Carola Dunn
KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D.
TOM 18
Pocałunek kobiety petardy
Gdy piękność uwieść się pozwoli
I pozna bezmiar męskich zdrad
- Cóż ją utuli w melancholii,
Grzech zmaże, udobrucha świat?
Jedyny sposób - poza ślubem -
By ukryć hańbę, zamknąć dziób
Plotce i zemścić się na lubym,
To dla niej - paść natychmiast w grób.
Oliver Goldsmith,
Gdy piękność uwieść się pozwoli
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Daisy, czy naprawdę musisz tam zostawać na weekend?
- zapytał Alec płaczliwym tonem, zwijając „News Chronicie" i
odsuwając krzesło od stołu. - Jest szansa, że może mi się
wreszcie uda wziąć kilka dni wolnego. Masz jajko na brodzie.
- O nie! Ale ze mnie flejtuch. - Daisy wytarła jedzenie
serwetką. - Jeśli chodzi o tekst, to napisałabym całość w kilka
dni, choć liczę na to, że uda mi się wyciągnąć z tej wyprawy
także artykuł. Problemem są zdjęcia Lucy. Jest zależna od
kaprysów pogody, a nie ma co liczyć na przychylność aury w
marcu. Jest szansa, że w ciągu trzech, czterech dni załapie się
na przyzwoite warunki.
- Ale przecież nie musisz tam zostawać, żeby trzymać ją
za rękę!
- Widzisz, kochanie, w tym przypadku raczej wolałabym
tak zrobić.
- Mówimy o tej samej Lucy? Lady Gerald?
- Tak, oczywiście.
- Nie wierzę, że Lucy trzeba było kiedykolwiek trzymać
za rękę!
- Problem polega na tym, że nie bardzo lubi człowieka,
który jest obecnym właścicielem Appsworth Hall, i jego
kaprys.
- Co z nim jest nie tak? Nie wiem, czy powinienem
pozwolić ci zatrzymać się u...
- Kochanie, znowu zrobiłeś się średniowieczny, a
przynajmniej wiktoriański. Mamy rok tysiąc dziewięćset
dwudziesty szósty! Pamiętaj, że nie muszę mieć twojego
pozwolenia na robienie czegokolwiek. Poza tym z tym
nieszczęśnikiem jest wszystko w porządku, tyle że jest
producentem armatury łazienkowej.
Alec wybuchnął śmiechem.
- Nie wyobrażam sobie, jak w ogóle udało ci się
przekonać Lucy do odwiedzenia go. Nie żebym tłumaczył jej
zachowanie, ale czy nie wspominałaś kiedyś o tym, że jej
pradziadek był wytwórcą jedwabiu na parasolki?
- Chyba prapradziadek. Być może dlatego jest taka
drażliwa - powiedziała Daisy, której początki tytułu rodowego
utonęły gdzieś w mroku dziejów.
Lucy, wnuczka hrabiego i najbliższa przyjaciółka Daisy,
robiła jej trudności, kiedy Daisy zaczęła spotykać się z
policjantem z klasy średniej, pomimo że był detektywem
inspektorem naczelnym ze Scotland Yardu. Oponowała wręcz
prawie tak mocno jak matka Daisy, wdowa lady Dalrymple,
choć w przeciwieństwie do wicehrabiny zmieniła zdanie i
zaaprobowała związek, ale przy zastrzeżeniu, że Alec będzie
cały czas wspierał karierę pisarską Daisy. Lucy również robiła
karierę, prowadząc studio fotograficzne, nawet po tym, jak
poślubiła spokojnego lorda Geralda Bincombe'a.
Ale pisanie, fotografowanie, a nawet dochodzenia to
jedno, a produkowanie armatury to co innego, w dodatku
całkiem niestosownego.
- Nie było łatwo, ale się zgodziła - przyznała Daisy.
- Czy nie zebrałaś już wystarczająco dużo
architektonicznych kaprysów do swojej książki, by to
pominąć?
- Mamy dużo wież, świątyń, klasztorów i podrabianych
średniowiecznych ruin, a nawet dzwonnicę, ale ani jednej
groty. Appsworth ma najlepszą grotę w kraju. Jest jeszcze
kilka innych, ale raczej są zapuszczone i zrujnowane. Pan
Pritchard...
- Ten od Instalacji Łazienkowych Pitcharda? - Alec znów
wybuchnął śmiechem. - Ten od niebieskich inicjałów na
połowie umywalek i sedesów w kraju, który dał początek
milionom wulgarnych żartów?
- Zdaniem Lucy, sprawę pogarsza fakt, że owe żarty są
jednym z głównych zmartwień w tym kraju. Nasz pan
Pritchard jest chyba na wpół emerytowanym prezesem
zarządu, albo coś w tym rodzaju. Ale gdyby nie odniósł
sukcesu, to nie byłby na tyle bogaty, by kupić Appsworth Hall
i wspaniale odrestaurować grotę. Tak przynajmniej
słyszałyśmy.
- Zatem cała grota ma lśniące, nowe instalacje? -
Zawadiacki uśmiech Aleca sprawił, że usta Daisy zadrgały,
ale powiedziała: - Wcale bym się nie zdziwiła. Przez grotę
przepływa strumyk, a teren jest ze skały kredowej i wapienia,
w końcu to Marlborough Downs, gdzie strumyki zdają się
pojawiać i znikać jak chcą.
- Musisz jechać w tym tygodniu?
- Marzec to nie jest najlepsza pora na fotografowanie na
zewnątrz, ale nasz wydawca nas naciska. Poza tym zostałyśmy
zaproszone na długi weekend w tym tygodniu, a skoro już się
zgodziłyśmy, nie możemy powiedzieć: „Och, przepraszam ale
w sumie nam to nie pasuje, możemy przyjechać za tydzień?".
To kolejny powód, dla którego nie wypada się zwijać i wracać
do domu na weekend.
- Mógłbym zadzwonić, wiesz, kiedy będę wiedział, czy
na pewno dostanę wolne, i powiedzieć, że to coś pilnego w
domu.
- Kochanie, jak możesz! - powiedziała surowo. -
Policjant, który wymyśla alibi? No, nie całkiem alibi, ale
uważam, że to ci nie przystoi. Do czego to dochodzi? Ale
powiem ci coś: kiedy już tam pojadę, spróbuję zdobyć
zaproszenie dla ciebie, żebyś mógł do nas dołączyć.
- Chciałem tylko spędzić spokojny dzień w domu z tobą i
dziećmi - powiedział żałośnie.
- O rety, nie można oczekiwać, że biedaczek zaprosi też
bliźnięta i panią Gilpin.
- Nie, to trochę za dużo. Jak w ogóle udało ci się zdobyć
zaproszenie od Instalacji Łazienkowych Pritcharda?
- Długa historia, w której role odegrali kuzyn Geralda
pracujący w Ministerstwie Zdrowia, pewien stary przyjaciel, a
także zamiłowania pana Pritcharda do tytułów i... Kochanie,
bo się spóźnisz. Lucy nam je załatwiła, mimo całej niechęci
do Pritcharda. Nie wiem, czy wszystko dobrze pamiętam, a ty
i tak byś w to nie uwierzył.
Alec obszedł stół i pocałował ją.
- Nie uwierzyłbym nikomu poza tobą, skarbie.
Wyjeżdżasz dziś po południu?
- Tak, Lucy przyjeżdża na obiad, a potem jedziemy.
- Lucy będzie prowadzić?
Daisy skinęła głową, a on zajęczał.
- Nasz samochód chyba będzie ci potrzebny.
- To prawda. Zadzwoń do mnie wieczorem, żeby
powiedzieć, czy bezpiecznie dotarłaś na miejsce, dobrze?
Jeżeli nie będzie mnie w domu, zostaw wiadomość.
- Dobrze, kochanie. - Daisy wstała i przytuliła się do
niego. - Zobaczymy się zapewne w niedzielę wieczorem.
Jeżeli będzie trzeba, zostaniemy do poniedziałku, ale Lucy
chyba nie będzie chciała, o ile pogoda dopisze jej zdjęciom.
Chyba że do nas dołączysz?
- Tobie zostawiam ocenę sytuacji. Sama zdecyduj, czy
chcesz, bym poznał Króla Łazienek, o ile praca mi na to
pozwoli, i czy on chce poznać mnie.
Alec ruszył łapać przestępców, a Daisy poszła do pokoju
dziecięcego.
Królowała tam niepodzielnie pani Gilpin, ale już dawno
udało się ją nakłonić do wyrażenia zgody, by Daisy i Alec
mogli odwiedzać Mirandę i Olivera, kiedy tylko chcą. Wolno
im było nawet zabierać własne dzieci na spacer bez niańki
ciągnącej za nimi jak cień, choć pokojówka dzieci, Bertha,
zazwyczaj występowała jako jej zastępczyni. Niemniej jednak
pani Gilpin była zawsze zachwycona, gdy Daisy wyjeżdżała z
miasta na kilka dni, co czasem wiązało się z jej pracą,
pozostawiając bliźnięta wyłącznie pod opieką niani.
Właśnie dlatego Daisy była skłonna przeciągać moment
poinformowania jej o zbliżającej się nieobecności do ostatniej
chwili. Oczywiście gospodyni, pani Dobson, zawsze dawała
znać z dużym wyprzedzeniem. Pani Dobson i pokojówka Elsie
trzymały się blisko, a między Elsie i Berthą nie było wielkiego
dystansu. Za to cokolwiek wiedziała Bertha, dochodziło do
uszu pani Gilpin.
W stronę wchodzącej do pokoju dziecięcego Daisy
zwróciło się pięć par oczu i trzy małe ciałka ruszyły pędem w
jej stronę. Oczywiście suczka Nana dotarła do kolan Daisy
pierwsza, trącając je na powitanie zimnym, mokrym nosem.
Bliźnięta ruszyły niewprawnie śladem psa. Oliver tak się
śpieszył, że niespodziewanie usiadł i dokończył trasę na
czworakach: ten sposób przemieszczania się nadal był dla
niego najszybszy. Skupiając się tylko na jednej czynności,
wyprzedził Mirandę, która idąc, sporo wysiłku włożyła w
okrzyk „ma - ma - ma - ma!". Daisy jak zwykle usiadła na
podłodze, by pomieścić wszystkich w ramionach.
- Mamo, rozpieścisz ich - powiedziała pani Gilpin z
dezaprobatą.
Bertha dygnęła krótko i poszła prasować pieluchy
- bliźnięta zużywają ich całe góry. Jak u licha radzą sobie
matki, których nie stać na niańki i pokojówki, i pralnię? -
zastanawiała się Daisy. Ich dzieci prawdopodobnie musiały
sobie jakoś poradzić bez idealnie wyprasowanych pieluch.
Prasowanie zdawało się zbytecznym marnowaniem czasu i
energii, ale pani Gilpin z pewnością nie zniosłaby takiej
propozycji. Daisy zdecydowała, że oszczędzi energię na
bitwy, które z pewnością będzie musiała staczać z nianią, gdy
Oliver i Miranda podrosną.
- Nie będzie mnie przez kilka dni, pani Gilpin -
powiedziała. - Oczywiście zostawię pani numer telefonu,
gdyby potrzebowała się pani ze mną skontaktować.
