Ankiszon

  • Dokumenty8 745
  • Odsłony244 494
  • Obserwuję266
  • Rozmiar dokumentów9.8 GB
  • Ilość pobrań155 949

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 19 - Tylko młodości żal straconej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 19 - Tylko młodości żal straconej.pdf

Ankiszon EBooki PDF Dunn Carola - Kryminalne przypadki Daisy D. 1 - 21
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

Carola Dunn KRYMINALNE PRZYPADKI DAISY D. TOM 19 Tylko młodości żal straconej

Wszystkim ofiarom wojny Dziękuję pracownikom Biblioteki Saffron Walden, Ruth Stickley, Kate Hanlon i Heather Lees, za cierpliwość w odpowiadaniu na moje niekończące się pytania na temat miasteczka i jego historii. Dziękuję Martinowi Hugallowi, emerytowanemu nauczycielowi, za historię Friends' School (Friends' Schools - szkoły prowadzone przez Religijne Towarzystwo Przyjaciół (których członków popularnie określa się mianem kwakrów) [przyp. tłum.].) w Saffron Walden; oraz Heidi Thomas McGann i Karlowi Gibbsowi za pomoc przy Saffron Walden Friends' Meeting. Dziękuję również absolwentom FSSW, Frances Rothwell, Jane Heydecker oraz Jonowi Northowi, za wspomnienia związane z tym, w jaki sposób spędzaliśmy niedzielne popołudnia. Dziękuję też Carole Rainbird, która wprawdzie nie uczęszczała do szkoły, ale mieszka w pobliżu i była na tyle miła, że mnie tam zabrała i wykazała się dużą cierpliwością, kiedy robiłam zdjęcia i zadawałam mnóstwo pytań. Dziękuję Anonimowemu Pracownikowi (na własne życzenie) Biblioteki Health Sciences University w Oregonie za informacje dotyczące protez używanych w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Dziękuję Jill Reay za pomoc przy tłumaczeniu angielskiego na dialekt geordie (z okolic Newcastle). Dziękuję Fergusowi McMullenowi za pozwolenie wykorzystania nazwy browaru McMullen & Sons' Hertford Brewery „pod warunkiem że piwo nie było przyczyną śmierci". Na końcu chciałabym również podziękować Markowi Ropkinsowi, ogrodnikowi z Bridge End Garden, za to, że zaprowadził mnie na środek labiryntu (i z powrotem), dzięki czemu mogłam się przekonać, jak tam jest.

Wszelkie błędy, zaniechania czy zmiany dotyczące powyższego, są całkowicie moim wymysłem. Wszystkie postaci związane ze szkołą i browarem są wytworem mojej wyobraźni. Mimo iż wykorzystałam nazwiska ówczesnego dyrektora i dyrektorki, wszystko, co zrobili lub powiedzieli w związku ze spotkaniem Daisy, jest oczywiście fikcją.

Hymn na przeklętą młodość Jakie dzwony żałobne zabiją tym, co na rzeź idą? Im zabrzmi już tylko wystrzałów huk podły. Słyszeć będą karabinów pieśń prędką, żarliwą, Co w takt wybijać będzie gorączkowe modły. Szczere będą modlitwy za tych, co śmierci nie uszli Każdy glos się przyłączy do żałobnego chóru - Chóru obłąkanego zawodzących muszli; A smutne dzwony wołać ich będą do wtóru. Jakie świece zapłoną, na drogę rzucając im łunę? W oczach tlić się będą, nie te w dłoniach trzymane. Rozbłyśnie świętym światłem ostatnie pożegnanie, A blade lica dziewcząt będą dla nich całunem. Kwiaty na te mogiły - z czułego myśli obłoku, Żałobną kotarą im będzie każda godzina zmroku. Wilfred Owen (Tłumaczenie: Joanna Żywina, dla Lingua Lab, www.lingualab.pl.)

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Baloniku mój malutki - zaśpiewała po raz piąty Daisy - rośnij duży, okrąglutki, balon rośnie, że aż strach, nagle robi baaaach! - Z ulgą opadła na bujany fotel, podczas gdy Oliver i Miranda rzucili się na podłogę i turlali, piszcząc z zachwytu. Tak naprawdę Oliver jak zwykle przewidział, jaki będzie finał, i zawczasu rzucił się na ziemię. - Wystarczy tego dobrego, bliźnięta - powiedziała surowym tonem niania. - Obawiam się, że nadmiernie się podnieciły. To się skończy płaczem, sama pani zobaczy. - Ale teraz, kiedy są takie aktywne, potrzebują dużo ruchu. A od kilku dni pada i nie można wyjść do ogrodu. - Doprawdy, dziwna ta pogoda jak na czerwiec! Ton jej głosu sugerował, że obwiniała za to Daisy. Nana, która miała jeszcze większą tendencję do nadmiernej ekscytacji niż maluchy, została przywiązana do stołowej nogi i żałośnie zawodziła. - Nana bawić - rozkazała Miranda, podchodząc do małego pieska i obejmując go. Nana, jak oszalała, zaczęła lizać ją po twarzy. - Proszę natychmiast odejść, panno Mirando! Jeszcze się czymś panienka zarazi. - Bzdury - skwitowała Daisy - Kiedy byłam mała, codziennie całowały mnie jakieś psy, i proszę, jestem okazem zdrowia. - Obejrzała się, kiedy otworzyły się drzwi. - O co chodzi, Elsie? Pokojówka lekko dygnęła. - Dzwoni sierżant Tring, proszę pani. Pan chciałby z panią rozmawiać. - Dziękuję. Już schodzę. Zaraz wrócę, maluchy. - Mama idzie - zauważyła z nieszczęśliwą miną Miranda. - Mama! - krzyknął jej brat. - Zaraz wrócę, Oliver. Muszę porozmawiać z tatusiem.

