ale myślałam, że chodzi o ojca. Często sprawia, że tak się właśnie czuję, ale nie miałam odwagi mu przerwać, skoro wszedł już na swój ulubiony temat. Przepraszam, że nie domyśliłam się, o co chodzi, ale nigdy nie byłam w ciąży. - Ten mały brutal kopał mnie jak szalony w niezwykle czułe miejsce. To bardzo dziwne uczucie. Nawet sobie nie wyobrażasz. - Nie wyobrażam! Chodź, zaprowadzę cię do pokoju. Twoje rzeczy są już na górze. Kazałam Jackowi zanieść aparat i maszynę do pisania, bo wiem, że się o nie niepokoisz. Możesz iść po schodach, prawda? - Oczywiście. - Muszę powiedzieć, że wyglądasz bardzo dobrze. Addie strasznie grymasiła, kiedy była w ciąży, a matka jeszcze wokół niej skakała.
Idąc wolnym tempem, Gwen zaprowadziła ją po wspaniale rzeźbionych dębowych schodach w stylu Jakuba I. Daisy, która szła za nią, zapytała: - Czy Adelaide wróciła do Edge Manor? Jej mąż zginął na wojnie, prawda? - I tak, i nie. Wyszła za sąsiada i mieszka z teściową, tuż za rogiem, między naszym domem a wioską. Stephen zginął w tysiąc dziewięćset piętnastym, kiedy była w ciąży z Adrianem. - Została wdową w wieku dwudziestu lat, z dwoma małymi synami! - Wiem, że jest jej ciężko, ale Addie naprawdę przesadza. Ciągle tylko jęczy i narzeka, i bez przerwy rozpuszcza dzieci albo narzeka na ich zachowanie. Obawiam się, że pani Yarborough zachęca ją do tego, by spędzała większość czasu na łonie rodziny. Mimo swoich wcześniejszych słów Daisy była zmęczona po podróży i ucieszyła się, gdy dotarły na szczyt schodów. - Ale teraz chłopcy są już na tyle duzi, że można ich wysłać do szkoły z internatem, prawda? - zapytała, gdy mijały podest, galerię otwartą na hol poniżej. - Tak, ale ona nie chce ich posłać. Chodzą do zwyczajnej szkoły w Evesham, gdzie nie ma żadnej dyscypliny. I zamierza ich również wysłać do liceum imienia księcia Harolda w Evesham, więc nie ma żadnej nadziei. Twierdzi, że nie stać jej na prywatną szkołę. - A sir Harold nie mógłby...? - Mógłby, gdyby udało się go przekonać, że to jego pomysł. Problem w tym, że Reggie i Adrian się go boją, więc przy nim zachowują się grzecznie. Nie można w nieskończoność ich straszyć, a oni powoli zaczynają zdawać sobie z tego sprawę, więc groźby przestają działać. Poza tym wątpię, by faktycznie sprawił im lanie. Był taki dumny z
Addie, że tak szybko urodziła dwóch synów, i chyba myśli, że nie mogą zrobić nic złego. - A szkoda! Weszły na kolejne trzy schodki prowadzące na korytarz i minęły kilkoro drzwi. W końcu Gwen oznajmiła: - To twój pokój. Uważaj na schody. Dwa. Ostrzeżenie przyszło w samą porę, gdy Gwen otworzyła drzwi na zalane złotym wieczornym blaskiem pomieszczenie. Ostrożnie schodząc po schodach, Daisy kątem oka zauważyła wygodne niebieskie meble, ale jej uwagę przykuł widok na dolinę w stronę Malvern Hills, które było tak blisko jej rodzinnego domu. - Cudownie! Zazdroszczę ci widoków. Mieszkanie w St. John's Wood, które jest blisko centrum Londynu, ma oczywiście swoje zalety, ale widoki do nich nie należą. - Matka mówiła mi, żeby dać ci najlepszy pokój gościnny i nie umieszczać cię z nami na drugim piętrze, tak jak wtedy, gdy byłaś tylko koleżanką ze szkoły. Niestety, ten nie ma własnej łazienki. Będziesz musiała dzielić łazienkę z moimi rodzicami, ale za to jest mnóstwo ciepłej wody. To ich pokoje mijałyśmy po tej stronie. Łazienka, et cetera, jest naprzeciwko, a gabinet ojca na końcu. - Ty wciąż jesteś na górze? - Tak, Babs, Jack i ja, i przyjaciel Jacka, który przyjechał z wizytą. - Gwen lekko się zarumieniła, kiedy wspomniała o przyjacielu Jacka. Miller, przypomniała sobie Daisy, drań, który zachęca Jacka do lotnictwa i któremu rzekomo wpadła w oko Gwen. - Mam nadzieję, że pamiętasz dziwny układ tego domu. - Mniej więcej. - Daisy zdjęła kapelusz i płaszcz i podeszła do umywalki, wskazując ręką, by Gwen usiadła w fotelu.