- Och, z pewnością nie będzie takiej potrzeby -
powiedziała niańka z pełnym samozadowolenia uśmiechem.
I w tym - jak wyraziłby się Hamlet, gdyby tylko
interesował się wychowaniem dzieci - był sęk. Dobrze było
wiedzieć, że dzieci mają zapewnioną świetną opiekę, gdy była
poza domem, ale w pewien sposób przykre było to, że tak
naprawdę jej nie potrzebowały.
- Będziesz za mną tęsknić? - wyszeptała do różowego
uszka Mirandy, na wpół ukrytego w gęstwinie ciemnych
loków.
Miranda zachichotała. Oliver wystawił język i wypluł
malinę, co okazało się tak niesamowicie zabawne, że
wybuchnął głośnym śmiechem, a potem powtórzył całą
operację.
- No dobrze, już wystarczy, paniczu Oliverze -
zakomenderowała pani Gilpin.
Ale Daisy nie mogła się powstrzymać, by również nie
zachichotać, zwłaszcza że Miranda, próbując naśladować
swojego brata, odniosła mierny sukces.
Może to i dobrze, że niania Gilpin miała żelazną pieczę
nad dziećmi, pomyślała Daisy, wstając z podłogi pół godziny
później. Inaczej dzieci mogłyby wyrosnąć na okropne,
rozpieszczone bachory. Być może również, jak sama Daisy,
będą czerpać to, co najlepsze, z obu światów: niania
wprowadzi je w tajniki kindersztuby, a mama będzie im
pobłażać i śmiać się razem z nimi. Można tylko je kochać i
życzyć im jak najlepiej.
- Nie będzie mnie tylko kilka dni - zapewniła Olivera i
przystanęła, by połaskotać go jeszcze raz po brzuszku. - Jadę
w odwiedziny do hydraulika - powiedziała do Mirandy, która
przypatrywała się jej z powagą. - Powinno być ciekawie
dopóty, dopóki wasza matka chrzestna będzie trzymać fochy
na wodzy i nie będzie robić nieszczęśnikowi afrontów.
ROZDZIAŁ DRUGI
Lucy zahamowała dwuosobowego lea-francisa, zgrzytając
żwirem spod kół. Po drodze przekroczyła ograniczenie
prędkości na praktycznie każdym metrze trasy z miasta.
- Brama zamknięta na powitanie - powiedziała
sarkastycznie, wpatrując się w metalowy ornament kilka
centymetrów powyżej maski. Bramy strzegły ustawione po
obu stronach filary zwieńczone trytonami. Lucy nacisnęła
klakson z całej siły.
- W parku są jelenie, popatrz, o tam! - wskazała Daisy,
jak tylko udało jej się z powrotem usłyszeć własne myśli. -
Kochana, mam nadzieję, że nie będziesz się przez następne
cztery godziny doszukiwać dziury w całym. Słońce świeci,
owieczki baraszkują na zboczu - wskazała ręką na otaczające
je kredowe wzgórza, upstrzone owcami pracowicie
przeżuwającymi krótką trawę. - To naprawdę miło ze strony
pana Pritcharda, że zaprosił całkowicie obce osoby, by
skorzystały z jego gościny i sfotografowały jego grotę.
Lucy jednak była nieustępliwa w swym czarnowidztwie.
- Pewnie oczekuje, że pozwolę mu wykorzystywać swoje
zdjęcia do reklamowania tych łazienkowych okropieństw.
- Nie denerwuj się, dopóki cię nie zapyta. A może wcale
nie zapyta? Idzie odźwierny.
Z ładnej, kamiennej stróżówki wyszedł dziesięcio - może
jedenastoletni chłopiec w szarych, flanelowych spodenkach i
szkolnym swetrze.
- Przepraszam, panienko - zawołał, z łatwością otwierając
bramę na oścież. Dobrze naoliwiona zauważyła Daisy. -
Właśnie jadłem podwieczorek.
Zwrot „panienko" zamiast „proszę pani" zdziałał cuda:
Lucy obdarzyła chłopca łaskawym skinieniem głowy i
sześciopensówką. Ku uldze Daisy nie obsypała chłopaka
żwirem, ale ruszyła pod górę krętej alejki wysadzanej
kasztanami z całym dostojeństwem, na jakie stać było
sportowy samochód. Błyszczące, zielone liście dopiero
zaczynały przebijać się z lepkich brązowych pąków. Jechały
na tyle wolno, by dostrzec kępki prymulek i krokusów
kwitnących na skraju drogi. Stadko danieli, w którym było
kilka rogatych samców i nakrapianych cieląt, podniosło
głowy, by obserwować przybyszów.
Gdy wyjechały zza bukowego lasku, oczom ich ukazał się
majestatycznie górujący na zboczu Appsworth Hall.
Zbudowana z lokalnego wapienia północno - zachodnia fasada
przybrała różowawy kolor w padających ukośnie promieniach
zachodzącego słońca. Choć budynek był duży, rozmiarem
bardziej przypominał rodzinny dom Daisy, Fairacres, niż
rodowe neogotyckie dworzyszcze Lucy, Haverhill.
Daisy miała nadzieję, że przy odrobinie szczęścia
relatywna skromność Appsworth Hall zapobiegnie kolejnemu
wybuchowi jej przyjaciółki. Przynajmniej w tym względzie
pan Pritchard nie mógł równać się z hrabią na Haverhill.
Daisy miała okazję podziwiać dom, ponieważ budynek
zrobił na Lucy wrażenie na tyle, że zatrzymała samochód, a
nawet wyskoczyła, by wyciągnąć statyw i aparat z bagażnika.
Appsworth Hall nie przypominał stylem fantastycznie
dopracowanego Haverhill ani Fairacres, które przez stulecia
rozrastały się swobodnie, a nie według planu. Dom był
zbudowany w czysto neoklasycystycznym stylu, miał
symetryczne skrzydła po obu stronach części centralnej,
wyznaczanej przez portyk wsparty na czterech symetrycznych
kolumnach doryckich. Fronton był ozdobiony pojedynczym
wieńcem laurowym.
W ciszy zgaszonego silnika Daisy usłyszała pierwszą
wiosenną kukułkę. Przynajmniej pierwszą, którą udało jej się
usłyszeć.
- A niech to, musiałabym przejść przez trawnik, żeby
mieć dobre ujęcie - powiedziała Lucy. Spójrz, jak te cienie
wyostrzają każdy szczegół! Światło jest doskonałe, ale za
moment się zmieni. Kochana, proszę cię, przynieś mi płytki.
Są w tamtej torbie.
- Mam na sobie nowe buty, a wczoraj padało!
Skupiona na znalezieniu idealnego miejsca Lucy
zignorowała protesty Daisy, której jakoś udało się zachować
elegancję, nawet gdy dreptała obładowana przez park.
Dzień był śliczny, choć teraz już chłodny, co zwiastowało
nocny przymrozek. Na szczęście dla butów Daisy kredowa
gleba szybko wyschła i wyszły ze spaceru bez szwanku, co nie
było bez znaczenia, ponieważ ze względu na sprzęt
fotograficzny Lucy nie zostało zbyt dużo miejsca w bagażniku
na torbę podróżną. Co prawda każda z nich wysłała wcześniej
walizkę na najbliższą stację, Ogbourne St. George, jednak nie
można było mieć pewności, że dla firmy Great Western
Railway sprawa będzie równie pilna, jak dla właścicielek
bagażu.
Daisy właśnie się zastanawiała, czy gospodarz pośle po
ich torby, czy będą musiały same je przywieźć, gdy zza zarośli
wyjechał duży sportowy kabriolet. Trąbiąc, zatrzymał się za
lea-francisem, porzuconym przez Lucy na środku drogi, a
sportowe auto wydało się w porównaniu z nim całkiem małe.
- Kochana, bądź tak dobra i przeparkuj go - poprosiła
Lucy. - Jeszcze tylko kilka zdjęć.
- No dobrze, ale będziesz musiała sama sobie zanieść
płytki z powrotem. Są ciężkie.
Daisy pomachała przybyszowi, by dać znać, że jego
żądanie zostało zauważone. Gdy się zbliżyła, wysiadł z
bentleya i wyjął papierośnicę, która błyszczała złotem w
ostatnich promieniach słońca. Wsadził papierosa do lufki z
kości słoniowej i zapalił złotą zapalniczką.
Przybysz zdawał się dziwnie znajomy. Zachwycająco
skrojony garnitur z tweedu odpowiedniego na wizyty za
miastem nie mógł ukryć postawnej figury i ciężkich ramion.
Kiedy uniósł kapelusz na jej powitanie, zauważyła, że jego
szyja była tak szeroka jak głowa. Nad rasowym, od stuleci
doskonalonym w rodzie nosem miał małe, blisko osadzone
oczy.
Mężczyzny nie dało się pomylić z nikim innym. Daisy
spotkała go kilkakrotnie, przypomniała sobie też, że słyszała o
nim od swojego brata, Gervaise'a, który uczęszczał z nim do
tej samej prywatnej szkoły. Jego charakterystyczny wygląd
wyrobił mu u jednego z nieprzychylnie nastawionych kolegów
przydomek „Nosorożec".
Łatwiej byłoby współczuć Nosorożcowi, gdyby nie był
niesamowicie bogatym hrabią.
- Witam, lordzie Rydal - zawołała. - Przepraszam, że
zatarasowałyśmy panu drogę. Za sekundkę go przeparkuję.
- Bardzo proszę... - Jego głos miał wybitnie drażniący
tembr, jak u dobrze wychowanego kruka. A może nosorożca,
pomyślała Daisy, tłumiąc chichot. Ale nie miała pojęcia, jakie
dźwięki mógłby wydawać nosorożec.
- Pani Fletcher - pośpieszyła z wyjaśnieniami. - Daisy
Fletcher. Spotkaliśmy się dawno temu, nie pamiętam gdzie ani
kiedy.
- Fletcher? Nie przypominam sobie...
- Chodził pan do szkoły z moim bratem, Gervaise'em
Dalrymple'em.
- Ach tak, Dalrymple, bardzo mi przyjemnie. - Nie
zaoferował jej papierosa, choć i tak by go nie przyjęła. - Panna
Beaufort, zdaje się, uważa mnie za jedyną osobę godną
powierzenia misji sprowadzenia ze stacji walizek pani i lady
Gerald - poskarżył się.
Daisy zdecydowała, że nie będzie się dopytywać, dlaczego
miałby spełniać życzenia Julii Beaufort, i to z taką niechęcią.
- Przywiózł je pan? Wspaniale. Jakie to miłe z pana
strony. Widzi pan, samochód Lucy - lady Gerald - jest za
mały, by pomieścić cały nasz bagaż.
- Ale na tyle duży, by zatarasować drogę.
- Już go przestawiam!
- Poczekaj, kochana! - Lucy bezszelestnie i
niezauważalnie przeszła przez trawnik, niosąc aparat i torbę z
płytkami. - Najpierw zapakuję moje rzeczy. Cześć, Nosorożec.
- Dzień dobry, lady Gerald.
- Co ty tu do licha robisz?
- Wygląda na to, że robię za chłopca na posyłki. Właśnie
odebrałem pani bagaż z Ogbourne St. George.
- Jakie to miłe z twojej strony. Skoro już o tym mowa,
zostawiłam tam statyw. Czy mógłbyś...?
- Zapewne - powiedział ponuro. - I tak nie przejadę,
dopóki panie nie odjadą. - Ruszył przez trawnik susami, a
lufka sterczała mu w zaciśniętych zębach.
- Idealny dżentelmen - powiedziała Lucy sarkastycznie.
- Zapomniałam.
- O czym?
- Gervaise powiedział, że nie dorobił się przezwiska tylko
ze względu na wygląd i pieniądze. Nosorożce są również
powszechnie znane z grubości skóry.
Lucy zaśmiała się.
- To na pewno. Ale powinniśmy wziąć poprawkę na to, że
jest nieszczęśliwie zakochany.
- Co to ma znaczyć?
- Nie wiesz? Wprost szaleje za Julią.
- Ach, to dlatego tak się poniżył, przywożąc nasze
bagaże! To ona go do tego namówiła.
- Prawdopodobnie chciała się go na chwilę pozbyć.
Oczywiście lady Beaufort chce, żeby Julia za niego wyszła,
ale Julia nie chce mieć z nim nic wspólnego, bez względu na
to, ile ma pieniędzy i tytułów. Nie można jej za to winić.
Spodziewam się, że je tu przywiózł, bo nie mają samochodu, i
namówiły hydraulika, żeby pozwolił mu zostać.
- Chyba mogłaś mnie uprzedzić, kochana. Trzeba się
psychicznie przygotować na to, że zostanie się rzuconym w
sam środek nieszczęśliwego romansu. Przestań nazywać
Pritcharda „hydraulikiem", bo za którymś razem ci się
wymsknie i powiesz tak przy nim.
- Nie bój się. Bez względu na to, jaki jest okropny, nie
wyjadę stąd, dopóki nie zrobię kilku przyzwoitych ujęć groty.
Mam tylko nadzieję, że wyłącznie ona ma nierówno pod
sufitem.
- Nie mów mi, że lady Beauford jest choć trochę
zainteresowana grotą. Jeśli jest tak zainteresowana złapaniem
bogatego hrabiego dla Julii, jak myślisz, dlaczego przyjechała
z nią do Appsworth Hall?
- To proste: bogaty siostrzeniec bogatego hydraulika.
- Fabuła się komplikuje - zauważyła Daisy, wzdychając. -
To ma wzbudzić zazdrość lorda Rydala?
- Nie trzeba. Jest całkowicie zwariowany...
- Cicho! Idzie.
- ...na punkcie samochodów - dokończyła Lucy swoim
przenikliwym sopranem, nawet się nie zająknąwszy. - Prawda,
Nosorożec?
- Na punkcie czego? - Wrzucił statyw na aparat i torbę
leżącą w bagażniku lea-francisa z taką niedbałością, że twarz
Lucy wykrzywił grymas.
- Samochodów - powiedziała przez zaciśnięte zęby. -
Daisy właśnie podziwiała twojego bentleya.
- Samochodów? - powiedział z niedowierzaniem,
zapalając kolejnego papierosa. - O co tu wariować? Ma być
wygodny, czysty i działać bez zarzutu. Mam człowieka, który
tego pilnuje. Wysłałbym go po wasze rzeczy, ale musiał
zlikwidować tłustą plamkę na rękawie mojej wieczorowej
marynarki. Powinien był to oczywiście zrobić wczoraj
wieczorem, ale twierdzi, że zobaczył ją dopiero w świetle
dziennym. Leniwy jak kanapowiec, ale w sumie wszyscy tacy
są, prawda? Znalezienie dobrej służby graniczy dziś z
niemożliwością.
Daisy od kilku lat pracowała chaotycznie nad artykułem o
różnych aspektach tego, co matrony z klasy średniej nazywały
„problemem ze służbą". Miała świadomość, że temat jest
złożony, i była gotowa omówić wszystkie jego aspekty, ale
Lucy wyszeptała jej do ucha: „Nie strzęp sobie języka".
- No to na co czekamy? Przesuną mi panie samochód z
drogi czy nie?
Mistrzowsko miażdżące spojrzenie Lucy nie zrobiło nawet
najmniejszego wrażenia na gruboskórnym Rydalu. Daisy była
pewna, że umknęło mu również lodowate milczenie, z którym
wsiadła do lea-francisa, naciskając guzik zapłonu, choć nie
śmiała spojrzeć za siebie. Jednak ślimacze tempo, w jakim
jechały środkiem alejki, zirytowało go do tego stopnia, że
znów zatrąbił klaksonem.
- To nieco dziecinne, prawda? - spytała Daisy. - Mam na
myśli ciebie. Jeżeli chodzi o niego, szkoda słów.
- Podziwiam widoki. Wspaniały budynek, nieprawdaż?
Lucy jeszcze bardziej zwolniła i lea-francis zgasł.
Wysiadła z samochodu, podniosła jedno skrzydło maski i
zajrzała do środka.
Rydal wypadł ze swojego bentleya.
- Co się do diaska stało?
- Nie jestem pewna. Jak dobrze, że jesteś z nami. Może
zapali, jeżeli pokręcisz korbą.
- Dlaczego sama sobie pani nie pokręci? Lucy
westchnęła.
- Rycerskość umarła. Nieważne, po prostu posiedzimy tu,
dopóki twój człowiek nie wyczyści tej plamki, a potem - skoro
zajmuje się twoim samochodem - z pewnością będzie mógł
naprawić to, co się zepsuło.
- Wielkie nieba, przecież on nie jest mechanikiem.
Zabiera auto do warsztatu w mieście.
Lucy odwróciła się z promiennym uśmiechem na ustach.
- Jaka szkoda. Wiesz co, może popchasz nas do domu?
- Popchać panie? Ja? - Otworzył usta ze zdziwienia.
- To mały samochód. Chyba nie będzie zbyt ciężki dla
takiego dużego i silnego faceta jak ty. Daisy, może pójdziesz
pieszo, żeby zmniejszyć ciężar, a ja będę kierować?
- Oczywiście. Ale mam lepszy pomysł. Może ja pojadę
bentleyem, wtedy lord Rydal nie będzie musiał wracać po
niego, gdy wepchnie cię na górę.
- Wspaniały pomysł - przyznała Lucy. - Prowadzisz
prawie tak dobrze jak ja. Na pewno go zbytnio nie uszkodzisz.
- Postaram się, w końcu lord sam przyznał, że nic ma się
czym przejmować. Gdyby był pan tylko tak dobry i pokazał
mi hamulec, lordzie Rydal, to...
- Nie! Nie, nie, nie! Nie pozwolę pani prowadzić mojego
samochodu. Nie powiedziałem, że się nim nie przejmuję, tylko
że nie szaleję na jego punkcie. Tak ogólnie. Ale nie pozwolę
pani prowadzić mojego bentleya. Zrobimy tak: ja pojadę i
popchnę pani samochód zderzakiem, lady Gerald.
- Nigdy w życiu! Pewnie zbyt mocno nadepniesz na gaz i
mnie rozjedziesz. Jeszcze raz spróbuję.
Lea-francis zapalił za pierwszym razem.
- To cud - skomentowała Daisy, gdy potoczyli się dalej. -
Jak to zrobiłaś, że ci zgasł?
- To proste. Po prostu zmieniłam bieg na najwyższy i
zdjęłam nogę ze sprzęgła. Nie mów mi, że samochód ci nie
zgasł parę razy, gdy uczyłaś się prowadzić.
- Oczywiście, ale nie jestem pewna, czy naprawdę
domyśliłam się, co robię źle, po prostu nauczyłam się robić to
dobrze. No, rachunki wyrównane, ale to na pewno dziecinne.
- Przynajmniej przebiłam tę nieprzeniknioną skorupę
samozadowolenia, chociaż na chwilę. Ty też się spisałaś. To
było niezłe, kiedy zapytałaś go o hamulec.
- Wszystko dobrze, ale mam nadzieję, że nie będziemy
przez cały czas zajmować się ucieraniem mu nosa.
- Na pewno nie, kochana. Mamy robotę do zrobienia. Ale
to był doskonały przykład tego, dlaczego nie możemy
pozwolić Julii dać się zmiękczyć. Lady Beaufort należy do
tego typu osób, które uważają, że rodzice nadal mogą mówić
córkom, za kogo mają wyjść.
Lucy zatrzymała samochód przed frontonem.
- Jesteśmy na miejscu.
Wysiadły. Bentley minął je pędem i zniknął za
narożnikiem domu, a Lucy wyjęła statyw z bagażnika i
wręczyła go Daisy. Sama wzięła pod pachę swój cenny aparat
i wyciągnęła torbę z płytkami.
- Jak myślisz, hydraulik przyśle kogoś, żeby zaprowadził
samochód do garażu i przyniósł resztę naszych rzeczy? -
jęknęła.
- Jak nie, to sama to zrobię - powiedziała Daisy
zrezygnowana. Martwiła się nastawieniem przyjaciółki do
pana Pitcharda. Najwyraźniej będzie musiała też chronić lorda
Rydala i lady Beaufort przed knowaniami Lucy. Miała
nadzieję, że Alec będzie mógł przyjechać na weekend i jej
pomóc.
ROZDZIAŁ TRZECI
Daisy i Lucy zostały wprowadzone do holu przez bardzo
poprawnego lokaja.
- Szofer pana Pritcharda odprowadzi samochód milady do
garażu - zapewnił Lucy.
Za klasycystyczną fasadą znajdowała się, jak można się
było domyślić, wspaniała klatka schodowa, marmurowa
podłoga w szachownicę i wsparte na kolumnach nisze ścienne,
jednak pan Pritchard nie był najwyraźniej przywiązany do
tradycji. Oświetlona elektrycznymi kinkietami zimna podłoga
była na wpół ukryta pod grubo tkanym dywanem Axminster w
zielono - złotą kratę. Zamiast marmurowych posążków bogów
i bogiń w niszach stało kilka porcelanowych dzbanów,
zarówno prostych, udekorowanych niezapominajkami i
różyczkami, jak i wyrafinowanych, ozdobionych złotą
obwódką i namalowanymi scenami mitologicznymi.
Rzeczywiście, bogowie i boginie, pomyślała Daisy
rozbawiona. „Oraz pamiątki z czasów, gdy nie było
nowoczesnej hydrauliki".
- Przynajmniej nie ma nocników! - zasyczała jej do ucha
Lucy. Może i była nowoczesną kobietą sukcesu, ale nie była
rozbawiona, zupełnie jak królowa Wiktoria. Pouczyła lokaja o
właściwym traktowaniu swojego sprzętu fotograficznego.
Niski, szczupły, siwy mężczyzna w prążkowanym
garniturze wyszedł żwawo przez drzwi z prawej strony holu.
Powitał je z radosnym uśmiechem.
- Panie to zapewne lady Gerald i pani Fletcher - mówił z
nienagannym akcentem, z lekką walijską intonacją. - Jestem
Brin Pritchard. Bardzo mi miło panie poznać. Cieszę się
niezmiernie, że moja grota znajdzie się w książce pań
autorstwa.
Lucy wymruczała słowa powitania, nie podając mu ręki.
- Nie możemy się doczekać, żeby ją zobaczyć, panie
Pritchard - zapewniła go Daisy, ściskając jego dłoń.
- Bardzo jesteśmy wdzięczne za zaproszenie.
- Nie ma za co, nie ma za co. Wspaniale było przywrócić
jej dawny blask, no może nawet nieco lepszy niż oryginalny, a
i lubię się nią chwalić. Szkoda, że nie przyjechały panie za
dnia, żeby ją zobaczyć jeszcze dzisiaj po południu. Barker -
zwrócił się do lokaja.
- Przynieś świeży dzbanek herbaty. A może nasze młode
damy życzą sobie drinka o tej porze?
Spoglądając na gospodarza nieco łaskawszym okiem,
Lucy wyraziła ochotę na drinka, ale Daisy opowiedziała się za
herbatą.
- Przypuszczam, że będą panie chciały przypudrować
noski, zanim do nas dołączą - podrzucił Pritchard i zaraz dodał
z kurtuazją: - Nie żeby paniom czegoś brakowało, oczywiście.
Łazienka jest tam, pierwsze drzwi na lewo.
Kiedy poszły we wskazanym kierunku, Lucy powiedziała:
- Dzięki Bogu nie zaoferował nam pokazu wyposażenia!
- Przestałabyś wreszcie czyhać, aż coś palnie. Uważam,
że jest całkiem miłym człowieczkiem.
Kiedy wróciły do holu, lokaj Barker czekał, by
poprowadzić je do salonu, dużego, komfortowo urządzonego
pokoju w żywych kolorach. Jedynym nawiązaniem do
hydrauliki były grzejniki, wspomagające swoim ciepłem ogień
trzaskający w kominku, wykończonym w stylu Adamów.
Delikatne stiuki na obramowaniu kominka dopełniały takież
ozdoby na suficie: wieńce, rozety i wstęgi. Nawet jeśli pan
Pritchard był skłonny przyozdobić je wyobrażeniami
dzbanów, wodotrysków lub innych przedmiotów
charakterystycznych dla swojego zawodu, oparł się pokusie.
Subtelne nawiązania do wody znajdowały się jednak na
ścianach, pokrytych jasnozieloną, lekko połyskującą tapetą w
wąskie błękitne paski.
Wręcz prążkowaną, pomyślała Daisy, gdy gospodarz -
również odziany w prążki - zerwał się z fotela klubowego i
podszedł w ich stronę. Pomyślała, że może mieć na oko
pięćdziesiąt pięć lat, może nieco więcej, ale był żwawy, jakby
miał połowę z tego, a jego włosy, choć siwe, a miejscami
nawet białe, były nadal gęste.
- Proszę, proszę do środka, siądźcie panie przy kominku i
ogrzejcie się. Znają panie lady Beaufort, prawda? I pannę
Beaufort? Spotkanie po latach. Czyż to nie wspaniałe?
Siedząca przy kominku wdowa po sir Fredericku
Beauforcie, postawna, stateczna kobieta ubrana na
ciemnozielono, skłoniła się dystyngowanie, ale jej uśmiech
był przyjazny.
- Lady Gerald, pani Fletcher, jak miło panie znowu
widzieć. Julia wprost nie mogła się doczekać waszego
przyjazdu.
- To prawda - przyznała Julia gorąco. - Witaj, Lucy.
Daisy, nie widziałam cię całe wieki.
- Lata - poprawiła ją Daisy.
Od pogrzebu ojca w 1919 roku minęło siedem lat. Choć
po tym, jak najpierw wojna, a potem epidemia grypy zebrały
swoje żniwo, na czele z lordem Dalrymple'em, na jego
pogrzeb nie przybyło zbyt wielu uczestników, Julia była
jednym z nich.
W szkole nie były zbyt bliskimi przyjaciółkami, mimo iż
pociągały je bardziej książki niż zajęcia sportowe. Julia była
nieśmiała, co w tym wieku stanowi poważny problem, a w
dodatku dotknięta plagą pryszczy. Przeznaczenie obdarzyło
Daisy zarówno większą śmiałością, jak i gładszą twarzą, co
znacznie ułatwiało życie. A chociaż Daisy nigdy nie można
było nazwać szczupłą - a teraz już prawdopodobnie przepadły
na to wszelkie szanse - Julia jako nastolatka była całkiem
pulchna.
Za to jako dwudziestolatka przepoczwarzyła się w
zabójczą piękność. Jej włosy można było określić mianem
utkanych ze złota bez zbytniej dozy przesady, jaka zwykle
towarzyszy takiemu stwierdzeniu. Upięte w długi kok otaczały
mleczno - różaną cerę, nietkniętą pudrem ani różem. Szczupła,
choć nie chuda, wyglądała wspaniale w jedwabnej
popołudniowej sukni, o nadal modnym prostym kroju i
obniżonej talii, choć Daisy już od dawna liczyła na to, że
moda ta umrze śmiercią naturalną.
Daisy spojrzała na nią z podziwem, ale też z ukłuciem
zazdrości, które minęło, gdy przypomniała sobie, że mimo
niemodnej figury i zaledwie jasnobrązowych, drobno
pofalowanych włosów ma Aleca, a Julia najwyraźniej stała
przed wyborem między nosorożcem a siostrzeńcem
hydraulika.
Nie żeby Daisy miała coś przeciwko hydraulikom.
Pan hydraulik... to znaczy pan Pritchard, przedstawił
następnie niską, baryłkowatą kobietę koło sześćdziesiątki, z
siwymi lokami ściśle ujętymi siatką na włosy, której pulchne
kształty odziane były w czarną suknię naszywaną koralikami.
- Moja szwagierka, siostra zmarłej żony, pani Howell, jest
w Appsworth gospodynią.
- Panią domu, Brin! - wysyczała pani Howell z irytacją.
Jeśli w jej głosie były kiedyś znamiona walijskiego akcentu,
zostały pieczołowicie zniwelowane. - Przez ciebie panie
pomyślą, że jestem tu jakąś gosposią. Od czasu gdy moja
biedna siostra udała się na wieczny spoczynek, jestem tu panią
domu, lady Gerald. Bardzo mi miło. Mój mąż był partnerem
Brina.
- Partnerem? - zapytała Lucy leniwie, jakby nigdy
wcześniej nie słyszała tego słowa, choć Daisy była prawie
pewna, że Gerald był partnerem w jednej z londyńskich firm
zajmujących się obligacjami, jak również tego, że zasiadał w
licznych radach nadzorczych.
- Partnerem w interesach - wyjaśniła pani Howell.
- Cichym partnerem - poprawił ją przekornie Pritchard.
- Owen jest u ciebie dyrektorem zarządzającym -
warknęła.
- Moja droga Winifredo, chyba masz na myśli Daffyda.
Lucy okazała swój brak zainteresowania wszem i wobec,
ostentacyjnie ziewając.
- Zawsze zastanawiałam się, kim tak naprawdę jest cichy
partner i czym się zajmuje - wtrąciła Daisy, by zatuszować
efekt, jaki wywołało zachowanie przyjaciółki. - Mam
rozumieć, że to nie ktoś, kto przychodzi do biura i zaszywa się
w swoim gabinecie, zapewne przesypiając większość dnia?
Pritchard roześmiał się.
- Pani Fletcher, on wręcz wcale nie pojawia się w biurze.
Tak nazywamy kogoś, kto inwestuje w prywatny biznes, ale
nie bierze udziału w jego prowadzeniu. Daffyd Howell był...
- Doprawdy, Brin, z pewnością panie nie chcą słuchać o
interesach.
- Daisy jest dziennikarką - powiedziała Lucy.
- Dziennikarze interesują się najbardziej nietypowym
tematami.
- Może o tym później - zasugerowała Daisy. Nie żeby
była szczególnie zainteresowana układami finansowymi w
Instalacjach Łazienkowych Pritcharda, ale nie podobał jej się
sposób, w jaki pani Howell zbywała swojego szwagra.
- Jestem do pani usług - mrugnął do niej wesoło.
- Zaraz podadzą pani herbatę, pani Fletcher. A co mogę
pani podać, lady Gerald?
- Poproszę gin z wermutem. - Lucy podeszła z nim do
dużego i pięknie rzeźbionego, dębowego walijskiego
kredensu, który został zamieniony w barek. Na półkach stało
pełno butelek, karafek i szklanek, a jedna strona blatu
podnosiła się, skrywając mały zlew, oczywiście z bieżącą
wodą, co zapewniał fach gospodarza. Szafka poniżej skrywała
skrzynkę na lód.
Całość była przerobiona tak sprytnie, że mebel nie stracił
nic ze swojej wspaniałości. Daisy wolała tego typu meble niż
obecną przelotną modę na barki ze szkła i chromowanej stali
nierdzewnej.
- Ktoś jeszcze życzy sobie drinka? - zapytał Pritchard,
napełniając kieliszek Lucy.
- Ja chętnie napiłabym się różowego ginu - powiedziała
Julia, zmierzając w ich stronę.
Pani Howell wymamrotała coś niepochlebnego o zbyt
wczesnej porze na drinki.
- Młodzież jest dzisiaj zupełnie inna niż za naszych
czasów, nieprawdaż? - powiedziała lady Beaufort
pojednawczo.
Choć Daisy była wdzięczna lady Beaufort, która z
pewnością odjęła swojej towarzyszce dobre dziesięć lat, pani
Howell nie wydawała się udobruchana.
- Nie są znowu takie młode - warknęła.
- Wystarczająco dorosłe, by samemu stwierdzić, czego
chcemy się napić - skomentowała Daisy. - Choć cała nasza
trójka jeszcze przez kilka lat nie będzie mogła głosować.
- Wprost nie rozumiem, dlaczego kobiety chcą głosować -
ogłosiła pani Howell. - Brin stoi murem za panem Lloydem
George'em, trzeba mu to przyznać, więc po co ja mam
głosować?
Daisy powstrzymała się od skorygowania błędów w jej
rozumowaniu.
- Otóż i moja herbata - powiedziała z ulgą.
Za lokajem do pokoju wszedł lord Rydal i ruszył prosto w
stronę drinków. A może w stronę Julii?
- Przywiozłem bagaż pani przyjaciółek ze stacji, panno
Beaufort - powiedział rozdrażnionym tonem, dźgając lufką w
stronę Lucy. - Ale nadal nie rozumiem, dlaczego ktoś ze
służby nie mógł jechać. Lenie!
- powiedział, kierując te słowa do pana Pritcharda.
- Powinien pan im wszystkim wręczyć wypowiedzenie.
- Ale... - Pritchard dostrzegł zaniepokojone spojrzenie
Julii i ciągnął dalej ze zrozumieniem. - Ale jedyną osobą,
która umie prowadzić samochód, jest mój szofer, ale obawiam
się, że dzisiaj ma wolne popołudnie. Przepraszam, lady
Gerald, powinienem był mu zmienić grafik.
- W porządku - powiedziała Lucy oschle. - Jestem pewna,
że Nosorożec z radością nam pomógł.
Rydal parsknął.
Daisy nie usłyszała już z jego strony ani słowa.
Odprawiwszy lokaja oschłym „To wszystko, Barker", pani
Howell, zaproponowała jej mleko i cukier do herbaty.
- Babeczki się już skończyły. Mam nadzieję, że nie ma
pani na nie ochoty, ponieważ służba krząta się przy kolacji.
- I tak smakują lepiej prosto z pieca - zauważyła lady
Beauford.
- Zostało dużo ciastek walijskich - ciągnęła pani Howell. -
Brin nalega, żeby pojawiały się na stole. Ja osobiście uważam,
że biszkopt jest dużo lepszy.
Daisy grzecznie wyparła się chęci zjedzenia babeczek i
zgodziła się na ciastko walijskie. Pani Howell wydawała się
do niej wrogo nastawiona, choć bez żadnego konkretnego
powodu: nawet nie przywitała się, jak trzeba. Takie
zachowanie wzbudziło ciekawość Daisy, bo nie miało
żadnego sensu. Z jednej strony, skoro kobieta nie aprobowała
picia drinków o wpół do szóstej, powinno jej się spodobać, że
Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 18 Pocałunek kobiety petardy
Gdy piękność uwieść się pozwoli I pozna bezmiar męskich zdrad - Cóż ją utuli w melancholii, Grzech zmaże, udobrucha świat? Jedyny sposób - poza ślubem - By ukryć hańbę, zamknąć dziób Plotce i zemścić się na lubym, To dla niej - paść natychmiast w grób. Oliver Goldsmith, Gdy piękność uwieść się pozwoli
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Daisy, czy naprawdę musisz tam zostawać na weekend? - zapytał Alec płaczliwym tonem, zwijając „News Chronicie" i odsuwając krzesło od stołu. - Jest szansa, że może mi się wreszcie uda wziąć kilka dni wolnego. Masz jajko na brodzie. - O nie! Ale ze mnie flejtuch. - Daisy wytarła jedzenie serwetką. - Jeśli chodzi o tekst, to napisałabym całość w kilka dni, choć liczę na to, że uda mi się wyciągnąć z tej wyprawy także artykuł. Problemem są zdjęcia Lucy. Jest zależna od kaprysów pogody, a nie ma co liczyć na przychylność aury w marcu. Jest szansa, że w ciągu trzech, czterech dni załapie się na przyzwoite warunki. - Ale przecież nie musisz tam zostawać, żeby trzymać ją za rękę! - Widzisz, kochanie, w tym przypadku raczej wolałabym tak zrobić. - Mówimy o tej samej Lucy? Lady Gerald? - Tak, oczywiście. - Nie wierzę, że Lucy trzeba było kiedykolwiek trzymać za rękę! - Problem polega na tym, że nie bardzo lubi człowieka, który jest obecnym właścicielem Appsworth Hall, i jego kaprys. - Co z nim jest nie tak? Nie wiem, czy powinienem pozwolić ci zatrzymać się u... - Kochanie, znowu zrobiłeś się średniowieczny, a przynajmniej wiktoriański. Mamy rok tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty! Pamiętaj, że nie muszę mieć twojego pozwolenia na robienie czegokolwiek. Poza tym z tym nieszczęśnikiem jest wszystko w porządku, tyle że jest producentem armatury łazienkowej. Alec wybuchnął śmiechem.
- Nie wyobrażam sobie, jak w ogóle udało ci się przekonać Lucy do odwiedzenia go. Nie żebym tłumaczył jej zachowanie, ale czy nie wspominałaś kiedyś o tym, że jej pradziadek był wytwórcą jedwabiu na parasolki? - Chyba prapradziadek. Być może dlatego jest taka drażliwa - powiedziała Daisy, której początki tytułu rodowego utonęły gdzieś w mroku dziejów. Lucy, wnuczka hrabiego i najbliższa przyjaciółka Daisy, robiła jej trudności, kiedy Daisy zaczęła spotykać się z policjantem z klasy średniej, pomimo że był detektywem inspektorem naczelnym ze Scotland Yardu. Oponowała wręcz prawie tak mocno jak matka Daisy, wdowa lady Dalrymple, choć w przeciwieństwie do wicehrabiny zmieniła zdanie i zaaprobowała związek, ale przy zastrzeżeniu, że Alec będzie cały czas wspierał karierę pisarską Daisy. Lucy również robiła karierę, prowadząc studio fotograficzne, nawet po tym, jak poślubiła spokojnego lorda Geralda Bincombe'a. Ale pisanie, fotografowanie, a nawet dochodzenia to jedno, a produkowanie armatury to co innego, w dodatku całkiem niestosownego. - Nie było łatwo, ale się zgodziła - przyznała Daisy. - Czy nie zebrałaś już wystarczająco dużo architektonicznych kaprysów do swojej książki, by to pominąć? - Mamy dużo wież, świątyń, klasztorów i podrabianych średniowiecznych ruin, a nawet dzwonnicę, ale ani jednej groty. Appsworth ma najlepszą grotę w kraju. Jest jeszcze kilka innych, ale raczej są zapuszczone i zrujnowane. Pan Pritchard... - Ten od Instalacji Łazienkowych Pitcharda? - Alec znów wybuchnął śmiechem. - Ten od niebieskich inicjałów na połowie umywalek i sedesów w kraju, który dał początek milionom wulgarnych żartów?
- Zdaniem Lucy, sprawę pogarsza fakt, że owe żarty są jednym z głównych zmartwień w tym kraju. Nasz pan Pritchard jest chyba na wpół emerytowanym prezesem zarządu, albo coś w tym rodzaju. Ale gdyby nie odniósł sukcesu, to nie byłby na tyle bogaty, by kupić Appsworth Hall i wspaniale odrestaurować grotę. Tak przynajmniej słyszałyśmy. - Zatem cała grota ma lśniące, nowe instalacje? - Zawadiacki uśmiech Aleca sprawił, że usta Daisy zadrgały, ale powiedziała: - Wcale bym się nie zdziwiła. Przez grotę przepływa strumyk, a teren jest ze skały kredowej i wapienia, w końcu to Marlborough Downs, gdzie strumyki zdają się pojawiać i znikać jak chcą. - Musisz jechać w tym tygodniu? - Marzec to nie jest najlepsza pora na fotografowanie na zewnątrz, ale nasz wydawca nas naciska. Poza tym zostałyśmy zaproszone na długi weekend w tym tygodniu, a skoro już się zgodziłyśmy, nie możemy powiedzieć: „Och, przepraszam ale w sumie nam to nie pasuje, możemy przyjechać za tydzień?". To kolejny powód, dla którego nie wypada się zwijać i wracać do domu na weekend. - Mógłbym zadzwonić, wiesz, kiedy będę wiedział, czy na pewno dostanę wolne, i powiedzieć, że to coś pilnego w domu. - Kochanie, jak możesz! - powiedziała surowo. - Policjant, który wymyśla alibi? No, nie całkiem alibi, ale uważam, że to ci nie przystoi. Do czego to dochodzi? Ale powiem ci coś: kiedy już tam pojadę, spróbuję zdobyć zaproszenie dla ciebie, żebyś mógł do nas dołączyć. - Chciałem tylko spędzić spokojny dzień w domu z tobą i dziećmi - powiedział żałośnie. - O rety, nie można oczekiwać, że biedaczek zaprosi też bliźnięta i panią Gilpin.
- Nie, to trochę za dużo. Jak w ogóle udało ci się zdobyć zaproszenie od Instalacji Łazienkowych Pritcharda? - Długa historia, w której role odegrali kuzyn Geralda pracujący w Ministerstwie Zdrowia, pewien stary przyjaciel, a także zamiłowania pana Pritcharda do tytułów i... Kochanie, bo się spóźnisz. Lucy nam je załatwiła, mimo całej niechęci do Pritcharda. Nie wiem, czy wszystko dobrze pamiętam, a ty i tak byś w to nie uwierzył. Alec obszedł stół i pocałował ją. - Nie uwierzyłbym nikomu poza tobą, skarbie. Wyjeżdżasz dziś po południu? - Tak, Lucy przyjeżdża na obiad, a potem jedziemy. - Lucy będzie prowadzić? Daisy skinęła głową, a on zajęczał. - Nasz samochód chyba będzie ci potrzebny. - To prawda. Zadzwoń do mnie wieczorem, żeby powiedzieć, czy bezpiecznie dotarłaś na miejsce, dobrze? Jeżeli nie będzie mnie w domu, zostaw wiadomość. - Dobrze, kochanie. - Daisy wstała i przytuliła się do niego. - Zobaczymy się zapewne w niedzielę wieczorem. Jeżeli będzie trzeba, zostaniemy do poniedziałku, ale Lucy chyba nie będzie chciała, o ile pogoda dopisze jej zdjęciom. Chyba że do nas dołączysz? - Tobie zostawiam ocenę sytuacji. Sama zdecyduj, czy chcesz, bym poznał Króla Łazienek, o ile praca mi na to pozwoli, i czy on chce poznać mnie. Alec ruszył łapać przestępców, a Daisy poszła do pokoju dziecięcego. Królowała tam niepodzielnie pani Gilpin, ale już dawno udało się ją nakłonić do wyrażenia zgody, by Daisy i Alec mogli odwiedzać Mirandę i Olivera, kiedy tylko chcą. Wolno im było nawet zabierać własne dzieci na spacer bez niańki ciągnącej za nimi jak cień, choć pokojówka dzieci, Bertha,
zazwyczaj występowała jako jej zastępczyni. Niemniej jednak pani Gilpin była zawsze zachwycona, gdy Daisy wyjeżdżała z miasta na kilka dni, co czasem wiązało się z jej pracą, pozostawiając bliźnięta wyłącznie pod opieką niani. Właśnie dlatego Daisy była skłonna przeciągać moment poinformowania jej o zbliżającej się nieobecności do ostatniej chwili. Oczywiście gospodyni, pani Dobson, zawsze dawała znać z dużym wyprzedzeniem. Pani Dobson i pokojówka Elsie trzymały się blisko, a między Elsie i Berthą nie było wielkiego dystansu. Za to cokolwiek wiedziała Bertha, dochodziło do uszu pani Gilpin. W stronę wchodzącej do pokoju dziecięcego Daisy zwróciło się pięć par oczu i trzy małe ciałka ruszyły pędem w jej stronę. Oczywiście suczka Nana dotarła do kolan Daisy pierwsza, trącając je na powitanie zimnym, mokrym nosem. Bliźnięta ruszyły niewprawnie śladem psa. Oliver tak się śpieszył, że niespodziewanie usiadł i dokończył trasę na czworakach: ten sposób przemieszczania się nadal był dla niego najszybszy. Skupiając się tylko na jednej czynności, wyprzedził Mirandę, która idąc, sporo wysiłku włożyła w okrzyk „ma - ma - ma - ma!". Daisy jak zwykle usiadła na podłodze, by pomieścić wszystkich w ramionach. - Mamo, rozpieścisz ich - powiedziała pani Gilpin z dezaprobatą. Bertha dygnęła krótko i poszła prasować pieluchy - bliźnięta zużywają ich całe góry. Jak u licha radzą sobie matki, których nie stać na niańki i pokojówki, i pralnię? - zastanawiała się Daisy. Ich dzieci prawdopodobnie musiały sobie jakoś poradzić bez idealnie wyprasowanych pieluch. Prasowanie zdawało się zbytecznym marnowaniem czasu i energii, ale pani Gilpin z pewnością nie zniosłaby takiej propozycji. Daisy zdecydowała, że oszczędzi energię na
bitwy, które z pewnością będzie musiała staczać z nianią, gdy Oliver i Miranda podrosną. - Nie będzie mnie przez kilka dni, pani Gilpin - powiedziała. - Oczywiście zostawię pani numer telefonu, gdyby potrzebowała się pani ze mną skontaktować. - Och, z pewnością nie będzie takiej potrzeby - powiedziała niańka z pełnym samozadowolenia uśmiechem. I w tym - jak wyraziłby się Hamlet, gdyby tylko interesował się wychowaniem dzieci - był sęk. Dobrze było wiedzieć, że dzieci mają zapewnioną świetną opiekę, gdy była poza domem, ale w pewien sposób przykre było to, że tak naprawdę jej nie potrzebowały. - Będziesz za mną tęsknić? - wyszeptała do różowego uszka Mirandy, na wpół ukrytego w gęstwinie ciemnych loków. Miranda zachichotała. Oliver wystawił język i wypluł malinę, co okazało się tak niesamowicie zabawne, że wybuchnął głośnym śmiechem, a potem powtórzył całą operację. - No dobrze, już wystarczy, paniczu Oliverze - zakomenderowała pani Gilpin. Ale Daisy nie mogła się powstrzymać, by również nie zachichotać, zwłaszcza że Miranda, próbując naśladować swojego brata, odniosła mierny sukces. Może to i dobrze, że niania Gilpin miała żelazną pieczę nad dziećmi, pomyślała Daisy, wstając z podłogi pół godziny później. Inaczej dzieci mogłyby wyrosnąć na okropne, rozpieszczone bachory. Być może również, jak sama Daisy, będą czerpać to, co najlepsze, z obu światów: niania wprowadzi je w tajniki kindersztuby, a mama będzie im pobłażać i śmiać się razem z nimi. Można tylko je kochać i życzyć im jak najlepiej.