- Tatuś! - Oliver pobiegł za nią i Bertha, pokojówka z dziecięcego pokoju, musiała oderwać go od jej nóg. Zamykając za sobą drzwi, Daisy usłyszała jeszcze słowa niani Gilpin: - Wiedziałam, że rozpieszczanie dzieci nie prowadzi do niczego dobrego. Daisy szybko zeszła na dół, pełna złych przeczuć. Zawsze, kiedy Alec dzwonił w środku dnia, oznaczało to zmianę planów. Prawdę mówiąc, plany były pojęciem względnym, kiedy miało się za męża inspektora naczelnego, detektywa ze Scotland Yardu, który w każdej chwili mógł zostać wezwany w odległe regiony Zjednoczonego Królestwa. Podniosła jasnożółty aparat, usiadła w fotelu w holu i przyłożyła słuchawkę do ucha. - Tom? - Dzień dobry, pani Fletcher. Jak się czuje mój chrześniak? - Właśnie woła tatę. Ma mocne płuca! Ale zakładam, że jeszcze przez jakiś czas go nie zobaczy? - Szef sam pani o tym opowie. Może pani chwilę zaczekać, właśnie rozmawia na drugiej linii? - Oczywiście. Jak się miewa pani Tring? - Kwitnąco. - Detektyw sierżant Tring uwielbiał swoją żonę, kobietę potężnej postury, choć nie tak potężnej jak on sam. Nie przeszkadzało mu to jednak w nawiązywaniu doskonałych kontaktów ze służącymi, szczególnie kiedy potrzebował wyciągnąć od nich jakieś informacje. - A panna Miranda? - Również. Jej słownictwo rozwija się w zadziwiającym tempie. Chociaż nie dorównuje jeszcze panu. - Będę musiał uważać, żeby mnie nie przegoniła. Daisy wyobraziła sobie, jak jego sumiaste wąsy drgają w uśmiechu.

- Belinda również ma się dobrze. W sobotę ma w szkole dzień sportu. O nie, tylko mi nie mów, że... - Nigdy nic nie wiadomo, pani Fletcher. Jest już szef. - Alec? Kochanie, nie zamierzasz chyba opuścić dnia sportu u Bel, prawda? - Mam nadzieję, że nie. Jeśli do tego czasu nikogo nie aresztujemy, może będę mógł się wymknąć chociaż na popołudnie. Epping jest oddalone od Saffron Walden niewiele ponad sto kilometrów. - Wybierasz się tylko do Epping? Bałam się, że może jedziesz do Northumberland. - Zawsze tak myślisz, kochanie. Nie mam pojęcia dlaczego. - Bo jest tak daleko. Ale Epping - chyba wrócisz na noc do domu? - Tak, ale lepiej nie czekaj na mnie z kolacją. - Czy połowa morderców z Londynu nie zakopuje ciał właśnie w Lesie Epping? - Tak, uważa się, że to całkiem dogodne miejsce. - Alec wydawał się rozbawiony. - Jeśli tam się właśnie wybierasz, nie zapomnij o kaloszach. Nadal leje jak z cebra. - Prognozy zapowiadają pogodny wieczór. Miejmy nadzieję, że choć raz się nie mylą. Daisy wyciągnęła oczywiste wnioski. - A więc naprawdę masz zamiar wykopać jakieś ciało w Lesie Epping? - Właściwie to trzy. Na dobry początek. Mówię ci o tym tylko dlatego, że nie ma sposobu, żebyś się w to wplątała. - Oczywiście, że nie! Ale uważaj na siebie, kochanie. Nie chciałabym, żeby czwarte ciało okazało się twoje. - Nie musisz się o to obawiać, skarbie. Muszę lecieć. - Mam poprosić panią Dobson, żeby coś ci zostawiła?

- Nie, zjem coś po drodze. Idę, Tom! - Pożegnał się i rozłączył. Daisy odłożyła słuchawkę. Trzy ciała! Może ofiary zostały zamordowane przez tego samego człowieka - szaleńca? A może członka jakiegoś gangu z East Endu? Z pewnością będzie duża presja na policję, by aresztowali kogoś, zanim dojdzie do kolejnego morderstwa. Chociaż Alec zawsze starał się jak najszybciej rozwiązywać swoje sprawy. Ale dzisiaj była środa. Wydawało się mało prawdopodobne, by skończył do soboty, a nawet by udało mu się wziąć wolne popołudnie. Biedna Belinda! I chociaż dziewczynka była szczęśliwa w szkole, nie mogła się doczekać, kiedy ich zobaczy. Będzie musiała zadowolić się obecnością macochy. Na szczęście była przyzwyczajona do tego, że tata znikał w najmniej oczekiwanych momentach. W końcu była córką detektywa znacznie dłużej niż Daisy była jego żoną. Bliźniaki musiały się tego dopiero nauczyć. Ale gdyby Daisy wyszła za mężczyznę, który - według jej matki, lady Dalrymple, wdowy - był dla niej bardziej odpowiedni, zapewne znikałby, nie wiadomo gdzie, na polowaniach i wyprawach wędkarskich, a resztę czasu spędzałby, przechadzając się po swoich włościach, strzelając do zająców i gołębi. Wróciła do bawialni. Bliźnięta podbiegły do niej z krzykiem. Naprawdę potrzebowały więcej ruchu, ale widok za oknem nie wskazywał na to, by zgodnie z przepowiedniami miało się przejaśnić. Przydałaby się im jakaś głośna zabawa. Widząc jednak minę niani Gilpin, Daisy doszła do wniosku, że nie ma ochoty na kolejną walkę. - Pobawimy się teraz ciszej. Bertho, możesz odwiązać Nanę? - Tak, proszę pani. - Pokojówka poszła pomóc Mirandzie, która pierwsza dotarła na miejsce.

Daisy usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, ku wyraźnej dezaprobacie pani Gilpin. Ale właściwie wszystko, co Daisy robiła w bawialni, spotykało się z jej dezaprobatą. - Oliver, chodź i usiądź z mamą. Oliver czym prędzej wspiął się na bujany fotel i siedział tam, najwyraźniej z siebie zadowolony, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem. Ale kiedy zarówno Miranda, jak i Nana usiadły grzecznie na podłodze przed Daisy, zszedł na dół i dołączył do nich. - Wszyscy klaszczemy w rączki - świergotała Daisy, wprowadzając swoje słowa w czyn. - Klaszczemy w rączki. Tak się właśnie bawimy w deszczowy dzień. Umknąwszy z centralnego Londynu tuż przed godziną szczytu, policyjny samochód sunął przez przemysłowe pustkowia Lea Valley, które w deszczu wyglądały wyjątkowo ponuro. Kontrast z soczystą zielenią Lasu Epping był zdumiewający. Deszcz rozjaśnił różnorakie odcienie liści, zmywając z trawy kurz i sadzę z pobliskiego miasta. Kierowcą był umundurowany posterunkowy, Stock, kumpel Erniego Pipera. Jako londyńczyk znał drogi, ścieżki i konne trasy lasu jak własną kieszeń. Wychował się w Walthamstow i spędził niejedną szczęśliwą godzinę swojej młodości, wagarując w okolicznych lasach i strumieniach. Alec nie miał zamiaru błądzić w deszczu w poszukiwaniu nieformalnego miejsca pochówku. Detektyw z Essex, od którego przejął sprawę, niewątpliwie niezadowolony, podał mu jedynie ogólne wskazówki: „Broad Wood, w stronę środka, trudno nie zauważyć". Broad Wood zajmowało na mapie niemal dwieście akrów, bez określonych granic. Z pomocą Stocka mieli większe szanse na znalezienie odpowiedniego miejsca, nie przedzierając się po drodze przez krzewy jeżyny, głogu i ostrokrzewu.

Tom, siedzący obok Aleca na tylnym siedzeniu, powiedział z głośnym westchnieniem: - Przychodziliśmy tu z żonką w weekendy i w wolne dni jeszcze w czasach narzeczeństwa. - Chyba nie w taką pogodę, sierżancie - odezwał się z przedniego siedzenia Piper. - Wtedy zawsze świeciło słońce, chłopcze. - To chyba było przed epoką lodowcową, co? - Lepiej, żeby cię żonka nie słyszała, jeśli chcesz jeszcze kiedyś wpaść na mięso z cynaderkami. - Oj, sierżancie, chyba sierżant na mnie nie poskarży, co? - Uważaj na słowa, chłopcze. Zrobiłeś się bardzo pyskaty. Alec pomyślał, że ma szczęście, mając tak zgrany zespół. Poza tym, że przyjemniej im się pracowało, byli bardziej skuteczni. Ernie Piper, w eleganckiej, granatowej marynarce z serży (serża - mocna wełniana tkanina [przyp. tłum.].), nabierał coraz większej wprawy i wkrótce będzie mógł przystąpić do egzaminów na sierżanta. Tring, budząca respekt, potężna postać w płowej i żółtej kratce, nie miał ambicji, by wznieść się ponad swoją obecną rangę. Był bardzo dobry w tym, co robił, ale nie miał dość wyobraźni, by przejąć dowództwo w większej sprawie. A wyglądało na to, że mają do czynienia właśnie z taką sprawą. Trzy ciała - chociaż jak dotąd nie mieli powodów sądzić, by miały ze sobą cokolwiek wspólnego, poza bliskością grobów. Stock skręcił w wąską alejkę, niewiele szerszą niż polna droga, która - według Aleca - nie różniła się niczym od innych dotąd mijanych. Była pokryta żwirem, nie asfaltem, a w koleinach rosła trawa. Stock skręcił w prawo. - To powinno być tu. Proszę spojrzeć, ktoś tam na nas czeka.

Na skraju drogi stał policjant w błyszczącej pelerynie i machał do nich. Stock zahamował tuż obok niego z większą werwą, niż wymagała tego sytuacja, ochlapując błotem i tak już zabłocone buty posterunkowego. Ten nawet nie zerknął w dół, najwyraźniej zbyt przemoczony, by zwrócić na to uwagę. Podszedł do tylnego okna i zajrzał do środka, kiedy Alec opuścił szybę. - Inspektor naczelny, detektyw Fletcher - przedstawił się Alec. - Którędy teraz? Wolno salutując, mężczyzna odezwał się z monotonnym akcentem z Essex. - Posterunkowy Elliot, proszę pana. Przepraszam, ale dalej pan nie pojedzie. Trzeba pójść na piechotę. - Deszcz kapał z jego hełmu i pewnie spływał mu po karku, o ile nie lał się również po bokach. Stock odwrócił się i powiedział: - Niedaleko jest ścieżka konna. Na tyle szeroka, że spokojnie można nią jechać. - Ale skręca w złą stronę. Poza tym na pewno utknęlibyście w błocie. Jest tam też strumień. Tu jest ścieżka, proszę pana. Pokażę panu drogę. - Pójdziemy pieszo - zdecydował Alec, zamykając okno i otwierając drzwi. Mocniej naciągnął na głowę kapelusz, podniósł kołnierz przeciwdeszczowego płaszcza i zaczął wysiadać. - Chwileczkę, szefie! - Ernie Piper już był za samochodem i sięgał do bagażnika po parasole i kalosze. - Niech pan nie wychodzi, dopóki pan ich nie włoży. Będzie pan po kolana w błocie, zanim dotrzemy do lasu. - Będąc typowym mieszczuchem, wydawał się zniesmaczony i przygotował się zawczasu, wkładając kalosze jeszcze w samochodzie. Chlupocząc, obszedł samochód i podał Alecowi jego parę. Alec włożył kalosze i powiedział:

- Stock, pójdziemy przodem. Lepiej podjedź jeszcze trochę do przodu i zjedź z drogi, chociaż nie sądzę, by w taką pogodę panował tu duży ruch. - Nie chce pan, bym poczekał w wozie? - Nie, może pan jechać za nami, jeśli myśli pan, że znajdzie drogę. - Znajdę was, proszę się nie obawiać. Ścieżka była mniej zabłocona niż droga, pokryta dywanem zeszłorocznych liści, skrywających grubą warstwę liści z poprzednich stuleci. Las Epping był niegdyś królewskim rezerwatem łowieckim, który nigdy nie został przeznaczony pod orkę, chociaż okolicznej ludności pozwalano na wycinkę starych drzew. Kiedy w połowie dziewiętnastego wieku las został przejęty przez miasto Londyn, wycinka się skończyła. W rezultacie co starsze graby, buki i dęby przypominały dziwaczne twory z krótkimi, grubymi pniakami, z których wyrastały nowe gałęzie, niczym włosy Stasia Straszydło (Staś Straszydło (w niem. oryginale Struwwelpeter) - tytułowa postać z jednej z najpopularniejszych niemieckich książek dla dzieci [przyp. tłum.].). Pośród nich rosła warstwa ich następców, przemieszanych z krzakami głogu, ostrokrzewu i jarzębiny. Dywan z dzwonków sprawiał wrażenie, jakby niebo zstąpiło na ziemię, zostawiając nad sobą szary mrok. Wiewiórki skakały po drzewach, szczebiocąc coś do intruzów, ale ptaki były zbyt zajęte karmieniem piskląt, by zamilknąć, kiedy przechodzili obok, mimo ostrzegawczego skrzeku sójek. W weekendy i w wolne dni do lasu, do którego docierały omnibusy, a w pobliżu było kilka stacji metra, zjeżdżały tłumy spragnionych ucieczki mieszczuchów. Zazwyczaj trzymali się wyznaczonych tras i polan, dzięki czemu całą resztę stanowiła nieprzenikniona roślinność.

Depcząc po piętach miejscowemu policjantowi, Alec z niepokojem zerkał na ociekającą wodą dżunglę. - Do licha! - odezwał się idący za jego plecami Tom. - Jak ktoś zdołał przyciągnąć tu trzy ciała? - I jeszcze znaleźć dość miejsca, by je pochować! - dodał zamykający pochód Piper. - Z tego, co wiem, jakiś pies znalazł pierwszy grób, prawda, Elliot? - zapytał Alec. - Tak słyszałem, proszę pana. Terier niejakiego pana Webstera. - Sam wziąłbym ze sobą teriera, żeby tam wejść - mruknął Tom. - Webster pewnie poszedł sprawdzić, co znalazł pies - zauważył Alec - miejscowi policjanci również. A zatem to musi być w miarę dostępne miejsce, chociaż może niekoniecznie dla kogoś twoich rozmiarów. - Nie szkodzi, szefie. Chętnie zostanę na ścieżce i możecie mi później o wszystkim opowiedzieć. - Jest mnóstwo miejsca - powiedział Elliot. Tom westchnął. - Nie są w najgęstszej części lasu, inaczej nie mogliby ich zakopać. Sporo też zostało stratowane podczas poszukiwań. Alec również westchnął. To było nieuniknione. Właściwie to się tego spodziewał, ale zastanawiał się, ile wskazówek zostało wdeptanych w ziemię. Miejscowi detektywi, którzy nie znosili, gdy do sprawy wzywano Scotland Yard, zazwyczaj nie zwracali uwagi na nudności związane z przejęciem śledztwa, w którym zniszczono większość dowodów, zrażono do siebie świadków czy zaalarmowano podejrzanych. Ścieżka, którą szli, w pewnym momencie zaczęła biec wzdłuż strumienia, o którym uprzedzał ich Elliot. Brązowe,

spienione wody szybkim nurtem płynęły w dół stoku w stronę doliny Lea. - Dobrze, że twój kumpel nie próbował nas przez to przewieźć. Utknęlibyśmy na dobre, o ile nie zmiotłoby nas do Tamizy. - Też mi się to nie podoba - zgodził się Piper. Posterunkowy Stock dołączył do nich w samą porę, by usłyszeć tę ostatnią wymianę zdań. - Jak tylko przestanie padać, woda szybko spłynie - powiedział nieco urażonym tonem. - Nie pada już tak mocno - powiedział ugodowo Tom. Prześwitujące przez drzewa niebo było już jasnoszare, a nie stalowe. Z liści wciąż kapała woda, która spływała na nich kaskadami, ale kiedy znaleźli się na porośniętej trawą polanie, okazało się, że najgorsze mają za sobą. Od polany odchodziła szeroka droga, przypominająca raczej polną szosę niż konną ścieżkę. Polanę przecinały koleiny, które wpadały do lasu naprzeciwko. Ścieżka doprowadziła ich na miejsce i nagle się skończyła, pozwalając im zdecydować, w którą stronę pójść. - Tędy. - Elliot wskazał na ubranego w pelerynę posterunkowego, który stał na skraju czegoś, co wyglądało jak nieprzenikniona ściana zieleni. Zmienili kurs i ruszyli w jego stronę. - Do diabła - powiedział Tom, idąc u boku Aleca. - Zostawiłbym tego przeklętego psa i sam poszedł do domu. - Nie może być aż tak źle. Pamiętaj, że ktoś ciągnął tędy trzy ciała. - Chyba że przyszli z drugiej strony - zasugerował Piper. - Nie - odparł Elliot. - Inspektor Gant uważa, że to niemożliwe. - Aha - powiedział nieprzeniknionym głosem Tom.