- Mieszkamy po zachodniej stronie, a służba po wschodniej, wychodzącej na wzgórze. Od czasu wojny ciężko o służących i cały czas czekam, aż ci, którzy zostali, się zbuntują i będą żądali większej ilości światła i powietrza. Z drugiej strony - pamiętasz może naszego kamerdynera, Jenningsa? - Mam jakieś mgliste wspomnienie starszego osobnika w czerni. - Teraz jest jeszcze starszy, ale nie chce przejść na emeryturę i zamieszkać w jakimś przyjemnym, wygodnym domku, ani porzucić tamtego płaszcza. Nie daje rady wejść po schodach i pojawia się tylko na obiedzie. Większość czasu spędza, polerując srebra, ale wciąż rządzi służbą żelazną ręką. - Kolejny powód, by masowo rzucili pracę, poza ciemnymi pokojami. - Przynajmniej mają już elektryczność. Kiedy ojciec wstawił generator, podłączył również skrzydło dla służby. - Wszystko, co ułatwia życie służbie, ułatwia też życie twojej matce. Wydawało mi się, że wyglądała... nie najlepiej. - Ona nie wygląda „najlepiej", odkąd tylko pamiętam. Kiedy byliśmy dziećmi, niewiele o tym myśleliśmy, ale teraz, z perspektywy czasu, wiem, że zawsze była bardzo delikatna. Ale od czasu zakończenia wojny nie musi martwić się domem. Jak tylko zostałyśmy z Babs zdemobilizowane ze służby rolnej, przejęłam kontrolę. - Babs wciąż zajmuje się ziemią, prawda? - Okazało się, że rolnictwo ją wciągnęło, a potrzebowała czegoś, czym mogła się zająć. Obie straciłyśmy na wojnie narzeczonych. Trzy pechowe siostry - to brzmi jak ponura baśń dla dzieci, prawda? - Gwen zamilkła, a jej wzrok zrobił się nieobecny. Daisy chciała jej powiedzieć, że ona również straciła narzeczonego. Ale Michael był obdżektorem, pacyfistą, który
wjechał na minę, prowadząc karetkę w oddziale ochotniczym. I chociaż był na froncie, nie walczył, a uprzedzenia wobec takich jak on wciąż były bardzo silne. Poza tym, chociaż jej pierwsza miłość na zawsze pozostanie w jej sercu, znalazła drugą, a siostry Tyndall nie. A może coś jednak było między Gwen a tajemniczym Millerem? Jednak zanim Daisy wymyśliła, jak ją o to delikatnie zapytać, Gwen westchnęła i mówiła dalej: - Twój brat również zginął, prawda? Mamy szczęście, że Jack jest najmłodszy w rodzinie i był zbyt młody, żeby się zaciągnąć. Matka by tego nie przeżyła, gdyby go straciła. Żałuję tylko, że zaprosił... Ale nie powinnam zawracać ci głowy naszymi swarami. - Wstała, zmuszając się do uśmiechu. - Uroczystości z okazji Dnia Guya Fawkesa zawsze wprawiają ojca w lordowski nastrój. Strasznie się cieszy, że przyjechałaś, by o tym napisać, więc przynajmniej on powinien być w dobrym nastroju. Zostawię cię teraz samą. Muszę poszukać Addie i spróbować ją przekonać, by ukarała tych nieznośnych chłopaków. Podwieczorek jest za pół godziny w salonie, jeśli będziesz miała siłę zejść. - Pamiętaj, że teraz jem za dwoje. Będę tam - obiecała Daisy, mając nadzieję, że ten drań, Miller, który był przyczyną wszystkich swarów, będzie obecny. Nie mogła się doczekać, by go poznać.
ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy Daisy wyszła z pokoju i ruszyła w kierunku schodów, z ostatniego pomieszczenia po prawej stronie wyszła lady Tyndall. Zobaczyła Daisy i poczekała na nią. - Mam nadzieję, że udało się pani odpocząć po tej okropnej podróży. - Tak, dziękuję, mogłam przez chwilę poleżeć. - To mój salon. - Wskazała na drzwi, które przed chwilą zamknęła. - Może pani z niego korzystać, żeby odpocząć czy pisać. - To bardzo miłe z pani strony, lady Tyndall. W moim pokoju jest chyba wszystko, czego potrzebuję. - Nawet drugie łóżko. Szkoda, że nie zajmował go Alec. - Wiem, że Gwen wstawiła tam biurko, ale nie byłam pewna, czy jest odpowiednie dla profesjonalnej dziennikarki. - Jest idealne. Nie mogę się doczekać, by opisać państwa uroczystości. Mam nadzieję, że sir Harold nie poczuł się urażony tym, że go wtedy opuściłam, i opowie mi resztę historii. - Harold nie jest przyzwyczajony do tego, że ktoś mu się sprzeciwia. - Lady Tyndall posłała jej zmęczony uśmiech. - Zazwyczaj staram się go nie złościć, ale widziałam, że potrzebowała pani pilnej pomocy. - Tak było - powiedziała z wdzięcznością Daisy. - To jedna z tych rzeczy, o której nikt mnie nie uprzedził. Poza tym czuję się bardzo dobrze. - Cieszę się. Ja miałam pecha, moje ciąże nie należały do łatwych. Ale pani wygląda kwitnąco. - Jestem zdrowa jak ryba i mam apetyt za dwóch, niestety. - Proszę się nie obawiać, na podwieczorku będzie mnóstwo jedzenia. Pam jest zawsze głodna, a Jack - nawet jeśli jest za chudy, to nie dlatego, że nie je. Pod wieloma względami wciąż jest tylko chłopcem. Ale jest zbyt dorosły,
by zaakceptować to, że ojciec ustala reguły, tylko że Harold nie zdaje sobie z tego sprawy. - Lady Tyndall zachowywała się tak, jakby mówiła do siebie. Kiedy dotarły z Daisy na dół i ruszyły przez hol, otrząsnęła się i powiedziała: - Gwen pewnie wspominała, że mamy jeszcze jednego gościa? - Tak, niejakiego pana Millera. - To przyjaciel Jacka... dość nieodpowiedni, z przykrością to stwierdzam. Zdecydowanie nie „z górnej półki", że się tak wyrażę. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, by go poznać. - Oczywiście, że nie, lady Tyndall. W końcu jestem dziennikarką. Piszę o różnych sprawach i rozmawiam z różnymi ludźmi. Moje artykuły o rezydencjach arystokracji były początkiem góry lodowej, czymś, co było dla mnie łatwe, a o czym nikt nie pisał. - Czytałam niektóre z nich. Robią wrażenie. - Zaprowadziła Daisy do salonu. Wszyscy stali przy oknach wpatrzeni w zachód słońca, spektakularną ognistą kulę otoczoną zielonym i cytrynowym blaskiem. Odwrócili się, gdy lady Tyndall zamknęła drzwi, by nie wpuszczać z holu przeciągów. - „Gdy czerwień o zachodzie, wie marynarz o pogodzie" - zacytował Jack Tyndall. - Wygląda na to, że pogoda nam jutro dopisze. Cieszę się, że nie przejechała pani takiego kawału drogi na marne, pani Fletcher. - Ja też - zapewniła go Daisy. - Pani pozwoli, że przedstawię mojego przyjaciela. Martin Miller, inżynier lotnictwa. - Ostatni wyraz został wypowiedziany nieco wojowniczym tonem. Człowiek, który do niej podszedł, nie był tym, kogo Daisy się spodziewała. „Drań" bynajmniej nie był ubrany w krzykliwym stylu, ale w przyzwoity ciemny garnitur, zupełnie