- Nie będzie mnie tylko kilka dni - zapewniła Olivera i przystanęła, by połaskotać go jeszcze raz po brzuszku. - Jadę w odwiedziny do hydraulika - powiedziała do Mirandy, która przypatrywała się jej z powagą. - Powinno być ciekawie dopóty, dopóki wasza matka chrzestna będzie trzymać fochy na wodzy i nie będzie robić nieszczęśnikowi afrontów.
ROZDZIAŁ DRUGI Lucy zahamowała dwuosobowego lea-francisa, zgrzytając żwirem spod kół. Po drodze przekroczyła ograniczenie prędkości na praktycznie każdym metrze trasy z miasta. - Brama zamknięta na powitanie - powiedziała sarkastycznie, wpatrując się w metalowy ornament kilka centymetrów powyżej maski. Bramy strzegły ustawione po obu stronach filary zwieńczone trytonami. Lucy nacisnęła klakson z całej siły. - W parku są jelenie, popatrz, o tam! - wskazała Daisy, jak tylko udało jej się z powrotem usłyszeć własne myśli. - Kochana, mam nadzieję, że nie będziesz się przez następne cztery godziny doszukiwać dziury w całym. Słońce świeci, owieczki baraszkują na zboczu - wskazała ręką na otaczające je kredowe wzgórza, upstrzone owcami pracowicie przeżuwającymi krótką trawę. - To naprawdę miło ze strony pana Pritcharda, że zaprosił całkowicie obce osoby, by skorzystały z jego gościny i sfotografowały jego grotę. Lucy jednak była nieustępliwa w swym czarnowidztwie. - Pewnie oczekuje, że pozwolę mu wykorzystywać swoje zdjęcia do reklamowania tych łazienkowych okropieństw. - Nie denerwuj się, dopóki cię nie zapyta. A może wcale nie zapyta? Idzie odźwierny. Z ładnej, kamiennej stróżówki wyszedł dziesięcio - może jedenastoletni chłopiec w szarych, flanelowych spodenkach i szkolnym swetrze. - Przepraszam, panienko - zawołał, z łatwością otwierając bramę na oścież. Dobrze naoliwiona zauważyła Daisy. - Właśnie jadłem podwieczorek. Zwrot „panienko" zamiast „proszę pani" zdziałał cuda: Lucy obdarzyła chłopca łaskawym skinieniem głowy i sześciopensówką. Ku uldze Daisy nie obsypała chłopaka żwirem, ale ruszyła pod górę krętej alejki wysadzanej
kasztanami z całym dostojeństwem, na jakie stać było sportowy samochód. Błyszczące, zielone liście dopiero zaczynały przebijać się z lepkich brązowych pąków. Jechały na tyle wolno, by dostrzec kępki prymulek i krokusów kwitnących na skraju drogi. Stadko danieli, w którym było kilka rogatych samców i nakrapianych cieląt, podniosło głowy, by obserwować przybyszów. Gdy wyjechały zza bukowego lasku, oczom ich ukazał się majestatycznie górujący na zboczu Appsworth Hall. Zbudowana z lokalnego wapienia północno - zachodnia fasada przybrała różowawy kolor w padających ukośnie promieniach zachodzącego słońca. Choć budynek był duży, rozmiarem bardziej przypominał rodzinny dom Daisy, Fairacres, niż rodowe neogotyckie dworzyszcze Lucy, Haverhill. Daisy miała nadzieję, że przy odrobinie szczęścia relatywna skromność Appsworth Hall zapobiegnie kolejnemu wybuchowi jej przyjaciółki. Przynajmniej w tym względzie pan Pritchard nie mógł równać się z hrabią na Haverhill. Daisy miała okazję podziwiać dom, ponieważ budynek zrobił na Lucy wrażenie na tyle, że zatrzymała samochód, a nawet wyskoczyła, by wyciągnąć statyw i aparat z bagażnika. Appsworth Hall nie przypominał stylem fantastycznie dopracowanego Haverhill ani Fairacres, które przez stulecia rozrastały się swobodnie, a nie według planu. Dom był zbudowany w czysto neoklasycystycznym stylu, miał symetryczne skrzydła po obu stronach części centralnej, wyznaczanej przez portyk wsparty na czterech symetrycznych kolumnach doryckich. Fronton był ozdobiony pojedynczym wieńcem laurowym. W ciszy zgaszonego silnika Daisy usłyszała pierwszą wiosenną kukułkę. Przynajmniej pierwszą, którą udało jej się usłyszeć.
- A niech to, musiałabym przejść przez trawnik, żeby mieć dobre ujęcie - powiedziała Lucy. Spójrz, jak te cienie wyostrzają każdy szczegół! Światło jest doskonałe, ale za moment się zmieni. Kochana, proszę cię, przynieś mi płytki. Są w tamtej torbie. - Mam na sobie nowe buty, a wczoraj padało! Skupiona na znalezieniu idealnego miejsca Lucy zignorowała protesty Daisy, której jakoś udało się zachować elegancję, nawet gdy dreptała obładowana przez park. Dzień był śliczny, choć teraz już chłodny, co zwiastowało nocny przymrozek. Na szczęście dla butów Daisy kredowa gleba szybko wyschła i wyszły ze spaceru bez szwanku, co nie było bez znaczenia, ponieważ ze względu na sprzęt fotograficzny Lucy nie zostało zbyt dużo miejsca w bagażniku na torbę podróżną. Co prawda każda z nich wysłała wcześniej walizkę na najbliższą stację, Ogbourne St. George, jednak nie można było mieć pewności, że dla firmy Great Western Railway sprawa będzie równie pilna, jak dla właścicielek bagażu. Daisy właśnie się zastanawiała, czy gospodarz pośle po ich torby, czy będą musiały same je przywieźć, gdy zza zarośli wyjechał duży sportowy kabriolet. Trąbiąc, zatrzymał się za lea-francisem, porzuconym przez Lucy na środku drogi, a sportowe auto wydało się w porównaniu z nim całkiem małe. - Kochana, bądź tak dobra i przeparkuj go - poprosiła Lucy. - Jeszcze tylko kilka zdjęć. - No dobrze, ale będziesz musiała sama sobie zanieść płytki z powrotem. Są ciężkie. Daisy pomachała przybyszowi, by dać znać, że jego żądanie zostało zauważone. Gdy się zbliżyła, wysiadł z bentleya i wyjął papierośnicę, która błyszczała złotem w ostatnich promieniach słońca. Wsadził papierosa do lufki z kości słoniowej i zapalił złotą zapalniczką.
Przybysz zdawał się dziwnie znajomy. Zachwycająco skrojony garnitur z tweedu odpowiedniego na wizyty za miastem nie mógł ukryć postawnej figury i ciężkich ramion. Kiedy uniósł kapelusz na jej powitanie, zauważyła, że jego szyja była tak szeroka jak głowa. Nad rasowym, od stuleci doskonalonym w rodzie nosem miał małe, blisko osadzone oczy. Mężczyzny nie dało się pomylić z nikim innym. Daisy spotkała go kilkakrotnie, przypomniała sobie też, że słyszała o nim od swojego brata, Gervaise'a, który uczęszczał z nim do tej samej prywatnej szkoły. Jego charakterystyczny wygląd wyrobił mu u jednego z nieprzychylnie nastawionych kolegów przydomek „Nosorożec". Łatwiej byłoby współczuć Nosorożcowi, gdyby nie był niesamowicie bogatym hrabią. - Witam, lordzie Rydal - zawołała. - Przepraszam, że zatarasowałyśmy panu drogę. Za sekundkę go przeparkuję. - Bardzo proszę... - Jego głos miał wybitnie drażniący tembr, jak u dobrze wychowanego kruka. A może nosorożca, pomyślała Daisy, tłumiąc chichot. Ale nie miała pojęcia, jakie dźwięki mógłby wydawać nosorożec. - Pani Fletcher - pośpieszyła z wyjaśnieniami. - Daisy Fletcher. Spotkaliśmy się dawno temu, nie pamiętam gdzie ani kiedy. - Fletcher? Nie przypominam sobie... - Chodził pan do szkoły z moim bratem, Gervaise'em Dalrymple'em. - Ach tak, Dalrymple, bardzo mi przyjemnie. - Nie zaoferował jej papierosa, choć i tak by go nie przyjęła. - Panna Beaufort, zdaje się, uważa mnie za jedyną osobę godną powierzenia misji sprowadzenia ze stacji walizek pani i lady Gerald - poskarżył się.