Dotarli do krzyżówki. Alec zatrzymał się, by przyjrzeć się koleinom. - Wóz i koń - stwierdził Tom. - Nie samochód. Przynajmniej sądząc po tym najnowszym śladzie. - Tak, i to ciężki. Ale jak przestanie padać, nic nie zostanie. - Myśli pan, że tak właśnie przeniesiono tu te ciała, szefie? - zapytał Piper. - Prędzej niż to, że ktoś niósł je jedno po drugim na ramieniu - odparł Tom. - To kawał drogi. - Nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Wóz może nie mieć nic wspólnego ze sprawą. Nawet nie wiemy, czy te trzy ciała zostały pochowane w tym samym czasie. Raport, który otrzymałem, jest dość ogólnikowy. - Nie zostały - odezwał się Elliot. - Z tego, co słyszałem, lekarz mówił, że ciało znalezione przez psa nie jest zbyt stare, mniej więcej sprzed tygodnia, albo coś takiego. Drugie, które znaleźli, kiedy zaczęli szukać, ma jakiś miesiąc. Potem zaczęli szukać dalej i znaleźli coś w rodzaju zagłębienia, w miejscu, w którym ziemia zaczęła osiadać, ale ledwo zaczęli kopać, kiedy naczelnik o tym usłyszał i wezwał Scotland Yard, więc przestali. Poczucie lekkiej irytacji, które Alec czuł na myśl o nieadekwatnym raporcie, przerodziło się w złość. To były kluczowe informacje, które powinien otrzymać od prowadzącego sprawę detektywa, a nie zwyczajnego policjanta, który przypadkiem o tym wiedział. Naturalnie detektyw Gant był wściekły, że odebrano mu sprawę, ale tego typu nieprofesjonalne zachowanie było niewybaczalne. Lepiej, żeby miał dobrą wymówkę, na przykład to, że padł trupem. Ale Elliot nie był niczemu winien. Alec podziękował mu, z trudem panując nad głosem. Tom, dobrze znający zarówno

protokół, jak i swojego szefa, rzucił mu przenikliwe spojrzenie, ale posterunkowy wyglądał na zadowolonego. - Piper, idź za tymi śladami w obu kierunkach. Zobacz, czy uda ci się dowiedzieć czegoś więcej i pomierz, co się da. - Jasne, szefie. Trawa między koleinami a czekającym na nich policjantem wskazywała jedynie na ślady policyjnych butów. Za policjantem było jeszcze więcej śladów, połamanych gałęzi i podeptanych krzewów, zacierając wszelkie wskazówki, które mógł zostawić morderca. Alec westchnął, zdając sobie sprawę, że ostatnie ulewne deszcze prawdopodobnie zniszczyły jakiekolwiek ślady na długo przed tym, zanim na miejscu zjawił się inspektor Grant. Ruszyli wzdłuż ścieżki i przez kilkadziesiąt metrów kluczyli między drzewami. Ścieżka kończyła się przy powalonym buku, jednym ze ścinanych niegdyś potworów, który leżał na ziemi niczym olbrzymia kałamarnica. Musiał zostać powalony rok lub co najwyżej dwa lata temu, ponieważ z niektórych gałęzi wyrastały jeszcze świeże, kiełkujące do góry odnogi. W miejscu, w którym płytkie korzenie zostały wyrwane ziemi, ziemia była przekopana. Pojawiły się zalążki różnorakich roślin, traw, orlicy, wierzbówki i niewielkich krzewów. Między symbolami budzącej się do życia przyrody widniały trzy ponure rowy.

ROZDZIAŁ DRUGI Tuż przed jedenastą Alec zadzwonił z komisariatu w Epping, żeby powiedzieć, że zaraz wychodzi do domu. Daisy oczywiście na niego czekała, a pani Dobson, mimo jego próśb, zostawiła mu solidną przekąskę. Siedząc z nim w jadalni, kiedy z apetytem pałaszował kanapkę z wołowiną i chrzanem, Daisy piła kakao. Umierała z ciekawości, żeby dowiedzieć się, co go zatrzymało, ale powstrzymała się od wszelkich pytań. Wkrótce jej dyskrecja została nagrodzona. Alec oparł się, trzymając w rękach kubek z kakao. - Byliśmy na miejscu zdarzenia, dopóki nie zrobiło się ciemno - powiedział. - Miejscowy człowiek, detektyw z Chelmsford, wyjechał, jak tylko usłyszał, że zostaliśmy wezwani, zabierając ze sobą większość swoich ludzi, a także łopaty. I to nawet nie do Epping, ale aż na komendę w Chelmsford. Musiałem posłać do Centrali po ludzi i sprzęt, a domyślasz się, co na to powie nadinspektor. Daisy miała własne starcia z nadinspektorem Crane'em. Trudno było przewidzieć, kiedy mógł wybuchnąć, a Alec nie zawsze był po jej stronie. Lepiej było unikać tego tematu. Nagle zdała sobie sprawę ze znaczenia jego słów. - Były więcej niż trzy ciała? - zapytała przerażonym głosem. - Nie, nie! Przynajmniej my ich nie znaleźliśmy. Ludzie detektywa Ganta wykopali tylko kawałek, żeby upewnić się, że jest trzecie ciało. Całe szczęście, że nie były zakopane zbyt głęboko. - Gdyby tak było, pewnie nie zostałyby w ogóle znalezione. Ale to musiało być nie lada wyzwanie, by zakopać trzy ofiary! Myślisz, że to był więcej niż jeden człowiek? A może miał wspólnika?

- Za wcześnie na jakiekolwiek rozważania. Ale miejscowy lekarz twierdzi, że jeden z nich - ten, który został znaleziony jako pierwszy - nie leżał tam dłużej niż tydzień, drugi przez kilka miesięcy, a trzeci co najmniej rok. - Och! - Tak, to nie był przyjemny widok. Przynajmniej w przypadku tych dwóch starszych ciał. Z jednego niewiele zostało, pełno tam lisów, borsuków i... - Kochanie, musisz? - Sama zaczęłaś. Na szczęście zwierzęta zostawiły większość kości, inaczej byśmy nie wiedzieli, że tam jest. Morderca musiał zacierać ślady za każdym razem, kiedy przynosił nową ofiarę. - Ziewnął. - Dobra, chodźmy już spać. Rano muszę wcześnie wstać. - Musisz być strasznie zmęczony. - Ale nie zmęczony - powiedział z uśmiechem i pocałował ją. - Inspektorzy naczelni nie muszą kopać osobiście. - Jak to dobrze, że wyszłam za inspektora naczelnego! Następnego dnia rano Daisy wstała o nieludzkiej porze i w szlafroku zeszła na dół, by pożegnać Aleca. Świeciło słońce, zapowiadając piękny czerwcowy dzień. - Ale lepiej weź ze sobą parasol - powiedziała. Nigdy nic nie wiadomo. Myślisz, że istnieje choć cień szansy na to, że wyjaśnisz sprawę na tyle szybko, by wybrać się na dzień sportu do Belindy? - Wątpię. - Lepiej do niej napiszę i ją uprzedzę. Jeśli będziesz mógł, zrobisz jej niespodziankę. Lepiej tak, niż żeby była rozczarowana, że nie przyjechałeś. - Ale ty pojedziesz, prawda? - zapytał lekko zaniepokojonym głosem. Wciąż były chwile, kiedy nie do

końca wierzył, że kochała Belindę jak własną córkę, a nie tylko jak pasierbicę. - Kochanie, oczywiście. W życiu bym jej nie zawiodła. Zostanę tam na weekend, tak jak planowaliśmy, i zabiorę ją w niedzielę na lunch. Melanie i Sakari również się wybierają, więc będziemy miały miłą babską imprezę. Alec roześmiał się. - Chyba bym wam tylko przeszkadzał. - Cóż, skoro już o tym mówisz... - drażniła się z nim. - Nie, skądże! Ale gdybyś tam był, robilibyśmy inne rzeczy. - Stanęła na palcach i pocałowała go. Włożył kapelusz i otworzył drzwi, po czym odwrócił się do niej i powiedział z namysłem: - Jest pewna dziwna rzecz, o której możesz pomyśleć, ale musisz obiecać, że nikomu o tym nie powiesz. - Obiecuję. - Ostatnia ofiara miała na sobie kawałek papieru przypięty agrafką do marynarki, a pozostałe ciała również miały w tym samym miejscu agrafki, chociaż papieru już nie było. Jest trochę zniszczony, ale udało się go rozczytać. Było tam napisane: „Sprawiedliwość! Zemsta!", oba z wykrzyknikami. - Pomyślę o tym. Odręcznie napisane czy z naklejanych wyrazów? - Litery były wycięte i naklejone dookoła, tworząc koło. Kartka była przypięta tuż nad sercem, a został postrzelony przez sam środek. - Słodki Boże! Ciekawe, co to znaczy? - Też się nad tym zastanawiamy. A ty, będąc pisarką, gromadzisz tyle samo dziwnych informacji co my, policjanci. Może coś ci się skojarzy. - Nie tak z rękawa, ale może później uda mi się wyciągnąć coś z kapelusza. - Widzę, że tworzysz własne powiedzonka.

- Kiedy piszę artykuł, zawsze bardzo uważam. Czy cała trójka to mężczyźni? - Tak. I nic więcej już ci nie powiem. Zadzwonię, jeśli znowu będę się miał spóźnić. Daisy stała na werandzie i patrzyła, jak schodzi po schodach, przechodzi przez ulicę i idzie ścieżką przez wspólny ogród - który byłby typowym londyńskim placem, gdyby nie kształt koła. Odkąd nauczyła się prowadzić samochód, a Centrala kupiła więcej policyjnych wozów, Alec często zostawiał jej austina. Stacja metra Hampstead była oddalona zaledwie o parę minut drogi, a pociąg zabierał go prosto do Charing Cross, kilka minut spacerkiem od New Scotland Yard. Ale Daisy nie chciała jechać sama do Saffron Walden. Miała zamiar zadzwonić do Sakari i poprosić o podwiezienie. Alec odwrócił się przy fontannie i pomachał do niej. Odmachała mu, po czym szybko weszła do domu i zamknęła drzwi. To nie była dzielnica, w której kobiety stały w drzwiach w szlafrokach i plotkowały. Na szczęście, dowiedziawszy się, że Daisy była córką wicehrabiego Dalrymple'a, sąsiedzi traktowali jej dziwaczne zachowania z przymrużeniem oka. Wszyscy z wyjątkiem Bennettów, którzy mieszkali na dole: ci niewątpliwie nie odrywali oczu od lornetek, skierowanych na dom Fletcherów od chwili, gdy otworzyły się ich frontowe drzwi. Daisy lubiła mieszkać przy Constable Circle, chociaż wścibscy, plotkujący Bennettowie byli jak drzazga w oku. Po śniadaniu poszła do kuchni na codzienne konsultacje z panią Dobson, by poszukać odpowiedzi na odwieczne pytanie, co przygotować na obiad, skoro nie wiedzą, czy Alec będzie jadł w domu, czy nie, a jeśli tak, to o której godzinie. Usiadły przy kuchennym stole, każda z filiżanką herbaty w ręku, co