dobrze skrojony, choć nie u krawca z Savile Row. Był starszy, niż można się było spodziewać, jak na przyjaciela młodego Tyndalla. W kącikach oczu miał już pierwsze kurze łapki, a jego ciemne włosy były lekko posiwiałe na skroniach. Musiał mieć co najmniej czterdzieści lat, oceniła. Może dlatego obawiano się jego wpływu na Jacka, chociaż wydawał się poważnym człowiekiem, jakby miał na niego raczej dobry wpływ niż zły. Gdy zaś chodziło o jego ewentualny wpływ na Gwen, cóż, nie był zbyt przystojny, choć w jego wyglądzie nie było nic, co można mu było zarzucić. A Gwen była dwudziestosiedmioletnią starą panną w świecie, w którym znaczna część mężczyzn w „odpowiednim" wieku i z „odpowiedniej" klasy społecznej zginęła na wojnie. - Bardzo mi miło, panie Miller. - Daisy podała mu dłoń, którą ten uścisnął. Jego uścisk był mocny, ciepły i suchy - taki, który nie powinien zniechęcić sir Harolda. - Konstruował pan samoloty w czasie wojny? Mój mąż był w Królewskim Korpusie Lotniczym. Był zwiadowcą. Może brał pan udział w produkcji maszyn, którymi latał? Uśmiechnął się, choć jego spojrzenie było nerwowe. - Owszem, choć nie brałem udziału w samym procesie produkcyjnym. Moja firma zajmowała się głównie projektami. - Ostatnia głoska była wyraźnie zaakcentowana, drażniąc ucho. Musiał pochodzić z Midlands, z niższej klasy średniej. Daisy było wszystko jedno, ale sir Harold z pewnością wyrobi sobie złą opinię. - Czym się pan teraz zajmuje? - zapytała. - To znaczy teraz, kiedy nie potrzebujemy już myśliwców? Pewnie wierzy pan w przyszłość podróży pasażerskich? Jack z ochotą włączył się do rozmowy. - Ależ wciąż potrzebujemy samolotów bojowych! Niemcom nie można ufać. A teraz jeszcze Winston Churchill -
był ministrem do spraw lotnictwa po wojnie, pamięta pani? Trochę czasu mu to zajęło, ale jest przekonany, że potrzebujemy silnego lotnictwa. Mówią, że ma dołączyć do konserwatywnego rządu, i jestem pewien, że będzie forsował ponowne uzbrojenie. - Idiotyczna strata pieniędzy! - Sir Harold zjawił się niezauważony. - Szkop wie, kiedy został pokonany. Jeśli zaś chodzi o podniebne podróże, to chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie ryzykował własnego życia, żeby zaoszczędzić trochę czasu. - Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział Miller. - Od kilku lat działa u nas i w Europie kilka linii lotniczych. Teraz, kiedy rząd utworzył Imperial Airlines i zaczął finansować... - Idiotyczna strata pieniędzy! Daisy była rozdarta między chęcią zaspokojenia ciekawości a wymyśleniem sposobu ucieczki. - To już kwestia opinii, ojcze. Faktem jest, że ludzie nie przestaną projektować i konstruować samolotów, a ja chcę brać w tym udział. - A moja firma potrzebuje młodych, bystrych inżynierów takich jak Jack. - Po moim trupie! Ten kraj potrzebuje właścicieli ziemskich, którzy potrafią zająć się ziemią. Gdzie byśmy byli, gdyby nie rolnicy, którzy nas żywią, co? Miejsce Jacka jest tutaj, na gospodarstwie, jak dwadzieścia pokoleń jego przodków. - Ale mnie w ogóle nie interesuje rolnictwo - zaprotestował Jack. - Babs wie wszystko na ten temat, a co więcej, sprawia jej to przyjemność. - Babs jest dziewczyną. - Baronet rzucił gniewne spojrzenie swojej najstarszej córce, która właśnie weszła, włączając światło przy drzwiach. - Nie, na Boga, Babs jest
kobietą, i jeśli nie przestanie wygłupiać się przy gospodarstwie i szybko nie znajdzie sobie męża, to nawet modlitwy jej nie pomogą. Babs posłała ojcu nienawistne spojrzenie. I choć zdjęła spodnie i włożyła tweedową spódnicę oraz długi, robiony na drutach sweter, było oczywiste, że nie przykłada dużej wagi do wyglądu. Nie zrobiła nic, by przy pomocy pudru i szminki ukryć na skórze efekty swojej pracy na dworze. Jej proste brązowe włosy były krótko obcięte. Nosiła buty na płaskim obcasie, a jedynym rodzajem biżuterii, jaki miała na sobie, był wiktoriański, diamentowo - rubinowy pierścionek, który nosiła na serdecznym palcu. Rodowy pierścionek zaręczynowy, domyśliła się Daisy, do którego prawdopodobnie nigdy nie dołączy ślubna obrączka. Gwen nie nosiła pierścionka, pomyślała. Czyżby to był znak, że miała nowe nadzieje? A jeśli tak, to czy rozbudził je Martin Miller? Kiwnąwszy głową w stronę Daisy, Babs podeszła do matki i Gwen. Obie stały przy oknie, wyglądając na zewnątrz, ale sądząc po ich napiętej