Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 036 027
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań640 006

Faux Christiane - Ostatnia posługa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Faux Christiane - Ostatnia posługa.pdf

Beatrycze99 EBooki F
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 32 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 378 stron)

dla Alaina

Prolog Nad rzeką Alster Stara kobieta weszła ostrożnie na najniższy stopień ruchomych schodów, ściskając wózek na zakupy. Dostała to szkaradztwo z nadrukiem w róże w prezencie od swojego syna, Erika, na osiemdziesiąte czwarte urodziny. Z czasem musiała przyznać, chociaż niechętnie, że dla jej zmęczonych kości ten nowomodny wynalazek był bardziej praktyczny niż stary, zniszczony plecak, z którym tak długo chodziła na zakupy. Kiedy trzydzieści sekund później ruchome schody wypluły ją na zalaną słońcem promendę Jungfernstieg, mimowolnie odetchnęła z ulgą. Pod ziemią zawsze czuła niepokój – jak wiele osób z jej pokolenia. Zbyt wiele nocy spędziła w piwnicach i bunkrach, gdy na górze szalała wojna powietrzna. Wychodząc z pogrążonego w półmroku szybu metra, zmrużyła oczy. Jaki promienny zimowy dzień! Flagi państw z całego świata łopotały na wietrze obok przystani. Na środku jeziora Binnenalster, tam gdzie zawsze wysoka fontanna wesoło strzelała w górę strumieniami wody, stała olbrzymia, jasno oświetlona choinka. Wciągnęła w zmęczone płuca chłodne powietrze, które wiatr przywiał z pobliskiego portu. Smakowało smołą i solą.

„Hanzeatycki wiatr”, pomyślała. Od dawna nie była w centrum. Podjęła spontaniczną decyzję, że napije się kawy w Alsterpavillon. Na tarasie, jakby na przekór porze roku, siedział tłumek otulonych w wełniane koce gości. W czasach jej młodości nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby zimą pić kawę na dworze. Ale w tamtym okresie nie było też mieszkań z centralnym ogrzewaniem i oknami termicznymi. Nie wspominając już o grzejnikach na tarasach restauracji. Kelnerka była młoda, ładna i znudzona. – Latte, cappuccino, espresso… – zaczęła wyliczać pachnące kawą specjały. Stara kobieta słuchała bez zainteresowania. – Poproszę dzbanek kawy z filtrem – przerwała kelnerce i zaczęła przyglądać się gościom. Podobnie jak siedemdziesiąt lat temu, również i dziś klientela stanowiła różnorodną mieszankę. Wtedy w tym miejscu stał jeszcze wspaniały secesyjny budynek ze stromym, dwuspadowym dachem. Jako młoda dziewczyna spędzała tu dużo czasu. Alsterpavillon był jedną z ostatnich kawiarni, która zatrudniała swingującą orkiestrę. „Czarna muzyka” była znienawidzona przez nazistów i przyniosła kafejce miano „żydowskiego akwarium”. Stara kobieta dobrze pamiętała ten wieczór, kiedy banda wyrostków z Hitlerjugend wtargnęła do kawiarni. Szli jak burza, zrywając ze stołów lniane obrusy, jeden za drugim, jeden za drugim. Wystarczyło im pięć minut, żeby zamienić lokal w pobojowisko. Sparaliżowani

strachem goście i personel czekali, aż dokończą dzieło zniszczenia, tylko saksofonista niewzruszony grał dalej. Ku jej zdumieniu bojówkarze nie rzucili się z pięściami na niepokornego muzyka, ograniczając się jedynie do splunięcia przed nim na podłogę. Fakt, że nawet nie byli pijani, czynił tę brutalną akcję jeszcze bardziej przerażającą. Dziś przed przeszkloną fasadą siedzieli biznesmeni w poluzowanych krawatach. Młoda matka próbowała uciszyć płaczące dziecko lodami truskawkowymi. Kilka dziewczyn przysiadło na schodach przystani dla statków parowych. Ostentacyjnie paliły papierosy, zachowując się tak, jakby stojący obok chłopcy w ogóle nie istnieli. Dwie leciwe damy piły małymi łyczkami herbatę. „Moje rówieśniczki”, pomyślała stara kobieta, „tylko bardziej eleganckie. Dużo bardziej…”. Spojrzała z rozbawieniem na swoje znoszone srebrne tenisówki, kupione na wyprzedaży. Nigdy nie przykładała wagi do stylowych ubrań. Naprzeciwko, plecami do niej, siedział przy stoliku jakiś starszy pan – czy raczej stary człowiek. Zmarszczyła czoło. Mgliście przypominał jej kogoś z czasów młodości. Czyżby jakiś aktor? Mimowolnie próbowała ocenić jego wiek. Był szczupły i trzymał się prosto, ale opaloną szyję przecinały głębokie bruzdy. Wprawnym ruchem złożył gazetę i odwrócił się, żeby dać znak kelnerce. Pomijając wysokie zakola, nienagannie ostrzyżone włosy miał nadal gęste. Nie tyle sam profil, co właśnie ten władczy gest

przeniknął ją do szpiku kości. Anna zadrżała. – Niech mnie diabli! – szepnęła bezgłośnie. W jednej chwili zapomniała o świątecznych prezentach, które miała jeszcze kupić dla swojej wnuczki. Stary człowiek, który siedział zaledwie trzy metry od niej, od kilkudziesięciu lat był martwy.

Rozdział 1 Zimowa burza Sobota, 13 grudnia 2008 roku Siła wiatru 8, w porywach 9. Woda uderzała z łoskotem w dach samochodu. Wycieraczki podjęły kolejną beznadziejną próbę zrzucenia z przedniej szyby mas wody, które już po chwili zbierały się w głębokie na milimetr strumienie. – Mamy nowy potop. Bóg mi świadkiem… – mruknął Theo Matthies. Jego stary citroen po raz kolejny odmówił posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie, dlatego po wizycie u klienta Theo musiał w strugach deszczu osuszać świece zapłonowe. Świat na zewnątrz był niewyraźny. Rozmazana akwarela w zieleni i szarościach, ze skrzynką na listy jak lśniącym żółtym kleksem. Ciężarówka, która roztropnie zatrzymała się na poboczu, była jaskrawoczerwoną plamką w krajobrazie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi Theo jechał żółwim tempem czteropasmową główną ulicą Kornweide. Bądź co bądź, pocieszał się, zna tę trasę na pamięć, więc nic mu nie grozi. Zostało mu już tylko kilkaset metrów, nie miał ochoty zatrzymywać się i czekać, aż ulewa minie. Czarny golf i jeansy kleiły mu się do ciała jak zimne, mokre szmaty, a on marzył tylko o mocnej kawie. Jeszcze kilka dni temu panował straszliwy ziąb. „Świat

wariuje”, pomyślał. „Taka ulewa zdarza się w Hamburgu tylko wiosną i jesienią – a nie w środku grudnia”. Zawsze czuł się nieswojo, kiedy burza nawiedzała Wilhelmsburg, wyspę na Łabie, na której stał jego dom. Wprawdzie mimo swoich trzydziestu czterech lat nie pamiętał, żeby w tym czasie doszło tu do jakiejś większej katastrofy, jednak liczne tablice na ścianach starszych domów przypominały o zatrważąjąco wysokim poziomie wody podczas Wielkiej Powodzi, która w lutym 1962 roku bez litości przerwała groblę i zalała wyspę. Na Wilhelmsburgu zginęło wtedy trzysta piętnaście osób, a pewien nieznany jeszcze hanzeatycki senator Helmut Schmidt miał okazję zademonstrować całemu krajowi swoją determinację. Jako dziecko Theo zawsze stawał pod mosiężnymi oznaczeniami i sprawdzał, czy jego głowa sięga już ponad linię życia. Dzień, w którym po raz pierwszy znalazł się powyżej wyrytej w mosiądzu powierzchni wody, był jego wielkim dniem. Odetchnął głęboko i pchnął drzwi samochodu, walcząc z nawałnicą, która niczym stado wściekłych psów szarpała mu szalik. Z trudem przedarł się pod osłonę trzcinowego dachu, a potem do zbawczego wnętrza domu. Na wytartych kamiennych płytkach w korytarzu utworzyły się kałuże. Podmuch wiatru zgasił świeczki z urodzinowego tortu, które płonęły po obu stronach uroczystego katafalku. Theo szybko zamknął za sobą drzwi i spojrzał prosto w parę czarnych jak burzowe niebo oczu. Nie znał nikogo, kto patrzyłby z równie wielkim wyrzutem jak Lilly, mimo