wprawiłoby w osłupienie jej matkę arystokratkę, jak również wywodzącą się z klasy średniej teściową. Potem Daisy wzięła Olivera, Mirandę i Nanę na spacer do Hampstead Heath. Pani Gilpin nalegała, by im towarzyszyć, głównie dlatego, jak podejrzewała Daisy, że cieszyła się prestiżem wynikającym z bycia nianią bliźniaków, a nie z powodu tego, że uważała, iż Daisy nie poradzi sobie przez godzinę z własnymi dziećmi. Teraz, kiedy dzieci przez część drogi szły, Bertha mogła zostać w domu, by wyprasować niekończące się sterty ubrań. Kiedy były już z dala od drogi, Nana została spuszczona ze smyczy, a bliźnięta wyjęte z podwójnego wózka. Niania usiadła na najbliższej ławce, z symbolem swojej dumy zaparkowanym tuż pod nosem, a Daisy szła dalej, podczas gdy suczka i bliźnięta biegały po trawie obok. Jednak przez cały czas rozmyślała o dziwnej tarczy znalezionej na ciele zamordowanego mężczyzny. To musiała być tarcza, to oczywiste, ale co znaczyły słowa przyklejone na brzegu? „Sprawiedliwość! Zemsta!". - Mama, na ręce! Daisy podniosła Mirandę i odwróciła się. Oliver z jękiem chwycił ją za spódnicę. Niania, która ani na chwilę nie spuściła z nich wzroku, wyszła im na spotkanie. Pani Gilpin była wprawdzie straszliwą malkontentką, ale Daisy doskonale zdawała sobie sprawę, że bez niej by sobie nie poradziła. Wróciły do domu, gdzie niania Gilpin sprawnie poradziła sobie z dziećmi i wózkiem. Daisy usadowiła się w filiżanką kawy na fotelu w holu i zadzwoniła do Sakari. Kamerdyner państwa Prasadów, który już ją znał, przyznał, że pani Prasad prawdopodobnie jest wolna i może podejść do telefonu. - Daisy? - Dzień dobry, Sakari.

- Moja droga Daisy, dzień dobry. - Głęboki głos Sakari, o perfekcyjnym akcencie, jak zawsze zawierał w sobie nutę rozbawienia. - Mam nadzieję, że nie dzwonisz, by mnie powiadomić, że nie wybierasz się na zbliżający się wielkimi krokami dzień męki. Liczę na twoje wsparcie. - Kochanie, jeśli chodzi o sport, nie masz co na mnie liczyć. Zawsze byłam w tym beznadziejna. Nigdy nie mogłam zapamiętać wyniku, a zasady były dla mnie jak greka. - Może będę mogła ci pomóc - zachichotała Sakari. - Od kilku tygodni uczę się greki. - Hinduska była zapaloną miłośniczką wszelkiego rodzaju kursów i wykładów na wszelkie możliwe tematy. - Ale jesteś odważna! Już sam alfabet jest całkowicie niezrozumiały! - Szkoła dla panien, do której uczęszczała Daisy, wychodziła z założenia, że umysłów młodych dam nie należało zaśmiecać łaciną czy greką. - Ależ skąd. W porównaniu z hindi ich alfabet jest podobny do waszego. Niestety, nie sądzę, by na cokolwiek się przydał, gdy będziemy patrzyły, jak nasze dzieci biegają w tę i z powrotem po boisku. - Nie sądzę, by grały w jakieś gry, raczej będą brały udział w wyścigach, więc to nie powinno być zbyt nudne do zrozumienia. - Już mi ulżyło. Ale nie masz chyba zamiaru nas opuścić? - Nie. Alec prawdopodobnie nie będzie mógł pojechać. Mogłabym jechać sama albo pojechać pociągiem, ale zastanawiałam się, czy nie znalazłoby się trochę miejsca w twoim samochodzie? - Ależ oczywiście! O ile nie masz zamiaru wziąć ze sobą bliźniaków, ich niani, pokojówki i psa. - Belinda strasznie by się ucieszyła, gdyby mogła zobaczyć bliźnięta, ale to zbyt skomplikowane.