postawie, uważnie słuchały tego, co działo się za ich plecami. Odwróciły się, by przywitać się z Babs. Podobieństwo między trzema kobietami było oczywiste. Wszystkie były szczupłe, drobnej kości, o figurach idealnie pasujących do modnego obecnie prostego kroju z niską talią. W przypadku lady Tyndall jej kruchość była dodatkowo podkreślona nie najlepszym stanem zdrowia, jak zdążyła zauważyć Daisy. Babs wręcz przeciwnie. Sposób, w jaki się poruszała, sugerował spory zapas sił i kipiącej energii, mimo całego dnia spędzonego na gospodarstwie. Gdy zaś chodziło o Gwen, Daisy pamiętała jej delikatną dziewczęcą urodę i zastanawiała się, co sprawiło, że przeminęła: upływ czasu, strata
narzeczonego czy konieczność życia pod jednym dachem z porywczym ojcem. Gwen wciąż była ładna, gdy się uśmiechała, ale teraz, gdy była zdenerwowana, wyglądała całkiem zwyczajnie. Widząc, że Daisy utknęła między skłóconymi mężczyznami, powiedziała coś do Babs, która wzruszyła ramionami. Po chwili wahania Gwen zdobyła się na odwagę i podeszła bliżej, by odciągnąć przyjaciółkę na bok. Jednak do tej pory antagoniści zaczęli się już powtarzać. Daisy doszła do wniosku, że nie dowie się niczego nowego. Już miała się wymknąć, by udaremnić próbę odbicia, gdy zjawiły się dwie pokojówki z podwieczorkiem. Kłótnia z miejsca ustała. Jedna z pokojówek zaczęła rozstawiać na stole przy kominku filiżanki, spodki i talerzyki z masłem i chlebem, ciastkami i herbatnikami. Druga z dziewcząt poszła zasunąć kremowo - złote zasłony, zasłaniając ostatnie promienie zachodzącego słońca. Pokój przestał być polem walki i przeistoczył się w przytulny azyl, w sam raz na podwieczorek. Lady Tyndall usiadła za stołem, gotowa nalewać herbatę. Korzystając z zamieszania, Gwen przeprosiła Daisy: - Tak mi przykro, Daisy. Nie zdawałam sobie sprawy, że znalazłaś się w samym centrum konfliktu. - Jedynie jako obserwator. Zapomnieli o tym, że tam byłam. Zdaje się, że mogłam spokojnie odejść i nic by nie zauważyli. - Jack kiedyś nieźle radził sobie z ojcem, ale odkąd wrócił z Cambridge, zrobił się taki uparty... - Pewnie dorasta. Wie, czego chce od życia, co według mnie brzmi całkiem rozsądnie, i ma wsparcie w postaci pana Millera, który wydaje się lojalnym, rozsądnym gościem. - Lubisz go? - zapytała z nadzieją Gwen.
- Owszem, na podstawie tego, co do tej pory widziałam. Ale nie znam go na tyle dobrze, by wyrobić sobie na jego temat jakąś opinię. A ty od dawna go znasz? - Poznałam go zeszłej wiosny. Jeden z wykładowców Jacka pracował z nim w czasie wojny i co roku zaprasza go na wykłady w czasie wiosennego semestru, by rozmawiał ze studentami wydziału budowy maszyn na temat przemysłu lotniczego. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że byłaś na wykładzie z budowy maszyn! - Cos' ty! Chodź, usiądź przy kominku. Wieczór jest chłodny. Przyniosę ci filiżankę herbaty i opowiem, jak do tego doszło. Ale kiedy Gwen odeszła, do Daisy podszedł sir Harold z filiżanką, spodkiem i talerzem wypełnionym jedzeniem, który jej podał. - Musi pani mieć siłę, prawda? - powiedział przyjaźnie. - Jeśli chce pani znać moje zdanie, połowa problemów mojej żony brała się stąd, że za mało jadła, gdy była w ciąży z dziewczynkami. Cały czas liczyłem na chłopca, a ona wciąż rodziła dziewczynki. Daisy przeszło przez myśl kilka ciętych uwag, ale upomniała siebie, sir Harold był przecież jej gospodarzem. - W końcu doczekał się pan syna - zauważyła, a widząc, że miał na końcu języka jakąś obraźliwą uwagę na temat Jacka, szybko dodała: - Nie wspominając o dwóch wnukach. Nie napije się pan herbaty? - Nigdy jej nie piję. Popłuczyny, jak mawiał mój dziadek. - Uniósł głos. - Dodie, a gdzie są chłopcy? Nie było ich tu dzisiaj? Lady Tyndall rzuciła Gwen bezradne spojrzenie, a ta powiedziała: