Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 17
Czarna bandera niesie śmierć
Mojej agentce „ na pełen etat",
Alice Volpe z Northwest Literary Agency, Inc.,
oraz Alanowi (i Slickowi) z wyrazami podziękowania.
Dziękuję historykowi Scottowi T. Price'owi ze Straży
Wybrzeża Stanów Zjednoczonych za książkę „Rum War at
Sea" komandora Malcolma E. Willoughby'ego, która wraz z
książką pt. „The Black Ships" Everetta S. Allena była dla
mnie bezcennym źródłem informacji na temat przemytników
alkoholu oraz ich przeciwników. Dziękuję również doktorom
Larry'emu Karpowi oraz D. P Lyle'owi za informacje
medyczne; Lynne Connolly za pomoc przy slangu z
Manchesteru oraz Kate Dunn przy slangu z Nowej Anglii;
Normie i Dickowi Huss za wskazówki żeglarskie; oraz
mojemu bratu Tony'emu za podpowiedzi na temat rugby i
krykieta.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Daisy wyszła na frontową werandę, mocno kichając.
Wysoki, szczupły adwokat zamknął za nimi drzwi i posłał jej
zatroskane spojrzenie. Przynajmniej wydawało jej się, że
wyczytała z niego niepokój, chociaż warstwa kurzu
pokrywająca jego binokle przysłoniła nieco jego wyraz
twarzy.
Strzepnąwszy kurz z kapelusza, pan Irwin ostrożnie
umieścił go z powrotem na rzednących włosach, po czym
wyciągnął dużą, białą, lnianą chusteczkę i przetarł binokle.
- O rety, chyba powinienem był wpuścić ekipę
sprzątającą, zanim pokazałem pani dom.
Daisy była zbyt dobrze wychowana, by przyznać mu rację,
powiedziała więc uprzejmie:
- Nie byłoby tak źle, gdybym nie zdjęła pokrowca z tego
bujanego fotela. - Na szczęście miała na sobie szare
rękawiczki, którymi wytarła szarozielony kostium.
- Obawiam się, że służba świętej pamięci pana Walsalla
nieco zaniedbała dom. Kamerdyner i gospodyni byli w tym
samym wieku co on. Byli z nim od wielu lat. Żałosny stan
domu może państwa zniechęcić do zamieszkania w nim. To
byłoby całkiem zrozumiałe.
- Mówił pan, że instalacja elektryczna jest dość nowa.
- Z tego, co wiem, została zainstalowana w tysiąc
dziewięćset dziesiątym roku. Nie powiedziałbym, żeby
piętnastoletnia instalacja była całkiem nowa. W ciągu
ostatnich lat wiele się w tej dziedzinie zmieniło.
- Wystarczająco nowa. Sam budynek wydaje się być w
dobrym stanie. Na strychu nie widziałam żadnych wilgotnych
plam, żadnych skrzypiących desek w podłodze, nie czułam też
zapachu kanalizacji.
- Jeśli chodzi o konstrukcję - powiedział z niechęcią
prawnik - dom wydaje się dość solidny.
- Miło mi to słyszeć.
- Chociaż nigdy nie wiadomo, co znajdzie rzeczoznawca.
Może jakieś zbutwienie? Jeśli zdecydują się państwo sprzedać
dom, z przyjemnością zajmę się przeniesieniem tytułu
własności.
- Ale jeśli dobrze zrozumiałam, stryjeczny wuj mojego
męża wyraźnie zaznaczył, że jeśli nie zamieszkamy w tym
domu, nie odziedziczymy jego pieniędzy. Wszystko pójdzie
na schronisko dla starych osłów.
- Podstarzałych i zbędnych koni pociągowych.
- Pewnie jest ich całkiem sporo, biorąc pod uwagę liczbę
samochodów.
- Pewnie tak - mruknął Irwin. Nie wydawał się bardziej
uszczęśliwiony faktem, że pieniądze miałyby trafić do koni,
niż tym, że w domu jego byłego klienta mieliby zamieszkać
państwo Fletcherowie. - To tylko jedna z organizacji, która
miałaby otrzymać pieniądze zgodnie z wytycznymi testamentu
pana Walsalla, gdyby nie zechcieli w nim państwo
zamieszkać.
- Czy to dotyczy również zysków ze sprzedaży domu?
Rozchmurzył się.
- Nie, państwo, to znaczy pani mąż, miałby prawo do
zysków. Po opłaceniu należnych podatków, rzecz jasna.
Mogliby państwo kupić bardziej odpowiednie lokum w innym
miejscu.
Bardziej odpowiednie? Daisy spojrzała na drugą stronę
wybrukowanej ulicy, na otoczony domami miejski ogród. W
centrum Londynu byłby to plac (Square to w języku
angielskim określenie na „plac", ale również „kwadrat", stąd
odniesienie do kształtu placu [przyp. tłum.].), ale trudno było
go tak nazwać, ponieważ był okrągły.
W blasku zachodzącego słońca późnego wrześniowego
popołudnia lśniły równo ułożone rabatki z chryzantemami
oraz czerwone i złote liście otaczających ogród krzewów i
drzew. Naprzeciwko, przez trawnik, biegła wybrukowana
ścieżka, okrążając otoczone marmurowym murkiem oczko
wodne z ławkami po obu stronach. Na środku była
marmurowa fontanna przedstawiająca kobiecą postać odzianą
w greckie szaty, trzymającą na ramieniu urnę, z której tryskała
woda.
Wokół, pod czujnym okiem niań, biegała trójka małych
dzieci. Zanim zdążą się obejrzeć, Miranda i Oliver będą na
tyle duzi, by się z nimi bawić.
- Pani Fletcher? - zapytał niepewnie prawnik.
- Przepraszam, panie Irwin, zamyśliłam się. Czy tam
dalej, między domami, jest jakaś alejka, po drugiej stronie
miejskiego ogrodu?
- Nie nazwałbym tego alejką. Raczej ścieżką. Prowadzi
do Well Walk.
- To cudownie! A gdzie jest Heath?
- Heath?
- Hampstead Heath (Park położony w londyńskiej
dzielnicy Hampstead. [przyp. tłum.].). Nie może być daleko.
- A, Heath. Tuż za rogiem, dosłownie. Jeśli zechce pani
zejść po schodach i wyjrzeć za róg...
Wzdłuż domu i ogrodu biegła wybrukowana ścieżka,
prowadząca do szop na dorożki, które obecnie pełniły funkcję
garaży. Za nimi droga zwężała się do kolejnej ścieżki
prowadzącej do bramy, a po drugiej stronie był Heath. To było
idealne miejsce dla Belindy i jej przyjaciół, jak również dla
bliźniaków, kiedy trochę podrosną. Będą mogli cieszyć się
urokami zarówno miasta, jak i wsi.
Nie wspominając o tym, że pies będzie miał okazję
porządnie się wybiegać, bez żmudnej wędrówki ulicami w
drodze do Primrose Hill. Daisy będzie mogła częściej
wyprowadzać Nanę na spacer, a przy okazji zrzuci kilka
zbędnych kilogramów.
- Ekhm!
Daisy raz jeszcze przeprosiła za swoje roztargnienie.
Zatopiona w myślach, wróciła do schodów pod frontowymi
drzwiami numeru 6, Constable Circle. Cofnęła się na skraj
chodnika i spojrzała na fasadę. To był bardzo ładny budynek,
wolno stojący dom z czerwonej cegły, zbudowany w ostatniej
dekadzie XIX wieku. Pierwsze piętro było ozdobione terakotą,
na przemian gładką i we wzorki. Frontowa weranda była
cofnięta między wystające skrzydła, a między dwoma
szczytami dachu znajdowało się mansardowe okno.
Czteropiętrowy budynek, licząc od piwnicy aż po strych, był
bez porównania większy niż bliźniak w St. John's Wood.
Teraz, kiedy bliźniaki zrobiły się bardziej ruchliwe, niania
Gilpin naprawdę potrzebowała służącej, niezależnie od tego,
czy mieli się przeprowadzić, czy nie. Ich obecny dom zacznie
pękać w szwach, kiedy Belinda przyjedzie do domu na ferie.
Poza tym Bel zasługiwała na coś więcej niż tę klitkę, w której
tak szlachetnie zgodziła się zamieszkać latem. W przypadku
Aleca podróż metrem do Westminster będzie nawet łatwiejsza
z Hampstead, gdyż nie będzie musiał przesiadać się przy
Baker Street, a samochodem było niewiele dalej. A Daisy i
Belinda nie będą zbyt daleko od swoich przyjaciół z St. John's
Wood.
Czynsz z pewnością był wyższy, do tego dochodziły
koszty utrzymania ogrodu, a pani Dobson będzie
potrzebowała pokojówki oraz kobiety do pomocy na co dzień.
Ale jeśli zatrzymają dom, dostaną też fortunę pana Walsalla.
Logika podpowiadała jej, by skorzystać z okazji. Dlaczego
więc była tak zdenerwowana?
Być może jej niechęć była czysto sentymentalna.
Atawistyczne - czy to było odpowiednie słowo? -
przywiązanie do rodzinnej ziemi, które miała we krwi po
swoich arystokratycznych przodkach. Ale po tym, jak brat
Daisy zginął na wojnie, majątek Dalrymple'ów przeszedł w
ręce dalekiego kuzyna. Podmiejski bliźniak, kupiony dwie czy
trzy dekady temu przez ojca Aleca, należał do zupełnie innej
kategorii niż posiadłość Fairacres.
Bardziej prawdopodobne było to, przyznała z cyniczną
szczerością Daisy, że nie miała ochoty na trud przeprowadzki.
Ale jeśli zdecydują się sprzedać ten dom, jedynym
sensownym rozwiązaniem będzie zakup większego w innym
miejscu, co wymagało nie tylko przeprowadzki, ale i szukania
okazji.
- Zatrzymamy go!
- Ale pan Fletcher nawet go jeszcze nie widział.
- Powiedział, żebym sama podjęła decyzję. - Tak
naprawdę Daisy żałowała, że Alec zostawił decyzję jej - w
końcu to był spadek po jego stryjecznym wuju - ale nie miała
zamiaru mówić o tym prawnikowi.
- Ale... ale...
- To ja będę spędzała tu większość czasu, z dziećmi i w
pracy.
- W pracy!
- Tak, panie Irwin, w pracy. Jestem dziennikarką.
- Och, jest pani niezwykle... przedsiębiorcza - powiedział
słabym głosem. Spróbował innej strategii. - Oczywiście pan
Fletcher będzie musiał podpisać wszystkie dokumenty.
- Naturalnie. Pan Walsall był jego krewnym. Obawiam
się, że nie ma go w tej chwili w mieście i nie wiem, kiedy
wróci.
- Zważywszy na charakter jego... eee... pracy, pewnie
często wyjeżdża.
Daisy była zdumiona, że nawet najbardziej
przestrzegający prawa obywatele krzywo patrzyli na
detektywa ze Scotland Yardu, nie wspominając o jego żonie.
Ale pewnie przeciętny podmiejski prawnik rzadko, jeśli w
ogóle, miał do czynienia ze sprawami kryminalnymi.
Pan Irwin musiał przeprowadzić własne śledztwo
dotyczące życia Aleca, zanim poruszył z nim temat testamentu
jego stryjecznego wuja, chociażby po to, by ustalić, czy
rzeczywiście był spadkobiercą. Stary pan Walsall dawno
przeciął wszelkie więzy wiążące go z siostrą. Alec pamiętał
jedynie, że matka wspominała mu kiedyś o bogatym wuju.
Oczywiście Daisy umierała z ciekawości, by dowiedzieć
się, co było przyczyną waśni.
Nie śmiała jednak wypytywać o to swojej teściowej.
Starsza pani Fletcher z pewnością niczego by jej nie
powiedziała, co więcej, zaczęłaby czynić niemiłe uwagi na
temat tego, że ludzie nie powinni wtykać nosa w nieswoje
sprawy, a ciekawość to pierwszy stopień do piekła, co było
niesprawiedliwe, ponieważ sprawy Aleca dotyczyły również
jego żony. Poza tym, jeśli nie zadawało się pytań, skąd miało
się cokolwiek wiedzieć?
Daisy postanowiła, że nie pozwoli, by cokolwiek stłumiło
naturalną ciekawość jej dzieci. Poza tym matce Aleca nie do
końca się to udało, inaczej jej syn nie zostałby detektywem.
- Owszem, często wyjeżdża służbowo. Ale wiem, że dom
mu się spodoba. - Po raz kolejny spojrzała na budynek, czując,
że już rozpiera ją duma.
To był spory budynek, taki, którym nie pogardziłaby
nawet jej matka. Kto wie, może kiedyś lady Dalrymple najdzie
ochota, by przespać się w sypialni dla gości.
To dopiero była perspektywa.
- O rety! - westchnęła Daisy.
- Ma pani wątpliwości, pani Fletcher? - zapytał z nadzieją
prawnik. - Ma pani czas, żeby się zastanowić i skonsultować z
panem Fletcherem. Pan Walsall ustanowił wprawdzie limit
czasowy, żeby mieć pewność, że fundusze przeznaczone na
wybrane przez niego organizacje charytatywne dotrą na
miejsce bez zbędnej zwłoki, ale zachował przy tym zdrowy
rozsądek. Macie państwo dwa miesiące od momentu, gdy pan
Fletcher otrzymał zawiadomienie o spadku. Myślę, że
powinien obejrzeć dom. Może mu się nie spodobać.
- Zapytam go, ale jestem pewna, że jest zbyt zajęty.
Myślę że Tommy, to znaczy pan Pearson, nasz prawnik,
będzie chciał omówić z panem kwestie finansowe, żeby mieć
pewność, że nie porywamy się na coś, na co nas nie stać. Ale
zakładając, że będziemy mieli dość funduszy, by pokryć
większe koszty, wprowadzimy się najszybciej, jak się da.
Pan Irwin ciężko westchnął. Nie wydawał się zachwycony
jej decyzją. Tak naprawdę, jak się dobrze zastanowiła nad
tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny, zaczęła
podejrzewać, że robił, co mógł, by przedstawić dom w jak
najgorszym świetle, nie sugerując jedynie plagi chrząszczy.
Doszła do wniosku, że liczył na to, że zarobi na opłatach
manipulacyjnych, gdyby zdecydowali się sprzedać dom.
- W takim razie - powiedział ponurym głosem - może ma
pani ochotę poznać swoich przyszłych sąsiadów?
- Sąsiadów? - zapytała zdumiona Daisy. I chociaż nigdy
wcześniej nie znalazła się w podobnej sytuacji, nie mogła
uwierzyć, że do obowiązków prawnika należało również
przedstawianie sąsiadów.
- Moja córka, pani Aidanowa Jessup, mieszka pod
numerem piątym. Wraz z teściową wyraziły chęć, by panią
poznać, gdyby doszło do tej sytuacji. Jeśli byłaby pani tak
uprzejma, zapraszają na podwieczorek.
Czy powiedział córce, że ojciec Daisy był wicehrabią
Dalrymple? Musiał się tego dowiedzieć, kiedy badał sprawę
Aleca. Unosząc do góry brwi, posłała mu lodowate spojrzenie,
czerpiąc prosto z bogatego arsenału lady Dalrymple. I chociaż
Daisy za nic w świecie nie chciała upodobnić się do matki,
denerwowało ją to, że ludzie interesowali się jej
arystokratycznym pochodzeniem.
Co było jeszcze gorsze niż wtedy, kiedy zaczynali jej
unikać, gdy dowiadywali się, że jej mąż był detektywem. To
przynajmniej był jej własny wybór.
Prawnik zareagował na jej chłód ze sztywną uprzejmością.
- Powiedziałem Audrey i pani Jessup, że być może
wprowadzą się państwo do sąsiedniego domu. Wszelkie inne
informacje, które mogłem zdobyć, są oczywiście poufne.
- Oczywiście - powiedziała przepraszającym tonem
Daisy. To był już trzeci czy czwarty raz, kiedy musiała go
przepraszać. Choć dom wydawał się idealny, czy naprawdę
chciała mieszkać obok krewnej osoby, która bez przerwy
wprawiała ją w zakłopotanie? - Z przyjemnością je poznam.
Cóż innego mogła powiedzieć?
Sąsiedni budynek stylem przypominał budynek numer 6,
ale brakowało mu jego eleganckiej symetrii. Schludna młoda
pokojówka otworzyła im drzwi. - Dzień dobry, Enid. Powiedz
pani, że przyprowadziłem panią Fletcher, żeby ją poznała.
- Tak, proszę pana, pani mówiła, że może pan przyjdzie. -
Pokojówka wprowadziła ich do środka, odeszła i po chwili
wróciła, by zaprowadzić ich na tył domu do dużego, lśniącego
pokoju.
Daisy zaniemówiła z wrażenia, ale po chwili zdała sobie
sprawę, że pokój wcale nie był duży. Olbrzymia liczba luster
tworzyła iluzję nieskończonej przestrzeni, odbijając siebie
nawzajem, ich samych oraz okna. Wszystko poza lustrami
było pozłacane, zauważyła zdumiona. Nawet tynk na suficie w
stylu rokoko (nie lustrzany, dzięki Bogu) był pozłacany. Na
środku wisiał olbrzymi żyrandol. Niezliczone kryształki lśniły
w świetle elektrycznych żarówek.
Nagle, pośród tego całego splendoru, zjawiła się drobna,
srebrnowłosa kobieta o jasnych, bystrych, niebieskich oczach.
Miała mleczną cerę i była pięknie umalowana, z dyskretną
nutą różu. Miała na sobie dobrze skrojoną, granatową
sukienkę z jedwabiu. W przeciwieństwie do panującego wokół
przepychu jej jedyną biżuterię stanowił potrójny sznur
wspaniałych pereł i duży diament na serdecznym palcu.
- Pani Fletcher, nazywam się pani Jessup. - Jej głos był
zaskakująco donośny, biorąc pod uwagę jej niewielką posturę,
i miał w sobie coś intrygującego, lekki ślad obcego akcentu. -
Bardzo mi miło. Cieszę się, że przyjęła pani nasze
niekonwencjonalne zaproszenie.
- Ależ bardzo dziękuję. To miłe z pani strony, że mnie
pani zaprosiła. - Daisy uśmiechnęła się do młodszej kobiety,
która zjawiła się za gospodynią.
Pani Jessup przedstawiła swoją synową. Aksamitna skóra
pani Aidanowej Jessup nie wymagała pudru ani różu i nigdy
nie będzie miała piegów, pomyślała z zazdrością Daisy. Była
równie szczupła jak jej ojciec prawnik, a wciąż modny prosty
styl, z talią na biodrach, idealnie pasował do jej chłopięcej
figury. Miała jednak zdecydowanie więcej włosów niż pan
Irwin - uczesanych w gładkiego, jasnego pazia - i była mniej
nerwowa.
- Powinniśmy byli zaczekać, aż się państwo wprowadzą, i
dopiero wtedy zostawić liścik - powiedziała spokojnie i
uśmiechnęła się do Daisy. - Pomyślałyśmy jednak, że może
zachęci panią fakt, że ma pani przyjaźnie nastawionych
sąsiadów. Ojciec wątpił, że będą państwo chcieli tu
zamieszkać.
Pan Irwin posłał jej poirytowane spojrzenie.
- Ależ skąd - mruknął. - Ale dom od jakiegoś czasu stoi
pusty i nie wiadomo, w jakim jest stanie...
- O to właśnie chodzi, ojcze - wtrąciła z niezmąconym
spokojem Audrey Jessup. - Nie chcemy mieszkać obok
pustego domu.
- Jeśli zaś chodzi o jego stan - powiedziała rubasznie pani
Jessup - minęły zaledwie dwa miesiące od śmierci pana
Walsalla, a Maurice, mój mąż, pani Fletcher, odwiedzał go
dwa razy w tygodniu, aż do samego końca, do ostatniej gry w
szachy. W ciągu ostatnich kilku lat był jedyną osobą, którą
staruszek chciał widywać. Bał się złodziei, więc Maurice
przed wyjściem zawsze sprawdzał górę i dół, żeby się
upewnić, że wszystko jest jak należy. Z pewnością by
zauważył, gdyby coś było nie tak.
Wykręty pana Irwina, żeby zniechęcić Daisy do
przeprowadzki do sąsiedniego domu, na niewiele się jednak
zdały.
Daisy była zaintrygowana pierwszymi wzmiankami na
temat stryjecznego wuja Aleca. Jedyne, co do tej pory
wiedziała, to to, że zerwał wszelkie więzy z siostrą, choć to
mogła być równie dobrze wina siostry. Sądząc po jej latorośli,
matce Aleca, musiała być trudną osobą.
- Zostanie pani na podwieczorku, prawda, pani Fletcher? I
ty, Jonathanie? Audrey, zadzwoń po służbę.
- Panie wybaczą - powiedział pan Irwin - ale mam kolejne
spotkanie. Taksówka powinna być tu lada moment. Pani
Fletcher, proszę dać mi znać, kiedy pani mąż wróci do miasta,
dobrze?
- Oczywiście. W międzyczasie proszę zorganizować
rzeczoznawcę, by obejrzał dom.
- Kiedy pan Fletcher...
- Nie widzę powodu, by z tym czekać. - Daisy zaczynała
tracić cierpliwość do jego niezrozumiałej taktyki
odwlekającej. - Sam pan mówił, że i tak będzie potrzebny,
nawet gdybyśmy zdecydowali się sprzedać dom. Chciałabym
mieć gotowy raport, żeby pokazać go Alecowi, kiedy wróci.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecał ponurym głosem. -
Te rzeczy wymagają czasu. Audrey, lepiej zadzwoń po
taksówkę, kiedy pani Fletcher będzie gotowa do wyjścia.
- Dziękuję, panie Irwin, ale to nie będzie konieczne.
Zostawiłam swój samochód przy Well Walk.
- Pani samochód! - Prawnik wyszedł, kręcąc w zdumieniu
głową, nie mogąc zrozumieć współczesnego świata.
- Obawiam się, że ojciec jest strasznie staroświecki -
powiedziała Audrey Jessup, gdy usiadły na obitych złotym
brokatem krzesłach. - Co to za samochód?
- Austin Chummy. Alec go dzisiaj nie potrzebował, a ja
trochę się spieszyłam. Zazwyczaj nie jeżdżę nim po mieście,
ale jest idealny na wyprawę za miasto. W sam raz, by
pomieścić moją dwunastoletnią pasierbicę, dwójkę
niemowlaków, ich nianię i piknik.
- Słodki Boże! - roześmiała się starsza pani Jessup.
- Ma pani dzieci? - zapytała jej synowa. - Pani po prostu
musi tu zamieszkać. Ile mają lat?
- Siedem miesięcy.
- A drugie?
- Tyle samo. To bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka.
- Podwójny kłopot - powiedziała z uśmiechem starsza
pani Jessup. Daisy na tyle często słyszała tę uwagę, że była
jedynie lekko poirytowana i nie czuła potrzeby, by cokolwiek
odpowiedzieć.
- Podwójna radość, mamo Moiro! Marylin, moja
pięcioletnia córka, będzie zachwycona. Uwielbia małe dzieci.
A Percy już jest za duży i nie daje się obcałowywać.
Pokojówka przyniosła tacę z podwieczorkiem. Kiedy pani
Jessup nalewała herbatę, Daisy i Audrey Jessup wymieniały
uwagi o dzieciach.
- Tak szybko rosną - powiedziała z westchnieniem starsza
pani Jessup. - Aidan, mój najstarszy syn, był takim
spokojnym, rozsądnym dzieckiem. Potem wyjechał do szkoły
i ani się nie obejrzeliśmy, a ludzie gratulowali nam, że został
prawdziwym demonem na boisku do rugby!
Daisy nie miała powodu, by jej nie wierzyć. Jej
przyjaciółka, Lucy, wyszła za cichego, dobrze ułożonego
mężczyznę, który na boisku zamieniał się w rozszalałą bestię.
- Ale Aidan wciąż jest bardzo spokojny i rozsądny -
zauważyła z zadumą Audrey.
- Mam nadzieję, skoro ma na karku własną rodzinę. Z
kolei mój młodszy syn zawsze był niespokojny i wiecznie
pakował się w kłopoty. - Na twarzy pani Jessup przemknął
niepokój i Daisy zastanawiała się, czy jej młodszy syn wciąż
pakował się w tarapaty. - Ale zaczął grać w krykieta, który
zawsze wydawał mi się takim spokojnym sportem.
- W porównaniu z rugby - z pewnością! - zgodziła się
Daisy.
- A moja córka, Deirdre, w niczym nie przypominała
małej Marylin Audrey. Nigdy nie interesowały ją lalki ani
dzieci. Zawsze chciała mieć konia i choć nie mogliśmy sobie
na to pozwolić, przez lata brała lekcje jazdy konnej. Jednak,
ku memu zdumieniu, okazała się bardzo oddaną matką.
- Ile ma pani wnucząt?
- Pięcioro. Niech pani tylko zaczeka, aż będzie pani
babcią, pani Fletcher. Nie ma porównania z macierzyństwem.
Daisy żałowała, że jej własna matka oraz matka Aleca nie
czerpały radości z przebywania z Belindą, Mirandą i
Oliverem, a widziały jedynie wady. Zazdrościła również
paniom Jessup ich relacji, tak odmiennych od jej stosunków z
wymagającą teściową.
Dokończyła drugą filiżankę herbaty i już miała
powiedzieć, że na nią czas, kiedy do pokoju weszła służąca.
- Przyszedł ktoś do pana, madame. Jakiś obcokrajowiec.
Mówi, że w interesach. Powiedziałam mu, że pan Jessup nie
zajmuje się interesami w domu, ale mówił, że panu nie
spodobałoby się, gdyby zjawił się w sklepie. Nie wiedziałam,
czy mam mu powiedzieć, że pan wyjechał za granicę.
Pani Jessup wyglądała na skonsternowaną, a nawet
zaalarmowaną.
- Nie mówił, jak się nazywa, Enid?
- Nie, proszę pani. Zapytałam go o wizytówkę, ale nie
miał żadnej. To obcokrajowiec. - Najwyraźniej w oczach
pokojówki ten fakt tłumaczył wszelkie jego dziwactwa.
- Lepiej z nim porozmawiam. Proszę wybaczyć, pani
Fletcher. - Wstała z miejsca.
Daisy również wstała. I choć była zaintrygowana, musiała
zachować się zgodnie z etykietą.
- Naprawdę muszę już iść - powiedziała. - Bardzo
dziękuję za podwieczorek. Cieszę się, że będziemy
sąsiadkami.
Pani Jessup wyszła. Daisy chwilę porozmawiała z Audrey
i wyszła do holu, gdzie czekała na nią pokojówka, by
odprowadzić ją do drzwi.
Drzwi w przedniej części holu były lekko uchylone.
Zatrzymując się przed wiszącym nad stołem lustrem, by
poprawić kapelusz i przypudrować nos, Daisy usłyszała męski
głos. Mężczyzna mówił zbyt cicho, by mogła go usłyszeć, ale
jego intonacja sugerowała, że był Amerykaninem, a nie
przybyszem z dalszych zakątków Anglii. Z kolei akcent pani
Jessup był zdecydowanie irlandzki. Daisy zdała sobie sprawę,
że to właśnie usłyszała wcześniej w jej głosie.
- Tak się składa - powiedziała chłodno pani Jessup - że
mój mąż przebywa w interesach na kontynencie.
Bardzo dużo podróżuje, od kraju do kraju - Francja,
Hiszpania, Włochy, Portugalia, nawet Niemcy. Nie mam jak
się z nim skontaktować. Nieznajomy podniósł głos.
- Proszę mi nie opowiadać bajek, paniusiu! Musi pani
wiedzieć, kiedy wróci.
- Nie wiem. Często zmienia plany i wysyła telegram,
kiedy jest już w drodze do domu.
- W porządku, skoro pani tak mówi. - Wydawał się
poirytowany, a jego głos brzmiał niemal groźnie.
- Ale lepiej niech mu pani powie, że go szukałem i że
jeszcze wrócę.
Drzwi otworzyły się. Niski, muskularny mężczyzna w
niebieskim garniturze wymaszerował do holu. Przechodząc
obok, zerknął z ukosa na Daisy. Było w nim coś, co sprawiło,
że zadrżała. Zanim włożył szaroniebieski kapelusz,
zakrywając nim śniadą twarz, zauważyła jego gładko
zaczesane, czarne włosy. Czarny diabeł - słowa te nagle
pojawiły się w jej głowie.
Dotarł do drzwi wejściowych, zanim służąca zdążyła je
otworzyć. Sam otworzył sobie drzwi, nie zamykając ich za
sobą. Zbiegł po schodach i szybkim krokiem ruszył wokół
Constable Circle.
- Też coś! - krzyknęła służąca. - Co za maniery!
- Słoma z butów mu wystaje - zgodziła się z nią Daisy. -
Rozumiem, że nie jest tu częstym gościem?
- Pierwszy raz widziałam go na oczy, proszę pani, i mam
nadzieję, że więcej go nie zobaczę. Mamy tu sporo
zagranicznych gości, ponieważ rodzina zajmuje się importem,
ale większość z nich to bardzo mili ludzie, chociaż
obcokrajowcy. Przepraszam, że pytam, proszę pani, ale czy
dobrze słyszałam, że będzie pani mieszkać w sąsiednim
domu? Gdyby szukała pani pokojówki, moja siostra właśnie
szuka nowego zajęcia...
Daisy obiecała, że da jaj znać, jak tylko będą wiedzieć coś
pewnego. Zeszła po schodach i ruszyła na drugą stronę ulicy.
Miała zamiar przejść się ścieżką w ogrodzie.
- Przepraszam, proszę pani! - W jej stronę zbliżał się jakiś
mężczyzna, który biegł wzdłuż ścieżki. Dobrze ubrany, w
dyskretnym ciemnoszarym garniturze, z zamkniętą parasolką,
wyglądał bardzo szacownie, jak bankier. Nie wzbudzał
niepokoju.
Daisy zatrzymała się. Mężczyzna podszedł bliżej,
uprzejmie unosząc kapelusz. Był dość młody, mógł mieć
trzydzieści parę lat, chociaż jego ciemne włosy zaczynały już
siwieć na skroniach.
- Przepraszam, że panią zaczepiam. Widziałem, jak pani
wychodziła z mojego domu. Nazywam się Aidan Jessup.
To był ten spokojny, rozsądny starszy syn? Gerald Lucy
dałby się ugotować w gorącym oleju, zanim zaczepiłby na
ulicy nieznajomą kobietę, nawet gdyby wychodziła z jego
domu. Chyba że dom stanąłby w płomieniach... Ale
obejrzawszy się do tyłu, Daisy stwierdziła, że nic takiego nie
miało miejsca. Nie należała jednak do osób, które miałyby
rezygnować ze źródła informacji z powodu etykiety.
- Popołudniowa herbatka - wyjaśniła i dodała
zachęcającym tonem: - Mogę panu jakoś pomóc?
- Widziała pani może tego mężczyznę, który wyszedł
przed panią? Tego, który tak szybko uciekł? - Zmarszczył
brwi i popatrzył za Amerykaninem, który zniknął już z pola
widzenia. - Nie wie pani może, kto to był?
- Obawiam się, że nie. Nie miałam okazji go poznać.
Wydaje mi się, że pani Jessup, pańska matka, wszystko panu
wyjaśni.
- Matka z nim rozmawiała?
- Chyba tak. Słyszałam jednak jego głos i wydaje mi się,
że pochodzi z Ameryki.
Jego dość blada twarz zrobiła się jeszcze bardziej blada.
- Do diabła! - jęknął. - Wiedziałem, że to był kiepski
pomysł. Dziękuje pani i raz jeszcze przepraszam. - Ponownie
uniósł kapelusz i szybkim krokiem ruszył w stronę domu
państwa Jessup.
Interesujące! - pomyślała Daisy, kierując się do
samochodu. W domu pod numerem 5 było dość sekretów i
tajemnic, by obdarzyć na wpół zrujnowaną gotycką
rezydencję. Powinni jeszcze mieć za gosposię starą wiedźmę
zamiast eleganckiej, młodej pokojówki.
Daisy zdążyła jednak polubić obydwie panie Jessup. Jeśli
wiedziały o jej arystokratycznym pochodzeniu, nie dały tego
po sobie poznać. Tak naprawdę ich bezpretensjonalny sposób
bycia nie pasował do przepychu wnętrza. Może to był gust
pana Jessupa?
Tajemnice rodziny Jessupów sprawiały, że Daisy chciała
ich poznać bliżej. Kim był nieuprzejmy, agresywny
Amerykanin, który tak bardzo zaniepokoił Aidana Jessupa?
Co to za „kiepski pomysł" doprowadził do jego przyjazdu?
Czyżby młodszy brat miał problemy z prawem?
Może dlatego pan Irwin nie był zbyt chętny, by do domu
sąsiadującego z domem jego córki wprowadził się detektyw z
wydziału dochodzeniowego?
Pierwsze morskie interludium
Trzej mężczyźni przybyli z zachodu
Żeby szczęścia poznać tu smak
I we trzech poprzysięgli tak sobie,
Że Jan Zboże umrzeć dziś ma
Zaorali więc pole i wrzucili go w głąb
A na głowę sypali mu pyl
I przysięgę swą wówczas spełnili, bo
Jan Zboże martwy już był.
(Tłumaczenie Morskich interludiów: Joanna Żywina dla
Lingua Lab)
staroangielska ballada
(Fragment staroangielskiej ballady John Barleycorn.
Postać Johna Barleycorna stanowi uosobienie napojów
alkoholowych. Barley - jęczmień, corn - ziarno, z których
produkuje się napoje alkoholowe [przyp. tłum.].)
„To była ciemna, burzowa noc. .."
(Pierwsze zdanie z powieści Edwarda Bulwera - Lyttona
pt. Paul Clifford [przyp. tłum.].)
Mruczał pod nosem Patrick, trzymając się barierki, a po
karku spływał mu deszcz ze śniegiem. Gdyby chciał
przezwyciężyć wyjący nad takielunkiem wiatr, musiałby
krzyczeć na całe gardło, choć wątpił, by jego obecni
towarzysze docenili jego literackie aluzje.
Nawet w najlepszym wypadku żeglarze nie zwracali dużej
uwagi na nadzorcę ładunku.
Ale Londyn Bulwera - Lyttona nie mógł być aż tak
ciemny i burzowy jak Północny Atlantyk nocą, w czasie
wrześniowej wichury, na pokładzie statku, na którym
wyłączono wszystkie światła. Jedyną zaletą tej sytuacji był
fakt, że Straż Wybrzeża Stanów Zjednoczonych nie powinna
zauważyć „Iphigenii". Jeśli mieli choć trochę oleju w głowie,
nie było ich dziś wieczorem na wodzie.
Z drugiej strony, klienci „Iffie" również mogli mieć
problem z jej znalezieniem.
Kapitan Watkins uparł się, by nadzorca ładunku był na
pokładzie, gotowy przypilnować towaru, kiedy zjawią się
przybrzeżne łodzie. Szczękając zębami, Patrick podejrzewał,
ba, był niemal pewien, że Watkins go sprawdzał. W taką noc,
jak dzisiaj, kapitan nie mógł zagwarantować, że czarny statek
był w pobliżu strefy Rum Row (Rum Row - termin używany
w czasach prohibicji, oznaczający rząd statków
wyładowanych alkoholem i zacumowanych tuż za morską
granicą Stanów Zjednoczonych [przyp. tłum.].). Jeśli nawet
był, należało mieć tylko nadzieję, że wokół nie krążył tuzin
lub więcej nieoświetlonych statków, czekających na poprawę
pogody.
Przynajmniej nie powinno ich wyrzucić na brzeg,
pomyślał z ulgą Patrick. W zeszłym roku, w maju 1924, stary
trzymilowy limit został zwiększony do dwunastu mil
morskich, więc strefa Rum Row znajdowała się teraz jakieś
piętnaście mil od brzegu.
Przypomniała mu się pewna piosenka:
Na Atlantyku bezkresnych wodach,
Wśród wzburzonych, morskich fal
Młodzieniec za burtę wypadł...
Mocniej zacisnął przemarznięte dłonie na barierce. Nie
żeby się bał. W końcu sam zdecydował się wyruszyć w
poszukiwaniu przygód. Ale był tak zmarznięty, że nie czuł,
jak ktoś poklepał go po ramieniu, dopóki nad uchem nie
usłyszał głosu bosmana:
- Lepiej zejdź na dół, chłopcze. Dziś wieczorem nikt się
już nie zjawi.
Odwrócił się z wdzięcznością, czując na łokciu mocny
uścisk mężczyzny. Dzięki Bogu nie cierpiał na chorobę
morską. To byłoby upokarzające.
Wątłe światło przebijające przez ulewę wskazywało
otwarte drzwi pod pokład. Ostrożnie stąpając po ruchomym
pokładzie, ruszył w tamtą stronę. Bosman szedł krok za nim.
Kiedy znalazł się z dala od żywiołu, Patrick usłyszał
monotonny, uspokajający warkot silników. Wszedłszy do
kabiny, ledwo złapał oddech. Po orzeźwiającym powietrzu na
zewnątrz w środku panował tak wielki zaduch, że można było
zawiesić siekierę. W czasie podróży w tę stronę wszyscy, z
wyjątkiem kapitana, spali, jedli, palili i pili na niewielkiej
przestrzeni, żeby zrobić miejsce dla butelek i beczek ich
cennego ładunku, choć jedna z beczek najwyraźniej została
napoczęta, kiedy wyszedł na pokład. Pełniący wachtę żeglarz
powitał go, trzymając w dłoni dymiący kufel.
- Spokojna głowa - powiedział któryś z wąsatych
żeglarzy, uśmiechając się szeroko. - To nie ta dziesięcioletnia
whisky Haig and Haig.
Patrick ochoczo sięgnął po grog.
- Dzi - ękuję. - Wciąż nie kontrolował szczękania zębów.
Wziął łyk i poczuł w środku przyjemne ciepło. - Napiszę, że
wypadło za burtę.
- O to chodzi. - Zaśmiał się bosman. Jeden z mężczyzn
rzucił Patrickowi ręcznik.
- Lepiej zdjąć te mokre ciuchy.
Najwyraźniej to, co działo się na zewnątrz, było swojego
rodzaju testem. Zdaje się, że go zdał. Syn właściciela ładunku
nie mógł stać się jednym z załogi, jednak ktoś zrobił mu
miejsce na parujących rurach, by mógł powiesić swoje mokre
rzeczy.
Patrick pamiętał jednak historię norweskiego czarnego
statku „Sagatind": załoga dobrała się do ładunku, upiła w
sztok, doszło do sprzeczki i bijatyki, a kiedy straż przybrzeżna
przejęła statek, znalazła ich wykończonych i zakrwawionych
pod pokładem.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Chciałabym wiedzieć - powiedziała Daisy - dlaczego
prawnikowi stryjecznego wuja Aleca nie podoba się to, że do
tego domu ma się wprowadzić policjant.
Alec i Tommy Pearson właśnie dołączyli do niej i Madge
w salonie. To było przyjemne, wygodne pomieszczenie, o
połowę mniejsze od salonu pana Walsalla i całkowicie
pozbawione blichtru Jessupów.
Tommy lubił napić się po kolacji porto, ale Alec obiecał
Daisy, że nie będą omawiać testamentu pana Walsalla bez
niej. Nie kazali paniom czekać dłużej niż kwadrans.
Słysząc pytanie Daisy, krępy prawnik w okularach
skrzywił się.
- Tego nie mogę powiedzieć - rzekł, biorąc od niej
filiżankę kawy. Wrzucił jedną kostkę cukru i trzymając w
gotowości szczypce, sięgał po drugą, kiedy zerknął na żonę i
zrezygnował.
Madge z zadowoleniem pokiwała swoimi jasnymi lokami,
ale kiedy usiadł obok niej, powiedziała zgryźliwie:
- Raczej nie chce wam powiedzieć. Tommy nie chciał mi
zdradzić, dlaczego zaprosiliście nas dziś wieczorem na
kolację.
- Bo chcieliśmy nacieszyć się waszym towarzystwem,
kochanie - powiedziała Daisy.
- Oczywiście! Ale wiem też, że ma jakieś sprawy do
omówienia z Alekiem. Mam iść upudrować nosek, kiedy
będziecie rozmawiać? Mogłabym też pójść na górę popatrzeć
na dzieci. Kiedy śpią, są takimi aniołkami.
- Jeśli o mnie chodzi, możesz zostać, Madge - zapewniła
ją Daisy. - Ale to sprawa Aleca, więc...
- Nie ma powodu, byś nie miała z nami zostać -
powiedział Alec - ale to nie jest szczególnie interesujące,
chyba że Pearson ujawni nam jakieś mroczne rodzinne
sekrety.
- Ależ skąd! - Tommy był wstrząśnięty. - Nic z tych
rzeczy.
Daisy była zawsze zdumiona jego poważnym podejściem
do życia. Słyszała opowieści o jego brawurowych wyczynach
w czasie wojny, kiedy to został poważnie postrzelony. Wtedy
też poznał Madge, wówczas lady Margaret Allinston, w
szpitalu wojskowym, w którym pracowała jako pielęgniarka
ochotniczka. Daisy pracowała wtedy w szpitalnym biurze.
Odkąd Tommy wrócił do kancelarii prawnej o długiej tradycji,
Pearson, Pearson, Watts i Pearson, wrócił też do dawnych
konwenansów.
Ale trzeba przyznać, że był niezwykle pomocny w tej
niekonwencjonalnej sprawie w Worchestershire, przypomniała
sobie Daisy.
Niewątpliwie jego powściągliwy sposób bycia był
sposobem radzenia sobie z koszmarem wojny, który przeżył.
Ludzie w różny sposób radzili sobie ze wspomnieniami, jedni
bardziej skutecznie, inni mniej. Tommy, Madge i ich synek
tworzyli szczęśliwą rodzinę, a jemu dobrze wiodło się w
pracy. W końcu ludzie wymagali od prawników powagi,
podobnie jak od policjantów.
Ale dziś wieczorem Alec nie był policjantem, a pełnym
nadziei spadkobiercą.
Tommy wyciągnął z teczki jakieś papiery.
- Pozwolę sobie od razu powiedzieć - zaczął - że William
Walsall był niezwykle zamożnym człowiekiem. Zostawił
spore sumy różnym organizacjom charytatywnym...
- Kupując sobie miejsce w niebie - wtrąciła niepoprawna
jak zawsze Madge.
Mąż rzucił jej poirytowane spojrzenie.
- Nie ma powodu tak sądzić. Zostawił też sporą sumę
swojemu kamerdynerowi i gosposi, którzy byli małżeństwem,
chociaż zważywszy na ich wiek, nie była to szczególnie
znacząca kwota. Mimo tego pragnę cię zapewnić, Fletcher, że
zyski z inwestycji pokryją wyższe koszty utrzymania
większego gospodarstwa domowego bez...
- To mi właśnie powiedział pan Irwin - wtrąciła Daisy -
ale z wielką niechęcią. I tego właśnie nie mogę zrozumieć.
- Może sprzeniewierzył środki - zasugerowała Madge.
- Kochanie, nie możesz mówić takich rzeczy, nawet
żartem - zaoponował Tommy. - Phelps, Irwin i Apsley to
ceniona kancelaria. Poza tym sprzedaż majątku również
wyciągnęłaby na światło dzienne jakiekolwiek rozbieżności w
rachunkach.
- Ale wtedy byśmy tego nie drążyli, ponieważ
cieszylibyśmy się zyskami ze sprzedaży - zauważyła Daisy. -
Oszukałby tylko konie, choć one raczej nie będą protestować.
Musiała opowiedzieć Madge o schronisku dla
podstarzałych i zbędnych koni pociągowych.
- Nie - powiedziała ze śmiechem Madge. - Nie będą
przecież patrzeć darowanemu koniowi w zęby.
- Pewnie nie - powiedział Alec. - Jeśli zaś zostawiłby nas
na lodzie lub bez środków na utrzymanie domu...
- Tak czy siak, poproszę księgowego, by wszystko
sprawdził, chociaż jestem pewien, że Madge jest w błędzie.
Ale to dziwne, że pan Irwin sprawiał wrażenie, jakby nie
chciał, byście się tam wprowadzili.
- Podejrzewam, że to tylko bogata wyobraźnia Daisy -
powiedział Alec.
- Nieprawda! Nie bądź okrutny, kochanie. Uśmiechnął się
do niej.
- Pearson, mówiłeś, że bez...?
- Bez? A no tak, bez uwzględnienia kosztów dzierżawy.
- Dzierżawy? Pan Irwin nic o tym nie wspominał, mówił
tylko o inwestycjach. Mówiłam ci, Alec, że coś przed nami
ukrywa.
- Ziemia to inwestycja - powiedział cierpliwie Tommy. -
Jeśli zdecydujecie się zatrzymać dom, wygląda na to, że
będziecie mieć tytuł własności całego Constable Circle.
- Constable Circle (Constable - posterunkowy [przyp.
tłum.].)! - Madge wybuchła śmiechem. - Będziecie musieli
zmienić nazwę na Zaułek Inspektora Naczelnego.
- Muszę przyznać, że byłem nieco zdumiony, kiedy
usłyszałem tę nazwę - powiedział z uśmiechem Alec. - Ale
ulica bierze swą nazwę od nazwiska pewnego malarza.
- Johna Constable'a, który mieszkał w Hampstead -
potwierdziła Daisy. - Przy Well Walk, tuż za rogiem.
Nieopodal jest też park Gainsborougha.
- Jak już mówiłem - kontynuował Tommy - w obecnych
czasach czynsze z ziemi nie są zbyt wysokie, ponieważ
umowy dzierżawy zostały podpisane w połowie tysiąc
osiemset dziewięćdziesiątego roku, kiedy ceny ziemi były o
wiele niższe niż teraz, po wojnie. Oczywiście, w pewnych
okolicznościach możecie je podnieść.
- W jakich okolicznościach? - dopytywała się Daisy.
- To skomplikowana sprawa, ponieważ umowy są bardzo
różne. Muszę mieć czas, żeby je dokładnie przestudiować,
zanim wam to wyjaśnię. Ale gdyby kiedyś brakowało wam
gotówki, będziecie mogli sprzedać swoje udziały. Z
pewnością są sporo warte. Chociaż nie namawiałbym was do
tego, o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Ziemia to
doskonała inwestycja.
- To sprytne ze strony waszego stryjecznego wuja, że je
wykupił. - Madge pogratulowała Alecowi.
- Tak naprawdę to wcale ich nie wykupił - powiedział
Tommy.
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 17 Czarna bandera niesie śmierć
Mojej agentce „ na pełen etat", Alice Volpe z Northwest Literary Agency, Inc., oraz Alanowi (i Slickowi) z wyrazami podziękowania. Dziękuję historykowi Scottowi T. Price'owi ze Straży Wybrzeża Stanów Zjednoczonych za książkę „Rum War at Sea" komandora Malcolma E. Willoughby'ego, która wraz z książką pt. „The Black Ships" Everetta S. Allena była dla mnie bezcennym źródłem informacji na temat przemytników alkoholu oraz ich przeciwników. Dziękuję również doktorom Larry'emu Karpowi oraz D. P Lyle'owi za informacje medyczne; Lynne Connolly za pomoc przy slangu z Manchesteru oraz Kate Dunn przy slangu z Nowej Anglii; Normie i Dickowi Huss za wskazówki żeglarskie; oraz mojemu bratu Tony'emu za podpowiedzi na temat rugby i krykieta.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Daisy wyszła na frontową werandę, mocno kichając. Wysoki, szczupły adwokat zamknął za nimi drzwi i posłał jej zatroskane spojrzenie. Przynajmniej wydawało jej się, że wyczytała z niego niepokój, chociaż warstwa kurzu pokrywająca jego binokle przysłoniła nieco jego wyraz twarzy. Strzepnąwszy kurz z kapelusza, pan Irwin ostrożnie umieścił go z powrotem na rzednących włosach, po czym wyciągnął dużą, białą, lnianą chusteczkę i przetarł binokle. - O rety, chyba powinienem był wpuścić ekipę sprzątającą, zanim pokazałem pani dom. Daisy była zbyt dobrze wychowana, by przyznać mu rację, powiedziała więc uprzejmie: - Nie byłoby tak źle, gdybym nie zdjęła pokrowca z tego bujanego fotela. - Na szczęście miała na sobie szare rękawiczki, którymi wytarła szarozielony kostium. - Obawiam się, że służba świętej pamięci pana Walsalla nieco zaniedbała dom. Kamerdyner i gospodyni byli w tym samym wieku co on. Byli z nim od wielu lat. Żałosny stan domu może państwa zniechęcić do zamieszkania w nim. To byłoby całkiem zrozumiałe. - Mówił pan, że instalacja elektryczna jest dość nowa. - Z tego, co wiem, została zainstalowana w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Nie powiedziałbym, żeby piętnastoletnia instalacja była całkiem nowa. W ciągu ostatnich lat wiele się w tej dziedzinie zmieniło. - Wystarczająco nowa. Sam budynek wydaje się być w dobrym stanie. Na strychu nie widziałam żadnych wilgotnych plam, żadnych skrzypiących desek w podłodze, nie czułam też zapachu kanalizacji. - Jeśli chodzi o konstrukcję - powiedział z niechęcią prawnik - dom wydaje się dość solidny.
- Miło mi to słyszeć. - Chociaż nigdy nie wiadomo, co znajdzie rzeczoznawca. Może jakieś zbutwienie? Jeśli zdecydują się państwo sprzedać dom, z przyjemnością zajmę się przeniesieniem tytułu własności. - Ale jeśli dobrze zrozumiałam, stryjeczny wuj mojego męża wyraźnie zaznaczył, że jeśli nie zamieszkamy w tym domu, nie odziedziczymy jego pieniędzy. Wszystko pójdzie na schronisko dla starych osłów. - Podstarzałych i zbędnych koni pociągowych. - Pewnie jest ich całkiem sporo, biorąc pod uwagę liczbę samochodów. - Pewnie tak - mruknął Irwin. Nie wydawał się bardziej uszczęśliwiony faktem, że pieniądze miałyby trafić do koni, niż tym, że w domu jego byłego klienta mieliby zamieszkać państwo Fletcherowie. - To tylko jedna z organizacji, która miałaby otrzymać pieniądze zgodnie z wytycznymi testamentu pana Walsalla, gdyby nie zechcieli w nim państwo zamieszkać. - Czy to dotyczy również zysków ze sprzedaży domu? Rozchmurzył się. - Nie, państwo, to znaczy pani mąż, miałby prawo do zysków. Po opłaceniu należnych podatków, rzecz jasna. Mogliby państwo kupić bardziej odpowiednie lokum w innym miejscu. Bardziej odpowiednie? Daisy spojrzała na drugą stronę wybrukowanej ulicy, na otoczony domami miejski ogród. W centrum Londynu byłby to plac (Square to w języku angielskim określenie na „plac", ale również „kwadrat", stąd odniesienie do kształtu placu [przyp. tłum.].), ale trudno było go tak nazwać, ponieważ był okrągły. W blasku zachodzącego słońca późnego wrześniowego popołudnia lśniły równo ułożone rabatki z chryzantemami
oraz czerwone i złote liście otaczających ogród krzewów i drzew. Naprzeciwko, przez trawnik, biegła wybrukowana ścieżka, okrążając otoczone marmurowym murkiem oczko wodne z ławkami po obu stronach. Na środku była marmurowa fontanna przedstawiająca kobiecą postać odzianą w greckie szaty, trzymającą na ramieniu urnę, z której tryskała woda. Wokół, pod czujnym okiem niań, biegała trójka małych dzieci. Zanim zdążą się obejrzeć, Miranda i Oliver będą na tyle duzi, by się z nimi bawić. - Pani Fletcher? - zapytał niepewnie prawnik. - Przepraszam, panie Irwin, zamyśliłam się. Czy tam dalej, między domami, jest jakaś alejka, po drugiej stronie miejskiego ogrodu? - Nie nazwałbym tego alejką. Raczej ścieżką. Prowadzi do Well Walk. - To cudownie! A gdzie jest Heath? - Heath? - Hampstead Heath (Park położony w londyńskiej dzielnicy Hampstead. [przyp. tłum.].). Nie może być daleko. - A, Heath. Tuż za rogiem, dosłownie. Jeśli zechce pani zejść po schodach i wyjrzeć za róg... Wzdłuż domu i ogrodu biegła wybrukowana ścieżka, prowadząca do szop na dorożki, które obecnie pełniły funkcję garaży. Za nimi droga zwężała się do kolejnej ścieżki prowadzącej do bramy, a po drugiej stronie był Heath. To było idealne miejsce dla Belindy i jej przyjaciół, jak również dla bliźniaków, kiedy trochę podrosną. Będą mogli cieszyć się urokami zarówno miasta, jak i wsi. Nie wspominając o tym, że pies będzie miał okazję porządnie się wybiegać, bez żmudnej wędrówki ulicami w drodze do Primrose Hill. Daisy będzie mogła częściej
wyprowadzać Nanę na spacer, a przy okazji zrzuci kilka zbędnych kilogramów. - Ekhm! Daisy raz jeszcze przeprosiła za swoje roztargnienie. Zatopiona w myślach, wróciła do schodów pod frontowymi drzwiami numeru 6, Constable Circle. Cofnęła się na skraj chodnika i spojrzała na fasadę. To był bardzo ładny budynek, wolno stojący dom z czerwonej cegły, zbudowany w ostatniej dekadzie XIX wieku. Pierwsze piętro było ozdobione terakotą, na przemian gładką i we wzorki. Frontowa weranda była cofnięta między wystające skrzydła, a między dwoma szczytami dachu znajdowało się mansardowe okno. Czteropiętrowy budynek, licząc od piwnicy aż po strych, był bez porównania większy niż bliźniak w St. John's Wood. Teraz, kiedy bliźniaki zrobiły się bardziej ruchliwe, niania Gilpin naprawdę potrzebowała służącej, niezależnie od tego, czy mieli się przeprowadzić, czy nie. Ich obecny dom zacznie pękać w szwach, kiedy Belinda przyjedzie do domu na ferie. Poza tym Bel zasługiwała na coś więcej niż tę klitkę, w której tak szlachetnie zgodziła się zamieszkać latem. W przypadku Aleca podróż metrem do Westminster będzie nawet łatwiejsza z Hampstead, gdyż nie będzie musiał przesiadać się przy Baker Street, a samochodem było niewiele dalej. A Daisy i Belinda nie będą zbyt daleko od swoich przyjaciół z St. John's Wood. Czynsz z pewnością był wyższy, do tego dochodziły koszty utrzymania ogrodu, a pani Dobson będzie potrzebowała pokojówki oraz kobiety do pomocy na co dzień. Ale jeśli zatrzymają dom, dostaną też fortunę pana Walsalla. Logika podpowiadała jej, by skorzystać z okazji. Dlaczego więc była tak zdenerwowana? Być może jej niechęć była czysto sentymentalna. Atawistyczne - czy to było odpowiednie słowo? -
przywiązanie do rodzinnej ziemi, które miała we krwi po swoich arystokratycznych przodkach. Ale po tym, jak brat Daisy zginął na wojnie, majątek Dalrymple'ów przeszedł w ręce dalekiego kuzyna. Podmiejski bliźniak, kupiony dwie czy trzy dekady temu przez ojca Aleca, należał do zupełnie innej kategorii niż posiadłość Fairacres. Bardziej prawdopodobne było to, przyznała z cyniczną szczerością Daisy, że nie miała ochoty na trud przeprowadzki. Ale jeśli zdecydują się sprzedać ten dom, jedynym sensownym rozwiązaniem będzie zakup większego w innym miejscu, co wymagało nie tylko przeprowadzki, ale i szukania okazji. - Zatrzymamy go! - Ale pan Fletcher nawet go jeszcze nie widział. - Powiedział, żebym sama podjęła decyzję. - Tak naprawdę Daisy żałowała, że Alec zostawił decyzję jej - w końcu to był spadek po jego stryjecznym wuju - ale nie miała zamiaru mówić o tym prawnikowi. - Ale... ale... - To ja będę spędzała tu większość czasu, z dziećmi i w pracy. - W pracy! - Tak, panie Irwin, w pracy. Jestem dziennikarką. - Och, jest pani niezwykle... przedsiębiorcza - powiedział słabym głosem. Spróbował innej strategii. - Oczywiście pan Fletcher będzie musiał podpisać wszystkie dokumenty. - Naturalnie. Pan Walsall był jego krewnym. Obawiam się, że nie ma go w tej chwili w mieście i nie wiem, kiedy wróci. - Zważywszy na charakter jego... eee... pracy, pewnie często wyjeżdża. Daisy była zdumiona, że nawet najbardziej przestrzegający prawa obywatele krzywo patrzyli na
detektywa ze Scotland Yardu, nie wspominając o jego żonie. Ale pewnie przeciętny podmiejski prawnik rzadko, jeśli w ogóle, miał do czynienia ze sprawami kryminalnymi. Pan Irwin musiał przeprowadzić własne śledztwo dotyczące życia Aleca, zanim poruszył z nim temat testamentu jego stryjecznego wuja, chociażby po to, by ustalić, czy rzeczywiście był spadkobiercą. Stary pan Walsall dawno przeciął wszelkie więzy wiążące go z siostrą. Alec pamiętał jedynie, że matka wspominała mu kiedyś o bogatym wuju. Oczywiście Daisy umierała z ciekawości, by dowiedzieć się, co było przyczyną waśni. Nie śmiała jednak wypytywać o to swojej teściowej. Starsza pani Fletcher z pewnością niczego by jej nie powiedziała, co więcej, zaczęłaby czynić niemiłe uwagi na temat tego, że ludzie nie powinni wtykać nosa w nieswoje sprawy, a ciekawość to pierwszy stopień do piekła, co było niesprawiedliwe, ponieważ sprawy Aleca dotyczyły również jego żony. Poza tym, jeśli nie zadawało się pytań, skąd miało się cokolwiek wiedzieć? Daisy postanowiła, że nie pozwoli, by cokolwiek stłumiło naturalną ciekawość jej dzieci. Poza tym matce Aleca nie do końca się to udało, inaczej jej syn nie zostałby detektywem. - Owszem, często wyjeżdża służbowo. Ale wiem, że dom mu się spodoba. - Po raz kolejny spojrzała na budynek, czując, że już rozpiera ją duma. To był spory budynek, taki, którym nie pogardziłaby nawet jej matka. Kto wie, może kiedyś lady Dalrymple najdzie ochota, by przespać się w sypialni dla gości. To dopiero była perspektywa. - O rety! - westchnęła Daisy. - Ma pani wątpliwości, pani Fletcher? - zapytał z nadzieją prawnik. - Ma pani czas, żeby się zastanowić i skonsultować z panem Fletcherem. Pan Walsall ustanowił wprawdzie limit
czasowy, żeby mieć pewność, że fundusze przeznaczone na wybrane przez niego organizacje charytatywne dotrą na miejsce bez zbędnej zwłoki, ale zachował przy tym zdrowy rozsądek. Macie państwo dwa miesiące od momentu, gdy pan Fletcher otrzymał zawiadomienie o spadku. Myślę, że powinien obejrzeć dom. Może mu się nie spodobać. - Zapytam go, ale jestem pewna, że jest zbyt zajęty. Myślę że Tommy, to znaczy pan Pearson, nasz prawnik, będzie chciał omówić z panem kwestie finansowe, żeby mieć pewność, że nie porywamy się na coś, na co nas nie stać. Ale zakładając, że będziemy mieli dość funduszy, by pokryć większe koszty, wprowadzimy się najszybciej, jak się da. Pan Irwin ciężko westchnął. Nie wydawał się zachwycony jej decyzją. Tak naprawdę, jak się dobrze zastanowiła nad tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny, zaczęła podejrzewać, że robił, co mógł, by przedstawić dom w jak najgorszym świetle, nie sugerując jedynie plagi chrząszczy. Doszła do wniosku, że liczył na to, że zarobi na opłatach manipulacyjnych, gdyby zdecydowali się sprzedać dom. - W takim razie - powiedział ponurym głosem - może ma pani ochotę poznać swoich przyszłych sąsiadów? - Sąsiadów? - zapytała zdumiona Daisy. I chociaż nigdy wcześniej nie znalazła się w podobnej sytuacji, nie mogła uwierzyć, że do obowiązków prawnika należało również przedstawianie sąsiadów. - Moja córka, pani Aidanowa Jessup, mieszka pod numerem piątym. Wraz z teściową wyraziły chęć, by panią poznać, gdyby doszło do tej sytuacji. Jeśli byłaby pani tak uprzejma, zapraszają na podwieczorek. Czy powiedział córce, że ojciec Daisy był wicehrabią Dalrymple? Musiał się tego dowiedzieć, kiedy badał sprawę Aleca. Unosząc do góry brwi, posłała mu lodowate spojrzenie, czerpiąc prosto z bogatego arsenału lady Dalrymple. I chociaż
Daisy za nic w świecie nie chciała upodobnić się do matki, denerwowało ją to, że ludzie interesowali się jej arystokratycznym pochodzeniem. Co było jeszcze gorsze niż wtedy, kiedy zaczynali jej unikać, gdy dowiadywali się, że jej mąż był detektywem. To przynajmniej był jej własny wybór. Prawnik zareagował na jej chłód ze sztywną uprzejmością. - Powiedziałem Audrey i pani Jessup, że być może wprowadzą się państwo do sąsiedniego domu. Wszelkie inne informacje, które mogłem zdobyć, są oczywiście poufne. - Oczywiście - powiedziała przepraszającym tonem Daisy. To był już trzeci czy czwarty raz, kiedy musiała go przepraszać. Choć dom wydawał się idealny, czy naprawdę chciała mieszkać obok krewnej osoby, która bez przerwy wprawiała ją w zakłopotanie? - Z przyjemnością je poznam. Cóż innego mogła powiedzieć? Sąsiedni budynek stylem przypominał budynek numer 6, ale brakowało mu jego eleganckiej symetrii. Schludna młoda pokojówka otworzyła im drzwi. - Dzień dobry, Enid. Powiedz pani, że przyprowadziłem panią Fletcher, żeby ją poznała. - Tak, proszę pana, pani mówiła, że może pan przyjdzie. - Pokojówka wprowadziła ich do środka, odeszła i po chwili wróciła, by zaprowadzić ich na tył domu do dużego, lśniącego pokoju. Daisy zaniemówiła z wrażenia, ale po chwili zdała sobie sprawę, że pokój wcale nie był duży. Olbrzymia liczba luster tworzyła iluzję nieskończonej przestrzeni, odbijając siebie nawzajem, ich samych oraz okna. Wszystko poza lustrami było pozłacane, zauważyła zdumiona. Nawet tynk na suficie w stylu rokoko (nie lustrzany, dzięki Bogu) był pozłacany. Na środku wisiał olbrzymi żyrandol. Niezliczone kryształki lśniły w świetle elektrycznych żarówek.
Nagle, pośród tego całego splendoru, zjawiła się drobna, srebrnowłosa kobieta o jasnych, bystrych, niebieskich oczach. Miała mleczną cerę i była pięknie umalowana, z dyskretną nutą różu. Miała na sobie dobrze skrojoną, granatową sukienkę z jedwabiu. W przeciwieństwie do panującego wokół przepychu jej jedyną biżuterię stanowił potrójny sznur wspaniałych pereł i duży diament na serdecznym palcu. - Pani Fletcher, nazywam się pani Jessup. - Jej głos był zaskakująco donośny, biorąc pod uwagę jej niewielką posturę, i miał w sobie coś intrygującego, lekki ślad obcego akcentu. - Bardzo mi miło. Cieszę się, że przyjęła pani nasze niekonwencjonalne zaproszenie. - Ależ bardzo dziękuję. To miłe z pani strony, że mnie pani zaprosiła. - Daisy uśmiechnęła się do młodszej kobiety, która zjawiła się za gospodynią. Pani Jessup przedstawiła swoją synową. Aksamitna skóra pani Aidanowej Jessup nie wymagała pudru ani różu i nigdy nie będzie miała piegów, pomyślała z zazdrością Daisy. Była równie szczupła jak jej ojciec prawnik, a wciąż modny prosty styl, z talią na biodrach, idealnie pasował do jej chłopięcej figury. Miała jednak zdecydowanie więcej włosów niż pan Irwin - uczesanych w gładkiego, jasnego pazia - i była mniej nerwowa. - Powinniśmy byli zaczekać, aż się państwo wprowadzą, i dopiero wtedy zostawić liścik - powiedziała spokojnie i uśmiechnęła się do Daisy. - Pomyślałyśmy jednak, że może zachęci panią fakt, że ma pani przyjaźnie nastawionych sąsiadów. Ojciec wątpił, że będą państwo chcieli tu zamieszkać. Pan Irwin posłał jej poirytowane spojrzenie. - Ależ skąd - mruknął. - Ale dom od jakiegoś czasu stoi pusty i nie wiadomo, w jakim jest stanie...
- O to właśnie chodzi, ojcze - wtrąciła z niezmąconym spokojem Audrey Jessup. - Nie chcemy mieszkać obok pustego domu. - Jeśli zaś chodzi o jego stan - powiedziała rubasznie pani Jessup - minęły zaledwie dwa miesiące od śmierci pana Walsalla, a Maurice, mój mąż, pani Fletcher, odwiedzał go dwa razy w tygodniu, aż do samego końca, do ostatniej gry w szachy. W ciągu ostatnich kilku lat był jedyną osobą, którą staruszek chciał widywać. Bał się złodziei, więc Maurice przed wyjściem zawsze sprawdzał górę i dół, żeby się upewnić, że wszystko jest jak należy. Z pewnością by zauważył, gdyby coś było nie tak. Wykręty pana Irwina, żeby zniechęcić Daisy do przeprowadzki do sąsiedniego domu, na niewiele się jednak zdały. Daisy była zaintrygowana pierwszymi wzmiankami na temat stryjecznego wuja Aleca. Jedyne, co do tej pory wiedziała, to to, że zerwał wszelkie więzy z siostrą, choć to mogła być równie dobrze wina siostry. Sądząc po jej latorośli, matce Aleca, musiała być trudną osobą. - Zostanie pani na podwieczorku, prawda, pani Fletcher? I ty, Jonathanie? Audrey, zadzwoń po służbę. - Panie wybaczą - powiedział pan Irwin - ale mam kolejne spotkanie. Taksówka powinna być tu lada moment. Pani Fletcher, proszę dać mi znać, kiedy pani mąż wróci do miasta, dobrze? - Oczywiście. W międzyczasie proszę zorganizować rzeczoznawcę, by obejrzał dom. - Kiedy pan Fletcher... - Nie widzę powodu, by z tym czekać. - Daisy zaczynała tracić cierpliwość do jego niezrozumiałej taktyki odwlekającej. - Sam pan mówił, że i tak będzie potrzebny,
nawet gdybyśmy zdecydowali się sprzedać dom. Chciałabym mieć gotowy raport, żeby pokazać go Alecowi, kiedy wróci. - Zobaczę, co da się zrobić - obiecał ponurym głosem. - Te rzeczy wymagają czasu. Audrey, lepiej zadzwoń po taksówkę, kiedy pani Fletcher będzie gotowa do wyjścia. - Dziękuję, panie Irwin, ale to nie będzie konieczne. Zostawiłam swój samochód przy Well Walk. - Pani samochód! - Prawnik wyszedł, kręcąc w zdumieniu głową, nie mogąc zrozumieć współczesnego świata. - Obawiam się, że ojciec jest strasznie staroświecki - powiedziała Audrey Jessup, gdy usiadły na obitych złotym brokatem krzesłach. - Co to za samochód? - Austin Chummy. Alec go dzisiaj nie potrzebował, a ja trochę się spieszyłam. Zazwyczaj nie jeżdżę nim po mieście, ale jest idealny na wyprawę za miasto. W sam raz, by pomieścić moją dwunastoletnią pasierbicę, dwójkę niemowlaków, ich nianię i piknik. - Słodki Boże! - roześmiała się starsza pani Jessup. - Ma pani dzieci? - zapytała jej synowa. - Pani po prostu musi tu zamieszkać. Ile mają lat? - Siedem miesięcy. - A drugie? - Tyle samo. To bliźniaki. Chłopiec i dziewczynka. - Podwójny kłopot - powiedziała z uśmiechem starsza pani Jessup. Daisy na tyle często słyszała tę uwagę, że była jedynie lekko poirytowana i nie czuła potrzeby, by cokolwiek odpowiedzieć. - Podwójna radość, mamo Moiro! Marylin, moja pięcioletnia córka, będzie zachwycona. Uwielbia małe dzieci. A Percy już jest za duży i nie daje się obcałowywać. Pokojówka przyniosła tacę z podwieczorkiem. Kiedy pani Jessup nalewała herbatę, Daisy i Audrey Jessup wymieniały uwagi o dzieciach.
- Tak szybko rosną - powiedziała z westchnieniem starsza pani Jessup. - Aidan, mój najstarszy syn, był takim spokojnym, rozsądnym dzieckiem. Potem wyjechał do szkoły i ani się nie obejrzeliśmy, a ludzie gratulowali nam, że został prawdziwym demonem na boisku do rugby! Daisy nie miała powodu, by jej nie wierzyć. Jej przyjaciółka, Lucy, wyszła za cichego, dobrze ułożonego mężczyznę, który na boisku zamieniał się w rozszalałą bestię. - Ale Aidan wciąż jest bardzo spokojny i rozsądny - zauważyła z zadumą Audrey. - Mam nadzieję, skoro ma na karku własną rodzinę. Z kolei mój młodszy syn zawsze był niespokojny i wiecznie pakował się w kłopoty. - Na twarzy pani Jessup przemknął niepokój i Daisy zastanawiała się, czy jej młodszy syn wciąż pakował się w tarapaty. - Ale zaczął grać w krykieta, który zawsze wydawał mi się takim spokojnym sportem. - W porównaniu z rugby - z pewnością! - zgodziła się Daisy. - A moja córka, Deirdre, w niczym nie przypominała małej Marylin Audrey. Nigdy nie interesowały ją lalki ani dzieci. Zawsze chciała mieć konia i choć nie mogliśmy sobie na to pozwolić, przez lata brała lekcje jazdy konnej. Jednak, ku memu zdumieniu, okazała się bardzo oddaną matką. - Ile ma pani wnucząt? - Pięcioro. Niech pani tylko zaczeka, aż będzie pani babcią, pani Fletcher. Nie ma porównania z macierzyństwem. Daisy żałowała, że jej własna matka oraz matka Aleca nie czerpały radości z przebywania z Belindą, Mirandą i Oliverem, a widziały jedynie wady. Zazdrościła również paniom Jessup ich relacji, tak odmiennych od jej stosunków z wymagającą teściową. Dokończyła drugą filiżankę herbaty i już miała powiedzieć, że na nią czas, kiedy do pokoju weszła służąca.
- Przyszedł ktoś do pana, madame. Jakiś obcokrajowiec. Mówi, że w interesach. Powiedziałam mu, że pan Jessup nie zajmuje się interesami w domu, ale mówił, że panu nie spodobałoby się, gdyby zjawił się w sklepie. Nie wiedziałam, czy mam mu powiedzieć, że pan wyjechał za granicę. Pani Jessup wyglądała na skonsternowaną, a nawet zaalarmowaną. - Nie mówił, jak się nazywa, Enid? - Nie, proszę pani. Zapytałam go o wizytówkę, ale nie miał żadnej. To obcokrajowiec. - Najwyraźniej w oczach pokojówki ten fakt tłumaczył wszelkie jego dziwactwa. - Lepiej z nim porozmawiam. Proszę wybaczyć, pani Fletcher. - Wstała z miejsca. Daisy również wstała. I choć była zaintrygowana, musiała zachować się zgodnie z etykietą. - Naprawdę muszę już iść - powiedziała. - Bardzo dziękuję za podwieczorek. Cieszę się, że będziemy sąsiadkami. Pani Jessup wyszła. Daisy chwilę porozmawiała z Audrey i wyszła do holu, gdzie czekała na nią pokojówka, by odprowadzić ją do drzwi. Drzwi w przedniej części holu były lekko uchylone. Zatrzymując się przed wiszącym nad stołem lustrem, by poprawić kapelusz i przypudrować nos, Daisy usłyszała męski głos. Mężczyzna mówił zbyt cicho, by mogła go usłyszeć, ale jego intonacja sugerowała, że był Amerykaninem, a nie przybyszem z dalszych zakątków Anglii. Z kolei akcent pani Jessup był zdecydowanie irlandzki. Daisy zdała sobie sprawę, że to właśnie usłyszała wcześniej w jej głosie. - Tak się składa - powiedziała chłodno pani Jessup - że mój mąż przebywa w interesach na kontynencie.
Bardzo dużo podróżuje, od kraju do kraju - Francja, Hiszpania, Włochy, Portugalia, nawet Niemcy. Nie mam jak się z nim skontaktować. Nieznajomy podniósł głos. - Proszę mi nie opowiadać bajek, paniusiu! Musi pani wiedzieć, kiedy wróci. - Nie wiem. Często zmienia plany i wysyła telegram, kiedy jest już w drodze do domu. - W porządku, skoro pani tak mówi. - Wydawał się poirytowany, a jego głos brzmiał niemal groźnie. - Ale lepiej niech mu pani powie, że go szukałem i że jeszcze wrócę. Drzwi otworzyły się. Niski, muskularny mężczyzna w niebieskim garniturze wymaszerował do holu. Przechodząc obok, zerknął z ukosa na Daisy. Było w nim coś, co sprawiło, że zadrżała. Zanim włożył szaroniebieski kapelusz, zakrywając nim śniadą twarz, zauważyła jego gładko zaczesane, czarne włosy. Czarny diabeł - słowa te nagle pojawiły się w jej głowie. Dotarł do drzwi wejściowych, zanim służąca zdążyła je otworzyć. Sam otworzył sobie drzwi, nie zamykając ich za sobą. Zbiegł po schodach i szybkim krokiem ruszył wokół Constable Circle. - Też coś! - krzyknęła służąca. - Co za maniery! - Słoma z butów mu wystaje - zgodziła się z nią Daisy. - Rozumiem, że nie jest tu częstym gościem? - Pierwszy raz widziałam go na oczy, proszę pani, i mam nadzieję, że więcej go nie zobaczę. Mamy tu sporo zagranicznych gości, ponieważ rodzina zajmuje się importem, ale większość z nich to bardzo mili ludzie, chociaż obcokrajowcy. Przepraszam, że pytam, proszę pani, ale czy dobrze słyszałam, że będzie pani mieszkać w sąsiednim domu? Gdyby szukała pani pokojówki, moja siostra właśnie szuka nowego zajęcia...
Daisy obiecała, że da jaj znać, jak tylko będą wiedzieć coś pewnego. Zeszła po schodach i ruszyła na drugą stronę ulicy. Miała zamiar przejść się ścieżką w ogrodzie. - Przepraszam, proszę pani! - W jej stronę zbliżał się jakiś mężczyzna, który biegł wzdłuż ścieżki. Dobrze ubrany, w dyskretnym ciemnoszarym garniturze, z zamkniętą parasolką, wyglądał bardzo szacownie, jak bankier. Nie wzbudzał niepokoju. Daisy zatrzymała się. Mężczyzna podszedł bliżej, uprzejmie unosząc kapelusz. Był dość młody, mógł mieć trzydzieści parę lat, chociaż jego ciemne włosy zaczynały już siwieć na skroniach. - Przepraszam, że panią zaczepiam. Widziałem, jak pani wychodziła z mojego domu. Nazywam się Aidan Jessup. To był ten spokojny, rozsądny starszy syn? Gerald Lucy dałby się ugotować w gorącym oleju, zanim zaczepiłby na ulicy nieznajomą kobietę, nawet gdyby wychodziła z jego domu. Chyba że dom stanąłby w płomieniach... Ale obejrzawszy się do tyłu, Daisy stwierdziła, że nic takiego nie miało miejsca. Nie należała jednak do osób, które miałyby rezygnować ze źródła informacji z powodu etykiety. - Popołudniowa herbatka - wyjaśniła i dodała zachęcającym tonem: - Mogę panu jakoś pomóc? - Widziała pani może tego mężczyznę, który wyszedł przed panią? Tego, który tak szybko uciekł? - Zmarszczył brwi i popatrzył za Amerykaninem, który zniknął już z pola widzenia. - Nie wie pani może, kto to był? - Obawiam się, że nie. Nie miałam okazji go poznać. Wydaje mi się, że pani Jessup, pańska matka, wszystko panu wyjaśni. - Matka z nim rozmawiała? - Chyba tak. Słyszałam jednak jego głos i wydaje mi się, że pochodzi z Ameryki.
Jego dość blada twarz zrobiła się jeszcze bardziej blada. - Do diabła! - jęknął. - Wiedziałem, że to był kiepski pomysł. Dziękuje pani i raz jeszcze przepraszam. - Ponownie uniósł kapelusz i szybkim krokiem ruszył w stronę domu państwa Jessup. Interesujące! - pomyślała Daisy, kierując się do samochodu. W domu pod numerem 5 było dość sekretów i tajemnic, by obdarzyć na wpół zrujnowaną gotycką rezydencję. Powinni jeszcze mieć za gosposię starą wiedźmę zamiast eleganckiej, młodej pokojówki. Daisy zdążyła jednak polubić obydwie panie Jessup. Jeśli wiedziały o jej arystokratycznym pochodzeniu, nie dały tego po sobie poznać. Tak naprawdę ich bezpretensjonalny sposób bycia nie pasował do przepychu wnętrza. Może to był gust pana Jessupa? Tajemnice rodziny Jessupów sprawiały, że Daisy chciała ich poznać bliżej. Kim był nieuprzejmy, agresywny Amerykanin, który tak bardzo zaniepokoił Aidana Jessupa? Co to za „kiepski pomysł" doprowadził do jego przyjazdu? Czyżby młodszy brat miał problemy z prawem? Może dlatego pan Irwin nie był zbyt chętny, by do domu sąsiadującego z domem jego córki wprowadził się detektyw z wydziału dochodzeniowego? Pierwsze morskie interludium Trzej mężczyźni przybyli z zachodu Żeby szczęścia poznać tu smak I we trzech poprzysięgli tak sobie, Że Jan Zboże umrzeć dziś ma Zaorali więc pole i wrzucili go w głąb A na głowę sypali mu pyl I przysięgę swą wówczas spełnili, bo Jan Zboże martwy już był.
(Tłumaczenie Morskich interludiów: Joanna Żywina dla Lingua Lab) staroangielska ballada (Fragment staroangielskiej ballady John Barleycorn. Postać Johna Barleycorna stanowi uosobienie napojów alkoholowych. Barley - jęczmień, corn - ziarno, z których produkuje się napoje alkoholowe [przyp. tłum.].) „To była ciemna, burzowa noc. .." (Pierwsze zdanie z powieści Edwarda Bulwera - Lyttona pt. Paul Clifford [przyp. tłum.].) Mruczał pod nosem Patrick, trzymając się barierki, a po karku spływał mu deszcz ze śniegiem. Gdyby chciał przezwyciężyć wyjący nad takielunkiem wiatr, musiałby krzyczeć na całe gardło, choć wątpił, by jego obecni towarzysze docenili jego literackie aluzje. Nawet w najlepszym wypadku żeglarze nie zwracali dużej uwagi na nadzorcę ładunku. Ale Londyn Bulwera - Lyttona nie mógł być aż tak ciemny i burzowy jak Północny Atlantyk nocą, w czasie wrześniowej wichury, na pokładzie statku, na którym wyłączono wszystkie światła. Jedyną zaletą tej sytuacji był fakt, że Straż Wybrzeża Stanów Zjednoczonych nie powinna zauważyć „Iphigenii". Jeśli mieli choć trochę oleju w głowie, nie było ich dziś wieczorem na wodzie. Z drugiej strony, klienci „Iffie" również mogli mieć problem z jej znalezieniem. Kapitan Watkins uparł się, by nadzorca ładunku był na pokładzie, gotowy przypilnować towaru, kiedy zjawią się przybrzeżne łodzie. Szczękając zębami, Patrick podejrzewał, ba, był niemal pewien, że Watkins go sprawdzał. W taką noc, jak dzisiaj, kapitan nie mógł zagwarantować, że czarny statek był w pobliżu strefy Rum Row (Rum Row - termin używany w czasach prohibicji, oznaczający rząd statków
wyładowanych alkoholem i zacumowanych tuż za morską granicą Stanów Zjednoczonych [przyp. tłum.].). Jeśli nawet był, należało mieć tylko nadzieję, że wokół nie krążył tuzin lub więcej nieoświetlonych statków, czekających na poprawę pogody. Przynajmniej nie powinno ich wyrzucić na brzeg, pomyślał z ulgą Patrick. W zeszłym roku, w maju 1924, stary trzymilowy limit został zwiększony do dwunastu mil morskich, więc strefa Rum Row znajdowała się teraz jakieś piętnaście mil od brzegu. Przypomniała mu się pewna piosenka: Na Atlantyku bezkresnych wodach, Wśród wzburzonych, morskich fal Młodzieniec za burtę wypadł... Mocniej zacisnął przemarznięte dłonie na barierce. Nie żeby się bał. W końcu sam zdecydował się wyruszyć w poszukiwaniu przygód. Ale był tak zmarznięty, że nie czuł, jak ktoś poklepał go po ramieniu, dopóki nad uchem nie usłyszał głosu bosmana: - Lepiej zejdź na dół, chłopcze. Dziś wieczorem nikt się już nie zjawi. Odwrócił się z wdzięcznością, czując na łokciu mocny uścisk mężczyzny. Dzięki Bogu nie cierpiał na chorobę morską. To byłoby upokarzające. Wątłe światło przebijające przez ulewę wskazywało otwarte drzwi pod pokład. Ostrożnie stąpając po ruchomym pokładzie, ruszył w tamtą stronę. Bosman szedł krok za nim. Kiedy znalazł się z dala od żywiołu, Patrick usłyszał monotonny, uspokajający warkot silników. Wszedłszy do kabiny, ledwo złapał oddech. Po orzeźwiającym powietrzu na zewnątrz w środku panował tak wielki zaduch, że można było zawiesić siekierę. W czasie podróży w tę stronę wszyscy, z wyjątkiem kapitana, spali, jedli, palili i pili na niewielkiej
przestrzeni, żeby zrobić miejsce dla butelek i beczek ich cennego ładunku, choć jedna z beczek najwyraźniej została napoczęta, kiedy wyszedł na pokład. Pełniący wachtę żeglarz powitał go, trzymając w dłoni dymiący kufel. - Spokojna głowa - powiedział któryś z wąsatych żeglarzy, uśmiechając się szeroko. - To nie ta dziesięcioletnia whisky Haig and Haig. Patrick ochoczo sięgnął po grog. - Dzi - ękuję. - Wciąż nie kontrolował szczękania zębów. Wziął łyk i poczuł w środku przyjemne ciepło. - Napiszę, że wypadło za burtę. - O to chodzi. - Zaśmiał się bosman. Jeden z mężczyzn rzucił Patrickowi ręcznik. - Lepiej zdjąć te mokre ciuchy. Najwyraźniej to, co działo się na zewnątrz, było swojego rodzaju testem. Zdaje się, że go zdał. Syn właściciela ładunku nie mógł stać się jednym z załogi, jednak ktoś zrobił mu miejsce na parujących rurach, by mógł powiesić swoje mokre rzeczy. Patrick pamiętał jednak historię norweskiego czarnego statku „Sagatind": załoga dobrała się do ładunku, upiła w sztok, doszło do sprzeczki i bijatyki, a kiedy straż przybrzeżna przejęła statek, znalazła ich wykończonych i zakrwawionych pod pokładem.
ROZDZIAŁ DRUGI - Chciałabym wiedzieć - powiedziała Daisy - dlaczego prawnikowi stryjecznego wuja Aleca nie podoba się to, że do tego domu ma się wprowadzić policjant. Alec i Tommy Pearson właśnie dołączyli do niej i Madge w salonie. To było przyjemne, wygodne pomieszczenie, o połowę mniejsze od salonu pana Walsalla i całkowicie pozbawione blichtru Jessupów. Tommy lubił napić się po kolacji porto, ale Alec obiecał Daisy, że nie będą omawiać testamentu pana Walsalla bez niej. Nie kazali paniom czekać dłużej niż kwadrans. Słysząc pytanie Daisy, krępy prawnik w okularach skrzywił się. - Tego nie mogę powiedzieć - rzekł, biorąc od niej filiżankę kawy. Wrzucił jedną kostkę cukru i trzymając w gotowości szczypce, sięgał po drugą, kiedy zerknął na żonę i zrezygnował. Madge z zadowoleniem pokiwała swoimi jasnymi lokami, ale kiedy usiadł obok niej, powiedziała zgryźliwie: - Raczej nie chce wam powiedzieć. Tommy nie chciał mi zdradzić, dlaczego zaprosiliście nas dziś wieczorem na kolację. - Bo chcieliśmy nacieszyć się waszym towarzystwem, kochanie - powiedziała Daisy. - Oczywiście! Ale wiem też, że ma jakieś sprawy do omówienia z Alekiem. Mam iść upudrować nosek, kiedy będziecie rozmawiać? Mogłabym też pójść na górę popatrzeć na dzieci. Kiedy śpią, są takimi aniołkami. - Jeśli o mnie chodzi, możesz zostać, Madge - zapewniła ją Daisy. - Ale to sprawa Aleca, więc... - Nie ma powodu, byś nie miała z nami zostać - powiedział Alec - ale to nie jest szczególnie interesujące,
chyba że Pearson ujawni nam jakieś mroczne rodzinne sekrety. - Ależ skąd! - Tommy był wstrząśnięty. - Nic z tych rzeczy. Daisy była zawsze zdumiona jego poważnym podejściem do życia. Słyszała opowieści o jego brawurowych wyczynach w czasie wojny, kiedy to został poważnie postrzelony. Wtedy też poznał Madge, wówczas lady Margaret Allinston, w szpitalu wojskowym, w którym pracowała jako pielęgniarka ochotniczka. Daisy pracowała wtedy w szpitalnym biurze. Odkąd Tommy wrócił do kancelarii prawnej o długiej tradycji, Pearson, Pearson, Watts i Pearson, wrócił też do dawnych konwenansów. Ale trzeba przyznać, że był niezwykle pomocny w tej niekonwencjonalnej sprawie w Worchestershire, przypomniała sobie Daisy. Niewątpliwie jego powściągliwy sposób bycia był sposobem radzenia sobie z koszmarem wojny, który przeżył. Ludzie w różny sposób radzili sobie ze wspomnieniami, jedni bardziej skutecznie, inni mniej. Tommy, Madge i ich synek tworzyli szczęśliwą rodzinę, a jemu dobrze wiodło się w pracy. W końcu ludzie wymagali od prawników powagi, podobnie jak od policjantów. Ale dziś wieczorem Alec nie był policjantem, a pełnym nadziei spadkobiercą. Tommy wyciągnął z teczki jakieś papiery. - Pozwolę sobie od razu powiedzieć - zaczął - że William Walsall był niezwykle zamożnym człowiekiem. Zostawił spore sumy różnym organizacjom charytatywnym... - Kupując sobie miejsce w niebie - wtrąciła niepoprawna jak zawsze Madge. Mąż rzucił jej poirytowane spojrzenie.
- Nie ma powodu tak sądzić. Zostawił też sporą sumę swojemu kamerdynerowi i gosposi, którzy byli małżeństwem, chociaż zważywszy na ich wiek, nie była to szczególnie znacząca kwota. Mimo tego pragnę cię zapewnić, Fletcher, że zyski z inwestycji pokryją wyższe koszty utrzymania większego gospodarstwa domowego bez... - To mi właśnie powiedział pan Irwin - wtrąciła Daisy - ale z wielką niechęcią. I tego właśnie nie mogę zrozumieć. - Może sprzeniewierzył środki - zasugerowała Madge. - Kochanie, nie możesz mówić takich rzeczy, nawet żartem - zaoponował Tommy. - Phelps, Irwin i Apsley to ceniona kancelaria. Poza tym sprzedaż majątku również wyciągnęłaby na światło dzienne jakiekolwiek rozbieżności w rachunkach. - Ale wtedy byśmy tego nie drążyli, ponieważ cieszylibyśmy się zyskami ze sprzedaży - zauważyła Daisy. - Oszukałby tylko konie, choć one raczej nie będą protestować. Musiała opowiedzieć Madge o schronisku dla podstarzałych i zbędnych koni pociągowych. - Nie - powiedziała ze śmiechem Madge. - Nie będą przecież patrzeć darowanemu koniowi w zęby. - Pewnie nie - powiedział Alec. - Jeśli zaś zostawiłby nas na lodzie lub bez środków na utrzymanie domu... - Tak czy siak, poproszę księgowego, by wszystko sprawdził, chociaż jestem pewien, że Madge jest w błędzie. Ale to dziwne, że pan Irwin sprawiał wrażenie, jakby nie chciał, byście się tam wprowadzili. - Podejrzewam, że to tylko bogata wyobraźnia Daisy - powiedział Alec. - Nieprawda! Nie bądź okrutny, kochanie. Uśmiechnął się do niej. - Pearson, mówiłeś, że bez...? - Bez? A no tak, bez uwzględnienia kosztów dzierżawy.
- Dzierżawy? Pan Irwin nic o tym nie wspominał, mówił tylko o inwestycjach. Mówiłam ci, Alec, że coś przed nami ukrywa. - Ziemia to inwestycja - powiedział cierpliwie Tommy. - Jeśli zdecydujecie się zatrzymać dom, wygląda na to, że będziecie mieć tytuł własności całego Constable Circle. - Constable Circle (Constable - posterunkowy [przyp. tłum.].)! - Madge wybuchła śmiechem. - Będziecie musieli zmienić nazwę na Zaułek Inspektora Naczelnego. - Muszę przyznać, że byłem nieco zdumiony, kiedy usłyszałem tę nazwę - powiedział z uśmiechem Alec. - Ale ulica bierze swą nazwę od nazwiska pewnego malarza. - Johna Constable'a, który mieszkał w Hampstead - potwierdziła Daisy. - Przy Well Walk, tuż za rogiem. Nieopodal jest też park Gainsborougha. - Jak już mówiłem - kontynuował Tommy - w obecnych czasach czynsze z ziemi nie są zbyt wysokie, ponieważ umowy dzierżawy zostały podpisane w połowie tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku, kiedy ceny ziemi były o wiele niższe niż teraz, po wojnie. Oczywiście, w pewnych okolicznościach możecie je podnieść. - W jakich okolicznościach? - dopytywała się Daisy. - To skomplikowana sprawa, ponieważ umowy są bardzo różne. Muszę mieć czas, żeby je dokładnie przestudiować, zanim wam to wyjaśnię. Ale gdyby kiedyś brakowało wam gotówki, będziecie mogli sprzedać swoje udziały. Z pewnością są sporo warte. Chociaż nie namawiałbym was do tego, o ile nie będzie to absolutnie konieczne. Ziemia to doskonała inwestycja. - To sprytne ze strony waszego stryjecznego wuja, że je wykupił. - Madge pogratulowała Alecowi. - Tak naprawdę to wcale ich nie wykupił - powiedział Tommy.