- Dobrze. Melanie jedzie ze mną, ale żaden z naszych mężów się nie wybiera, więc jest mnóstwo miejsca. Ale będzie miło! Najpierw podjadę po Melanie, ponieważ mieszka bliżej, a potem przyjedziemy do Hampstead po ciebie. - Ustaliły godzinę. Sakari mówiła dalej: - Tak się cieszę, że Elisabeth i Belinda są w szkole razem z Devą. Gdyby nie miała swoich przyjaciółek z domu, chyba nie zadomowiłaby się tam tak szybko. Daisy była wzruszona. Sakari rzadko wspominała o trudnościach bycia ciemnoskórą osobą w bladym, uprzedzonym społeczeństwie. Zanim Daisy je poznała, Melanie, na swój skromny sposób, robiła, co mogła, by wprowadzić Prasadów do swojego środowiska z St. John's Wood, z dość średnim skutkiem. I choć pan Prasad był ważną postacią w kręgach dyplomatycznych Instytutu Hinduskiego - jako jeden z nielicznych Hindusów - i był kuzynem maharadży, nie miało to większego znaczenia na przedmieściach Londynu. - Cieszę się - powiedziała Daisy - że Szkoła Przyjaciół (Szkoła Religijnego Towarzystwa Przyjaciół (kwakrów) [przyp. tłum.].) okazała się przyjaznym miejscem dla Devy i że Belinda również ją wybrała. - Nie mówimy krewnym w kraju, że chłopcy i dziewczęta mają razem lekcje i jedzą wspólnie posiłki. Uważaliby, że to szokujące. - Tutaj to też nie jest norma. Ani ja, ani Alec nie wpadlibyśmy na to, by wysłać ją do tego typu szkoły, a co dopiero do koedukacyjnej, ale bardzo jej to pasuje. Ponadto uczy się o wiele więcej niż ja. Dzieci są tam autentycznie zachęcane do samodzielnego myślenia! W ostatnim liście opisywała mi jakiś eksperyment, który robiła w laboratorium pana Teslera. My nie miałyśmy nauk ścisłych.

- Powinnaś pójść ze mną na kilka wykładów. Mogłabyś pisać o tym artykuły. - To świetny pomysł. Pomyślę o tym. Gdybym tylko wiedziała z wyprzedzeniem, kiedy Aleca nie będzie wieczorem. - Jest teraz zaangażowany w coś skomplikowanego i ekscytującego? Czy po prostu wyjechał na drugi koniec kraju? - Jest tuż pod Londynem, ale sprawa jest skomplikowana i dość ekscytująca. Powiedział mi więcej niż zazwyczaj, bo nie wyobraża sobie, bym mogła się w to wplątać. - Opowiedz, proszę. Daisy zastanowiła się nad tym. - Nie powinnam. Przysięgłam Alecowi, że dochowam tajemnicy, a nie jestem pewna, które fragmenty miał na myśli. Ale powinno coś na ten temat być w wieczornych gazetach. - A jeśli nie wymienią Aleca jako głównego detektywa? Skąd będę wiedziała, którą sprawą się zajmuje? - O ile policja nie będzie próbowała tego wyciszyć, to powinna być sensacja dnia. Nawet jeśli będzie na ten temat tylko wzmianka, będziesz wiedziała, ponieważ, jak mówiłam, to jest tuż pod Londynem. Dokładnie mówiąc, na północnym wschodzie, i na tyle blisko, że Alec wróci na noc do domu. - Kupię gazetę - zadeklarowała Sakari. Alec zabrał ze sobą „Chronicie". Daisy miała zamiar przeczytać wieczorną gazetę, ale w końcu się za to nie zabrała. Kończyła artykuł na temat Kryształowego Pałacu dla swojego amerykańskiego wydawcy z czasopisma „Abroad". Powiedziała Elsie, pokojówce, by jej nie przeszkadzała i przekazywała wiadomości, gdyby ktoś dzwonił, chyba że był to Alec i chciał z nią rozmawiać. W pewnym momencie Elsie weszła na palcach do środka i zostawiła przy maszynie do pisania filiżankę herbaty i kilka herbatników, ale pokojówka

była zbyt dumna z literackich osiągnięć swojej pani, by jej przeszkadzać, zwracając jej na to uwagę. Kiedy Daisy napisała ostatnią kropkę, oparła się i przeciągnęła, zauważyła pustą filiżankę i talerzyk, musiała więc zjeść i wypić wszystko niezauważenie. Wyciągnęła kartki z maszyny, oddzieliła kopie od oryginału i ułożyła je w trzy stosy na biurku. Górna kopia była dla wydawcy, druga dla niej, a trzecia, pobrudzona, na wszelki wypadek. Nanie zdarzyło się pogryźć leżące luzem kartki z artykułami, chociaż było to w czasach, kiedy była jeszcze szczeniakiem. Bliźniaki za to powoli osiągały wiek, kiedy darcie papieru na strzępy stanowiło świetną zabawę. Alec wrócił do domu o wpół do siódmej. Do tego czasu Daisy odwiedziła bawialnię, zabrała Nanę na spacer do ogrodu i wróciła do maszyny do pisania, aby napisać do pana Thorwalda list, który miał towarzyszyć artykułowi. - Witaj, kochanie - powiedziała Daisy, kiedy Alec wszedł do ich wspólnego gabinetu i postawił na biurku swoją teczkę. - Cieszę się, że wcześnie wróciłeś do domu - ale widzę, że przyniosłeś ze sobą pracę? Skrzywił się. - Raporty medyczne. Spilsbury - sir Bernard, patolog Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - cały dzień pracował nad naszymi ciałami. Nie możemy rozpocząć właściwego dochodzenia, dopóki ich nie zidentyfikujemy, a nie możemy ich zidentyfikować, dopóki nie poznamy ich wieku, wyglądu i daty śmierci, byśmy mogli to porównać z listą osób zaginionych. - Trudno, żebyście chodzili od drzwi do drzwi i pytali ludzi, czy nie widzieli niczego podejrzanego w ciągu ostatniego roku!