Daisy zdecydowała, że nie będzie się dopytywać, dlaczego miałby spełniać życzenia Julii Beaufort, i to z taką niechęcią. - Przywiózł je pan? Wspaniale. Jakie to miłe z pana strony. Widzi pan, samochód Lucy - lady Gerald - jest za mały, by pomieścić cały nasz bagaż. - Ale na tyle duży, by zatarasować drogę. - Już go przestawiam! - Poczekaj, kochana! - Lucy bezszelestnie i niezauważalnie przeszła przez trawnik, niosąc aparat i torbę z płytkami. - Najpierw zapakuję moje rzeczy. Cześć, Nosorożec. - Dzień dobry, lady Gerald. - Co ty tu do licha robisz? - Wygląda na to, że robię za chłopca na posyłki. Właśnie odebrałem pani bagaż z Ogbourne St. George. - Jakie to miłe z twojej strony. Skoro już o tym mowa, zostawiłam tam statyw. Czy mógłbyś...? - Zapewne - powiedział ponuro. - I tak nie przejadę, dopóki panie nie odjadą. - Ruszył przez trawnik susami, a lufka sterczała mu w zaciśniętych zębach. - Idealny dżentelmen - powiedziała Lucy sarkastycznie. - Zapomniałam. - O czym? - Gervaise powiedział, że nie dorobił się przezwiska tylko ze względu na wygląd i pieniądze. Nosorożce są również powszechnie znane z grubości skóry. Lucy zaśmiała się. - To na pewno. Ale powinniśmy wziąć poprawkę na to, że jest nieszczęśliwie zakochany. - Co to ma znaczyć? - Nie wiesz? Wprost szaleje za Julią. - Ach, to dlatego tak się poniżył, przywożąc nasze bagaże! To ona go do tego namówiła.
- Prawdopodobnie chciała się go na chwilę pozbyć. Oczywiście lady Beaufort chce, żeby Julia za niego wyszła, ale Julia nie chce mieć z nim nic wspólnego, bez względu na to, ile ma pieniędzy i tytułów. Nie można jej za to winić. Spodziewam się, że je tu przywiózł, bo nie mają samochodu, i namówiły hydraulika, żeby pozwolił mu zostać. - Chyba mogłaś mnie uprzedzić, kochana. Trzeba się psychicznie przygotować na to, że zostanie się rzuconym w sam środek nieszczęśliwego romansu. Przestań nazywać Pritcharda „hydraulikiem", bo za którymś razem ci się wymsknie i powiesz tak przy nim. - Nie bój się. Bez względu na to, jaki jest okropny, nie wyjadę stąd, dopóki nie zrobię kilku przyzwoitych ujęć groty. Mam tylko nadzieję, że wyłącznie ona ma nierówno pod sufitem. - Nie mów mi, że lady Beauford jest choć trochę zainteresowana grotą. Jeśli jest tak zainteresowana złapaniem bogatego hrabiego dla Julii, jak myślisz, dlaczego przyjechała z nią do Appsworth Hall? - To proste: bogaty siostrzeniec bogatego hydraulika. - Fabuła się komplikuje - zauważyła Daisy, wzdychając. - To ma wzbudzić zazdrość lorda Rydala? - Nie trzeba. Jest całkowicie zwariowany... - Cicho! Idzie. - ...na punkcie samochodów - dokończyła Lucy swoim przenikliwym sopranem, nawet się nie zająknąwszy. - Prawda, Nosorożec? - Na punkcie czego? - Wrzucił statyw na aparat i torbę leżącą w bagażniku lea-francisa z taką niedbałością, że twarz Lucy wykrzywił grymas. - Samochodów - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Daisy właśnie podziwiała twojego bentleya.
- Samochodów? - powiedział z niedowierzaniem, zapalając kolejnego papierosa. - O co tu wariować? Ma być wygodny, czysty i działać bez zarzutu. Mam człowieka, który tego pilnuje. Wysłałbym go po wasze rzeczy, ale musiał zlikwidować tłustą plamkę na rękawie mojej wieczorowej marynarki. Powinien był to oczywiście zrobić wczoraj wieczorem, ale twierdzi, że zobaczył ją dopiero w świetle dziennym. Leniwy jak kanapowiec, ale w sumie wszyscy tacy są, prawda? Znalezienie dobrej służby graniczy dziś z niemożliwością. Daisy od kilku lat pracowała chaotycznie nad artykułem o różnych aspektach tego, co matrony z klasy średniej nazywały „problemem ze służbą". Miała świadomość, że temat jest złożony, i była gotowa omówić wszystkie jego aspekty, ale Lucy wyszeptała jej do ucha: „Nie strzęp sobie języka". - No to na co czekamy? Przesuną mi panie samochód z drogi czy nie? Mistrzowsko miażdżące spojrzenie Lucy nie zrobiło nawet najmniejszego wrażenia na gruboskórnym Rydalu. Daisy była pewna, że umknęło mu również lodowate milczenie, z którym wsiadła do lea-francisa, naciskając guzik zapłonu, choć nie śmiała spojrzeć za siebie. Jednak ślimacze tempo, w jakim jechały środkiem alejki, zirytowało go do tego stopnia, że znów zatrąbił klaksonem. - To nieco dziecinne, prawda? - spytała Daisy. - Mam na myśli ciebie. Jeżeli chodzi o niego, szkoda słów. - Podziwiam widoki. Wspaniały budynek, nieprawdaż? Lucy jeszcze bardziej zwolniła i lea-francis zgasł. Wysiadła z samochodu, podniosła jedno skrzydło maski i zajrzała do środka. Rydal wypadł ze swojego bentleya. - Co się do diaska stało?
- Nie jestem pewna. Jak dobrze, że jesteś z nami. Może zapali, jeżeli pokręcisz korbą. - Dlaczego sama sobie pani nie pokręci? Lucy westchnęła. - Rycerskość umarła. Nieważne, po prostu posiedzimy tu, dopóki twój człowiek nie wyczyści tej plamki, a potem - skoro zajmuje się twoim samochodem - z pewnością będzie mógł naprawić to, co się zepsuło. - Wielkie nieba, przecież on nie jest mechanikiem. Zabiera auto do warsztatu w mieście. Lucy odwróciła się z promiennym uśmiechem na ustach. - Jaka szkoda. Wiesz co, może popchasz nas do domu? - Popchać panie? Ja? - Otworzył usta ze zdziwienia. - To mały samochód. Chyba nie będzie zbyt ciężki dla takiego dużego i silnego faceta jak ty. Daisy, może pójdziesz pieszo, żeby zmniejszyć ciężar, a ja będę kierować? - Oczywiście. Ale mam lepszy pomysł. Może ja pojadę bentleyem, wtedy lord Rydal nie będzie musiał wracać po niego, gdy wepchnie cię na górę. - Wspaniały pomysł - przyznała Lucy. - Prowadzisz prawie tak dobrze jak ja. Na pewno go zbytnio nie uszkodzisz. - Postaram się, w końcu lord sam przyznał, że nic ma się czym przejmować. Gdyby był pan tylko tak dobry i pokazał mi hamulec, lordzie Rydal, to... - Nie! Nie, nie, nie! Nie pozwolę pani prowadzić mojego samochodu. Nie powiedziałem, że się nim nie przejmuję, tylko że nie szaleję na jego punkcie. Tak ogólnie. Ale nie pozwolę pani prowadzić mojego bentleya. Zrobimy tak: ja pojadę i popchnę pani samochód zderzakiem, lady Gerald. - Nigdy w życiu! Pewnie zbyt mocno nadepniesz na gaz i mnie rozjedziesz. Jeszcze raz spróbuję. Lea-francis zapalił za pierwszym razem.
- To cud - skomentowała Daisy, gdy potoczyli się dalej. - Jak to zrobiłaś, że ci zgasł? - To proste. Po prostu zmieniłam bieg na najwyższy i zdjęłam nogę ze sprzęgła. Nie mów mi, że samochód ci nie zgasł parę razy, gdy uczyłaś się prowadzić. - Oczywiście, ale nie jestem pewna, czy naprawdę domyśliłam się, co robię źle, po prostu nauczyłam się robić to dobrze. No, rachunki wyrównane, ale to na pewno dziecinne. - Przynajmniej przebiłam tę nieprzeniknioną skorupę samozadowolenia, chociaż na chwilę. Ty też się spisałaś. To było niezłe, kiedy zapytałaś go o hamulec. - Wszystko dobrze, ale mam nadzieję, że nie będziemy przez cały czas zajmować się ucieraniem mu nosa. - Na pewno nie, kochana. Mamy robotę do zrobienia. Ale to był doskonały przykład tego, dlaczego nie możemy pozwolić Julii dać się zmiękczyć. Lady Beaufort należy do tego typu osób, które uważają, że rodzice nadal mogą mówić córkom, za kogo mają wyjść. Lucy zatrzymała samochód przed frontonem. - Jesteśmy na miejscu. Wysiadły. Bentley minął je pędem i zniknął za narożnikiem domu, a Lucy wyjęła statyw z bagażnika i wręczyła go Daisy. Sama wzięła pod pachę swój cenny aparat i wyciągnęła torbę z płytkami. - Jak myślisz, hydraulik przyśle kogoś, żeby zaprowadził samochód do garażu i przyniósł resztę naszych rzeczy? - jęknęła. - Jak nie, to sama to zrobię - powiedziała Daisy zrezygnowana. Martwiła się nastawieniem przyjaciółki do pana Pitcharda. Najwyraźniej będzie musiała też chronić lorda Rydala i lady Beaufort przed knowaniami Lucy. Miała nadzieję, że Alec będzie mógł przyjechać na weekend i jej pomóc.
ROZDZIAŁ TRZECI Daisy i Lucy zostały wprowadzone do holu przez bardzo poprawnego lokaja. - Szofer pana Pritcharda odprowadzi samochód milady do garażu - zapewnił Lucy. Za klasycystyczną fasadą znajdowała się, jak można się było domyślić, wspaniała klatka schodowa, marmurowa podłoga w szachownicę i wsparte na kolumnach nisze ścienne, jednak pan Pritchard nie był najwyraźniej przywiązany do tradycji. Oświetlona elektrycznymi kinkietami zimna podłoga była na wpół ukryta pod grubo tkanym dywanem Axminster w zielono - złotą kratę. Zamiast marmurowych posążków bogów i bogiń w niszach stało kilka porcelanowych dzbanów, zarówno prostych, udekorowanych niezapominajkami i różyczkami, jak i wyrafinowanych, ozdobionych złotą obwódką i namalowanymi scenami mitologicznymi. Rzeczywiście, bogowie i boginie, pomyślała Daisy rozbawiona. „Oraz pamiątki z czasów, gdy nie było nowoczesnej hydrauliki". - Przynajmniej nie ma nocników! - zasyczała jej do ucha Lucy. Może i była nowoczesną kobietą sukcesu, ale nie była rozbawiona, zupełnie jak królowa Wiktoria. Pouczyła lokaja o właściwym traktowaniu swojego sprzętu fotograficznego. Niski, szczupły, siwy mężczyzna w prążkowanym garniturze wyszedł żwawo przez drzwi z prawej strony holu. Powitał je z radosnym uśmiechem. - Panie to zapewne lady Gerald i pani Fletcher - mówił z nienagannym akcentem, z lekką walijską intonacją. - Jestem Brin Pritchard. Bardzo mi miło panie poznać. Cieszę się niezmiernie, że moja grota znajdzie się w książce pań autorstwa. Lucy wymruczała słowa powitania, nie podając mu ręki.