iż dziewczynka miała dopiero dziewięć lat i wyglądała jak laleczka z chińskiej porcelany. – Zepsułeś mi pogrzeb! – krzyknęło z oburzeniem dziecko, wskazując na miniaturową różową trumnę, w której spoczywała ułożona pieczołowicie lalka Barbie. Plastikowe zwłoki zdobiły oberwane płatki sztucznych kwiatów. – Na co tym razem zmarła ta biedaczka? – Theo bezskutecznie wycierał sobie włosy przemoczonym szalikiem. – Gorączka poporodowa – wyjaśniła Lilly, która miała słabość do osobliwych przyczyn śmierci. Jeśli akurat nie bawiła się swoją Barbie, zaczytywała się w starych książkach medycznych Theo, które ten z powodów sentymentalnych przechowywał w swoim biurze. – Lilly, nie masz czasem ochoty pobawić się w coś innego niż pogrzeb? – A w co? Może w ślub?! – Lilly prychnęła z pogardą. Theo zastanawiał się niekiedy, czy zakład pogrzebowy jest na pewno odpowiednim miejscem dla małej dziewczynki. – Twoja córka wyrabia sobie kompletnie chore spojrzenie na świat – powiedział kiedyś do May, która pomagała mu przygotowywać ciała zmarłych. – To raczej udawanie, że śmierć jest czymś nieprzyzwoitym, wydaje się dziwne – odburknęła młoda Azjatka. Theo musiał przyznać jej rację. Dlatego na ostatnie urodziny Lilly wystrugał jej z drewna trumnę dla

Barbie. Prezent okazał się strzałem w dziesiątkę. Prawie dwa lata temu panna Huber, która, odkąd tylko sięgał pamięcią, pomagała jego ojcu, starannie złożyła swój bladozielony fartuch operacyjny. – Trzy tysiące zwłok to dość jak na jednego człowieka! – powiedziała w swoim bawarskim dialekcie, którego nie pozbyła się mimo pięćdziesięciu lat spędzonych w hanzeatyckim mieście. Theo, który właśnie przejął zakład po zmarłym ojcu, był przerażony. – Nie martw się, chłopcze. Będzie dobrze! – Panna Huber uśmiechnęła się szeroko i matczynym gestem poklepała go po policzku. Theo dobrze pamiętał pierwsze spotkanie z May. Dzień po swoim szokującym oświadczeniu, że zamierza odejść z pracy, panna Huber zjawiła się u niego z filigranową, czarnowłosą dziewczyną, która trzymała w ramionach śpiące dziecko – May. – To dziewczę może zacząć jeszcze dziś – powiedziała zadowolona z siebie panna Huber. Theo przyglądał się kruchej osóbce pełen wątpliwości. Wyglądała jak szesnastolatka – w najlepszym przypadku. – Poza tym ma dyplom tanatopraktyka – dodała jeszcze z triumfem w głosie panna Huber. Inaczej niż w Stanach Zjednoczonych i Anglii, ten szczególny rodzaj pracownika zakładu pogrzebowego był w Niemczech wyjątkowo rzadki. Tanatopraktycy nie tylko zajmowali się zewnętrznym przygotowaniem zwłok, lecz także szykowali je do wystawienia w trumnie, a nawet, jeśli było to

konieczne, balsamowali. – Egzamin zdałam w Londynie – dodała May i spojrzała na niego wyzywająco. I bez tego argumentu Theo nie byłby w stanie sprzeciwić się skumulowanej determinacji obu kobiet. Na szczęście. May okazała się wrodzonym talentem. I miała serce do tej niewdzięcznej roboty. Radziła sobie z najbardziej nawet krytycznymi przypadkami. Ludzie zazwyczaj nie umierają tak ładnie i szybko jak na filmach. Niektórzy bardzo się męczą i cierpią, zanim przejdą na drugą stronę, a ich twarze wyglądają jak przerażające maski, zastygłe w konwulsyjnym grymasie. Zręczne dłonie małej Azjatki potrafiły sprawić, że grymas śmierci znikał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rysy miękły, łagodniały, a na twarzy gościł spokój, dzięki czemu rodziny i przyjaciele zmarłych mogli się z nimi pożegnać nad otwartą trumną. Był to rzadko praktykowany w hanzeatyckim mieście rytuał, który zakład pogrzebowy Matthies ze swej strony gorąco polecał pozostałym przy życiu krewnym. May, z zasady szorstka w obejściu i często ostra wobec żywych, dla zmarłych była zadziwiająco delikatna. – Jak można pozwolić zmarłym, by odeszli bez pożegnania? – Także panna Huber po swojemu wyrażała przekonanie, któremu hołdował ojciec Theo. – Masz zadzwonić do jednego pana – łaskawie poinformowała Theo Lilly. – Jedenaściedwadzieściadwadzie-ściapięćpięćosiemosiem

– wyrecytowała. Miała fenomenalną pamięć. – Lilly, ile razy muszę ci powtarzać, że masz zakaz zbliżania się do mojego telefonu? – Nieustannie. – Lilly była oszczędna w słowach. Theo westchnął. – A jak nazywa się ten mężczyzna? – Nie zrozumiałam. Potrząsając głową, Theo poszedł do swojego biura, żeby zadzwonić do nieznajomego. – Moje najszczersze wyrazy współczucia – powiedział Theo dwie i pół godziny później do mężczyzny od telefonu. Kolejny raz stwierdzał, że jego dawny i obecny zawód były do siebie niekiedy bardzo podobne. Niezwykła kariera od chirurga do przedsiębiorcy pogrzebowego. Mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiał przez telefon, nazywał się Erik Florin. Jak się okazało, był to osobnik po sześćdziesiątce z lekką nadwagą. – Chodzi o moją matkę – powiedział, przyciskając wilgotne dłonie do tęgich ud. Theo lustrował dyskretnie swojego klienta: okrągłe policzki, pełne usta, błękitne jak u noworodka oczy schowane za grubymi szkłami okularów, posiwiałe na skroniach loczki. Mężczyzna wyglądał jak smutny, podstarzały aniołek Rafaela. Florin również przyglądał się z uwagą swojemu rozmówcy. Inaczej wyobrażał sobie przedsiębiorcę pogrzebowego. Był pewny, że będzie starszy, z przerzedzonymi włosami i twarzą, na której odcisnął się ciągły kontakt ze śmiercią i żałobą. Że będzie to ktoś, kto

mógłby nawet budzić grozę. Siedzący przed nim młodzieńczy trzydziestokilkulatek zdecydowanie odbiegał od tego wyobrażenia. Theo miał ciemne włosy, zaczesane do góry, pociągłą twarz i wąski nos. Zewnętrzne kąciki oczu położone były trochę wyżej niż wewnętrzne, co nadawało jego spojrzeniu nutę melancholii. Lekko krzywe zęby sprawiały, że jego uśmiech był jeszcze bardziej uroczy. „Przystojniaczek. Kobiety pewnie za nim szaleją”, pomyślał z zazdrością Erik Florin, który mimo swoich sześćdziesięciu lat z okładem wciąż nie przebolał tego, że sam nigdy nie miał powodzenia u płci pięknej. Theo Matthies był niewiele wyższy od mierzącego sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu Florina, ale dzięki szczupłej budowie ciała wydawał się większy. Ciemne dżinsy i (suchy już) golf też były dość kontrowersyjne. W tym zestawie odzieżowym Florin wziąłby go raczej za wykładowcę uniwersyteckiego, gdyby spotkał go w jakiejś kawiarni. Theo poczęstował swojego klienta filiżanką herbaty po fryzyjsku. Był to rytuał, który – wraz z domem i całym jego wyposażeniem – przejął po ojcu. Napój, z dodatkiem śmietany i cukru kandyzowanego, był słodki, ciepły i dawał pocieszenie. Erik Florin z wdzięcznością uchwycił się filiżanki o grubych ściankach. Sam Theo nie znosił tej lury. Był praktykującym wyznawcą kawy. Erik Florin rozglądał się z ciekawością. Ogień płonął w kominku, przed którym stały dwa ciężkie brązowe fotele

Chesterfield, dyskretnie pachnące starą skórą i tytoniem. Ojciec Theo miał słabość do angielskich wnętrz. Ściany w kolorze błękitu pruskiego były niemal w całości zastawione regałami, w których zgromadzono setki książek. Ku swemu zaskoczeniu, obok szacownego, oprawionego w skórę wydania zbiorowego Encyclopædia Britannica z 1923 roku Florin wypatrzył również stare kroniki żeglarskie i medyczną literaturę fachową z najnowszych czasów. Była tu również pokaźna kolekcja hanzeatyckich rekwizytów. W wyściełanej aksamitem witrynie tajemniczo połyskiwały przyrządy nautyczne: kompas, sekstans, chronometr. W drugim rogu pokoju stał teleskop kapitana portu, który Theo odziedziczył po swoim pradziadku. Gdy w 1926 roku stary kapitan Matthies przeszedł w stan spoczynku, zaczął organizować morskie pogrzeby dla emerytowanych marynarzy. Wśród nich było wielu takich, którzy spędziwszy życie na morzu, chcieli tam odnaleźć wieczny spokój. Dało to początek rodu przedsiębiorców pogrzebowych w czwartym już pokoleniu. Przez długi czas jednak wszystko wskazywało na to, że tradycja ta umrze wraz z ojcem Theo. Jako mały chłopiec Theo beztrosko bawił się w chowanego między trumnami. Ten stan rzeczy zmienił się raptownie wraz ze śmiercią jego matki. Zniknęła z dnia na dzień. W trumnie leżał zimny woskowy manekin, który nie miał nic wspólnego z jego mamą. Wydawało mu się, że

ktoś zabrał jego matkę, a zamiast niej zostawił to coś. Szalał z rozpaczy, łkał i szlochał, to modlił się, to złorzeczył niebu. Tak bardzo chciał odzyskać swoją mamę. Dobrą i ciepłą. Żywą. Ojciec wziął na kolana swojego ośmioletniego syna i kołysał go czule. Rozgniewany Theo próbował się wyrwać. – Dlaczego tak po prostu odeszła? No dlaczego?! – To był wypadek – powiedział jego ojciec bezradnie. – Takie rzeczy czasami się zdarzają. Od tego momentu chłopiec nie lubił śmierci. Theo nie chciał grzebać zmarłych, Theo chciał ratować ludzi. Po studiach medycznych zaciekle walczył o każdego pacjenta, który trafił na jego stół operacyjny. Aż do tamtej nocy przed trzema laty, kiedy to jednocześnie stracił dwie ukochane osoby. Theo musiał w końcu zaakceptować fakt, że śmierć można jedynie trzymać na dystans, ale zwyciężyć jej po prostu się nie da, i zrozumiał, że wybrał zawód lekarza, kierując się błędną motywacją – bezsensowną walką z nieuniknionym. Wtedy to postanowił, że zostanie jednak przedsiębiorcą pogrzebowym. Że nie będzie unikał śmierci. Z biegiem czasu niemal nabrał pewności, że dokonał właściwego wyboru. Miał nadzieję, że jako właściciel zakładu pogrzebowego zawrze kiedyś pokój ze śmiercią. Czasami mu się to udawało. Ale równie często nie. I tak siedział dziś za dębowym biurkiem swojego ojca – okoliczność, która nadal wprawiała go w zdumienie. Blat stuletniego mebla pokryty był zieloną, poplamioną już

gdzieniegdzie skórą, w której Theo, w zależności od nastroju, widział różne kształty. Nieregularny kontur dużej czerwonawej plamy u góry z lewej strony biurka przypominał mu dziś tańczącego hipopotama. Rodzinna legenda głosiła, że tę plamę zrobił jego ojciec, gdy ciesząc się z narodzin syna, przewrócił nieodłączną filiżankę herbaty. – Chciałbym, żeby zajął się pan pogrzebem. Erik Florin podsunął mu wyświetchaną karteczkę, która wyglądała tak, jakby nosił ją przy sobie od wielu tygodni. Było na niej napisane: „Anna Florin, ur. 15.06.1925, zm. 11.12.2008”. Powyżej zaś wielkimi literami: „Zakład Medycyny Sądowej”. – Widzę, że przeprowadzono sekcję zwłok – stwierdził Theo. – Hm… Ciało zostało znaleziono w dość nietypowym miejscu – wyjaśnił Florin. Czwartek, 11 grudnia 2008 roku Wczesnym rankiem jedenastego grudnia sześćdziesięciopięcioletnia Heide Jensch wybrała się na poranny obchód. Mimo nagłego spadku temperatury w ostatnich dniach wskoczyła na swoją rozklekotaną holenderkę. Carla i Cleo, dwa wilczarze irlandzkie, biegły sprężystym kłusem u jej boku. Dla „Kirchdorfów”, jak mówili o sobie mieszkańcy starej części Wilhelmsburga, ta trójka stanowiła znajomy od lat widok. Na początku nieufnie przyglądali się kudłatym olbrzymom, które stojąc na tylnych łapach, bez trudu przewyższały dorosłego

mężczyznę. Jednak z biegiem czasu nawet dzieci zaczęły jeździć na grzbietach tych łagodnych z natury zwierząt. W ten zimowy poranek z psich pysków buchały kłęby białej pary. Zimne jak lód powietrze nocą pokryło grubą warstwą szronu ostatnie jagody i liście, które trzymały się jeszcze gałązek krzewów. W porannym słońcu owoce lśniły niczym różowe kryształki. „Jak karbunkuły[1]”, pomyślała z zachwytem Heide. Pod wpływem impulsu zdecydowała, że zrobi duży objazd i pojedzie do swojego ulubionego miejsca przy latarni morskiej. Właściwie latarenki. Szybko przejechała w dół upstrzoną małymi domkami ulicą Kornweide, podczas gdy z lewej strony piętrzyły się betonowe blokowiska dzielnicy Kirchdorf Süd, cieszące się złą sławą wśród starych mieszkańców wyspy. Na początku lat siedemdziesiątych wzniesiono tu osiedle socjalne pośrodku zielonej łąki. Heide, która pracowała wtedy jako nauczycielka w pobliskiej szkole podstawowej przy Stübenhofer Weg, z troską i niesmakiem obserwowała prace gigantycznych dźwigów. Podczas jej pierwszych lat pracy szkoła graniczyła jeszcze bezpośrednio z gospodarstwem rolnym, z którego od czasu do czasu uciekało parę świń, szarżując przez szkolny dziedziniec wśród pisków przerażonych dzieci. Wprawdzie w zasięgu wzroku nadal były łąki i wybiegi dla koni, ale szare sylwetki wieżowców boleśnie zakłócały ten sielski krajobraz. Zamiast szerokiej Otto-Brenner-Strasse Heide wybrała

drogę przez stary Kirchdorf. Za czasów Hitlera wzniesiono tu bliźniaki z muru pruskiego dla pracowników przemysłu i portu w Wilhelmsburgu. Domy były wprawdzie maleńkie, ale miały duże ogrody, w których ludzie mogli uprawiać owoce i warzywa. Z czasem niewiele zostało z pierwotnego muru pruskiego. Mieszkańcy przebudowywali swoje domostwa z mniejszym lub większym smakiem i po dawnych standardowych szeregowcach nie było już śladu. Czerwone i żółte klinkiery z lat osiemdziesiątych sąsiadowały z oszalowaniami z płyt, które zdominowały budownictwo lat siedemdziesiątych, a szyby witrażowe występowały na przemian z oknami panoramicznymi. Przeciąwszy główną drogę, Heide zostawiła za sobą również tę enklawę. Przełączyła na najniższy z trzech biegów i mijając cmentarz Finkenriek, pokonała łagodne wzniesienie, prowadzące aż do grobli. Kryte trzciną chłopskie chaty przycupnęły za murem z otoczaków, ziemi i trawy. Na szczycie grobli spuściła psy ze smyczy. Na mosiężnej tabliczce przyśrubowanej do ławki wygrawerowano: „Szanuj groblę, chroni cię”. Ciesząc się, że jej rower ma solidne gumowe opony, podskakiwała, jadąc przez groblę, obok przystanku autobusowego, który podczas zagrożenia powodziowego pełnił funkcję punktu zbiorczego. Trzy kilometry dalej ulica ostro zakręcała. Rozciągały się tu budynki zielonej szkoły, do której Heide regularnie wyjeżdżała na jednodniowe wycieczki ze swoimi

pierwszoklasistami. W uszach wciąż miała piski dzieciarni budującej zamki z piasku nad brzegiem Łaby. Wtedy nanoszony piasek miał jeszcze kolor brudnobrązowy. Dziś znowu można było kąpać się w rzece. Zdjęła rękawiczki, żeby zdrętwiałymi palcami zatrzasnąć zapięcie roweru. Potem pobiegła co sił w nogach w kierunku Bunthäuser Spitze, który był celem jej wyprawy. Rzeka rozdzielała się tu na północną i południową Łabę, które obmywały Wilhelmsburg. Na krańcu cypla wznosiła się maleńka jak zabawka, pomalowana czerwoną i zieloną farbą latarnia morska, którą Hilde kochała od dziecka. Carla i Cleo ryły nosami w zamarzniętych, szeleszczących liściach pod żwyopłotem na skraju drogi. Wszędzie węszyły ekscytujące zapachy. Nagle Carla podniosła swój olbrzymi łeb i wciągnęła w nozdrza zimne powietrze, nie spuszczając z oczu latarni morskiej. Potem cicho zaskomlała. Teraz również Cleo wynurzyła pysk z listowia i jak urzeczona patrzyła w tym samym kierunku. Hilde ogarnęło jakieś niemiłe uczucie. Przysłoniła ręką oczy, chroniąc je przed promieniami stojącego jeszcze nisko na niebie słońca, nie zauważyła jednak niczego podejrzanego. Mimo to, nie zastanawiając się długo, chwyciła oba psy za ciężkie, skórzane obroże i dodając sobie otuchy siłą emanującą z ich potężnych cielsk, przebiegła truchtem ostatnie pięćdziesiąt metrów dzielące ją od latarni morskiej. Wokół szerokiej na cztery metry podstawy

ciągnęła się ławka. Ręce Hilde rozjechały się na boki, gdy Carla nagle podwinęła ogon i przestraszona zaczęła oddalać się od latarni, podczas gdy Cleo szarpnęła ją w przeciwnym kierunku. U stóp wieżyczki, tuż nad wodą, która chlupotała wśród sitowia pod cienką warstwą kry, leżała rozciągnięta na ziemi jakaś drobna postać w wielkiej czapie z pomponem w kolorze zielonego jabłuszka. Heide od razu rozpoznała to niezwykłe nakrycie głowy. Często spotykała tę starą kobietę podczas swoich spacerów na grobli. Promienie słońca nie były jeszcze dość intensywne, żeby roztopić szron pokrywający grubą wełnę, nieforemny puchowy płaszcz w turkusowym kolorze, brwi i rzęsy. Gdy Heide dotknęła policzka kobiety, kryształek lodu osunął się i potoczył do szeroko otwartego oka, w którym już pozostał. Szybko cofnęła się o krok. Kiedy zgrabiałymi z zimna palcami wygrzebywała komórkę z przepastnej kieszeni płaszcza, wilczarze ustawiły się z godnością po obu stronach martwej kobiety. „Jak dwa sfinksy”, pomyślała Heide i wybrała numer alarmowy. Poniedziałek, 8 grudnia 2008 roku Stary mężczyzna opróżnił filiżankę kawy i postawił ją energicznie na stole. Zwinął gazetę w rulon i podniósł się z krzesła. Anna poczuła przypływ adrenaliny w zesztywniałym pod wpływem szoku ciele. Na chybił trafił wyciągnęła banknot z portmonetki „Hello Kitty” i drżącymi palcami wsunęła go pod filiżankę. Portmonetkę

wybrała dla niej Kaczuszka, jej siedmioletnia prawnuczka. Anna zawahała się chwilę i spojrzała na swój wózek w kwiatki. Banany. Pasta do zębów. Czekoladowy Mikołaj dla Kaczuszki. Nic ważnego. Mężczyzna położył gazetę na stole i miał już kilka kroków przewagi. Wokół niej siedzieli sędziwe elegantki, młode dziewczyny, panowie w krawatach. Nikt nie domyślał się tego, że los wykonał właśnie zuchwałą woltę. Machnęła ręką na wózek i z czułością spojrzała na swoje stopy. „To dużo lepsze niż wasze głupie czółenka!”, pogratulowała sobie w duchu i ruszyła w pościg. Sobota, 13 grudnia 2008 roku Theo rzucił okiem na akt zgonu. – Hipotermia – przeczytał na głos i rezygnując z medycznej terminologii, spytał: – Zmarła z wychłodzenia? Erik Florin skinął głową. – To strasznie, prawda? Jakaś spacerowiczka znalazła ją na Bunthäuser Spitze. Musiała tam leżeć całą noc. Poprawiał nerwowo okrągłe okulary, ale efekt był tylko taki, że jeszcze bardziej się przekrzywiły. – Jeszcze nigdy nie robiłem czegoś takiego – wyznał po chwili milczenia. – To znaczy, mam na myśli, nie zajmowałem się czyimś pogrzebem. Ile to właściwie kosztuje? – Zawstydzony szybko zanurzył perkaty nos w kubku. Dopiero przejmując zakład ojca, Theo naprawdę docenił jego zawód – to ciągłe balansowanie między żyłką

do interesów a współczuciem. Theo, który branżę pogrzebową znał od dziecka, szybko nauczył się trafnie klasyfikować mniej lub bardziej zatroskanych bliskich. Byli wśród nich ludzie pogrążeni w głębokiej żałobie, którzy dla swojego ukochanego zmarłego oddaliby ostatnią koszulę, a może nawet więcej, starzy mężczyźni i kobiety, których w przyjazny, acz zdecydowany sposób chronił przed dramatycznym zadłużeniem się w banku, byle tylko „kochany Heinz” czy „kochana Hilde” mieli godny pogrzeb. Szybko nauczył się odróżniać prawdziwych skąpców od pragmatyków, którzy najpierw skrzętnie kalkulowali, po czym dochodzili do wniosku, że nie ma sensu zostawiać tyle mamony w ziemi, a później mieli pretensje do samych siebie z powodu własnego sknerstwa. Dla każdego musiał znaleźć właściwe słowa, gesty i najlepsze rozwiązanie. – Jakie… Jakie w ogóle są możliwości? – zapytał Erik Florin. Theo wyjaśnił, że w Niemczech, w odróżnieniu od sąsiednich państw, kwestię pochówku zmarłych regulują szalenie rygorystyczne przepisy. Inaczej niż przykładowo w Holandii, Anglii czy Szwajcarii, prochów bliskich nie wolno przechowywać na gzymsie kominka czy rozsypać ich we własnym ogrodzie. – W Niemczech obowiązuje zasada „trumna albo urna”, a miejsce jednego i drugiego jest na cmentarzu – lub w kilku innych, szczegółowo określonych miejscach – wyjaśnił Theo. – Można na przykład urządzić swój pochówek w specjalnych lasach, zwanych gajami

spoczynku. – Niektórzy rodowici Hanzeaci natomiast życzyli sobie prawdziwie marynarskiego pogrzebu. W takim przypadku przeznaczoną do szybkiego zniszczenia urnę oddawano falom Bałtyku – w Niemczech jest to jedyna legalna możliwość, by nie zostać pochowanym w ziemi. Zgodnie ze starą rodzinną tradycją była to również specjalność zakładu pogrzebowego Matthies. Theo opowiadział też o ekscentrycznych żałobnikach, którzy wywozili prochy swoich zmarłych za granicę, gdzie uzyskany węgiel przekształcano w brylant. Było to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, na które, zgodnie z jego wiedzą, nie pozwolił sobie jeszcze nikt z niezbyt zamożnego Wilhelmsburga. Oczywiście dochodziły do tego również koszty pochówku pozostałych prochów. – Ludzie najczęściej decydują się na kremację – powiedział Theo, patrząc życzliwie na klienta. – W Hamburgu miejsca na cmentarzu są drogie, kolumbarium[2] jest tańsze, nawet jeśli trzeba doliczyć koszty krematorium. Erik bezradnie przeglądał katolog z modelami trumien i urn. – Moja matka śmiałaby się, widząc, że robię tyle hałasu o nic – powiedział w końcu z goryczą. – Prawdopodobnie kazałaby się skremować, a potem wrzucić prochy do jakiegoś anonimowego dołu. Ale ja… ja chciałbym dla niej czegoś wyjątkowego. – Zawahał się. – Była dość niekonwencjonalna. – W takim razie chodźmy. Pokażę panu kilka modeli

specjalnych. – Otyły mężczyzna podniósł się z fotela, sapiąc głośno, i poczłapał za Theo. W magazynie trumien, mieszczącym się w dawnej szopie, składowano najbardziej wzięte modele. Były tu paradne egzemplarze w stylu baroku z Gelsenkirchen[3], rzeźbione w dębie, z bogatymi mosiężnymi okuciami, skromne modele z drzewa sosnowego, eleganckie, pokryte czarnym lakierem trumny, w których z największą ochotą zadomowiłby się niejeden wampir, i śnieżnobiałe, wzruszająco małe trumienki dla dzieci. Niektóre modele zaś zostały zaprojektowane wedle życzenia klienta i z artyzmem pomalowane przez najlepszego przyjaciela Theo, Larsa Hansena. Florin rozglądał się niezdecydowany po magazynie. W pewnej chwili jego wzrok padł na ustawione w rządku na regale urny. Trumienny artysta także i tu puścił wodze fantazji. Florin wpatrywał się z niedowierzaniem w złocistożółte nenufary zdobiące jedną z urn. Na jej wieku, niczym na tronie, siedział budzący sympatię żabi król. Nieco zawstydzony podrapał zielony cętkowany grzbiet bajkowego stworka. – Czy coś takiego w ogóle jest dozwolone? – spytał, nie kryjąc zdziwienia. – Możliwe jest wszystko, pod warunkiem że nie uwalnia toksycznych substancji – powiedział Theo i uśmiechnął się zachęcająco. Niedawno złożono prochy zagorzałego fana drużyny St. Pauli w urnie ozdobionej godłem drużyny: czaszką na czarnym tle. „Czy dziadek był