- Nie możemy się doczekać, żeby ją zobaczyć, panie Pritchard - zapewniła go Daisy, ściskając jego dłoń. - Bardzo jesteśmy wdzięczne za zaproszenie. - Nie ma za co, nie ma za co. Wspaniale było przywrócić jej dawny blask, no może nawet nieco lepszy niż oryginalny, a i lubię się nią chwalić. Szkoda, że nie przyjechały panie za dnia, żeby ją zobaczyć jeszcze dzisiaj po południu. Barker - zwrócił się do lokaja. - Przynieś świeży dzbanek herbaty. A może nasze młode damy życzą sobie drinka o tej porze? Spoglądając na gospodarza nieco łaskawszym okiem, Lucy wyraziła ochotę na drinka, ale Daisy opowiedziała się za herbatą. - Przypuszczam, że będą panie chciały przypudrować noski, zanim do nas dołączą - podrzucił Pritchard i zaraz dodał z kurtuazją: - Nie żeby paniom czegoś brakowało, oczywiście. Łazienka jest tam, pierwsze drzwi na lewo. Kiedy poszły we wskazanym kierunku, Lucy powiedziała: - Dzięki Bogu nie zaoferował nam pokazu wyposażenia! - Przestałabyś wreszcie czyhać, aż coś palnie. Uważam, że jest całkiem miłym człowieczkiem. Kiedy wróciły do holu, lokaj Barker czekał, by poprowadzić je do salonu, dużego, komfortowo urządzonego pokoju w żywych kolorach. Jedynym nawiązaniem do hydrauliki były grzejniki, wspomagające swoim ciepłem ogień trzaskający w kominku, wykończonym w stylu Adamów. Delikatne stiuki na obramowaniu kominka dopełniały takież ozdoby na suficie: wieńce, rozety i wstęgi. Nawet jeśli pan Pritchard był skłonny przyozdobić je wyobrażeniami dzbanów, wodotrysków lub innych przedmiotów charakterystycznych dla swojego zawodu, oparł się pokusie. Subtelne nawiązania do wody znajdowały się jednak na
ścianach, pokrytych jasnozieloną, lekko połyskującą tapetą w wąskie błękitne paski. Wręcz prążkowaną, pomyślała Daisy, gdy gospodarz - również odziany w prążki - zerwał się z fotela klubowego i podszedł w ich stronę. Pomyślała, że może mieć na oko pięćdziesiąt pięć lat, może nieco więcej, ale był żwawy, jakby miał połowę z tego, a jego włosy, choć siwe, a miejscami nawet białe, były nadal gęste. - Proszę, proszę do środka, siądźcie panie przy kominku i ogrzejcie się. Znają panie lady Beaufort, prawda? I pannę Beaufort? Spotkanie po latach. Czyż to nie wspaniałe? Siedząca przy kominku wdowa po sir Fredericku Beauforcie, postawna, stateczna kobieta ubrana na ciemnozielono, skłoniła się dystyngowanie, ale jej uśmiech był przyjazny. - Lady Gerald, pani Fletcher, jak miło panie znowu widzieć. Julia wprost nie mogła się doczekać waszego przyjazdu. - To prawda - przyznała Julia gorąco. - Witaj, Lucy. Daisy, nie widziałam cię całe wieki. - Lata - poprawiła ją Daisy. Od pogrzebu ojca w 1919 roku minęło siedem lat. Choć po tym, jak najpierw wojna, a potem epidemia grypy zebrały swoje żniwo, na czele z lordem Dalrymple'em, na jego pogrzeb nie przybyło zbyt wielu uczestników, Julia była jednym z nich. W szkole nie były zbyt bliskimi przyjaciółkami, mimo iż pociągały je bardziej książki niż zajęcia sportowe. Julia była nieśmiała, co w tym wieku stanowi poważny problem, a w dodatku dotknięta plagą pryszczy. Przeznaczenie obdarzyło Daisy zarówno większą śmiałością, jak i gładszą twarzą, co znacznie ułatwiało życie. A chociaż Daisy nigdy nie można było nazwać szczupłą - a teraz już prawdopodobnie przepadły
na to wszelkie szanse - Julia jako nastolatka była całkiem pulchna. Za to jako dwudziestolatka przepoczwarzyła się w zabójczą piękność. Jej włosy można było określić mianem utkanych ze złota bez zbytniej dozy przesady, jaka zwykle towarzyszy takiemu stwierdzeniu. Upięte w długi kok otaczały mleczno - różaną cerę, nietkniętą pudrem ani różem. Szczupła, choć nie chuda, wyglądała wspaniale w jedwabnej popołudniowej sukni, o nadal modnym prostym kroju i obniżonej talii, choć Daisy już od dawna liczyła na to, że moda ta umrze śmiercią naturalną. Daisy spojrzała na nią z podziwem, ale też z ukłuciem zazdrości, które minęło, gdy przypomniała sobie, że mimo niemodnej figury i zaledwie jasnobrązowych, drobno pofalowanych włosów ma Aleca, a Julia najwyraźniej stała przed wyborem między nosorożcem a siostrzeńcem hydraulika. Nie żeby Daisy miała coś przeciwko hydraulikom. Pan hydraulik... to znaczy pan Pritchard, przedstawił następnie niską, baryłkowatą kobietę koło sześćdziesiątki, z siwymi lokami ściśle ujętymi siatką na włosy, której pulchne kształty odziane były w czarną suknię naszywaną koralikami. - Moja szwagierka, siostra zmarłej żony, pani Howell, jest w Appsworth gospodynią. - Panią domu, Brin! - wysyczała pani Howell z irytacją. Jeśli w jej głosie były kiedyś znamiona walijskiego akcentu, zostały pieczołowicie zniwelowane. - Przez ciebie panie pomyślą, że jestem tu jakąś gosposią. Od czasu gdy moja biedna siostra udała się na wieczny spoczynek, jestem tu panią domu, lady Gerald. Bardzo mi miło. Mój mąż był partnerem Brina. - Partnerem? - zapytała Lucy leniwie, jakby nigdy wcześniej nie słyszała tego słowa, choć Daisy była prawie
pewna, że Gerald był partnerem w jednej z londyńskich firm zajmujących się obligacjami, jak również tego, że zasiadał w licznych radach nadzorczych. - Partnerem w interesach - wyjaśniła pani Howell. - Cichym partnerem - poprawił ją przekornie Pritchard. - Owen jest u ciebie dyrektorem zarządzającym - warknęła. - Moja droga Winifredo, chyba masz na myśli Daffyda. Lucy okazała swój brak zainteresowania wszem i wobec, ostentacyjnie ziewając. - Zawsze zastanawiałam się, kim tak naprawdę jest cichy partner i czym się zajmuje - wtrąciła Daisy, by zatuszować efekt, jaki wywołało zachowanie przyjaciółki. - Mam rozumieć, że to nie ktoś, kto przychodzi do biura i zaszywa się w swoim gabinecie, zapewne przesypiając większość dnia? Pritchard roześmiał się. - Pani Fletcher, on wręcz wcale nie pojawia się w biurze. Tak nazywamy kogoś, kto inwestuje w prywatny biznes, ale nie bierze udziału w jego prowadzeniu. Daffyd Howell był... - Doprawdy, Brin, z pewnością panie nie chcą słuchać o interesach. - Daisy jest dziennikarką - powiedziała Lucy. - Dziennikarze interesują się najbardziej nietypowym tematami. - Może o tym później - zasugerowała Daisy. Nie żeby była szczególnie zainteresowana układami finansowymi w Instalacjach Łazienkowych Pritcharda, ale nie podobał jej się sposób, w jaki pani Howell zbywała swojego szwagra. - Jestem do pani usług - mrugnął do niej wesoło. - Zaraz podadzą pani herbatę, pani Fletcher. A co mogę pani podać, lady Gerald? - Poproszę gin z wermutem. - Lucy podeszła z nim do dużego i pięknie rzeźbionego, dębowego walijskiego
kredensu, który został zamieniony w barek. Na półkach stało pełno butelek, karafek i szklanek, a jedna strona blatu podnosiła się, skrywając mały zlew, oczywiście z bieżącą wodą, co zapewniał fach gospodarza. Szafka poniżej skrywała skrzynkę na lód. Całość była przerobiona tak sprytnie, że mebel nie stracił nic ze swojej wspaniałości. Daisy wolała tego typu meble niż obecną przelotną modę na barki ze szkła i chromowanej stali nierdzewnej. - Ktoś jeszcze życzy sobie drinka? - zapytał Pritchard, napełniając kieliszek Lucy. - Ja chętnie napiłabym się różowego ginu - powiedziała Julia, zmierzając w ich stronę. Pani Howell wymamrotała coś niepochlebnego o zbyt wczesnej porze na drinki. - Młodzież jest dzisiaj zupełnie inna niż za naszych czasów, nieprawdaż? - powiedziała lady Beaufort pojednawczo. Choć Daisy była wdzięczna lady Beaufort, która z pewnością odjęła swojej towarzyszce dobre dziesięć lat, pani Howell nie wydawała się udobruchana. - Nie są znowu takie młode - warknęła. - Wystarczająco dorosłe, by samemu stwierdzić, czego chcemy się napić - skomentowała Daisy. - Choć cała nasza trójka jeszcze przez kilka lat nie będzie mogła głosować. - Wprost nie rozumiem, dlaczego kobiety chcą głosować - ogłosiła pani Howell. - Brin stoi murem za panem Lloydem George'em, trzeba mu to przyznać, więc po co ja mam głosować? Daisy powstrzymała się od skorygowania błędów w jej rozumowaniu. - Otóż i moja herbata - powiedziała z ulgą.
Za lokajem do pokoju wszedł lord Rydal i ruszył prosto w stronę drinków. A może w stronę Julii? - Przywiozłem bagaż pani przyjaciółek ze stacji, panno Beaufort - powiedział rozdrażnionym tonem, dźgając lufką w stronę Lucy. - Ale nadal nie rozumiem, dlaczego ktoś ze służby nie mógł jechać. Lenie! - powiedział, kierując te słowa do pana Pritcharda. - Powinien pan im wszystkim wręczyć wypowiedzenie. - Ale... - Pritchard dostrzegł zaniepokojone spojrzenie Julii i ciągnął dalej ze zrozumieniem. - Ale jedyną osobą, która umie prowadzić samochód, jest mój szofer, ale obawiam się, że dzisiaj ma wolne popołudnie. Przepraszam, lady Gerald, powinienem był mu zmienić grafik. - W porządku - powiedziała Lucy oschle. - Jestem pewna, że Nosorożec z radością nam pomógł. Rydal parsknął. Daisy nie usłyszała już z jego strony ani słowa. Odprawiwszy lokaja oschłym „To wszystko, Barker", pani Howell, zaproponowała jej mleko i cukier do herbaty. - Babeczki się już skończyły. Mam nadzieję, że nie ma pani na nie ochoty, ponieważ służba krząta się przy kolacji. - I tak smakują lepiej prosto z pieca - zauważyła lady Beauford. - Zostało dużo ciastek walijskich - ciągnęła pani Howell. - Brin nalega, żeby pojawiały się na stole. Ja osobiście uważam, że biszkopt jest dużo lepszy. Daisy grzecznie wyparła się chęci zjedzenia babeczek i zgodziła się na ciastko walijskie. Pani Howell wydawała się do niej wrogo nastawiona, choć bez żadnego konkretnego powodu: nawet nie przywitała się, jak trzeba. Takie zachowanie wzbudziło ciekawość Daisy, bo nie miało żadnego sensu. Z jednej strony, skoro kobieta nie aprobowała picia drinków o wpół do szóstej, powinno jej się spodobać, że